Pierworodni - Arthur Charles Clarke, Stephen Baxter - ebook

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

 

 

Pierworodni po raz pierwszy dali znać o sobie wywołując Nieciągłość, w wyniku której Ziemia została rozbita na fragmenty pochodzące z różnych epok. Jednym z rozbitków na tak odmienionej planecie, którą nazwano Mirem, była kobieta, imieniem Bisesa Dutt. Z przyczyn, których nie była w stanie zrozumieć, udało jej się nawiązać osobliwy kontakt z zagadkowym artefaktem i kryjącą się za nim potęgą, która odesłała ją z powrotem na Ziemię. Po powrocie odegrała zasadniczą rolę w podjętej przez całą ludzkość próbie powstrzymania katastrofy, potężnej burzy słonecznej, wywołanej przez Pierworodnych, która miała unicestwić wszelkie życie na całej planecie. Groźbie tej udało się wprawdzie zapobiec, ale straty, jakie poniosła Ziemia, były niewyobrażalne.

Teraz, w dwadzieścia lat później, Pierworodni wracają. Tym razem zastosowali broń ostateczną: w stronę Ziemi zmierza "bomba kosmologiczna", urządzenie, którego działania ziemscy naukowcy właściwie nie pojmują i którego nie da się zatrzymać ani zniszczyć. Całemu światu grozi zagłada.

Rozpaczliwie poszukując ratunku, Bisesa udaje się na Marsa, a następnie na Mir, którego koniec także jest bliski. Ale kiedy wychodzą na jaw szokujące cechy natury Pierworodnych i ich mrożące krew w żyłach plany dotyczące rodzaju ludzkiego, z odległych o wiele lat świetlnych otchłani kosmosu przybywa nieoczekiwany sprzymierzeniec.

 

Cykl: Odyseja czasu, t. 3

 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Piaseczno
Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 470

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Arthur C. Clarke

Stephen Baxter

Odyseja czasu

PIERWORODNI

TŁUMACZENIE:

Stefan Baranowski

vis-a-vis

Kraków 2009

 

Tytuł oryginału: Firstborn

Copyright © by Arthur C. Clarke and Steven Baxter, 2008

 

Dla Brytyjskiego Towarzystwa Międzyplanetarnego

CZĘŚĆ PIERWSZA PIERWSZE KONTAKTY

1. Bisesa

Luty 2069 roku

To nie przypominało przebudzenia. To było nagłe pojawienie się, brzęk czyneli. Oczy miała szeroko otwarte, wypełniało je oślepiające światło. Wciągnęła powietrze głęboko do płuc i wydała stłumiony okrzyk, kiedy dotarła do niej świadomość własnego ja.

Tak, to szok. Nie mogła być przytomna. Coś było nie tak.

W powietrzu zmaterializował się blady kształt.

- Doktor Heyer?

- Nie. Nie, mamo, to ja.

Twarz stała się trochę wyraźniejsza i to była jej córka, ta wyrazista twarz, jasnoniebieskie oczy, gęste, ciemne brwi. Jednak coś miała na policzku, jakiś symbol. Tatuaż?

- Myra? - Czuła drapanie w gardle, a głos miała chropawy. Teraz niejasno zdała sobie sprawę, że leży na plecach, zobaczyła otaczający ją pokój, sprzęty i wyczuła obecność ludzi, którzy znajdowali się poza jej polem widzenia. - Co się nie udało?

- Nie udało?

- Dlaczego mnie nie poddano estywacji?

Myra zawahała się.

- Mamo, jak myślisz, jaki dziś dzień?

- 5 czerwca 2050 roku.

- Nie. Jest rok 2069, mamo. Luty. Dziewiętnaście lat później. Hibernacja powiodła się. - Teraz Bisesa dostrzegła w ciemnych włosach Myry pasma siwizny i zmarszczki wokół jej bystrych oczu. Myra powiedziała: - Jak widzisz, wybrałam dłuższą drogę okrężną.

To musiała być prawda. Bisesa wykonała kolejny ogromny, nieprawdopodobny krok w swej wędrówce przez czas.

- A niech to!

Nad Bisesą pojawiła się następna twarz.

- Doktor Heyer?

- Nie. Doktor Heyer już dawno przeszła na emeryturę. Jestem doktor Stanton. Teraz przystąpimy do pełnego ukrwienia. Obawiam się, że to może być bolesne.

Bisesa próbowała oblizać wargi.

- Dlaczego nie śpię? - zapytała i natychmiast sama odpowiedziała sobie na to pytanie. - Och. Pierworodni. - Cóż mogło być innego? - Nowe zagrożenie.

Twarz Myry skrzywiła się z bólu.

- Nie było cię dziewiętnaście lat. I pierwszą rzeczą, o jaką pytasz, to Pierworodni. Przyjdę cię odwiedzić, jak cię już postawią na nogi.

- Myra, czekaj...

Lecz Myra już odeszła.

Nowy lekarz miał rację. Bolało. Ale Bisesa była kiedyś żołnierzem brytyjskiej armii. Uczyniła wysiłek, aby nie krzyczeć.

2. Monitor głębokiego kosmosu

Czerwiec 2064 roku

Pierwszy wyraźny sygnał nowego zagrożenia zauważono pięć lat wcześniej. A oczy, które dostrzegły tę anomalię, były oczami elektronicznymi, nie ludzkimi.

Monitor Głębokiego Kosmosu X7-6102-016 unosił się w cieniu Saturna, którego księżyce lśniły jak latarnie. Pierścienie Saturna były teraz jedynie cieniem tego, czym były przed burzą słoneczną, ale kiedy sonda wzniosła się wyżej, dalekie Słońce oświetliło pierścienie od tyłu i na niebie zalśnił jakby srebrzysty most.

Monitor Głębokiego Kosmosu nie był zdolny do odczuwania podziwu. Ale jak każda dostatecznie skomplikowana maszyna był do pewnego stopnia obdarzony wrażliwością i jego elektroniczna dusza zadrżała z zachwytu na widok regularnej mozaiki gazu i lodu, przez którą płynął. Ale nie uczynił nic, by ją zbadać.

Poruszając się po orbicie, sonda cicho zbliżyła się do następnego celu.

Tytan, największy księżyc Saturna, był pozbawioną charakterystycznych cech kulą koloru ochry, oświetloną słabym światłem dalekiego Słońca. Ale pod grubą warstwą chmur i oparów kryły się istne cuda. Kiedy Monitor zbliżył się do księżyca, zaczął uważnie słuchać elektronicznego gwaru chmary robotów badawczych.

Pod mrocznym, pomarańczowym niebem roboty przypominające żuczki wdrapywały się na wydmy z kryształków lodu, okrążając gejzery metanu, ostrożnie wpełzały do dolin wyżłobionych przez rzeki etanu i grzebały w brejowatej powierzchni nieustannie skrapianej deszczykiem metanu. Dzielny balon badawczy, unosząc się w gęstym powietrzu, zawisł nad kriowulkanem, który wypluwał lawę wodną zaprawioną amonem. Roboty zanurzalne badały gniazda wody w stanie ciekłym, tuż pod powierzchnią lodu, zamarznięte jeziora w kraterach powstałych w wyniku uderzeń meteorytów. Wszędzie znajdowały się złożone związki organiczne wytworzone podczas burz elektrycznych w atmosferze Tytana oraz wskutek bombardowania promieniowaniem słonecznym górnych warstw atmosfery i działania pola magnetycznego Saturna.

Wszędzie, gdzie zaglądały sondy, znajdowały życie. Niektóre formy owego życia przypominały organizmy ziemskie, bakterie beztlenowe żywiące się metanem, niemrawo budujące poduszkowate kopce w zimnej wodzie jezior kraterowych. Bardziej egzotyczne formy życia oparte na węglu, wykorzystujące amoniak zamiast wody, pływały w masie wydobywającej się z kriowulkanów. Najbardziej egzotyczne ze wszystkich było zbiorowisko szlamowatych organizmów, których podstawowym składnikiem były związki krzemu, nie zaś węgla; żyły one w straszliwie zimnych, gładkich jak lustro, czarnych jeziorach etanu.

Bakterie żyjące w jeziorach kraterowych były kuzynami wielkich rodzin bakterii istniejących na Ziemi. Ryby amoniakalne wydawały się pochodzić z samego Tytana. Zimnolubny etanowy szlam mógł natomiast pochodzić z księżyców Neptuna albo z bardziej odległych ciał niebieskich. Układ słoneczny był pełen życia - życia, które tkwiło wszędzie, w skałach i bryłach lodu, oderwanych w wyniku zderzeń. Mimo to Tytan był niezwykły, stanowiąc siedlisko form życia z całego układu słonecznego, a może i spoza jego granic.

Ale Monitor Głębokiego Kosmosu nie przybył na Tytana z powodu badań naukowych. Kiedy przemierzał najbliższe sąsiedztwo księżyca i plejady zamieszkujących go istot, jego kuzyni-roboty nawet nie wiedziały, że się zjawił.

Sercem Monitora Głębokiego Kosmosu była zbudowana według projektu liczącego sto lat sonda kosmiczna, z której kanciastego szkieletu wyrastały wysięgniki z przytwierdzonymi do nich kapsułami pełnymi czujników i termicznych zasilaczy izotopowych. Ten rdzeń był otoczony sztywną powłoką z „metamateriału”, stanowiącego sieć wytworzonych przy użyciu nanotechnologii podkładek i przewodów, które zaginały promienie słoneczne wokół sondy, kierując je w stronę, w którą normalnie by biegły, gdyby sondy tam w ogóle nie było. Monitor Głębokiego Kosmosu nie był ślepy; powłoka próbkowała padające na nią promienie świetlne. Jednak promienie te nie były ani odchylane, ani odbijane i dzięki temu sonda była całkowicie niewidzialna. Nie można było jej wykryć na żadnej długości fali, od twardych promieni gamma do fal radiowych.

Monitor Głębokiego Kosmosu nie był instrumentem badawczym. Osłonięty, bezgłośny, stanowił straż. I teraz zmierzał na spotkanie z czymś, do czego był przeznaczony.

Kiedy szybował ponad wierzchołkami chmur pokrywających Tytana, pole grawitacyjne księżyca cisnęło go na nową orbitę, która miała wyprowadzić go z układu Saturna i wynieść daleko poza płaszczyznę jego pierścieni. Wszystko to odbywało się przy zachowaniu ciszy radiowej i bez śladu spalin silników rakietowych.

I Monitor Głębokiego Kosmosu zbliżył się do anomalii.

Wykrył kaskady egzotycznych cząstek o wysokiej energii. Musnęło go potężne pole magnetyczne, elektromagnetyczny węzeł w przestrzeni. Odpowiedni meldunek będący strumieniem silnie upakowanych danych, wysłał na Ziemię w postaci krótkotrwałych impulsów laserowych.

Monitor nie dysponował takim sposobem zmiany kursu, który by nie zagrażał jego niewidzialności, poruszał się więc dalej siłą bezwładności. Powinien był minąć anomalię o jakieś pół kilometra.

Jego ostatnią obserwacją, w pewnym sensie ostatnią świadomą myślą, było nagłe silne zawirowanie pola magnetycznego wokół anomalii.

Ostatnie wysłane przezeń sygnały dowodziły, że anomalia oddala się z olbrzymią, niewiarygodną szybkością. Sygnałom tym twórcy sondy nie byli w stanie uwierzyć ani ich zrozumieć.

Podobnie jak każda dostatecznie skomplikowana maszyna anomalia była do pewnego stopnia obdarzona wrażliwością. Zniszczenie, które miała wywołać, było zaplanowane na przyszłość i jeszcze nie zaprzątało jej uwagi. Ale poczuła odrobinę żalu, miażdżąc tę dziecinną maszynę, która podążała jej śladem tak daleko i która usiłowała tak nieudolnie się przed nią ukrywać.

Teraz już sama, anomalia przecięła układ Saturna i nabrawszy szybkości w wyniku działania pola grawitacyjnego planety, pomknęła w kierunku dalekiego Słońca i krążących wokół niego ciepłych światów.

3. Abdikadir

Rok 2068 (Ziemia) - rok 31 (Mir)

Na Mirze pierwsza oznaka nadchodzących dziwnych wydarzeń byłaby prozaiczna, gdyby nie jej zupełna niedorzeczność.

Abdikadir był zirytowany, kiedy oderwano go od teleskopu. Chociaż raz noc była bezchmurna. Pierwsze pokolenie ziemskich rozbitków nieustannie narzekało na pochmurne niebo na Mirze, tym posklejanym świecie zawieszonym w równie posklejanym kosmosie. Ale dzisiejszej nocy jakość obrazu była doskonała i Mars płynął wysoko po bezchmurnym, niebieskim niebie.

Zanim mu przerwano, obserwatorium na dachu świątyni Marduka było miejscem prawdziwie cichym. Głównym instrumentem badawczym był reflektor, którego wielkie zwierciadło zostało wyszlifowane przez mongolskich niewolników pod dowództwem greckiego uczonego ze szkoły Othica. Teleskop dawał doskonały, choć nieco falujący obraz tarczy Marsa. Kiedy Abdi prowadził obserwacje, jego pomocnicy uruchamiali dźwignie, które obracały podstawę teleskopu, przeciwdziałając ruchowi obrotowemu świata i w ten sposób stale utrzymując Marsa w środku pola widzenia. Pośpiesznie szkicował oglądany obraz w bloku spoczywającym na kolanach; przemysł w imperium Aleksandra nie był jeszcze na tyle zaawansowany, żeby możliwe było fotografowanie.

Jeśli chodzi o Marsa, wyraźnie widział czapy polarne, niebieskie morza, pustynie koloru ochry, poprzecinane pasmami zieleni, brązu i błękitu, a nawet migotanie świateł obcych miast, które jak uważano, przycupnęły w kalderze Mons Olympus.

Był pochłonięty pracą, starając się wykorzystać każdą sekundę, kiedy podszedł do niego jeden z pomocników. Spiros miał czternaście lat, był uczniem i należał do trzeciego pokolenia urodzonych na Mirze. Był bystrym, obdarzonym wyobraźnią chłopcem, ale czasami bywał nerwowy, a teraz ledwie zdołał wyjąkać tę wiadomość astronomowi, który był od niego starszy o niecałe dziesięć lat.

- Uspokój się, chłopcze. Weź głęboki oddech. I powiedz, co się stało.

- Komnata Marduka... - Było to samo serce świątyni, na której dachu teraz stali. - Musisz tam pójść, panie!

- Po co? Cóż tam zobaczę?

- Nie zobaczysz, panie Abdi, usłyszysz.

Abdi spojrzał jeszcze raz w okular teleskopu, w którym wciąż migotał błękitny obraz Marsa. Ale poruszenie chłopca było przekonujące. Coś było nie tak.

Niezdarnie zlazł z siedzenia przy okularze i warknął w stronę jednego z uczniów:

- Xeniu! Zastąp mnie. Nie chcę stracić ani sekundy obserwacji. - Dziewczyna szybko zastosowała się do jego życzenia.

Spiros pobiegł po drabinę.

- Lepiej, żeby było warto - powiedział Abdi, śpiesząc za chłopcem.

Musieli zejść na dół, a potem znów się wdrapać po wewnętrznej stronie szkieletu świątyni, ponieważ komnata wielkiego boga Marduka znajdowała się blisko wierzchołka budowli. Minęli szereg zdumiewająco różnorodnych pomieszczeń oświetlonych lampami olejowymi płonącymi we wnękach. Jeszcze długo po porzuceniu świątyni przez jej kapłanów utrzymywał się wewnątrz silny zapach kadzideł.

Abdi wszedł do komnaty Marduka, rozglądając się wokół.

Kiedyś w tym pomieszczeniu stał wielki złoty posąg boga. W trakcie Nieciągłości, zdarzenia, które dało początek temu światu, posąg został zniszczony, a ściany komnaty odarte do samej cegły i osmalone w wyniku działania jakiegoś wielkiego gorąca. Ocalała jedynie okrągła podstawa posągu, na której widniały ledwo widoczne ślady dwóch potężnych stóp. Komnata była zrujnowana, jak gdyby w wyniku eksplozji. Taka już była, kiedy Abdi ujrzał ją po raz pierwszy.

Abdi zwrócił się do Spirosa.

- No? Gdzie ten problem?

- Nie słyszysz? - spytał zdyszany chłopiec. Stał nieruchomo, przyłożywszy palec do ust.

I wtedy Abdi to usłyszał, coś jakby delikatne cykanie świerszcza, ale zbyt regularne, zbyt równomierne. Zerknął na stojącego z szeroko otwartymi oczami chłopca, który znieruchomiał ze strachu.

Abdi przeszedł na środek pomieszczenia. Stojąc tam, zorientował się, że ów dźwięk dochodzi z pokrytego rzeźbami sanktuarium przylegającego do jednej ze ścian. Kiedy się do niego zbliżył, dźwięk stał się głośniejszy.

Ażeby zachować twarz w obecności chłopca, Abdi próbował powstrzymać drżenie ręki, sięgając do małej szafki w samym środku sanktuarium, by otworzyć drzwiczki.

Wiedział, co się tam znajduje. Ten artefakt przybył na Mir z Ziemi. Należał do towarzyszki ojca Abdiego, Bisesy Dutt, i przez długie lata był otoczony opieką, a potem umieszczony tutaj, kiedy bateria w końcu się wyczerpała.

Był to telefon.

I ten telefon dzwonił.

CZĘŚĆ DRUGA PODRÓŻE

4. Kiedy śpiący budzi się ze snu

Luty - marzec 2069 roku

Bisesa cieszyła się, że zdołała się wydostać z urządzenia o własnych siłach. Śmierdziało zgniłymi jajami, siarkowodorem, którego używano, aby narządy nie mogły wchłaniać tlenu.

W szpitalu lekarzom zajęło trzy dni wprowadzenie z powrotem krwi do jej żył, zmuszenie narządów do wchłaniania tlenu i przejście podstawowych zabiegów fizjoterapeutycznych, tak aby mogła się poruszać przy pomocy balkonika. Czuła się niezwykle staro, starzej, niż wynosił jej biologiczny wiek, czterdzieści dziewięć lat; była również wychudzona niczym ofiara głodu. Oczy ją piekły i bolały. Miała dziwne zaburzenia wzroku, a na początku nawet lekkie halucynacje. Prześladowało ją także nieprzyjemne wrażenie, że czuje odór własnego moczu.

No cóż, przez dziewiętnaście lat była pozbawiona pulsu i krwi, elektryczna aktywność jej mózgu była równa zeru, tkanki nie pobierały tlenu i trzymano ją w temperaturze tak niskiej, że omal nie popękały komórki jej ciała. Trzeba było się przygotować na rozmaite utrapienia.

Hibernaculum 786 uległo zmianie, kiedy znajdowała się w zbiorniku. Teraz przypominało ekskluzywny hotel o szklanych ścianach, plastikowych leżankach i białych podłogach, po których odziani w szlafroki starzy ludzie - w każdym razie wyglądali staro - poruszali się bardzo niepewnie.

Najbardziej radykalna zmiana polegała na tym, że Hibernaculum zostało przeniesione. Kiedy podeszła do małego okna, zobaczyła ogromną wyrwę w ziemi, pokryty pyłem kanion, w którego zasłanych rumowiskiem ścianach widać było poszczególne warstwy, niby strony książki olbrzymich rozmiarów. Dowiedziała się, że jest to Wielki Kanion, widok był zaiste oszołamiający. Pomyślała, że biorąc pod uwagę fakt, że przebywali tutaj ludzie pogrążeni we śnie, zakrawa to na marnotrawstwo.

Z perspektywy czasu uznała za niepokojące, że skomplikowana lodówka, w której spała snem bez snów, została odłączona i przetransportowana przez cały kontynent.

W okresie rekonwalescencji często siadywała przed oknem, patrząc na zastygły w czasie dramat kanionu. Przedtem odbyła tylko jedną wycieczkę turystyczną do kanionu. Sądząc po tym, jak Słońce wędrowało po wiosennym niebie, musiała się znajdować na południowej krawędzi kanionu, prawdopodobnie gdzieś w pobliżu Grand Canyon Village. Wydawało się, że miejscowa fauna i flora doszła do siebie po zniszczeniach spowodowanych przez burzę słoneczną; ziemia była porośnięta kaktusami, juką i czarnymi krzewami. Przyglądając się uważnie, dostrzegła małe stado owiec, mignęła jej smukła sylwetka kojota, a raz zobaczyła nawet grzechotnika.

Ale doszedł do siebie nie tylko kanion, zmieniło się o wiele więcej. Na wschodnim horyzoncie dostrzegła jakąś budowlę, płaską, metalową, wspartą na filarach konstrukcję, jak szkielet niedokończonego centrum handlowego. Czasami widziała pojazdy poruszające się wokół niej i pod nią. Nie miała pojęcia, co to mogło być.

I czasami widziała światła na niebie. Jednym z nich była jasna iskra przemierzająca południowe wieczorne niebo co mniej więcej czterdzieści minut - jakiś duży obiekt na orbicie. Ale widać było także dziwniejsze obiekty, znacznie większe: blade plamy widoczne w dzień, migotanie światła gwiazd w nocy. Dziwne niebo nowej ery. Myślała, że powinna być ciekawa albo może przestraszona, ale na początku nie odczuwała niczego takiego.

Wszystko to uległo zmianie, kiedy usłyszała ten ryk. Było to głuche dudnienie, pochodzenia raczej geologicznego niż zwierzęcego, od którego wydawała się drżeć ziemia.

- Co to było?

- Bisesa? Pytałaś o coś?

Głos był łagodny, męski, trochę zbyt doskonały i wydawał się dochodzić z powietrza.

- Arystoteles? - Ale wiedziała, że to niemożliwe, jeszcze zanim usłyszała odpowiedź.

Odpowiedź nadeszła z dziwnym opóźnieniem.

- Obawiam się, że nie. Jestem Tales.

- Oczywiście, Tales.

Przed burzą słoneczną w świecie zamieszkałym przez ludzi istniały trzy wielkie byty sztucznej inteligencji, dalecy potomkowie wyszukiwarek i innych inteligentnych programów z wcześniejszych epok; wszystkie one były przyjazne człowiekowi. Krążyły pogłoski, jakoby zachowano ich kopie w postaci strumieni bitów wysłanych w przestrzeń międzygwiezdną. Ale poza tym tylko Tales przetrwał burzę słoneczną, przechowany w pamięci prostszych sieci na Księżycu.

- Cieszę się, że znów słyszę twój głos.

Pauza.

- A ja twój, Biseso.

- Talesie, skąd to opóźnienie? Och. Nadal znajdujesz się na Księżycu?

- Tak, Biseso. I ogranicza mnie prędkość światła. Podobnie jak Neila Armstronga.

- Dlaczego nie sprowadzili cię na Ziemię? Czy tak nie byłoby wygodniej?

- Można z tym sobie poradzić. Miejscowe czynniki wspierają mnie, kiedy opóźnienie ma decydujące znaczenie, na przykład podczas zabiegów medycznych. Ale poza tym uznano, że sytuacja jest zadowalająca.

Odpowiedzi te wydały się Bisesie wcześniej przygotowane. Umiejscowienie Talesa na Księżycu miało jakąś głębszą przyczynę, niż to by wynikało z jego odpowiedzi. Ale nie miała ochoty drążyć tego tematu.

Tales powiedział:

- Pytałaś mnie o ten ryk.

- Tak. To przypominało lwa. Afrykańskiego.

- To był lew.

- A co afrykański lew robi tutaj, w sercu Ameryki Północnej?

- Park Narodowy Wielkiego Kanionu to teraz Park Jeffersona, Biseso.

- Co takiego?

- Park Jeffersona. To wszystko stanowi teraz fragment odbudowy naturalnego środowiska. Jeżeli spojrzysz na prawo...

Na horyzoncie poza północną krawędzią kanionu ujrzała jakieś bryłowate kształty, potężne, niczym poruszające się głazy. Tales włączył powiększenie obrazu. Bisesa patrzyła na słonie, całe stado wraz z młodymi, widok nie pozostawiał żadnych wątpliwości.

- Mam wyczerpujące informacje na temat parku.

- Jestem tego pewna, Talesie. Mam jedno pytanie. Co to za konstrukcja? Wygląda jak rusztowanie.

Okazało się, że jest to mata zasilająca, stacja naziemna elektrowni orbitalnej, kolektor mikrofal przesyłanych z nieba.

- Całe urządzenie jest dość duże, ma dziesięć kilometrów kwadratowych.

- Jest bezpieczne? Widziałam pojazdy poruszające się wokół niego i pod nim.

- O tak, bezpieczne dla ludzi. I dla zwierząt. Ale istnieje strefa zakazana.

- A te światła na niebie, to migotanie...

- To zwierciadła i żagle. Poza Ziemią istnieje teraz cała architektura, Biseso. Naprawdę jest na co popatrzeć.

- Więc realizowane jest wielkie marzenie ludzkości. Bud Tooke byłby zadowolony.

- Obawiam się, że pułkownik Tooke zmarł w...

- Nieważne.

- Biseso, są tu doradcy, z którymi możesz porozmawiać. O czym tylko zechcesz. Na przykład o szczegółach twojej hibernacji.

- Wyjaśniono mi to, zanim znalazłam się w zamrażalniku...

Hibernacula były produktem burzy słonecznej. Pierwsze z nich powstały w Ameryce jeszcze przed burzą, kiedy bogacze starali się umknąć przed nadchodzącymi trudnymi latami, do chwili gdy wszystko wróci do normy. Bisesa znalazła się w hibernaculum dopiero w 2050 roku, osiem lat po burzy.

- Mogę cię zapoznać z postępami medycyny od czasu twego zamrożenia - powiedział Tales. - Na przykład okazało się, że skłonność twoich komórek do wchłaniania siarkowodoru to pozostałość bardzo wczesnego etapu ewolucji życia na Ziemi, gdy komórki bakterii tlenowych dzieliły środowisko z metanogenami.

- To brzmi dziwnie poetycznie.

Tales powiedział łagodnie:

- Jest także aspekt motywacyjny.

Poczuła się nieswojo.

- Jaki aspekt motywacyjny?...

Miała wtedy powody, aby się ukryć w zbiorniku. Myra, jej dwudziestojednoletnia córka, wyszła za mąż wbrew jej radom i postanowiła zamieszkać poza granicami Ziemi. A Bisesa chciała uniknąć złej sławy teorii spiskowej, która narosła wokół niej z powodu szczególnej roli, jaką odegrała podczas burzy słonecznej, chociaż wiele z tego, co wydarzyło się w ciągu tamtych dni, nawet prawdziwa przyczyna burzy słonecznej, podobno zostało utajnione.

- Tak czy owak - powiedziała - wejście do hibernaculum stanowiło element służby publicznej. Tak mi powiedziano, kiedy przepisałam swoje pieniądze. Mój fundusz powierniczy posunął naprzód zrozumienie technik, które pewnego dnia będą stosowane w każdej dziedzinie, od przechowywania organów do transplantacji do ochrony załóg statków międzygwiezdnych podczas trwającej setki lat podróży. A w świecie, który walczy, żeby dojść do siebie po burzy słonecznej, w zbiorniku zamroziłam znacznie mniej środków...

- Biseso, coraz większa część opinii publicznej uważa, że sen w hibernaculum to w rzeczywistości rodzaj wysublimowanego samobójstwa.

To ją zaskoczyło. Arystoteles byłby bardziej subtelny, pomyślała.

- Talesie - powiedziała stanowczo - kiedy będę chciała pomówić z kimś o tych sprawach, osobą tą będzie moja córka.

- Oczywiście, Biseso. Czy potrzebujesz jeszcze czegoś?

Zawahała się.

- Ile mam lat?

- Ach. Dobre pytanie. Stanowisz osobliwość, Biseso.

- Dziękuję.

- Urodziłaś się w 2006 roku, czyli sześćdziesiąt trzy lata temu. Trzeba od tego odjąć dziewiętnaście lat, które spędziłaś w hibernaculum.

Powiedziała ostrożnie:

- To daje czterdzieści cztery lata.

- Mimo to twój wiek biologiczny to czterdzieści dziewięć lat.

- Tak. A te pięć lat różnicy?

- To lata, które spędziłaś na Mirze.

Kiwnęła głową.

- Wiesz o tym?

- To informacja ściśle tajna. Tak, wiem.

Odchyliła się na krześle, patrząc na słonie w oddali i na migocące niebo 2069 roku; próbowała pozbierać myśli.

- Dziękuję, Talesie.

- Cała przyjemność po mojej stronie. - Kiedy umilkł, ogarnęło ją poczucie delikatnej nieobecności.

5. Londyn

Bella Fingal znajdowała się w powietrzu, nad Londynem, kiedy córka przekazała jej złe wieści.

Bella przeleciała nad Atlantykiem i teraz jej samolot zmierzał do Heathrow, leżącego na przedmieściach, na zachód od centrum Londynu. Ale pilot powiedział, że zgodnie z torem lotu najpierw polecą na wschód, a potem zawrócą, lecąc wzdłuż biegu Tamizy, przeciwnie do kierunku wiatru. Tego pogodnego, marcowego poranka miasto rozciągające się u jej stóp wyglądało jak skrzący się dywan. Bella miała cały samolot dla siebie; był to jeden z nowych odrzutowców naddźwiękowych, wymyślny rydwan dla liczącej pięćdziesiąt siedem lat babki.

Ale tak naprawdę wcale nie miała ochoty na tę podróż. Pogrzeb Jamesa Duflota był dostatecznie przykrym przeżyciem, przybycie do pogrążonej w rozpaczy rodziny będzie jeszcze gorsze. Był to jednak jej obowiązek, jako przewodniczącej Światowej Rady Przestrzeni Kosmicznej.

Znalazła się na tym stanowisku prawie przypadkowo, prawdopodobnie w wyniku kompromisowego wyboru dokonanego przez ponadrządowy panel kierujący Radą Przestrzeni Kosmicznej. Gdzieś w głębi umysłu miała nadzieję, że jej nowe stanowisko będzie przede wszystkim honorowe, podobne do tych, jakie piastowała większość rektorów uniwersytetów i nieetatowych dyrektorów, którzy poszli w jej ślady jako weterani burzy słonecznej. Nie wyobrażała sobie, że będą ją wozić po całej planecie i zmuszać do udziału w nieprzyjemnych, smutnych uroczystościach, jak ta obecna.

Zrobiła swoje na terenie tarczy. Powinnam była pozostać na emeryturze, pomyślała tęsknie.

I dopiero gdy połączyła się z nią Edna i przekazała jej tę smutną dziwną wiadomość, Bella uświadomiła sobie dobitnie, że naprawdę jest głównodowodzącą floty kosmicznej.

- Tym razem tropiciele uważają, że natknęli się na coś poważnego, mamo. Coś ukrytego w mroku. A teraz zbliżającego się do orbity Jowisza i poruszającego się po torze hiperbolicznym. Nie ma tego na mapie sporządzonej przez Niszczarkę, chociaż nie jest to takie dziwne, komety długookresowe zbyt odległe, aby były źródłem echa, pojawiają się cały czas. To coś ma inne cechy, które wywołują ich niepokój...

Swego czasu Bella widziała rendering „mapy Niszczarki”, zrealizowany w postaci podobnej do planetarium, w jej własnej bazie w starym budynku kwatery głównej NASA w Waszyngtonie. Ogromne, dynamiczne, trójwymiarowe zdjęcie całego układu słonecznego zostało wykonane w przeddzień burzy słonecznej dzięki zdetonowaniu potężnej bomby jądrowej w głębi kosmosu - eksplozji, która równocześnie wysłała w stronę milczących gwiazd pęk informacji dotyczących całej kultury ludzkości, o nazwie „Earthmail”; były w nim także zawarte kopie największych sztucznych umysłów planety: Arystotelesa, Talesa i Ateny. W ciągu kilku godzin po tej eksplozji radioteleskopy na Ziemi zarejestrowały liczne echa wybuchu w zakresie promieni X, pochodzące od wszystkich obiektów o rozmiarach przekraczających jeden metr, znajdujących się wewnątrz orbity Saturna.

Dwadzieścia siedem lat po burzy słonecznej zamieszkane przez człowieka światy i kosmos były pełne oczu, które śledziły wszystko, co się porusza. Każdy obiekt, który nie znajdował się na tej mapie, musiał być nowym przybyszem. Większość z nich, czy to pochodzenia ludzkiego, czy też naturalnego, można było szybko zidentyfikować i wyeliminować. A jeśli nie - no cóż, wtedy, jak Bella się przekonała, złe wieści szybko docierały do jej uszu.

W osłoniętej, cichej i ciepłej kabinie samolotu Bella zadrżała. Jak wielu ludzi z jej pokolenia nadal prześladowały ją koszmary związane z burzą słoneczną. Teraz jej zadaniem było wysłuchać złych snów.

Twarz Edny widoczna na elastycznym ekranie umieszczonym w tylnej części fotela przed Bellą była bezbłędnie renderowana w trzech wymiarach. Edna miała tylko dwadzieścia trzy lata i należała do pierwszego pokolenia „Kosmitów”, jak Bella nauczyła się ich nazywać, ludzi urodzonych w przestrzeni kosmicznej podczas pobytu Belli w ośrodku rehabilitacyjnym na Księżycu. Ale Edna już była kapitanem. Awanse we flocie następowały szybko, bo niewielu członków załogi było tak bystrych jako ona (tak przynajmniej twierdziła), mieli nawet roboty do czyszczenia pokładu. Dzisiaj, ze swymi ściągniętymi do tyłu czarnymi włosami i w mundurze zapiętym pod szyję, Edna robiła wrażenie spiętej, a pod oczami miała cienie.

Bella gorąco pragnęła dotknąć córki. Ale nie mogła z nią nawet rozmawiać w naturalny sposób. Edna przebywała w centrali operacyjnej floty znajdującej się w pasie asteroid. Kaprysy ruchu orbitalnego powodowały, że w tej chwili Edna była oddalona od matki o jakieś dwie jednostki astronomiczne, czyli znajdowała się w odległości dwukrotnie większej od odległości Ziemia - Słońce, co powodowało, że opóźnienie czasowe wynosiło aż szesnaście minut w jedną stronę.

A poza tym była kwestia protokołu. Bella była faktycznie przełożoną swojej córki. Próbowała się skupić na tym, co mówi Edna.

- To na razie wstępne doniesienia, mamo - powiedziała Edna. - Nie znam żadnych szczegółów. Ale plotki mówią, że kontradmirał Paxton leci do Londynu, żeby cię o tym poinformować...

Bella wzdrygnęła się. Bob Paxton, bohaterski badacz Marsa i potwornie upierdliwy facet.

Edna uśmiechnęła się.

- Po prostu pamiętaj, że chociaż ma muchy w nosie, to ty jesteś szefem! Nawiasem mówiąc, Thea ma się doskonale. - Córka Edny, trzyletnia wnuczka Belli, Kosmitka drugiej generacji. - Wkrótce będzie wracać do domu. Ale powinnaś zobaczyć, jak polubiła mikrograwitację w środowisku niskospinowym!...

Edna mówiła o zwykłych rzeczach, o sprawach rodzinnych, wydarzeniach znacznie mniejszej wagi niż los układu słonecznego. Bella chłonęła każde jej słowo, jak każda babka. Ale to wszystko było takie dziwne, nawet dla Belli, która sama służyła w przestrzeni kosmicznej. Język Edny był naszpikowany nieznanymi określeniami. Znaleźć drogę w środowisku wirującym można było, poruszając się w kierunku dospinowym, przeciwspinowym albo doosiowym… Nawet jej akcent się zmienił: miał lekką domieszkę irlandzkiego po Belli i wyraźne naleciałości amerykańskiego ze wschodniego wybrzeża - flota kosmiczna była w gruncie rzeczy odgałęzieniem starej floty oceanicznej Stanów Zjednoczonych i odziedziczyła znaczną cześć jej kultury.

Jej córka i wnuczka dorastały z dala od niej, smętnie pomyślała Bella. Ale w końcu każda babka, poczynając od biblijnej Ewy, czuła pewnie to samo.

Łagodne dzwonienie uświadomiło jej, że samolot zaczyna schodzić do lądowania. Zapisała w pamięci pozostałą część wiadomości od Edny i wysłała krótką odpowiedź.

Samolot przechylił się i Bella spojrzała na miasto.

Wyraźnie widziała olbrzymi obrys Kopuły. Stanowił niemal doskonałe koło o średnicy około dziewięciu kilometrów i środku na Trafalgar Square. Wewnątrz Kopuły większość starej zabudowy uniknęła zniszczeń spowodowanych przez burzę słoneczną i coś z charakteru starego Londynu pozostało, blady połysk piaskowca i marmuru. Ale Westminster był teraz wyspą, a opuszczony Parlament stał się pomnikiem. Po burzy słonecznej miasto porzuciło próby ujarzmienia rzeki i wycofało się w stronę nowych brzegów, które były szersze i podążały za naturalnym biegiem rzeki, jaki Rzymianie wyrysowali na swoich mapach. Mieszkańcy Londynu przystosowali się do nowych warunków, można było zobaczyć nurków pływających koło betonowych ruin południowego nabrzeża.

Na zewnątrz dawnej Kopuły większa część podmiejskiej zabudowy została starta z powierzchni ziemi przez pożary, które wybuchły w dniu, w którym zaatakowała burza. Teraz rozciągał się tam dywan nowych bloków, które wyglądały jak rowy przeciwczołgowe.

A kiedy samolot jeszcze bardziej obniżył lot, zobaczyła samą Kopułę, czy raczej to, co z niej pozostało. Panele już dawno temu zdemontowano, ale niektóre ogromne żebra i filary pozostały; zniszczone wpływami atmosferycznymi, zmatowiałe, rzucały długie na kilometr cienie na uratowane przez Kopułę miasto. Od tego czasu minęło dwadzieścia siedem lat, ale wciąż było widać blizny, jakie pozostawiła burza słoneczna na całym świecie.

Miasto przemknęło pod nią i samolot zatoczył łuk nad nijakimi, podobnymi do bunkrów, domami przedmieścia, podchodząc do lądowania.

6. Myra

Myra siedziała z Bisesą przed oknem, popijając mrożoną herbatę. Było wcześnie i łagodne światło poranka podkreślało zmarszczki na twarzy Myry.

- Ciągle się we mnie wpatrujesz - powiedziała Myra.

- Przepraszam, kochanie. Masz mi za złe? Dla mnie zestarzałaś się o dziewiętnaście lat w ciągu tygodnia.

- Przynajmniej wciąż jestem młodsza od ciebie - powiedziała Myra z urazą w głosie, miała do tego prawo.

Myra miała na sobie luźną bluzkę i spodnie z jakiegoś „inteligentnego” materiału, który robił wrażenie, jakby zapewniał chłód jej ciału. Włosy odgarnęła do tyłu, co w oczach Bisesy wyglądało nieco surowo, lecz pasowało do rysów jej twarzy i delikatnego czoła. Na palcu nie miała obrączki. Jej ruchy były skąpe, opanowane, niemal oficjalne i rzadko patrzyła na matkę.

Nie wyglądała na szczęśliwą. Wyglądała na niespokojną.

Bisesa nie wiedziała, co jest tego przyczyną.

- Powinnam była być tutaj z tobą - powiedziała.

Myra podniosła wzrok.

- No, ale nie byłaś.

- W tej chwili nawet nie wiem...

- Wiesz, że poślubiłam Eugene’a na krótko przed tym, jak wylądowałaś w tym zbiorniku. - Eugene Mangles, cudowne, choć autystyczne dziecko nauki, a dzięki swym obliczeniom podczas burzy słonecznej niemal zbawiciel świata. - W tamtych czasach wszyscy wychodzili za mąż młodo - powiedziała Myra. Lata bezpośrednio po burzy słonecznej były okresem gwałtownego wzrostu liczby ludności. - Rozstaliśmy się po pięciu latach.

- No cóż, jest mi przykro. Był ktoś inny?

- Nie na poważnie.

- Więc gdzie teraz pracujesz?

- Wróciłam do Londynu już dziesięć lat temu. Mieszkam w naszym starym mieszkaniu w Chelsea.

- Pod szkieletem Kopuły.

- Tego, co z niej zostało. Te stare ruiny mają wpływ na ceny nieruchomości. Mieszkać pod Kopułą to coś dla snobów. Chyba jesteśmy bogate, mamo. Ilekroć zabraknie mi pieniędzy, sprzedaję część majątku; ceny idą w górę tak szybko, że niebawem strata zostaje zrekompensowana.

- Więc wróciłaś do miasta. I co robisz?

- Przekwalifikowałam się na pracownicę opieki społecznej. Zajmuję się stresem pourazowym.

- Stresem pourazowym...

- To głównie dotyczy twojego pokolenia, mamo. Towarzyszy im wszystkim aż do śmierci.

- Ale oni uratowali świat - łagodnie powiedziała Bisesa.

- Tak.

- Nigdy nie widziałam w tobie cech pracownicy opieki społecznej. Zawsze chciałaś być astronautką!

Myra zmarszczyła brwi, jak gdyby wypominano jej brak rozwagi.

- Wyrosłam z tego, kiedy przekonałam się, co się naprawdę dzieje.

Najwyraźniej nieświadomie dotknęła tatuażu na policzku. Był to w rzeczywistości tatuaż identyfikacyjny, rodzaj przymusowej rejestracji, wprowadzonej kilka lat po tym, jak Bisesa wylądowała w zbiorniku. Nie był to objaw dowodzący istnienia szczególnych swobód obywatelskich.

- Czy Eugene nie pracował nad metodami modyfikacji pogody?

- Tak, istotnie. Ale dość szybko przesunięto go do prac o charakterze obronnym. No wiesz, modyfikacja pogody jako instrument politycznej kontroli. Nigdy tego nie użyto, ale to istnieje. Wiedliśmy długie spory na temat moralnego aspektu tego, co robi. Nigdy nie przegrałam, ale także nigdy nie wygrałam takiego sporu. Do Eugene’a to po prostu nie docierało.

Bisesa westchnęła.

- Pamiętam, że taki właśnie był.

- Ostatecznie praca była dla niego ważniejsza niż ja.

Bisesie było naprawdę przykro, że widzi tyle rozczarowania w córce, która z jej punktu widzenia jeszcze kilka tygodni temu była pełną życia dwudziestolatką.

Wyjrzała przez okno. Coś się poruszało po drugiej stronie kanionu. Tym razem były to wielbłądy.

- Nie wszystko w tym nowym świecie wydaje mi się złe - powiedziała, próbując rozładować atmosferę. - Podoba mi się, że wielbłądy i słonie spacerują po Ameryce Północnej, chociaż nie jestem pewna, po co tutaj są.

- Jesteśmy w środku Parku Jeffersona - powiedziała Myra.

- Nazwanym na cześć prezydenta Jeffersona?

- Dowiedziałam się bardzo dużo o amerykańskich prezydentach, kiedy mieszkałam z rodziną Eugene’a w Massachusetts

- sucho powiedziała Myra. W następstwie burzy słonecznej pojawiło się dążenie, aby odbudować naturalne środowisko. - Faktycznie Linda ma coś wspólnego z opracowaniem globalnego programu. Pisała mi o tym.

- Moja kuzynka Linda?

- Teraz to Damę Linda. - Studentka bioetyki, Linda, dzieliła mieszkanie z Bisesą i Myrą w okresie poprzedzającym burzę słoneczną. - Rzecz w tym, że na długo przed Kolumbem pierwsi ludzie z epoki kamienia wytępili większość wielkich ssaków. Wskutek tego ekologia jest pełna dziur, których ewolucja nie zdążyła wypełnić. To chyba Thoreau użył określenia: „koncert, w którym brakuje tak wielu części”. Linda często go cytowała. Kiedy Hiszpanie sprowadzili tutaj konie, ich populacja gwałtownie wzrosła. Dlaczego? Bo konie tu właśnie się rozwinęły...

W nowym Parku Jeffersona podjęto świadomy wysiłek, by odbudować ekologię, jaka istniała pod koniec ostatniej epoki lodowcowej, sprowadzając gatunki, blisko spokrewnione z tymi, które wyginęły.

Bisesa kiwnęła głową.

- Afrykańskie i azjatyckie słonie zamiast mamutów i mastodontów.

- Wielbłądy zamiast wymarłych kamelidów. Więcej gatunków koni, aby zapewnić ich różnorodność. Chyba nawet zebry. Zamiast leniwców nosorożce, czyli zwierzęta roślinożerne o podobnej masie i sposobie odżywiania się.

- I lwy...

- Tak. Za granicą jest więcej takich parków. W Wielkiej Brytanii połowa Szkocji to obecnie naturalny las dębowy.

Bisesa spojrzała na wyniosłe wielbłądy.

- Przypuszczam, że to ma cel terapeutyczny. Ale to działania zastępcze. Lecznicze. Ciągle żyjemy w świecie stanowiącym pokłosie burzy słonecznej.

- Tak - ponuro powiedziała Myra. - I nie każde działanie, jakie podjęto po burzy słonecznej, było równie pozytywne jak założenie parku.

- Mamo, ludzie dowiedzieli się o przyczynach burzy słonecznej. Poznali prawdę. Na początku to było tajne. Nawet słowo „Pierworodni” nie zostało upublicznione. Wtedy nie było żadnych wskazówek, że burza słoneczna była wynikiem celowego działania.

Spowodowanym skierowaniem olbrzymiej planety w jądro Słońca.

- Ale prawda wyszła na jaw. Byli informatorzy. Rozpętała się burza, gdy członkowie pokolenia, które walczyło z burzą słoneczną, zbliżali się do emerytury i nie mając nic do stracenia, zaczęli mówić o tym, co wiedzieli.

- Jestem zaskoczona, że fakty tuszowano tak długo.

- Myślę, że nawet teraz jest mnóstwo ludzi, którzy w to nie wierzą. Ale ludzie się boją. Są też tacy w rządzie, przemyśle i innych instytucjach, którzy wykorzystują ten strach. Chcą zmilitaryzować całą Ziemię, a w istocie cały układ słoneczny. Nazywają to Wojną z Niebiosami.

Bisesa prychnęła.

- To śmieszne. Jak można prowadzić wojnę z abstrakcją?

- Podejrzewam, że o to właśnie chodzi. To znaczy cokolwiek, co chcesz, aby znaczyło. A ci, którzy kontrolują niebo, mają wielką władzę. Jak myślisz, dlaczego Tales jest wciąż na Księżycu?

- Aha. Ponieważ nikt nie może się tam do niego dostać. I dlatego się wycofałaś?

- Większość środków jest po prostu marnotrawionych. Co gorsza, nie prowadzi się żadnych poważnych badań nad tym, co wiemy na temat technologii Pierworodnych. Oczy, manipulowanie czasoprzestrzenią, konstruowanie kieszonkowych wszechświatów i tak dalej. Wszystko to mogłoby się naprawdę przydać w przypadku ponownego zagrożenia.

- Więc to dlatego się wycofałaś.

- Tak. To była niezła zabawa, mamo. Musiałam pojechać na Księżyc! Ale nie potrafiłam przełknąć tych kłamstw. Na Ziemi i poza nią jest wielu ludzi, którzy myślą tak samo jak ja.

- Poza nią?

- Mamo, od czasu burzy słonecznej poza granicami Ziemi przyszło na świat całe pokolenie. Nazywają siebie Kosmitami. - Spojrzała na matkę, po czym odwróciła wzrok. - To właśnie Kosmita do mnie zadzwonił. I poprosił, żebym po ciebie przyszła.

- Dlaczego?

- Coś się zbliża.

Te proste słowa zmroziły Bisesę.

Jej uwagę zwróciło przesuwające się światło. Spojrzawszy w górę, ujrzała jasnego satelitę, przecinającego niebo.

- Myro, co to jest? Wygląda jak coś mocno staromodnego wśród tych kosmicznych zwierciadeł.

- To Apollo 9. Wycieczka rekreacyjna. Ten statek dziś obchodzi stulecie lotów. Rząd wznawia wszystkie klasyczne misje. Dla upamiętnienia utraconych czasów przed burzą słoneczną.

Konserwacja i pomniki. Trwanie przy przeszłości. Naprawdę było tak, jakby cały świat nadal był w szoku.

- Dobrze. Co chcesz, żebym zrobiła?

- Jeżeli dobrze się czujesz, pakuj manatki. Wyjeżdżamy.

- Dokąd jedziemy?

Myra uśmiechnęła się z przymusem.

- Opuszczamy Ziemię...

7. Medal Tooke’a

Kawalkada zatrzymała się przed posiadłością w dzielnicy podmiejskiej o nazwie Chiswick.

Bella wysiadła z samochodu, a wraz z nią dwaj członkowie obstawy. Byli nimi mężczyzna i kobieta w kamizelkach kuloodpornych, milczący i anonimowi, podobnie jak wszyscy ich koledzy. Kobieta trzymała mały pakunek w czarnej, skórzanej kasetce.

Samochód zamknął się automatycznie.

Bella stała przed domem Duflotów, zbierając się na odwagę. Był to nijaki, betonowy blok o zaokrąglonych rogach, wpuszczony w ziemię, jak gdyby był za ciężki dla londyńskiego gruntu. Na dachu zainstalowano silniki wiatrowe, ogniwa słoneczne i liczne anteny; okna były małe i głęboko osadzone w ścianach. Wyposażony w podziemne pokoje i niezależne źródło zasilania, był jak bunkier. Taka była architektura przesiąkniętej strachem połowy dwudziestego pierwszego wieku.

Bella musiała zejść po schodach do głównych drzwi. Czekała tam już na nią szczupła kobieta w szykownym czarnym kostiumie.

- Pani Duflot?

- Doktor Fingal, jak sądzę. Dziękuję, że zechciała pani przyjechać. Proszę mi mówić Philippa... - Wyciągnęła dłoń na powitanie.

Obserwowana przez swoją obstawę, Bella weszła do salonu.

Philippa Duflot musiała być po sześćdziesiątce, była więc trochę starsza niż Bella. Miała krótko obcięte, srebrzyste włosy. Twarz miała dość ładną, wąską i zaciśnięte usta. Sprawiała wrażenie osoby obdarzonej stalową samokontrolą, ale ta kobieta straciła syna i ślady owej tragedii widać było w zmarszczkach wokół jej oczu i wyprężonej szyi.

W salonie czekali na Bellę przedstawiciele kilku pokoleń rodziny Philippy. Kiedy Bella weszła do pokoju, stali w szeregu na tle ściany przedstawiającej obraz malowniczego szkockiego jeziora. Bella dokładnie nauczyła się na pamięć ich imion. Dwaj synowie Philippy, Paul i Julian, byli po trzydziestce i robili wrażenie niezdarnych. Żony stały u ich boku. Ta szczupła i ładna, dwudziestosześcioletnia kobieta imieniem Cassie była wdową po Jamesie; obok niej stało dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka, Toby i Candida. Wszyscy byli ubrani w czarne i białe stroje żałobne, nawet dzieci. I wszyscy mieli tatuaże identyfikacyjne na policzkach. Ten na policzku pięcioletniej dziewczynki przedstawiał różowy kwiatek.

Stojąc przed tą grupką, onieśmielona wbitymi w nią spojrzeniami dzieci, Bella nie widziała, co powiedzieć.

Philippa przyszła jej z pomocą. - To bardzo miło z pani strony, że zechciała pani przyjechać. - Miała autentycznie brytyjski, arystokratyczny sposób mówienia, pełen opanowania, prawdziwy relikt minionej epoki. Philippa powiedziała do wnuczków: - Doktor Fingal jest przewodniczącą Rady Przestrzeni Kosmicznej. To bardzo ważna osoba. I przyleciała aż z Ameryki, żeby się z nami spotkać.

- To prawda. I żeby wam to wręczyć. - Bella skinęła na kobietę z obstawy, która podała jej skórzaną kasetkę. Bella otworzyła ją ostrożnie i położyła na niskim stoliku. Na spodzie z czarnego aksamitu spoczywał krążek delikatnego, mieniącego się materiału.

Dzieci wybałuszyły oczy. Chłopiec spytał: - To jest medal?

A Candida powiedziała: - To dla taty?

- Tak. To dla waszego ojca. - Pokazała palcem medal, ale nie dotknęła go; wyglądał jak pajęczyna wypełniona maleńkimi elektronicznymi elementami. - Wiecie, z czego jest wykonany?

- To materiał tarczy - szybko powiedział Toby.

- Tak. Autentyczny. Nazywa się Medal Tooke’a. Jest to najwyższe odznaczenie, jakie można otrzymać, jeśli się żyje i pracuje w przestrzeni kosmicznej. Znałam Buda Tooke’a. Pracowałam z nim tam, na terenie tarczy. Wiem, jak bardzo podziwiałby waszego ojca. I to nie tylko medal. Chcecie zobaczyć, co potrafi?

Chłopiec był pełen sceptycyzmu. - Co?

Pokazała palcem. - Po prostu dotknij go i zobacz.

Chłopiec posłuchał.

Nad blatem zamigotał i ożył hologram, przesłaniając leżący w kasetce medal. Przedstawiał scenę pogrzebu, przykrytą flagą trumnę spoczywającą na lawecie ciągnionej przez sześć maleńkich czarnych koni. Z boku stały figurki w ciemnoniebieskich mundurach. Dźwięk był brzękliwy, ale wyraźny i Bella słyszała skrzypienie końskich uprzęży i delikatny stukot kopyt.

Milczące dzieci pochylały się niczym olbrzymy nad tą sceną. Cassie cicho płakała; jej brat ją pocieszał. Philippa Duflot patrzyła spokojnie.

Nagranie przeskoczyło do przodu. Zabrzmiały trzy salwy i w górze przemknęła eskadra maleńkich, skrzących się samolotów odrzutowych; jeden z nich odłączył od reszty formacji.

- To pogrzeb taty - powiedział Toby.

- Tak. - Bella pochyliła się przed dziećmi. - Pochowano go w Arlington. To jest w stanie Virginia, w Ameryce, gdzie znajduje się amerykański cmentarz wojskowy.

- Tata szkolił się w Ameryce.

- Tak jest. Byłam tam, na pogrzebie, razem z waszą mamą. Hologram jest generowany przez ten element tarczy...

- Dlaczego jeden samolot odłączył od reszty?

- To się nazywa szyk osoby zaginionej. Te samoloty to T-38, wiesz, Toby? Szkolili się na nich pierwsi astronauci. Mająponad sto lat, wyobrażasz sobie?

- Podobają mi się te małe koniki - powiedziała Candida.

Wujek położył im dłonie na ramionach. - A teraz odsuńcie się.

Bella wyprostowała się z uczuciem ulgi.

Pojawiły się napoje: sherry, whisky oraz kawa i herbata, które podała przygnębiona ciotka. Bella wzięła kawę i stanęła obok Philippy.

- To miło z pani strony, że pani z nimi porozmawiała - powiedziała Philippa.

- Myślę, że to mój obowiązek - odparła zakłopotana Bella.

- Tak, ale można to zrobić dobrze albo źle. Jeszcze pani do tego nie przywykła, prawda?

Bella uśmiechnęła się. - To dopiero sześć miesięcy. To widać?

- Wcale nie.

- Wypadki śmiertelne w przestrzeni kosmicznej są rzadkie.

- Tak, dzięki Bogu - powiedziała Philippa. - Ale właśnie dlatego tak trudno się z tym pogodzić. Miałam nadzieję, że to nowe pokolenie będzie zabezpieczone przed - no, przed tym, przez co przeszliśmy my sami. Czytałam o pani. Pani naprawdę była na tarczy.

Bella uśmiechnęła się. - Byłam podrzędnym technikiem ds. łączności.

Philippa potrząsnęła głową. - Nie ma się czego wstydzić. Awansowano panią na dowódcę misji, nieprawdaż?

- Tylko dlatego, że nie było wówczas nikogo innego, kto by mógł objąć to stanowisko.

- Mimo to, wykonała pani zadanie. I zasłużyła na uznanie, jakim się pani cieszy.

Bella nie była tego pewna. Jej dalszej karierze jako członka kierownictwa w rozmaitych korporacjach telekomunikacyjnych i organach nadzorujących bez wątpienia dodał skrzydeł rozgłos i możliwość wykorzystania jako elementu public relations. Ale zawsze przykładała się do pracy, aż do przejścia na emeryturę w wieku pięćdziesięciu pięciu lat - krótką, jak się miało okazać, ponieważ zaproponowano jej to nowe stanowisko, którego nie mogła odrzucić.

Philippa powiedziała: - Jeśli o mnie chodzi, podczas przygotowań do burzy pracowałam w Londynie. Byłam zatrudniona w biurze burmistrza i zajmowałam się planowaniem postępowania w przypadku awarii i podobnymi sprawami. Ale zanim zaatakowała burza, rodzice wywieźli mnie do punktu L2.

Tarcza unosiła się nad Ziemią w punkcie równowagi grawitacyjnej, w pierwszym punkcie Lagrange’a leżącym między Ziemią i Słońcem. Drugi punkt Lagrange’a także leżał na prostej łączącej Ziemię ze Słońcem, ale znajdował się po drugiej stronie planety. Kiedy więc pracownicy w punkcie L1 mozolili się, żeby osłonić świat przed burzą, w punkcie L2 znaleźli bezpieczne schronienie uchodźcy, do których należeli multimilionerzy, dyktatorzy oraz inni bogacze i członkowie elity władzy - w tym także, jak krążyły pogłoski, połowa brytyjskiej rodziny królewskiej. Historia punktu L2 stała się później szeroko komentowanym skandalem.

- To nie było przyjemne miejsce - mruknęła Philippa. - Próbowałam pracować. Stanowiliśmy rzekomo stację kontrolną. Utrzymywałam łączność ze stacjami naziemnymi. Ale niektórzy z tych bogaczy wydawali wystawne przyjęcia.

- Wygląda na to, że nie miałaś wyboru - powiedziała Bella. - Nie powinnaś się obwiniać.

- Miło, że pani to mówi. Mimo wszystko trzeba dalej żyć.

Z wahaniem zbliżyła się do nich Cassie, wdowa po Jamesie Duflot. - Dziękuję, że pani przyjechała - powiedziała z zakłopotaniem. Wyglądała na zmęczoną.

- Nie musisz…

- Był pani taka miła dla dzieci. Będą pamiętać ten dzień. – Uśmiechnęła się. – Widziały pani zdjęcie w wiadomościach. Jednak myślę, że schowam ten hologram.

- Tak chyba będzie najlepiej. – Bella zawahała się. – Nie potrafię powiedzieć zbyt wiele o tym, czym zajmował się James. Ale chcę, żebyś wiedziała, że twój mąż oddał życie za najważniejszą sprawę.

Cassie kiwnęła głową. – Wie pani, w pewnym sensie byłam na to przygotowana. Ludzie pytają mnie, jak to jest mieć męża, który poleciał w kosmos. Mówię im, że powinni starać się zostać na Ziemi.

Bella uśmiechnęła się z przymusem.

- Prawdę mówiąc, przeżyliśmy trudne chwile. Jesteśmy – naziemni. James poleciał w kosmos, żeby tam pracować, nie żyć. Nasz dom jest tutaj. W Londynie. A ja codziennie jeździłam do pracy w Thule. – Bella wcześniej zebrała potrzebne informacje; Thule Inc. Było wielką, międzynarodową agencją odbudowy ziemskiej ekologii. – Rozmawialiśmy trochę o rozstaniu się na pewien czas. – Cassie zaśmiała się z goryczą. – No cóż, nigdy się nie dowiem, jak skończyłaby się ta historia, prawda?

- Tak mi przykro…

- Wie pani, czego mi brakuje? Jego maili. Rozmów wideo. Widzi pani, nie miałam jego, ale miałam maile. Więc w pewnym sensie brakuje mi nie tyle jego, co tych maili. – Spojrzała surowo na Bellę. – To było tego warte, prawda?

Bella nie była w stanie powtórzyć frazesów, jakiej od niej oczekiwano. – Dopiero od niedawna w tym tkwię. Ale dopilnuję, aby było.

To było za mało. Wszystko byłoby za mało. Poczuła ulgę, gdy tłumacząc się obowiązkiem kolejnej wizyty, opuściła ten podobny do bunkra dom.

8. Euroigła

Ażeby spotkać się z Billem Paxtonem, Bella musiała pojechać do Wieży Livingstone’a albo „Euroigły”, jak nazywali ją nadal wszyscy mieszkańcy Londynu. Lokalna centrala administracyjna Unii Euroazjatyckiej, a kiedyś siedziba premiera Unii, była budowlą, w której mieściły się przestronne i widne biura z wielkimi oknami z hartowanego szkła, z których roztaczał się wspaniały widok na Londyn. Podczas burzy słonecznej Euroigła była osłonięta Kopułą, a na jej dachu, który był zrośnięty z konstrukcją samej Kopuły, znajdowało się małe muzeum poświęcone tym pełnym niebezpieczeństw czasom.

Paxton czekał na Bellę w sali konferencyjnej na czterdziestym pierwszym piętrze. Chodząc po pokoju, wielkimi łykami popijał kawę. Przywitał Bellę sztywnym wojskowym ukłonem.

- Pani przewodnicząca Fingal.
- Dziękuję, że przyjechał pan aż do Londynu na to spotkanie ze mną...

Zbył to machnięciem ręki.

- Miałem tu inną sprawę do załatwienia. Musimy porozmawiać.

Usiadła. Wciąż wstrząśnięta spotkaniem z Duflotami, poczuła, że to będzie bardzo długi dzień.

Paxton nie usiadł. Robił wrażenie niespokojnego. Nalał Belli kawy z wielkiego dzbanka stojącego w rogu pokoju; nalał także kawy członkom jej obstawy, którzy usiedli po drugiej stronie stołu.

- Proszę mi powiedzieć, co zaprząta pana umysł, admirale.
- Powiem prosto. Potwierdzają to nowe obserwacje. Pojawiło się to licho.
- Jakie licho?

- Anomalia. Coś, co porusza się przez układ słoneczny i przyleciało z zewnątrz...

Paxton był wysoki i żylasty. Ma twarz astronauty, pomyślała, bardzo bladą i pokrytą bliznami po guzach spowodowanych promieniowaniem. Tatuaż na policzku przedstawiał emblemat floty kosmicznej, a włosy ostrzyżone najeża były lekko przyprószone siwizną.

Ma siedemdziesiąt parę lat, pomyślała. Kiedy dowodził Aurorą 7, pierwszym lotem załogowym na Marsa, miał koło czterdziestki i był pierwszym człowiekiem, który postawił nogę na tej planecie, a potem, podczas burzy słonecznej, został wraz ze swą załogą poddany najcięższej próbie. Najwyraźniej to doświadczenie odbiło się poważnie na jego życiu. Obecnie był kontradmirałem floty kosmicznej i w owych paranoicznych latach po burzy zyskał wielkie wpływy, podjął energiczne wysiłki, aby odeprzeć zagrożenie, które kiedyś sprawiło, że utknął na Marsie.

Patrząc, jak chodzi po pokoju z kamiennym wyrazem twarzy, Bella poczuła absurdalny impuls, żeby poprosić go o autograf. A potem kolejny impuls, żeby kazać mu przejść na emeryturę. Odpędziła od siebie te niemądre pomysły.

Mówiąc urywanym głosem, naznaczonym zachodnim akcentem, rozwinął informacje, które wcześniej otrzymała od Edny.

- W rzeczywistości dysponujemy trzema obserwacjami tego czegoś.

Pierwsza z nich miała charakter przypadkowy.

Voyager 7, wystrzelony w 1977 roku, przeprowadziwszy pierwszy rekonesans planet zewnętrznych, pomknął dalej, opuszczając układ słoneczny. Do końca piątego dziesięciolecia nowego wieku Voyager pokonał odległość ponad sto pięćdziesiąt razy większą od odległości Ziemia - Słońce.

I wtedy zainstalowany na nim detektor promieni kosmicznych, przeznaczony do rejestracji cząstek pochodzących z odległych gwiazd supernowych, napotkał deszcz cząstek o wysokiej energii.

W mrokach kosmosu coś się narodziło.

- Wówczas nikt się tym specjalnie nie zainteresował. Ponieważ miało to miejsce 20 kwietnia 2042 roku. - Paxton uśmiechnął się. - W dniu burzy słonecznej. Byliśmy dość pochłonięci innymi sprawami.

Późniejsze obserwacje Voyager a dowiodły, że owa anomalia, pod wpływem grawitacji Słońca, zaczęła zmierzać w stronę samego środka układu słonecznego. Pierwszym znaczącym obiektem, jaki przybysz miał napotkać w drodze do Słońca, był Saturn i jego księżyce; miało to nastąpić w 2064 roku. Opracowano więc stosowne plany.

- I wtedy nastąpiło drugie spotkanie - powiedział Paxton. - Mamy odczyty z Monitora Głębokiego Kosmosu X7-6102-016 oraz zapis zniszczenia tej sondy kosmicznej. A trzecia, ostatnia obserwacja pochodzi z kilku sond i dowodzi, że jakieś cholerstwo porusza się po orbicie Jowisza. - Uruchomił znajdujący się na stole ekran, na którym ukazała się mapa. - Trzy punkty na tej mapie, o, tutaj - to trzy punkty przypuszczalnej trajektorii. Trzy obserwacje czegoś, co musi stanowić ten sam obiekt, pętający się tam, gdzie nie powinno go być. - Utkwił w niej spojrzenie swych chłodnych, niebieskich, załzawionych oczu, jakby rzucając jej wyzwanie, by złożyła to wszystko do kupy.

- I jest pan pewien, że to nie kometa ani coś naturalnego?

- Komety nie wysyłają promieni kosmicznych - powiedział. - I to dziwny zbieg okoliczności, że to coś wyskoczyło znikąd akurat w dniu burzy słonecznej, nie uważa pani?

- A ta trajektoria, jeśli ją przedłużyć, dokąd zmierza, admirale?

- Mamy na ten temat całkiem dokładne dane. Saturn odchylił kurs tego obiektu, ale poruszając się dalej, nie przeleci w pobliżu żadnego ciała o wystarczającej masie, aby spowodować efekt procy. Zakładając, że porusza się wyłącznie pod wpływem siły ciążenia...

Zrozumiała.

- Zmierza w stronę Ziemi, prawda?

Twarz miał jak z granitu.

- Jeżeli będzie się poruszać po tym torze, dotrze tutaj w grudniu przyszłego roku. Może to sanie Świętego Mikołaja?

Zmarszczyła brwi.

- Dwadzieścia dwa miesiące. To niewiele czasu.

- Niewiele.

- Gdyby podniesiono alarm, kiedy ten obiekt minął Saturna i jak pan mówi, zniszczył sondę, dowiedzielibyśmy się o tym kilka lat wcześniej.

Wzruszył ramionami.

- Trzeba jakoś ustalać poziom zagrożenia. Zawsze twierdziłem, że nie jesteśmy wystarczająco podejrzliwi. Rozmawiałem na ten temat z pani poprzednikiem wiele razy. Wygląda na to, że miałem rację, co? Jeżeli to przeżyjemy, będziemy mogli zmienić protokół.

Jeżeli to przeżyjemy. Te słowa przejęły ją dreszczem.

- Myśli pan, że to jakiś artefakt, admirale?

- Nie potrafię powiedzieć.

- Ale uważa pan to za zagrożenie, tak?

- Muszę to zakładać. Nie sądzi pani?

Trudno było się z tym nie zgodzić. Pytaniem było, co z tym począć.

Światowa Rada Przestrzeni Kosmicznej była jedynie luźno związana ze starą Organizacją Narodów Zjednoczonych, która od czasu burzy słonecznej skupiła swoje wysiłki na odbudowie Ziemi. Zadaniem Rady była koordynacja przygotowań do wszelkich dalszych zagrożeń ze strony niewidzialnego wroga stojącego za burzą słoneczną, wroga, którego istnienie nie zostało jak dotąd oficjalnie potwierdzone. Jej głównym narzędziem była flota kosmiczna, która nominalnie podlegała Radzie. Ale sama Rada była finansowana i kontrolowana przez niepewny sojusz czterech wielkich światowych mocarstw, zwłaszcza przez Stany Zjednoczone, Eurazję oraz Chiny, które liczyły na to, że wykorzystają przestrzeń kosmiczną dla uzyskania przewagi nad czwartym z nich, Afryką.

Na szczycie tej chwiejnej struktury władzy znajdowała się Bella, będąca kompromisowym kandydatem w kompromisowej sytuacji.

Myślała, że na krótką metę trzy potęgi kosmiczne mogłyby próbować wywrzeć nacisk w razie nagłej próby podporządkowania sobie Afryki, która zyskała znaczącą rolę, ponieważ burza słoneczna spowodowała na jej terenie stosunkowo niewielkie zniszczenia. Płyty tektoniczne, które stanowiły podstawę Rady, mogą zacząć się przesuwać, pomyślała z niepokojem, właśnie wtedy, gdy trzeba będzie działać.

- Myśli pani o polityce - warknął Paxton.

- Tak - przyznała. Jak gdyby ta anomalia, bez względu na to, czym była, stanowiła po prostu nową pozycję na liście nękających świat problemów. Ale jeżeli było to kolejne zagrożenie takie jak burza słoneczna, wszystkie te problemy natychmiast staną się nieistotne.

Nagle poczuła się zmęczona. Stara, wycieńczona. Poczuła urazę, że ten kryzys tak nagle zwalił się na jej głowę.

Patrząc na pełną skupienia twarz Paxtona, zastanawiała się, jak dalece będzie mogła kierować nadchodzącymi wydarzeniami.

- Dobrze, admirale, słucham pana z uwagą. Co pan proponuje?

Cofnął się.

- Zbiorę więcej danych i zwołam odprawę dla przedyskutowania stojących przed nami możliwości. Myślę, że zrobię to po powrocie do Waszyngtonu. Jak najprędzej.

- Dobrze. Ale będziemy się musieli zastanowić nad dalszymi implikacjami. Co powiedzieć ludziom, a czego nie mówić. Jak się przygotować na spotkanie ze zbliżającą się anomalią, bez względu na to czym jest.

- Zanim to uczynimy, musimy mieć więcej danych.

- A co powiemy tym, którym podlegamy?

Paxton powiedział:

- Jeśli chodzi o politykę, musimy koniecznie dopilnować, by nasze pełnomocnictwa i możliwości działania nie zostały osłabione przez politykierów. I jeśli pani wyrazi zgodę, do materiałów odprawy dołączę materiały zebrane przez Komisję.

Poczuła, że włosy zjeżyły się jej na karku; po tym, jak spędziła tyle czasu na wysokich szczeblach wielkich organizacji, wiedziała, kiedy zostaje zastawiona pułapka.

- Ma pan na myśli Komitet Patriotów.

Jego uśmiech przypominał grymas rekina.

- Powinna pani nas kiedyś odwiedzić. Pracujemy w starym Biurze Specjalnych Projektów Floty, wielu z nas to dawni lotnicy z paroma naszywkami. Nasza misja, przyznaję, że samozwańcza, polega na monitorowaniu reakcji naszych rządów i agencji nadrzędnych na interwencję obcych, która doprowadziła do burzy słonecznej oraz istniejącego od tego czasu stanu zagrożenia. Pani poprzednik nie chciał o tym wiedzieć. Prawdopodobnie myślał, że kontakty z takimi wariatami zniszczą jego karierę. Ale teraz rzeczywiście coś tam jest, prawdziwa anomalia. Jeśli chce nas pani wysłuchać, to właśnie nadszedł ten czas.

I znów trudno było się z tym nie zgodzić.

- Czuję, że chce mnie pan wciągnąć w dyskusję. OK, ale rezerwuję sobie prawo weta.
- Dziękuję. Jest jeden szczegół.
- Proszę mówić.
- Komisja zawsze miała władzom za złe, że nigdy nie zainteresowały się wskazówkami dotyczącymi obcych. Prace nad własną bronią to jedno, ale ignorowanie potencjału nieprzyjaciela jest karygodne. Jednakże wiemy o kimś, kto może pomóc wyświetlić tę mroczną tajemnicę.
- Kto to taki?
- Kobieta nazwiskiem Bisesa Dutt. Kiedyś służyła w brytyjskiej armii. To długa historia. To ona jest powodem, dla którego jestem dzisiaj w Londynie, ona tu mieszka. Ale jej tu nie ma, ani jej, ani jej córki. Kiedy tu przybyłem, dowiedziałem się, że być może jest w hibernaculum w Stanach Zjednoczonych pod przybranym nazwiskiem. Oczywiście teraz mogła już się stamtąd wynieść. - Przyjrzał się Belli. - Za pani pozwoleniem, postaram się ją odszukać.

Wzięła głęboki oddech.

- Mam do tego prawo?
- Jeżeli pani chce. - Zawiesił glos.
- Dobrze. Proszę ją znaleźć. I przysłać mi jej akta. Ale niech to będzie legalne, admirale. I odbędzie się przyzwoicie.

Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- To jest wliczone w usługę.

Nagle zrozumiała, że Paxton się cieszy. Czekał na tę chwilę, czekał przez całe swoje pełne rozczarowań życie od czasu heroicznych dni spędzonych na Marsie podczas burzy słonecznej. Czekał, aż niebo znów spadnie na głowę.

Bella powstrzymała wzruszenie ramion. Jeśli o nią chodzi, miała jedynie nadzieję, że zdoła uniknąć kolejnych Jamesów Duflotów.

9. Floryda

Myra zabrała Bisesę z hibernaculum i zawiozła ją na Florydę.

Leciały pękatym samolotem o szczątkowych skrzydłach. Był napędzany naddźwiękowym silnikiem strumieniowym. Bisesa nadal czuła się słaba, ale w wojsku przywykła do latania helikopterami i teraz z zaciekawieniem przyglądała się temu samolotowi nowej generacji, w każdym razie nowej dla niej. Wyprawa przez cały kontynent, z Arizony na Florydę, to było nic; ten solidny pojazd rzeczywiście doskonale dawał sobie radę podczas lotów dalekiego zasięgu, kiedy mógł wyskoczyć ponad atmosferę, niczym metalowy łosoś.

Ale środki bezpieczeństwa były obłędne. Musiały się poddać rewizji nawet podczas lotu. Ta paranoja była dziedzictwem nie tylko burzy słonecznej, lecz także incydentów, w wyniku których samoloty zostały wykorzystane jako pociski; jeden z nich zniszczył Rzym kilka lat przed burzą.

W istocie środki bezpieczeństwa od początku stanowiły problem. Bisesa opuściła zbiornik hibernaculum bez najnowszych tatuaży identyfikacyjnych. Na terenie hibernaculum znajdowała się placówka FBI, która zajmowała się takimi pacjentami, uchodźcami z nieco bardziej niewinnych czasów, oraz pilnowała, by nikt ukrywający się przed wymiarem sprawiedliwości nie próbował umknąć przez meandry czasu. Ale Myra zjawiła się w pokoju Bisesy z urządzeniem, za pomocą którego umieściła tatuaż na jej twarzy i zrobiła jej zastrzyk, który opisała jako „terapię genową”. Następnie wymknęły się z hibernaculum przez drzwi dla dostawców, omijając biuro FBI.

Potem przeszły bez problemów przez wszystkie punkty kontrolne.

Bisesa była lekko zaniepokojona. Ten, z którego pomocy Myra korzystała, najwyraźniej dysponował znacznymi możliwościami. Ale ufała jej bezgranicznie, chociaż była to dziwna nowa Myra, nagle postarzała i zgorzkniała, nowa osoba, z którą niepewnie nawiązywała stosunki na nowo. Ale naprawdę nie miała wyboru.

Opuściły samolot w Orlando i spędziły noc w tanim hotelu turystycznym w centrum.

Bisesa była lekko zaskoczona faktem, że ludzie nadal jeżdżą po świecie i zaglądają do takich miejscowości. Myra powiedziała, że głównym powodem jest nostalgia. Najnowsze systemy wirtualnej rzeczywistości połączone bezpośrednio z centralnym układem nerwowym potrafiły nawet symulować wrażenie ruchu. Jeśli ktoś chciał, mógł jeździć na kolejce górskiej wokół księżyców Jowisza. Jaki park rozrywki mógł z tym konkurować? Kiedy ostatnie pokolenie urodzone przed burzą słoneczną zrezygnowało z pogoni za marzeniami z okresu dzieciństwa i wymarło, wydawało się prawdopodobne, że większość ludzi rzadko będzie opuszczać bezpieczne schronienie swych przypominających bunkry domów.

Zjadły podany do pokoju posiłek i napiły się wina z mini-baru, po czym poszły spać. Spały źle.

Następnego dnia rano przed hotelem czekał na nie samochód bez kierowcy. Był to jakiś dziwny model, którego Bisesa nie znała.

Znalazłszy się wewnątrz, ruszyły z szybkością, która Bisesie wydała się zawrotna, niemal ocierając się o inne pojazdy. Ucieszyła się, kiedy okno przesłoniła srebrzysta powłoka. Siedziały z Myrą w niemal zupełnej ciszy i tylko ledwo wyczuwalne przyspieszenie dowodziło, że opuszczają miasto.

Kiedy pojazd zatrzymał się, drzwi otworzyły się i do środka wdarło się jasne światło słoneczne, a Bisesa usłyszała krzyki mew i poczuła wyraźnie słony zapach morskiego powietrza.

- Chodź. - Myra wygramoliła się z samochodu i pomogła zesztywniałej matce wysiąść.

Był marzec, ale mimo to gorąco uderzyło w Bisesę jak młot. Stały na asfalcie, ale nie była to droga ani parking, raczej przypominało to pas startowy biegnący w dal, wzdłuż którego stały schrony. Na horyzoncie zobaczyła wieże wyrzutni rakietowych, niektóre pomarańczowe od rdzy, tak odległe, że spowijała je mgła oddalenia. Na północy - to musiała być północ, sądząc po wiejącym znad morza wietrze - ujrzała coś migocącego, jakby kreskę na tle nieba, lekko odchyloną od pionu. Trudno się było zorientować, co to jest, może była to smuga kondensacyjna.

Nie było wątpliwości, gdzie się znajdują.

- To Przylądek Canaveral, prawda?

Myra wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

- A cóżby innego? Pamiętasz, jak przywiozłaś mnie tutaj na wycieczkę, kiedy miałam sześć lat?

- Przypuszczam, że od tego czasu trochę się tutaj zmieniło. Szykuje się niezła przejażdżka, co?

- Witaj na Przylądku Canaveral. - Zbliżył się do nich młody człowiek, za którym toczyła się „inteligentna” walizka. Pocił się pod grubym, pomarańczowym kombinezonem, na którym widniało logo NASA.

- Kim pan jest, przewodnikiem?

- Cześć, Aleksiej - powiedziała Myra. - Nie zwracaj uwagi na moją mamę. Po dziewiętnastu latach snu wstała z łóżka lewą nogą.

Wyciągnął rękę.

- Aleksiej Carel. Miło mi panią poznać, pani Dutt. Przypuszczam, że istotnie będę dzisiaj kimś w rodzaju przewodnika.

Ma dwadzieścia pięć albo dwadzieścia sześć lat, przystojny chłopak, pomyślała Bisesa. Miał szczerą twarz i wygoloną głowę, choć widać było odrastające czarne włosy. Jednak sprawiał wrażenie, że czuje się dziwnie nieswojo, jak gdyby nie był przyzwyczajony do przebywania na dworze. Bisesa poczuła się jak ambasador z przeszłości i chciała zrobić dobre wrażenie na tym młodym mężczyźnie. Uścisnęła jego ciepłą dłoń.

- Mów mi Bisesa.

- Nie mamy wiele czasu. - Pstryknął palcami i jego walizka otworzyła się. Zawierała dwa starannie złożone pomarańczowe kombinezony i rozmaite inne rzeczy: koce, manierki, paczki suszonego jedzenia, zespół chemicznej toalety, zestaw do oczyszczania wody i maski tlenowe.

Bisesa patrzyła na to wszystko z lękiem.

- To wygląda jak sprzęt, który zabieraliśmy ze sobą na wyprawy terenowe w Afganistanie. Wybieramy się na przejażdżkę?

- Właśnie. - Aleksiej wyciągnął kombinezony z walizki. - Proszę to założyć. Ta część kompleksu jest słabo monitorowana, ale im szybciej się zamaskujemy, tym lepiej.

- Tutaj?

- Tak, mamo. - Myra już rozpinała bluzkę.

Kombinezon łatwo się zakładało, wydawało się, że sam układał się jak należy i Bisesa zastanawiała się, czy jest zaopatrzony we własny układ sztucznej inteligencji. Aleksiej podał jej buty, a w kieszeni kombinezonu znalazła rękawice i rodzaj hełmu.

Kiedy już się ubrała, stojąc w słońcu Florydy, zrobiło jej się gorąco. Ale najwyraźniej zmierzała w jakieś znacznie zimniejsze miejsce.

Myra wepchnęła ich ubrania do małej paczki wyjętej z samochodu, w której znajdowała się także zapasowa bielizna i przybory toaletowe. Wrzuciła paczkę to walizki, która się złożyła i zamknęła. Następnie klepnęła samochód, który zamknął się i odjechał.

Aleksiej wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Wszystko gotowe?

- Jak zawsze - powiedziała Myra.

Aleksiej znów pstryknął palcami. Asfalt pod stopami Bisesy zadrżał.

I jego wielki kawał szybko opadł w dół, po czym cała trójka wraz z walizką znalazła się w ciemności. Nad ich głowami ze szczękiem zamknęła się metalowa pokrywa.

- Jasna cholera - powiedziała Bisesa.

- Przepraszam - powiedział Aleksiej. - To jest przeznaczone do transportu ładunków, nie ludzi.

Zapłonęły lampy fluoroscencyjne i przed ich oczyma ukazał się betonowy korytarz.

10. Wyrzutnia rakietowa nr 39

Aleksiej zaprowadził je do otwartego pojazdu trochę przypominającego wózek golfowy.

Wgramolili się do środka. Bisesa poruszała się w kombinezonie niezdarnie. Nawet walizka poruszała się z większym wdziękiem.

Wózek łagodnie ruszył w głąb tunelu. Tunel był długi i prymitywnie wydrążony, słabo oświetlony umieszczonymi w dużych odstępach lampami fluoroscencyjnymi. Unosił się w nim zapach stęchlizny, ale przynajmniej było tu trochę chłodniej.

- To rodzaj kanału towarowego - powiedział Aleksiej. - Nie jest przeznaczony dla pasażerów.

- Ale jest z dala od wścibskich spojrzeń - powiedziała Bisesa.

- O to chodzi. Bardzo szybko będziemy na miejscu.

Ma w zasadzie amerykański akcent, pomyślała Bisesa, ale z osobliwą domieszką francuskiego: długie samogłoski i wibrujące „r”.

- Gdzie jedziemy?

- Przespałaś odbudowę, prawda? Jedziemy do WR-39.

W głowie Bisesy obudziły się mgliste wspomnienia.

- Wyrzutnia rakietowa 39. Stąd wystrzeliwano statki Apollo.

- Tak, a później wahadłowce.

- Teraz jest używana do czegoś zupełnie innego - powiedziała Myra. - Zobaczysz.

- Oczywiście musieli używać WR-39 - powiedział Aleksiej. - I to musiał być Przylądek Canaveral. Chodzi o to, że to jest nie najgorsze miejsce, zwłaszcza teraz, kiedy poradzono sobie z huraganami. Są lepsze miejsca, bliżej równika, ale to musiało być tutaj. Ironia polega na tym, że aby wystrzelić rakietę Saturn, która wynosi na orbitę elementy Apollo, musieli zbudować zupełnie nowe stanowisko startowe.

Bisesa ciągle nie wiedziała, o czym właściwie mówią. Nowe stanowisko? Po co?

- Carel, skąd ja znam twoje nazwisko?

- Może spotkałaś mojego ojca. Billa Carela. Pracował z profesor Siobhan McGorran.

Bisesa już dawno nie słyszała tego nazwiska. Siobhan była Astronomem Królewskim w czasie burzy słonecznej i odegrała istotną rolę w reakcji ludzkości na ten kryzys oraz wywarła znaczny wpływ na losy samej Bisesy.

- Mój ojciec był razem z nią słuchaczem studiów magisterskich. Zajmowali się wspólnie badaniami nad kwintesencją.

- Czym?... Mniejsza o to.

- To było przed burzą słoneczną. Teraz tata sam jest profesorem. - Wózek zwolnił. - Jesteśmy na miejscu. - Wyskoczył zwinnie na zewnątrz, jeszcze zanim wózek się zatrzymał. - Kobiety, a wraz z nimi walizka, opuściły wózek nieco bardziej ostrożnie.

Stanęli na bloku asfaltu. Nad ich głowami otworzyła się z metalicznym trzaskiem pokrywa, ukazując kawałek błękitnego nieba.

Aleksiej powiedział:

- Kiedy będziemy już nad ziemią, nie powinni się nas czepiać. W razie kłopotów ja będę mówił. A teraz trzymajcie się! - Pstryknął palcami.

Blok asfaltu okazał się windą, która ruszyła do góry tak gwałtownie, że Bisesa aż się zachwiała.

Wynurzyli się na światło dzienne. Wyglądało na to, że Aleksiej czuł się pewniej pod ziemią. Teraz, kiedy znalazł się pod gołym niebem, aż się wzdrygnął.

Bisesa rozejrzała się wokół, próbując się zorientować w otoczeniu. Znajdowali się na zbiegu dróg wijących się na nadbrzeżnej równinie i zatłoczonych pojazdami, głównie samochodami ciężarowymi. Była tam nawet kolej jednoszynowa i po torze mknął lśniący, futurystyczny pociąg z przedziałami w kształcie kapsuł. Cały ten ruch zmierzał w to miejsce.

Przed nią widniała ogromna pokryta rdzą płyta, która dziwnie przypominała jej platformę wiertniczą umieszczoną na olbrzymich pojazdach gąsienicowych. Na surowej metalowej powłoce wymalowano rozmaite logo, między innymi „Konsorcjum Windy Kosmicznej”, która to nazwa wydała się Bisesie dziwnie znajoma. W pobliżu stały jakieś urządzenia, przysadziste rury umieszczone na ruchomych stanowiskach, jak działa wymierzone w bladoniebieskie niebo.

- Ta platforma wygląda zupełnie tak, jak jeden z tych starych pojazdów gąsienicowych, których używano do przeciągania rakiet Saturn i wahadłowców na stanowisko startowe.

- Bo tym właśnie jest - powiedział Aleksiej. - To ruchoma platforma wyrzutni rakietowej.

- A czym są te działa? To jakaś broń?

- Nie - powiedział Aleksiej. - To zespoły zasilające.

- Zasilające co?

Myra powiedziała łagodnie:

- Wiele się zmieniło, mamo. Popatrz w górę.

Na wielkim pojeździe gąsienicowym zainstalowano coś, co wyglądało jak niewielkie urządzenie przemysłowe, po którym toczyły się maszyny o niezwykłym wyglądzie. W zasadzie przypominały wózki bagażowe, ale na bokach miały zainstalowane ogniwa słoneczne, a na wierzchu mechanizm blokowy, który sprawiał, że wyglądały jak wagoniki kolejki linowej. Kadłuby miały oznakowane logo windy kosmicznej.

Te osobliwe wagoniki stały w rzędzie przed srebrzyście połyskującą taśmą o szerokości nie większej niż szerokość dłoni Bisesy, która wznosiła się nad platformą. Każdy wagonik podjeżdżał do taśmy, opuszczał wrzeciono krążka, podczepiał się, po czym szybko unosił się w górę.

Bisesa cofnęła się i podniosła głowę, próbując dojrzeć, dokąd biegnie taśma. Ginęła gdzieś w górze; Bisesa widziała, jak wagoniki wznoszą się do góry jak nanizane na naszyjnik paciorki. Taśma wyglądała w górze jak lśniąca nić, lekko odchylona od pionu, jak rysa na błękitnym niebie. Przechyliła głowę jeszcze bardziej, szukając czegoś, co utrzymuje taśmę w górze...

Ale niczego tam nie było.

- Nie mogę w to uwierzyć - powiedziała. - Winda kosmiczna. Aleksiej wydawał się zaciekawiony jej reakcją.

- Nazywamy ją Drabiną Jakubową. W 2069 roku to zwykły cud, Biseso. Witaj w przyszłości. Chodź, czas ruszać. Dasz się namówić na małą wspinaczkę?

Musieli się wspiąć po zardzewiałych szczeblach, przymocowanych do ruchomej platformy. Osłabiona po pobycie w hibernaculum i zamknięta w kombinezonie Bisesa wspinała się z trudem. Aleksiej szedł przodem, pomagając jej, a Myra ubezpieczała z tyłu.

Kiedy znaleźli się na platformie, dali jej kilka sekund dla złapania oddechu. Wagoniki poruszały się regularnie tam i z powrotem, a ich silniki cicho powarkiwały.

Zakłopotana Bisesa spróbowała powiedzieć coś mądrego.

- Po co ten pojazd gąsienicowy?

Aleksiej powiedział:

- Dobrze, jeśli baza windy jest ruchoma. W rzeczywistości większość z nich znajduje się na morzu - na ponownie wykorzystywanych platformach wiertniczych - takich jak Bandara.

- Bandara?

- Winda australijska, która znajduje się koło Perth. Teraz nosi nazwę Bandara. Według starej legendy Aborygenów to drzewo świata.

- Dlaczego trzeba przesuwać bazę? W razie huraganu?

- Tak, chociaż jak powiedziałem, już w zasadzie poradzono sobie z huraganami. - Spojrzał na niebo. - Ale tam wysoko grożą inne niebezpieczeństwa. Szczątki satelitów na niskich orbitach okołoziemskich. Nawet obiekty znajdujące się w pobliżu Ziemi. Takie jak asteroidy. Ta winda sięga bardzo daleko, Biseso i musi dawać sobie radę z mnóstwem niebezpieczeństw. Jesteś gotowa?

Zaprowadził je do jednego z wagoników. Nazywał go „pająkiem”. Miał składane po bokach skrzydła zaopatrzone w ogniwa słoneczne, a na dachu ów skomplikowany mechanizm blokowy. Przezroczysty kadłub był załadowany jakimiś paletami i skrzyniami. W rzeczywistości pająk się poruszał, chociaż wolniej niż człowiek idący spacerowym krokiem, tocząc się razem z innymi, identycznymi wagonikami, które różniły się tylko wybitymi na kadłubie numerami rejestracyjnymi. Bisesa zobaczyła, że pająki zbliżają się do taśmy, poruszając się po zawiłej spirali.

Aleksiej szedł obok pająka. Wyjął z kieszeni plastikowy krążek i klepnął nim w kadłub wózka.

- Poczekajmy chwilę, aż upora się ze wszystkimi protokołami i uzyska połączenie... - Szybko wskoczył na dach wagonika i przyłożył następny krążek do mechanizmu blokowego. Kiedy zszedł na dół, otworzyły się przezroczyste drzwi, a Aleksiej wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Wchodzimy. Myra, możesz mi pomóc? - Wskoczył do środka i zaczął niedbale wyrzucać zawartość przez drzwi. Myra pomagała mu, odpychając wszystko na bok.

- Żebym miała jasność - niepewnie powiedziała Bisesa. - Nie powinniśmy tego robić, prawda? Faktycznie pojedziemy na gapę wagonikiem towarowym.

- Jest przystosowany do przewozu ludzi - śmiało oświadczył Aleksiej. - Kabina jest ciśnieniowa. Zaopatrzona w osłonę przed promieniowaniem, która rzeczywiście będzie nam potrzebna, sporo czasu spędzimy w obszarze pasów van Allena. Mając sprzęt, który zabrałem, wszystko będzie dobrze. Uważaliśmy, że będzie najlepiej, gdy wywieziemy cię z planety możliwie jak najszybciej, Biseso.

- Dlaczego? Myro, uciekamy? Ja też?

- Coś w tym rodzaju - powiedziała Myra.

Aleksiej powiedział:

- Ruszajmy. Jesteśmy już prawie na taśmie.

Kiedy uprzątnięto ładunek, Aleksiej wezwał walizkę, która wysunęła małe nóżki hydrauliczne i bez trudności wskoczyła do środka. Myra poszła jej śladem i teraz tyko Bisesa szła obok toczącego się wagonika.

Myra wyciągnęła rękę.

- Mamo? Chodź. To tylko krok.

Bisesa rozejrzała się wokół, spoglądając przez mrowie wagoników na niebieskie niebo nad przylądkiem Canaveral i dalekie wieże wyrzutni rakietowych. Miała dziwne przeczucie, że może już nigdy nie wrócić. Że już nigdy nie postawi nogi na

Ziemi. Odetchnęła głęboko, nawet pośród zapachu oleju czuła słony zapach oceanu.

Wtedy niespiesznie weszła z platformy do środka kabiny. Myra przytuliła ją, witając na pokładzie windy.

Wnętrze kabiny, chociaż puste, było przeznaczone do wykorzystania przez ewentualnych pasażerów. Na wysokości pasa zamontowano poręcz, a w ścianach tkwiły małe składane siedzenia. Widok przez przezroczysty kadłub przesłaniały owe duże składane skrzydła z ogniwami słonecznymi.

Aleksiej miał ręce pełne roboty. Rozłożył elastyczny ekran, postukał weń i drzwi zamknęły się.

- Gotowe. - Wziął głęboki oddech. - Powietrze z puszki - powiedział. - Nie ma nic lepszego. - Wydawało się, że kiedy znalazł się wewnątrz kabiny, odetchnął z ulgą.

Bisesa zapytała:

- Jesteś Kosmitą?

- Niezupełnie. Urodziłem się na Ziemi, ale większą część życia spędziłem poza planetą. Myślę, że przywykłem do środowiska, które można kontrolować. Tam, na zewnątrz, jest trochę... głośno. - Sięgnął i odlepił od twarzy tatuaż.

Bisesa dotknęła policzka i stwierdziła, że jej własny tatuaż odchodzi jak kawałek wosku. Wsunęła go do kieszeni kombinezonu.

Aleksiej poradził im, żeby usiadły. Bisesa wyciągnęła siedzenie i znalazła wąski plastikowy pas, który zapięła wokół talii. Myra z wyrazem niepokoju na twarzy poszła za jej przykładem.

Wagoniki znajdujące się przed nimi odpływały, odsłaniając taśmę, srebrzystą pionową linię, prostą jak drut.

Aleksiej powiedział: