Mały Li - Karolina Święcicka - ebook

Mały Li ebook

Karolina Święcicka

4,0

Opis

 Paweł przechodzi przez trudny czas. Jego rodzice się rozstają, nie ma przyjaciół, nie lubi szkoły i wcale nie podoba mu się bycie dzieckiem. Pewnego dnia poznaje kogoś, kto marzy by żyć właśnie tak jak on. To mały Li: elf, który pragnie zostać dzieckiem. Aby jego życzenie mogło się spełnić, chłopiec i elf podejmują skomplikowaną wyprawę, pełną podniebnych lotów, spotkań z Królem Puszczy oraz (prawie) świętym Mikołajem. Paweł wiele razy musi się tłumaczyć mamie, jednak po drodze nie tylko zdobywa prawdziwą przyjaźń, ale też odkrywa swój wielki talent. Czy święty Mikołaj może być zwykłym człowiekiem? Czy można na nowo nawiązać kontakt z tatą? Czy uda się zamienić małego Li w dziecko?

Inspirowana powieściami Astrid Lindgren lektura do czytania samemu lub z rodzicem.

Książka jest powieścią akcji ale może być też traktowana terapeutycznie. Zaproszenie dziecka w bezpieczny świat fantasy pomaga w tłumaczeniu trudnych sytuacji i w radzeniu sobie z emocjami, które pochodzą np. z rozłąki rodziców, straty bliskiej osoby czy nadmiernego stresu w szkole.

Ilustracje do książki wykonane są przez utalentowaną córkę autorki. To kolejny element dodający wyjątkowości tej książce.

 

Książka zawiera  kod QR do audiobooka.

 

OPINIE:

Mały Li” to niezwykła kombinacja poważnych problemów, trudnych uczuć i sytuacji z baśniową atmosferą, niewytłumaczalnymi zdarzeniami i galerią wyjątkowych postaci. Czytelnik odnosi wrażenie, że czyta bajkę, ale jest to tylko delikatna zasłona, która skrywa za sobą okno na świat emocji dziecka na życiowym zakręcie. (kamyki_o_ksiazkach_dla_dzieci)

XXX

Dziś przedstawiam książkę która mnie znokautowała. Dawno już czegoś podobnego nie przeżyłam. Zachwyciła, wzruszyła, wciągnęła i pozostawiła w wielkim poruszeniu. Dawno nie czytałam czegoś tak porywającego a zarazem bardzo głębokiego. Zachwyciły mnie ilustracje. Tak wymowne, idealnie dopasowane. Pogłębiające treść. A treść... Poza tym, że dużo w niej magii i trudnej rzeczywistości, jest świetnie napisana. Nie potrzebowałam żadnej przerwy. Dzisiejszy wieczór był moim czasem z Pawłem jego mamą, Małym Li i Mikołajem. Nie żałuję ani chwili.   (wdzięcznoteka)

XXX

To wyjątkowa książka na wielu płaszczyznach. Rolą opowieści terapeutycznej jest pomoc w radzeniu sobie z trudnymi emocjami. Przeczytamy o dziecięcym smutku, łzach, samotności, obwinianiu się. Lektura tej historii może przynieść ukojenie we własnym smutku i burzliwych emocjach, gdy sami zmagamy się z podobnymi, jak u Pawła i Li, uczuciami. Paweł mówi głosem każdego dziecka, które przeżywa rozwód rodziców i usiłuje odnaleźć swoje miejsce w nowej sytuacji, Li zaś chce zostać zauważony, jest zagubiony i chce odnaleźć samego siebie. Terapią był także sam proces powstawania tej książki, bowiem Karolina Święcicka, razem z córką Jay, przelały w słowa i ilustracje swoje własne doświadczenia, wydanie tej książki pomogło im w walce z depresją. (mili_mali_blog)

O AUTORKACH

 Karolina Święcicka – tłumaczka i socjolożka z wykształcenia, dziennikarka i pisarka z zamiłowania. Jest certyfikowaną autorką bajek terapeutycznych. Jej historie zostały nagrodzone w konkursie na bajki-pomagajki dla szpitali dziecięcych oraz były wykorzystywane przez Objazdowy Warsztat Kreatywny.

Jay Święcicka – licealistka. Lubi rysować, słuchać muzyki, wymyślać historie. Fanka filmów i seriali, szczególnie koreańskich i japońskich. Autorka ilustracji.

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 110

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by Karolina Święcicka, 2023

Copyright © by Jay Święcicka, 2023

Wydanie I, Warszawa 2023

ISBN 978-83-61473-01-5

Redakcja i korekta

Magdalena Białek

Ilustracja na okładce

Jay Święcicka

Zdjęcie autorek na okładce

Małgorzata Warda

Projekt typograficzny, skład i przygotowanie do druku

Wielogłoska Katarzyna Mróz-Jaskuła

Książkę kupisz na amazon.pl i legimi.pl

Dla Jagi, Jędrzeja i Kazika – moich wspaniałych dzieci. Dla Pawła i Li. Dla Ciebie.

Spotkanie

Mam już swoje lata, dokładnie to dziewięć. Nie jestem już małym dzieckiem. Kiedy to się wydarzyło, nie wierzyłem już za bardzo w elfy czy w Świętego Mikołaja. Nazywam się zwyczajnie: Paweł Leśniewski. I mam zwyczajne życie.

To tak, żebyście wiedzieli, zanim wam wszystko opowiem: ten elf pojawił się całkiem niespodziewanie.

Leżałem już w łóżku. Za ścianą sprzeczali się rodzice. Ostatnio jest tak coraz częściej. Właściwie każdego wieczora, kiedy tata wraca do domu. Gdy się kłócą, zamykam oczy i wyobrażam sobie, że jestem znów u dziadków. Chociaż tam też nie mogłem zasnąć, bo dziadek strasznie głośno oglądał telewizję. Babcia kazała mu przyciszać, ale i tak słyszałem odgłosy z filmów: wrzaski, wystrzały, reklamy. Dziadek był bardzo stary i trzeba było do niego krzyczeć, żeby usłyszał. Tylko babcia, o dziwo, mówiła do niego cicho, a on zawsze ją rozumiał. Domek dziadków miał cienkie ściany. Tak jak nasz blok. Tyle tylko, że domek dziadków znajdował się na wsi. Kiedy otwierałem okno i zamykałem oczy, mogłem się skupić na tyle, by już nie słyszeć tych filmów, tylko cykanie świerszczy – wtedy człowiekowi wydaje się, że leży na łące.

Teraz spróbowałem tego samego. Otworzyłem okno, chociaż było już zimno, jak to na jesieni, i zamknąłem oczy. Udawałem, że słucham pasikoników. Leżałem i marzyłem, żeby być u dziadków, daleko stąd, a najlepiej nie być Pawłem Leśniewskim, tylko małym owadem, takim jak na przykład pasikonik lub cykada. Tu nie mogłem ich usłyszeć naprawdę, nasze mieszkanie znajduje się przecież na ósmym piętrze. Żaden konik polny tak wysoko nie podskoczy. Tak przynajmniej myślałem…

A jednak… usłyszałem go! I to bardzo głośno. Zdziwiłem się, że aż tak potrafię się skupić, więc otworzyłem oczy. Na parapecie siedział… pasikonik. Największy, jakiego widziałem – był na oko wielkości moich dwóch dłoni, w kolorze młodej trawy, ze złotymi czułkami, piękny. A najpiękniejsze były jego oczy – rozumne, łagodne jak oczy sarny. Na jego grzbiecie siedział zaś… mały chłopiec. Blady, z czarnymi włosami i w spiczastej, zielonej czapeczce. Taki krasnoludek.

Kiedy zobaczył, że otworzyłem oczy, drgnął przestraszony. Pasi-konik się spłoszył i zarzucił lekko łbem jak prawdziwy koń. Przez chwilę byłem pewien, że malutki chłopczyk i jego dziwny rumak zechcą uciec, ale jednak zostali na parapecie. Patrzyliśmy tak na siebie dłuższą chwilę, chyba obaj nie wiedzieliśmy, co zrobić.

– Cześć – powiedział w końcu cicho krasnal.

– Cześć – odparłem. – Kim jesteś?

– Elfem, chyba widzisz – odpowiedział. – A to mój koń. Nazywa się Seledyn.

– Fajny. Ja nie mam konia. Jestem chłopcem.

– Wiem, że jesteś chłopcem. – Roześmiał się. – Przestraszyłem się, bo myślałem, że śpisz. Co robisz?

– Marzę sobie – odpowiedziałem.

– A o czym marzą chłopcy? – zaciekawił się elf.

– Tęsknię za dziadkami. Zawsze jeździłem do nich na wakacje. Marzę sobie, że leżę w lesie albo na łące, że mam pod rękami trawę, a nad głową brzęczą mi owady…

– No tak… – Elf rozejrzał się po moim pokoju. – Strasznie tutaj… eee… betonowo.

Hałasy za ścianą znowu przybrały na sile. Najpierw odezwał się basowy głos taty, od pewnego czasu brzmiał naprawdę nieprzyjemnie. Potem głos mamy. Trudno było rozróżnić słowa. Usłyszałem brzdęk tłuczonego szkła. Pewnie mamie wypadła z rąk szklanka. Najchętniej zatkałbym sobie uszy, ale głupio mi było przed elfem. On tylko pokiwał głową ze zrozumieniem.

– I co, marzysz sobie o tym, jak to będzie, kiedy odwiedzisz swoich dziadków?

Posmutniałem. Mały elf nie mógł przecież wiedzieć, że nigdy ich już nie odwiedzę.

– Moi dziadkowie umarli – powiedziałem mu. – A mama sprzedała ich dom. Tata go nie chciał. Mówi, że teraz będą mogli podzielić się pieniędzmi i wreszcie sobie kupi samochód.

– To przykre. – Elf spojrzał na mnie ze współczuciem. Zsiadł ze swojego pasikonika i przycupnął na kancie parapetu. – Czyli dla ludzi samochód jest lepszy niż dom na wsi? A po co mu ten samochód? – zapytał.

– Żeby jeździć do pracy, bo ma daleko. – Wzruszyłem ramionami. – Ludzie lubią samochody. Szczególnie dorośli.

– A co lubią dzieci? Co robią całymi dniami?

– Czy ja wiem? Chodzą do przedszkola albo do szkoły, tak jak ja. Uczą się, bawią… Nic ciekawego.

– W szkole też się bawicie?

– Tak. Niektóre dzieci mają mnóstwo przyjaciół i bawią się cały czas.

– A ty?

– Ja raczej mało się bawię z innymi. Nawet w ławce siedzę sam. Siedziałem kiedyś z takim Maćkiem, ale się wyprowadził. No i to puste miejsce zostało, bo wszyscy byli już dobrani w pary. Ale mi to nie przeszkadza – dodałem szybko.

Elf pokiwał głową, przyglądając mi się. W końcu powiedział:

– Nie znam się na chłopcach, ale ty mi nie wyglądasz na zadowolonego. Czymś się martwisz?

Zwykle nie opowiadam o moich zmartwieniach. Trochę dlatego, że nie mam komu, bo odkąd Maciek się wyprowadził, to nie mam żadnego kumpla, takiego prawdziwego. Z tatą to nigdy chyba nie rozmawialiśmy, bo tata nie lubi rozmawiać o problemach. Może dlatego teraz, jak mają z mamą kłopoty, tak szybko się złości? A mama pewnie by i zapytała, ale ona sama jest już tak okropnie zmartwiona, że nie chciałbym jej jeszcze bardziej psuć nastroju. A ten elf zadał mi to pytanie tak nagle, że opowiedziałem mu w kilku zdaniach o wszystkim – o tym, że boję się, że tata na dobre się od nas wyprowadzi; o tym, że ciągle są awantury; i o tym, że nie chcę słyszeć, o co dokładnie się kłócą, bo się boję, że może to przeze mnie…

Posiedzieliśmy chwilę – ja na swoim łóżku, elf na parapecie. Po jakimś czasie wreszcie się odezwał:

– Wiesz co… a może wybierzesz się ze mną na łąkę? Jeśli chcesz, możemy się przelecieć nawet zaraz.

Uśmiechnąłem się.

– Chętnie bym z tobą poleciał, ale jestem za duży. – Popatrzyłem na elfa i na pasikonika. – Nie zmieszczę się na twojego… konia.

– Oj tam. – Elf machnął ręką. – Podejdź tu do mnie.

Wstałem z łóżka i podszedłem do parapetu.

– Nachyl się nade mną – powiedział elf.

Posłuchałem go. A wtedy elf sięgnął do woreczka, który miał zawieszony na szyi. Wyciągnął z niego garść drobnego proszku, który wyglądał zupełnie jak żółty pyłek kwiatowy. Obrzucił mnie nim jak garścią piasku. Przez chwilkę owiała mnie dziwnie pachnąca mgiełka. A potem poczułem się jakoś tak lekko.

– Załatwione – oświadczył elf. – Możesz teraz unosić się nad ziemią. Oczywiście tylko przez pewien czas, ale wystarczająco długo, żebyśmy mogli polecieć na wycieczkę.

I tak się stało, że już po chwili byliśmy za oknem. Nie musiałem wcale machać rękami, wystarczyło pomyśleć, że chcę się unieść w powietrze, i zaczynałem latać. To było coś niesamowitego! Zobaczyłem w dole nasz parking przy bloku, z małymi kolorowymi samochodami, które z góry wyglądały niczym pudełka zapałek. Minąłem inne bloki stojące obok mojego domu – były wysokie na dziesięć pięter, a ja, wyobraźcie sobie tylko, unosiłem się nad ich dachami! Przefrunęliśmy nad ulicą biegnącą niedaleko, na skraju naszego osiedla.

– Dokąd lecimy? – zapytałem.

– Do parku. Dalej nie da rady, bo pyłek przestanie działać – oświad-czył elf.

Po drugiej stronie tej wielkiej ruchliwej ulicy przy naszym osiedlu jest rzeczywiście park. Rzadko tam chodzę, bo nie wolno mi samemu oddalać się od podwórka przy bloku, a na tej drodze nie ma świateł. Jest jedynie przejście podziemne, ale mama mówi, że przejścia są niebezpiecznie, i nie pozwala mi tam chodzić. Kiedyś, jak jeszcze byłem mały, chadzaliśmy do tego parku z tatą i mamą na spacery, ale już bardzo dawno nie byliśmy nigdzie razem.

Wylądowaliśmy na trawie – elf miękko, a ja spadłem jak wór ziemniaków. Trochę się potłukłem.

– Za szybko chciałeś wylądować, jak nabierzesz wprawy, to nie będziesz tak spadał na ziemię jak kamień – roześmiał się elf, patrząc, jak rozcieram sobie pupę i ramię.

W parku pachniało zgniłymi liśćmi i trawą. Wciągnąłem te zapachy z zachwytem. Najbardziej na świecie lubię woń trawy albo grzybowego mchu w lesie. Jak dorosnę, będę wymyślał perfumy. Taki ktoś, kto zajmuje się perfumami, nazywa się Nos. No więc będę Nosem. Zamknę w buteleczkach wszystkie najpiękniejsze aromaty przyrody. Ludzie będą mogli sobie kupić taki prawdziwy zapach lasu albo kwiatów, końskiej stajni albo rozgrzanych na słońcu malin. Kiedy tylko zatęsknią za naturą, będą mogli nawąchać się do syta.

Podniosłem się i otrzepałem spodnie.

– Karmiłem tu kiedyś wiewiórki. Ciekawe, czy jeszcze tu mieszkają – powiedziałem.

Niedaleko rośnie mały zagajnik i kiedyś chodziliśmy tam z rodzicami. Mama zawsze dawała mi orzechy dla wiewiórek.

Mały elf puścił swojego pasikonika na trawę, a sam usiadł mi na ramieniu. Ruszyliśmy w stronę lasku. Drzewo z dziuplą stało na swoim miejscu, jak dawniej. Ale dziupla była pusta.

– Są, są. Śpią tam w środku – powiedział elf, widząc moją zawiedzioną minę. – Dwie wiewiórki.

– Nie mam dziś żadnych orzechów – zmartwiłem się.

– Nie szkodzi. One już mają spiżarnię pełną zapasów na zimę. Wyzbierały wszystkie żołędzie z okolicy – wyjaśnił.

Zawsze miałem ochotę wejść na to drzewo i zajrzeć do dziupli. Zobaczyć z bliska, jak żyją wiewiórki, jakie mają posłanie. Ciekawe, jak pachną. Rodzice mi nie pozwalali. Mama mówiła, że przepłoszę zwierzęta albo się czymś od nich zarażę, a tata – że spadnę, bo jestem niezdarą. Ale teraz nikogo nie było w pobliżu, poza tym przecież mogłem fruwać, gdyby nie udało mi się wejść po drzewie.

Zacząłem się wspinać. Pień miał mnóstwo bocznych konarów i wchodzenie wcale nie było trudne, a kiedy nie chciało mi się kombinować, podlatywałem na następną gałąź, jak wróbel. Już po chwili usiadłem tuż obok dziupli. Wstrzymałem oddech i zajrzałem do środka. Rzeczywiście, były tam wiewiórki. Dziupla była ciemna, ale wyraźnie widziałem dwa ciemnorude, prawie czerwone zwierzaczki. Leżały przytulone do siebie i sapały przez sen. Zrobiły sobie posłanie z liści i suchej trawy, a zamiast kołdrą, nakrywały się ogonami. Jakie miały małe główki! Pociągnąłem nosem. Pachniało sianem, żołędziami i trochę jakby świnką morską czy psem…?

– Chodźmy, nie budźmy ich, bo się wystraszą – wyszeptał mi do ucha elf.

Posłuchałem go i najciszej jak mogłem, zszedłem na dół, skacząc po gałęziach.

– Widzisz tę rzekę? Tam, gdzie wpływa pod ziemię, mieszkamy my, elfy – powiedział i wyciągnął rękę przed siebie.

Znałem tę rzeczkę. Dawniej chodziłem tam z rodzicami na mostek. Kiedy rzuci się patyk po jednej stronie mostu, można patrzeć, jak wypływa z drugiej, trochę tak jakby się stało na tunelu. Rzucaliśmy te patyki we trójkę i robiliśmy takie wyścigi, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że może tam być dom elfów.

– Pokażesz mi, jak mieszkasz? – zapytałem.

Elf pokręcił głową.

– Nie. Ale bym miał awanturę, że zadaję się z człowiekiem. Nie wolno nam pokazywać naszych schronień. Już i tak nieźle narozrabiałem z tym, że pozwoliłem ci się zobaczyć. Niektórzy ludzie są dziwni, nie są tacy mili jak ty – powiedział. – Zresztą musimy już wracać. Pomyśl, co będzie, jak pyłek przestanie działać. Nie mam go więcej przy sobie, musiałbyś iść na piechotę.

– W takim razie lećmy już z powrotem – zgodziłem się.

Elf pokręcił głową.

– Leć sam, przecież umiesz. Ja muszę wracać. Jeszcze ktoś się zorientuje, że zniknąłem.

– Fajnie było cię poznać – powiedziałem cicho. – Nie mam zbyt wielu kolegów…

– Ja też się cieszę. – Elf się uśmiechnął.

Widziałem teraz jego buzię z bliska, bo stał wciąż na moim ramieniu. Wyglądał naprawdę jak miniaturowy chłopczyk – trochę blady, z trochę zbyt spiczastymi uszami, ale poza tym bardzo zwyczajnie. Spoważniał i wyciągnął do mnie rękę:

– Mam na imię Li.

Ostrożnie ująłem jego maleńką dłoń w dwa palce.

– Bardzo mi miło. Jestem Paweł.

– Leć już do domu jak najszybciej – popędził mnie Li i się uśmiechnął.

Sfrunął z mojego ramienia i gwizdnął cicho. Natychmiast u jego boku pojawił się Seledyn.

– Czy kiedyś się jeszcze spotkamy? – zapytałem.

– Jak tylko będę mógł, to cię odwiedzę. Może na przykład… jutro wieczorem?

– Będę na ciebie czekał – odparłem i uniosłem się w powietrze.

W co bawić się z elfem?

Li rzeczywiście odwiedził mnie już następnego wieczora. Otworzyłem okno, żeby mógł wygodnie usiąść na parapecie, ale on, ku mojemu zaskoczeniu, zapytał, czy może wejść do mojego pokoju.

– Oczywiście – powiedziałem.

Usiadł na biurku i machając nogami, rozglądał się wokoło.

– Masz dużo książek – powiedział.

– Tak. Ale to raczej książki dla młodszych dzieci. Bajki i tak dalej. Teraz już nie kupujemy, tylko wypożyczam z biblioteki.

Pokiwał głową. Wydawał mi się jakiś markotny. Jeszcze bledszy niż ostatnio i taki bez uśmiechu.

– Co ci jest? – zapytałem.

– Ja też się martwię – popatrzył na mnie smutno.

– Czym? – zdziwiłem się.

– Oj tam – machnął ręką – nieważne, opowiem ci innym razem. Może się pobawimy? W co bawią się dzieci? Tacy chłopcy jak ty?

– Eee… w wyścigi – odparłem.

Moi koledzy z klasy bawią się zwykle na przerwach w wyścigi w specjalnych butach z kółeczkami. Prawie wszyscy już takie mają – adidasy z kółkami w podeszwach. Tata kiedyś obiecał, że mi takie kupi, ale teraz nie jest najlepszy czas, żeby mu o tym przypominać. Więc ja się nie ścigam. Ale reszta, prawie cała klasa, szaleje po korytarzach. Nauczyciele się strasznie o to denerwują.

Zastanawiałem się, w co mógłbym się pobawić z Li. Może zagrałbym z nim w warcaby? Ale czy to mu się będzie podobało? Spojrzałem na półkę z moimi zabawkami i przyszedł mi do głowy pewien pomysł.

– Może chcesz zobaczyć, jak się jeździ samochodem? – zapytałem.

– Takim prawdziwym? – zdziwił się.

– No… prawie.

Podszedłem do półki i zdjąłem moje cacko – czerwone wyścigowe auto na pilota. Li w sam raz pasował na miejsce kierowcy.

– Wsiadaj, zaraz się przekonasz, dlaczego ludzie tak lubią samochody. – Uśmiechnąłem się.

Elf wreszcie się rozchmurzył. Ochoczo wskoczył na przednie siedzenie.

– Nie, nie z tej strony, to miejsce dla pasażera. Musisz siedzieć za kierownicą – roześmiałem się. – Tylko wtedy będziesz mógł sterować. Patrz, to okrągłe to kierownica.

I zaczęła się jazda. Najpierw nie przyspieszałem nadmiernie, chciałem, żeby Li się przyzwyczaił. Szybko zrozumiał, na czym polega kierowanie samochodem. Trochę poskręcaliśmy wokół nóg biurka, potem przyspieszyłem tak, żeby na pełnym gazie zawrócił pod regałem, i wysłałem go pod łóżko.

– Fuj, ile tu kurzu! – Zakasłał. – Chyba nie sprzątasz zbyt często?

Więc wyjechaliśmy na dywan, potem znowu pod regał i wokół krzesła przy biurku. Kiedy zobaczyłem, że zaczyna mu się podobać, rozpędziłem auto bardziej. Usiadłem na podłodze i sterowałem, a potem już tylko dodawałem gazu lub nie, tak jak chciał Li, a on sam kierował. Bardzo mu się spodobało.

– Szybciej! Szybciej!!! – wołał z wypiekami na twarzy, wyłaniając się spod łóżka. Albo gdy z kolei zbyt gwałtownie zbliżał się do nogi biurka, krzyczał: – Ratunku, hamuj natychmiast!!!

Dawno się już tak nie bawiłem. Dopiero kiedy mama zawołała mnie na kolację, wypuściłem elfa za okno.

– Świetne to było – powiedział rozemocjonowany i dodał: – Wiesz, chyba rozumiem, co takiego ludzie widzą w samochodach.