Polak katolik? - Stanisław Obirek - ebook + książka

Polak katolik? ebook

Stanisław Obirek

4,3

Opis

Także w Polsce nadal żyje nadzieja na chrześcijaństwo bardziej otwarte, wrażliwe, zdolne do dialogu, wychodzące naprzeciw Innym ze zrozumieniem, życzliwością, współczuciem i zaufaniem. Refleksje Stanisława Obirka, choć zapewne dla wielu trudne do przyjęcia i kontrowersyjne, wpisują się w ten nowy kontekst pluralizmu religijnego. Ten postulowany przez Obirka pluralizm obejmuje też przecież sprzeciw wobec powszechnie przyjętych sposobów traktowania własnej tradycji. I jak przekonuje nas autor ­– mieści się w procesie szukania pełni katolickości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 448

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (38 ocen)
20
10
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
sliwapol

Nie oderwiesz się od lektury

super w koncu coś wartoscjowe
00

Popularność




Polak katolik?

Stanisław Obirek

Wydawnictwo CiS

Stare Groszki 2015

Copyright © 2015 by Stanisław Obirek

Copyright © 2015 for this edition by Wydawnictwo CiS

Wszelkie prawa,

łącznie z prawem do reprodukowania całości lub fragmentów w dowolnej postaci, zastrzeżone.

Korekta: Grażyna Mastalerz

Projekt okładki i stron tytułowych: Studio Gonzo & Co.

Wydawnictwo CiS

ul. Opoczyńska 2A/5

02–526 Warszawa

e-mail:[email protected]

www.cis.pl

Stare Groszki 2015

Wydanie I

ISBN 978–83–61710–18–9

ISBN (e-book) 978–83–61710–61–5

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Shoshanie — z wdzięcznością za wspólną drogę

PODZIĘKOWANIA

Na początku był tekst w „Gazecie Wyborczej” w obronie zapowiadanej wówczas przez Wydawnictwo CiS książki Richarda Dawkinsa Bóg urojony. Uznałem, że zarówno autor, jak i książka były niesprawiedliwie atakowane. Potem była dyskusja o samej książce i w ogóle o ateizmie w redakcji „Polityki”, a jej następstwem była niekończąca się seria rozmów z Piotrem Szwajcerem i jego propozycja: skoro jesteś katolikiem, to może mi o tym polskim katolicyzmie napiszesz książkę. Nieopatrznie się zgodziłem i książkę musiałem napisać.

Ale nie tylko Piotrowi Szwajcerowi Polak katolik? swoje istnienie zawdzięcza. Również Ewa Szwajcer swoimi komentarzami i zdziwieniami pomogła mi doprecyzować moje myśli. Choć nie we wszystkim się zgadzamy, to bez uwag Piotra i Ewy ta książka byłaby na pewno gorsza (inna sprawa, czy jest dobra, ale osąd pozostawiam czytelnikom).

Kolejne rozdziały czytał krytycznie Lech Jerzy Kontkowski SJ, nie szczędząc mi uwag, ale i zachęt. Zbyszek Stala, kolega ze studiów na UJ, uznał, że moja narracja nie fałszuje naszych wspólnych doświadczeń. Maryla Hopfinger po lekturze części zachęciła mnie do kontynuowania i doprecyzowania moich myśli.

W ostatnich latach napisałem dwie książki razem z Zygmuntem Baumanem. Bez tego doświadczenia wspólnego szukania zapewne i ta książka byłaby mniej dialogiczna.

Jestem wdzięczny Ronaldowi Modrasowi, że zechciał napisać Przedmowę, Janowi Woleńskiemu za Posłowie i Wacławowi Hryniewiczowi OMI za dialogiczną Glosę. Na koniec chciałbym serdecznie podziękować mojej żonie Shoshanie Ronen. To jej obecność w moim życiu od 2005 roku sprawiła, że znaki zapytania przestały być przekleństwem, a stały się błogosławieństwem.

WSTĘP

Działo się to jakieś czterdzieści lat temu. Uczyłem wtedy teologii w szkole i kiedy zajrzałem do szkolnej stołówki, spotkałem nowego kucharza — bardzo uroczego dżentelmena z Polski. Natychmiast wdałem się z nim w sympatyczną pogawędkę. Zawołałem też jedną z pracownic. Wiedziałem, że jest z Polski, i myślałem, że się ucieszy, gdy jej powiem, że nowy kucharz też jest Polakiem. Zareagowała jednak inaczej: „To nie Polak. To Żyd!”. Niemal wypluła to słowo. Nasz nowy kucharz wzruszył ramionami i bezradnie rozłożył ręce. Dla niego najwyraźniej taka reakcja nie była zaskakująca. Ja jednak — jako Amerykanin z polskimi korzeniami — poczułem się mocno zniesmaczony.

To wspomnienie towarzyszyło mi później przez lata, choć może raczej na granicy świadomości, kiedy próbowałem zrozumieć polski antysemityzm. Starałem się zainicjować dialog między przywódcami polskiej i żydowskiej społeczności w Stanach Zjednoczonych. Uważałem, że pomógłby nam lepiej się wzajemnie rozumieć. Przekonałem się wtedy, że amerykańscy Żydzi niestety powszechnie przyjmują, że Polacy, jak to się mówi, wyssali antysemityzm z mlekiem matki, a polska kultura jest z natury antysemicka. Z kolei przywódcy amerykańskiej Polonii nie mają żadnych wątpliwości, że wszyscy Żydzi i do Polaków, i do Polski żywią nieskrywaną wrogość. Chciałem zrozumieć źródła tych animozji i dlatego pogrążyłem się na czas jakiś w lekturze opracowań poświęconych historii Polski i stosunków polsko-żydowskich. Owocem tej lektury i przemyśleń była opublikowana w roku 1994 książka Kościół katolicki i antysemityzm w Polsce w latach 1933–1939 (polski przekład ukazał się w 2004 roku).

Wszystkie polskie dzieci już w pierwszej klasie dowiadują się, że najważniejszym z pierwszych wydarzeń w historii Polski był chrzest, który w 966 roku przyjął pierwszy polski władca Mieszko I. Czasem dowiadują się też, że w obawie przed Niemcami, którzy mogliby wykorzystać przyjęcie chrztu w obrządku wschodnim jako pretekst do inwazji, Mieszko zdecydował się na chrzest w obrządku rzymskim. Ten akt, jak się okazało, nie tylko w kategoriach religijnych, ale również politycznych i kulturowych na wieki związał Polskę z Europą Zachodnią, czyniąc z niej wschodnią forpocztę — przedmurze — zachodniego chrześcijaństwa. Ta przynależność do Zachodu stała się z czasem jednym z kluczowych elementów polskiej tożsamości narodowej.

Katolicka większość w Polsce to przywiązanie do Kościoła rzymskokatolickiego zaczęła wręcz utożsamiać z polskością. Nabrało to szczególnej mocy w mrocznych czasach rozbiorów (1772–1918), kiedy ziemie polskie podzielili między siebie silniejsi sąsiedzi. Nie ulega wątpliwości, że Kościół katolicki był przez te lata instytucją, dzięki której mogły przetrwać polski język i kultura. O tym Polacy oczywiście pamiętają, ale co ciekawe, nie pamiętają — lub może woleli zapomnieć — że w czasach rozbiorów polscy biskupi, realizując politykę kolejnych papieży, konsekwentnie nakłaniali rodaków, żeby ten stan zaakceptowali i byli posłuszni zaborcom. Woleli też zapomnieć, że ta postawa papieży i biskupów zawiodła wielu polskich nacjonalistów w objęcia masonerii (i odsunęła od Kościoła). A przede wszystkim mało kto chce pamiętać, że przedrozbiorowa Rzeczpospolita była przez długie wieki państwem wieloetnicznym i zawsze żyli tam ludzie różnych wyznań.

We wczesnym średniowieczu obok chrześcijan byli to żydzi i poganie. Potem wraz z reformacją zjawili się husyci, luteranie, kalwiniści, socynianie (unitarianie), a także muzułmanie, potomkowie Tatarów, którzy zdecydowali się osiedlić w Polsce. Kościół rzymskokatolicki nie miał zatem w dawnej Rzeczpospolitej ani nawet na ziemiach polskich monopolu, ale to najwyraźniej nie przeszkodziło narodzinom zbitki Polak katolik. Ludzie chcieli, jak widać, myśleć, że trzeba być katolikiem, żeby być Polakiem, a żaden niekatolik być Polakiem po prostu nie może (nie chce? nie potrafi?). Dotyczyło to szczególnie żydów — od zawsze byli „inni” (mówiło się o nich „oni”).

Odrodzona po zaborach, po I wojnie światowej, II Rzeczpospolita też była krajem wielu etni i wielu religii. W nowych granicach Polski żyło pięć milionów Ukraińców, milion Białorusinów, a także milion protestantów i trzy miliony Żydów. Ale nadal byli to „oni”. Zwłaszcza Żydzi. Dopiero II wojna światowa wszystko zmieniła — prawie wszyscy polscy Żydzi zginęli w Holocauście, Niemcy zostali wygnani, Lwów został ukraińskim Lvivem, Wilno litewskim Vilnius, Polacy zasiedlili Gdańsk (już nie Danzig) i Wrocław (już nie Breslau). Po raz pierwszy w historii Polak katolik stało się niemal wiernym opisem rzeczywistości — za sprawą Adolfa Hitlera i Józefa Stalina…

Problem w tym, że nie tylko nie wiadomo do końca, kto jest Polakiem, ale również co to znaczy katolik. Polscy katolicy bardzo długo byli znani z nadzwyczajnego tradycjonalizmu i trzeba przyznać, że mieli ku temu tradycjonalizmowi dobre powody. W epoce rozbiorów przywiązanie do (katolickiej) tradycji pozwoliło im zachować polskość, pod rządami ateistycznych i zsowietyzowanych komunistów musieli trzymać się tradycji, żeby pozostać katolikami. Najpierw zatem, za zaborów, kultywowali katolicyzm zrodzony z kontrreformacji, potem, w międzywojniu i pod rządami komunistów, katolicyzm, który główne zagrożenie dla siebie widział w sekularyzacyjnych trendach „modernizmu”, czyli po prostu w nowoczesności. W tej sytuacji Kościół katolicki — w Polsce, ale nie tylko — wybrał wierność temu, czym był jeszcze w średniowieczu, i z dumą głosił, że Kościół jest ponad potrzebą zmian.

To odrzucenie nowoczesności skończyło się jednak wraz z Soborem Watykańskim II (1962–1965), kiedy to zatriumfowało w Kościele aggiornamento („aktualizacja”, „dostosowanie rzeczy do potrzeb naszej epoki”), czego wielkim orędownikiem był papież Jan XXIII. Biskupi zgromadzeni na soborze z niechęcią i oporami, ale zaakceptowali słowa kardynała Newmana, który długo tłumaczył im, że „W wyższym świecie jest inaczej, lecz tu, na dole, życie jest zmianą, i żeby być doskonałym, trzeba zmieniać się często”.

Jeszcze nim sobór się skończył, jeden z biskupów oświadczył, że „oto nastąpił kres kontrreformacji”. Odtąd nie ma już heretyków — protestanci to nasi „oddzieleni bracia”, od których powinniśmy się uczyć hymnów religijnych i oddania Biblii. Nie ma już odrzuconych przez Boga „zabójców Chrystusa” — sobór nazwał Żydów „starszymi braćmi”, których przymierze z Bogiem nigdy nie zostało zerwane. I nie ma już Kościoła — oblężonej twierdzy broniącej się przed błędami nowoczesnego świata. Odtąd Kościół ma być pielgrzymem, który nieustannie zmienia się i uczy. Katolicyzm Soboru Watykańskiego II nie był zatem tym katolicyzmem, który nie tylko w średniowieczu, ale długo jeszcze w czasach nowożytnych palił czarownice, ani tym, który kazał umieścić na kościelnym indeksie dzieła Mikołaja Kopernika. Nie była to już religia bezwzględnie odrzucająca wolność sumienia, wolność wyznania, wolność słowa, a dla podtrzymania jedności żądająca od wszystkich jednej łaciny…

Trzeba jednak zdać sobie sprawę, że gdy w roku 1965 zakończyły się obrady Soboru Watykańskiego II i inni biskupi wrócili do swoich diecezji gotowi poprowadzić swoje wspólnoty w nową przyszłość, polscy hierarchowie szykowali się, by nauczać polskich katolików szacunku dla tysiącletniej tradycji — Polska, a raczej polski Kościół, szykował się na huczne obchody tysiąclecia chrztu. To miały być — i były — nie obchody „dostosowania do potrzeb epoki”, a niezmiennej milenijnej tradycji.

Czy zatem dziś, pięćdziesiąt lat później, polscy katolicy mogą być katolikami Soboru Watykańskiego II nie tylko czysto powierzchownie? Czy mogą nauczyć się akceptować to, co sobór mówił o protestantach, żydach, nawet o ateistach? Raczej nie, jeśli będą się kierować tym, co mogą usłyszeć w Radiu Maryja albo przeczytać w antysemickich broszurkach nadal sprzedawanych w wielu polskich kościołach. Czy potrafią być krytyczni wobec swego Kościoła? Też nie, jeśli słuchają tych, którzy tłumaczą im, że krytyka Kościoła jest błędem zsekularyzowanego Zachodu, którego w Polsce nie można powtórzyć.

Stanisław Obirek staje przed tymi samymi problemami, przed którymi staje cały polski Kościół — czy Polak katolik musi być antysemitą, pyta. Czy musi się godzić na bigoterię? Być cały czas więźniem przeszłości?

Jeśli ktoś chce poznać odpowiedź na te pytania, powinien przeczytać tę książkę.

Dr Ronald Modras,

Professor Emeritus Saint Louis University,

marzec 2014

WPROWADZENIE

Artur Sandauer, pisząc Osytuacji pisarza polskiego pochodzenia żydowskiego w XX wieku, stwierdził, że to nie on tę książkę powinien napisać, choć właściwie nie wyjaśnił dlaczego. Będąc jednym z takich pisarzy, miał aż nadto danych, żeby właśnie tę problematykę przedstawić. Czy mu się to udało — mam poważne wątpliwości. Zbyt wiele w niej polemicznego zapału, za mało analitycznego spokoju. Sandauer pisał swój esej w czasach trudnych i niesprzyjających spokojnemu namysłowi nad tożsamością. Trafnie wszak stwierdził, że: „Stosunek władz polskich do Żydów kształtuje się pod przemożnym wpływem ideologii kościelnej”. Sądzę, że ta ideologia kształtuje nie tylko stosunek do Żydów, ale w ogóle wyznacza dzisiejsze myślenie Polaków o sobie, i to niezależnie od tego, czy ten fakt ich cieszy, czy irytuje, i czy przyznają się do katolicyzmu, czy go zwalczają. Jej wpływowi podlega nawet zdecydowana większość tych, którzy są zarówno wobec Kościoła, jak i jego ideologii obojętni. Wydaje mi się wręcz, że ta rosnąca grupa obojętnych zwyczajnie nie wie, jak się do katolicyzmu odnieść, więc wybiera milczenie. Nie jest to jednak milczenie neutralne. Dobrze uchwyciła ten problem Agnieszka Graff, odwołując się do metafory magmy: „Zdanie «Polska jest krajem katolickim» to nie stwierdzenie faktu, ale coś w rodzaju zaklęcia, samospełniająca się przepowiednia legitymizująca istniejący układ sił. Przekonanie, że «Polska jest krajem katolickim», jest jak magma, w której wszyscy — katolicy i niekatolicy — grzęźniemy. Tak się do magmy przyzwyczailiśmy, że nie pytamy już, dlaczego pod nogami jest tak miękko, dlaczego wokół tak ślisko i duszno. A to paruje bulgocząca magma, my wdychamy jej mdłe opary”. Ale przecież nie musi tak być. W wielu przypadkach tak nie jest. Osobiście jestem przekonany, że z magmy nie tylko można się wydostać, ale też trzeba jej przeciwstawić jasną i jednoznaczną alternatywę — jest nią wyznawany i praktykowany etos liberalny. Ten etos musi się odnosić również do religii i do jej obecności w przestrzeni publicznej. Sprawdził się w innych krajach demokratycznych, w których religia przestała odgrywać rolę politycznego gracza, powinien się sprawdzić również w Polsce.

Od razu chcę też napisać, że nie jest to moja pierwsza próba pisania o katolicyzmie. Wprost przeciwnie — pisałem i piszę o nim od lat. Najpierw jako jezuita, a od 2005 roku jako były jezuita. Te publikacje zwykle opatrywałem licznymi przypisami, albo zdając sprawę z zaciągniętego długu, albo wskazując na swój dystans lub niezgodę wobec przywoływanych stanowisk. Teraz obieram inną metodę. Ta książka ma być programowo pozbawiona nadmiaru przypisów i odniesień bibliograficznych, gdyż ma charakter eseistyczny, a miejscami nawet wspomnieniowy. W żaden sposób nie oznacza to rezygnacji z naukowego rygoru, wydaje mi się jednak, że człowiek zbliżający się do sześćdziesiątki może zaryzykować mówienie własnym głosem bez podpórek i nieustannych odwołań do cudzych opinii. Nie oczekuję, że Czytelnik tej książki zna moje wcześniejsze publikacje, dlatego od razu przedstawiam swoje stanowisko wobec tytułowego tematu. Określenie Polak katolik nie przypadkiem opatrzone zostało znakiem zapytania. Może ten pytajnik jest najważniejszą częścią tytułu, z tym że kwestionowanie nie oznacza ani odrzucenia, ani negacji. Jest właśnie pytaniem i wsłuchiwaniem się w różne odpowiedzi. Jest też sugestią, że autor będzie próbował udzielić własnej odpowiedzi, gdyż te, które znajduje, nie do końca go satysfakcjonują.

Moje poszukiwania nie są emocjonalnie neutralne. Pytanie o jakość polskiego katolicyzmu jest również pytaniem o jakość polskiego życia społecznego. Jeśli ten katolicyzm krytykuję, to przede wszystkim dlatego, że wierzę w istnienie alternatywy dla tego, co jest. Zależy mi na poprawie jego jakości i mam konkretne pomysły na to, jak to zrobić. Bardzo mi przeszkadza, a wręcz budzi moje najgłębsze oburzenie, że w Polsce katolicyzm został zawłaszczony przez teologicznych ignorantów i fundamentalistów religijnych, których krzykliwa arogancja w przestrzeni publicznej jest proporcjonalna do ich ignorancji. Martwi mnie, że polscy hierarchowie katoliccy oddali w jasyr tak zwanej publicystyki katolickiej najlepsze tradycje katolicyzmu otwartego i współtworzącego pluralistyczne dziedzictwo naszego kraju. Napawa mnie niepokojem instrumentalne wykorzystywanie osoby Jana Pawła II i jego nauczania, które stało się przyczyną kulturowego i religijnego uwiądu polskiego katolicyzmu. Zamiast twórczego i krytycznego wykorzystania mamy do czynienia z bezkrytyczną i bałwochwalczą apologetyką. To wszystko nie służy ani katolicyzmowi, ani polskiej demokracji.

Siebie określam jako katolika kulturowego i chrześcijańskiego humanistę. Utożsamiam się z pewną częścią chrześcijańskiej i katolickiej tradycji, ale zdecydowanie odrzucam to wszystko, co jest zaprzeczeniem racjonalnego i tolerancyjnego podejścia tak do niej, jak i do innych tradycji. Dostrzegam w religii, w chrześcijaństwie, w katolicyzmie — i w katolicyzmie polskim — możliwości, które w ostatnich dekadach są dramatycznie zagrożone. Religia bywała i jest narzędziem w rękach groźnych fundamentalistów, a chrześcijaństwo, podobnie jak inne religie, nie uchroniło się przed takimi tendencjami. Również katolicyzm w swojej historii — ale i w chwili obecnej — nie chce się uczyć na własnych błędach i z nostalgią odnosi się do czasów, gdy dominował nad wszystkimi obszarami życia wspólnot i jednostek. Polski katolicyzm nie tylko nie oparł się tej pokusie, ale w swym głównym nurcie dąży do teokracji, czyli zastąpienia rządów wybranych demokratycznie przez „wybrańców Bożych”, których oczywiście on sam wyznaczy. Ten kierunek ewolucji jest mi obcy i budzi mój ogromny sprzeciw, wręcz odrazę. W książce tej chcę ostrzec przed tymi niebezpieczeństwami i wskazać na istnienie innych, znacznie ciekawszych i, co ważniejsze, bliższych nauczaniu Jezusa z Nazaretu form wyrażania przekonań religijnych.

Mój kulturowy katolicyzm wypływa z przeświadczenia, że zarówno chrześcijaństwo, jak i moje katolickie wyznanie tylko częściowo i raczej w sposób niedoskonały dają się ująć w słowa i pojęcia warunkowane kulturą, z której wyrastam. Stąd przeświadczenie o możliwości negocjowania jego charakteru i historycznego sensu. Wbrew wysuwanym niekiedy wobec mnie „zarzutom” (jeśli traktować to jako zarzut, bo w ustach innych może to być komplement) nie jestem ateistą, gdyż uważam, że ten trudny do nazwania i pojęciowego uchwycenia religijny wymiar mego życia jest bardzo istotny, może nawet najważniejszy. Zarazem jednak dostrzegam w sobie silną fascynację światopoglądem ateistycznym, choć przyznaję z pokorą, że łaska niewiary została mi odmówiona.

Nie uważam przy tym, by mój „kulturowy katolicyzm” był czymś szczególnym. W Polsce jest czymś zwyczajnym i dość powszechnym, choć rzadko tak bywa nazywany. Gdybym się urodził w kraju żydowskim, islamskim, hinduskim albo buddyjskim, zapewne to te religie określałyby moją kulturową przynależność. Nie wykluczam też, że mógłbym być po prostu ateistą, jak wiele bliskich mi osób. Ale tak nie jest i chciałem to od razu wyjaśnić. Taka postawa pozwala mi na krytyczny stosunek do mojej własnej tradycji i na autentyczne zaciekawienie tym wszystkim, co może mi pomóc w jej lepszym rozumieniu. Jednocześnie krytycyzm wyczula mnie na to, co jest odejściem od ideału, który znajduję w świętych księgach wszystkich tradycji religijnych, zwłaszcza judaizmu i chrześcijaństwa — dwóch religii połączonych szczególnymi i nierozerwalnymi więzami. Mam świadomość, że kulturowy katolicyzm rzadko jest opisywany tak, jak ja to robię. To jest mój katolicyzm i chętnie poddam go osądowi innych (po to też tę książkę napisałem). Zarazem gotów jestem zmienić stanowisko, jeśli zostanę do tego przekonany. Nie byłoby to zresztą w moim życiu pierwsze takie zdarzenie. Jeżeli jednak to zrobię, to tylko pod wpływem siły argumentu, nigdy argumentu siły — tak przynajmniej działo się do tej pory.

Osobiście jestem przekonany, że książkę podającą w wątpliwość zbitkę językową Polak katolik powinienem napisać właśnie ja. Może to zabrzmi nieskromnie, ale mam pewność, że na temat katolicyzmu wiem na tyle dużo, żeby móc się pokusić o własną interpretację tego wyznania. Właśnie ta kulturowa i teologiczna kompetencja pozwala mi odrzucić wykładnie nacjonalistyczne i fałszywe, które zdominowały współczesną debatę w Polsce. (Nie wymieniam konkretnych nazwisk, bo trudno doszukać się w niej oryginalnych głosów. To raczej wyraz zachowań stadnych, które nie zasługują na szczególną uwagę. Mam nadzieję, że w kolejnych rozdziałach uda mi się to przekonanie uzasadnić). I to jest właściwie jedyny powód napisania tej książki. Musiał to zrobić ktoś z wnętrza tradycji katolickiej. Urodziłem się w niej, wzrastałem jako dziecko, buntowałem się jako nastolatek. Jako dorosły człowiek przylgnąłem do niej tak mocno, że już mocniej nie można było. Wstąpiłem do zakonu, przyjąłem święcenia kapłańskie i wiele lat właśnie jako ksiądz katolicki w Polsce pracowałem. Po trzydziestu paru latach zdecydowałem się do tej tradycji zdystansować. Ta książka mówi właśnie o tym. Nie jest jednak autobiografią. Jest zobiektywizowanym (mimo subiektywnego charakteru opowieści) namysłem nad czymś ważnym, ale też mocno kłopotliwym. Mam w tym momencie na myśli niebezpieczne związki religii z tożsamością narodową. Niebezpieczne tym bardziej, że próbuje się im narzucić formy zinstytucjonalizowane.

Tak więc napisałem tę książkę przede wszystkim dla siebie. A ściślej z potrzeby udzielenia odpowiedzi na pytania, które od lat sobie zadaję i na które do tej pory nie miałem okazji odpowiedzieć w pełni. Podzieliłem ją na cztery rozdziały, czy raczej powiązane ze sobą poziomy. To powiązanie sprawia, że powtórzenia są nieuniknione, jednak — taką przynajmniej mam nadzieję — wyłania się w ten sposób pełniejszy obraz całości. Zaczynam od problemu najbardziej ogólnego: pytam o istotę religii, a właściwie zastanawiam się, czy da się o fenomenie religii coś sensownego powiedzieć i napisać. To pytanie najtrudniejsze i staram się zdać sprawę z tego, co na ten temat wiem, a raczej co z tego, co wiem, trafia mi do przekonania. Następnie próbuję zmierzyć się z chrześcijaństwem. To forma religii, z którą wzrastałem, ale która jest też dla mnie najbardziej problematyczna, stąd tytuł: Problemy z chrześcijaństwem. Z problemów zasygnalizowanych w tym rozdziale rodzi się pytanie całkiem logiczne: czy katolicyzm jest religią chrześcijańską? To wbrew powszechnemu mniemaniu nie jest aż tak oczywiste, zwłaszcza jeśli zderzyć podstawowe teksty, a zwłaszcza tak zwaną tradycję (a więc liturgię, urzędy i ich funkcje w ramach wspólnoty i tak dalej) określające tożsamość tego wyznania z podstawowymi tekstami biblijnymi, i to zarówno z Biblią hebrajską, jak i z Nowym Testamentem. Okaże się wtedy, że odpowiedź wcale nie musi być jednoznaczna, a tym bardziej twierdząca — tu jednak tę kwestię tylko sygnalizuję, bowiem to temat tak rozległy, że wymagałby osobnej książki. W ostatnim rozdziale chcę wrócić do początku refleksji: konfrontuję wcześniejsze ustalenia z tym, co obserwujemy na co dzień w Polsce (pomijam formy katolicyzmu polskiego poza Polską, bo to sprawa odrębna), zwłaszcza po 1989 roku. Mam nadzieję, że każdy, kto się w naszym nadwiślańskim kraju uważnie rozgląda wokół, zrozumie, dlaczego pytam, czy polski katolicyzm jest religią. I nie chodzi mi bynajmniej tylko o jego polityzację (choć o to również), ale raczej o miejsce tej religii w życiu codziennym Polaków; zarówno tych, co się do katolicyzmu przyznają, jak i tych, którzy mu się z boku (życzliwie bądź z niechęcią) przyglądają.

Takich pytań nikt dzisiaj nie zadaje, bo przyjmuje się powszechnie, że odpowiedź jest oczywista. Ale to nieprawda. Nie wiemy, czym w istocie jest religia, podobnie jak nie potrafimy określić, na czym polega wyjątkowość chrześcijaństwa. Nawet jeśli uznamy, że zdecydowana większość polskiego społeczeństwa jest katolicka, przy próbie zdefiniowania tego wyznania okazuje się, że to wcale nie takie proste. Szczególnym przypadkiem trudności definicyjnych okazuje się polski katolicyzm ze względu na swoje ścisłe splecenie z polską kulturą i historią. Próby rozsupłania tego węzła okazują się skazane na porażkę, gdyż natrafiamy na niemożność oddzielenia tego, co boskie, od tego, co ludzkie. Ta książka wyrasta z poczucia bezradności i jest próbą uczciwego zdania sprawy właśnie z takiego stanu ducha.

Czytelnik z łatwością zauważy, że w każdej z czterech części (może najmniej w drugiej) pojawiają się wzmianki o jezuitach. Od razu chcę wyjaśnić, że nie wynika to tylko z prostego biograficznego faktu. Uważam po prostu, że duchowość ignacjańska (tak bywa nazywany typ duchowości opartej na Ćwiczeniach duchowych Ignacego Loyoli) stanowi niezwykły w historii nie tylko katolicyzmu, ale i religii w ogóle przykład możliwości przekraczania granic i otwarcia na innego (zarówno Boga, jak i człowieka). Stąd te nawiązania. Być może w przyszłości uda mi się jeszcze do tego tematu wrócić.

I już na koniec: wcale nie uważam, że węzeł problemów, z którymi próbuję się zmierzyć, jest czymś specyficznie polskim. Wręcz przeciwnie. Właściwie każda wspólnota boryka się z podobnymi. Jedynym powodem, żeby się zająć akurat Polską i polskim katolicyzmem, jest to, że sam jestem Polakiem i polskim katolikiem.

I. O TRUDNOŚCI UCHWYCENIA CZYM JEST RELIGIA

Proszę się nie obawiać. To nie będzie skrócony kurs religioznawstwa. Nie zamierzam streszczać ważnych dla mnie lektur ani przywoływać istotnych — również dla mnie — postaci z historii religii. Nie będę się wdawał w referowanie najnowszych osiągnięć różnych dziedzin wiedzy — od biologii poczynając, na socjologii religii i antropologii kulturowej kończąc — dotyczących fenomenu religii ani zapuszczał w dynamicznie rozwijające się obszary kognitywistyki, która pozwala w nowy sposób spojrzeć nie tylko na religię, ale w ogóle na to, co wiemy, albo ściślej — co się nam wydaje, że wiemy. Tak więc nie będę zdawał sprawy z obecnego stanu wiedzy, choć pokusa to wielka, ulegam jej jednak w ciągu roku akademickiego i dręczę swoich studentów naukowymi nowościami i ciekawostkami. Na kartach tej książki chcę po prostu przedstawić, na ile tylko potrafię, swoje własne doświadczenia z religią (co nie jest tożsame z moim doświadczeniem religijnym), a w każdym razie z tym, co mi się z religią kojarzy. Nade wszystko zaś chcę się zastanowić nad zmianami, jakie zaszły w moim własnym postrzeganiu tego zjawiska.

Jednym słowem chciałbym zaprosić Czytelnika w podróż w czasie, ale zapośredniczoną przez konkretną — moją własną — biografię. Od razu zaznaczę, że biografia jest tylko pretekstem. To oczywiście pretekst istotny, ale nic poza tym — i wcale swojego doświadczenia nie uważam za ważniejsze od innych. Przeciwnie — chętnie korzystam z różnych perspektyw, jeżeli tylko pozwala to na pełniejszą i bardziej zobiektywizowaną ocenę tego, co „mnie się przydarzyło”. Będę zatem od swego życiowego doświadczenia odstępował, jeśli tylko przysłuży się to klarowności wywodu. Niemniej jednak jestem przekonany, że akurat postrzegania religii nie można oderwać od konkretnego doświadczenia, stąd jego waga. Całe biblioteki napisane na ten temat przyświadczają, że tak właśnie jest. I to zarówno w przypadku entuzjastów religii, jak i jej bezlitosnych przeciwników. Po prostu o religii nie można pisać bez emocji; to znaczy można, ale takie pisanie i mówienie mnie po prostu nie interesuje, przynajmniej nie w tej chwili, w takiej sytuacji bowiem znacznie pożyteczniejsze jest wertowanie encyklopedii czy haseł w najróżniejszych kompendiach, których coraz więcej również na polskim rynku księgarskim.

Wracając zaś do emocji: mają one źródło przede wszystkim w dzieciństwie. Akurat w przypadku mojej biografii, a szerzej, doświadczenia życiowego mojego pokolenia, czyli ludzi urodzonych w PRL-u w połowie lat pięćdziesiątych XX wieku, sytuacja jest o tyle ciekawa, że urodziliśmy się i wychowywaliśmy w kraju nominalnie ateistycznym, a w każdym razie programowo zwalczającym religię. Tak w istocie było w świetle oficjalnych założeń ideowych, którymi kierowali się rządzący krajem komuniści. Podobnie sytuacja wygląda w kontekście tak ważnych nadal dla wielu badaczy zajmujących się dziejami PRL-u dokumentów obficie wówczas produkowanych (a dziś szeroko dostępnych) przez przeróżne służby specjalne, w tym IV Departament Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, utworzony w 1962 roku, czyli gdy ja miałem sześć lat. Historia tego departamentu, jak również jego struktura, to niezwykle ciekawy fenomen, zwłaszcza kiedy go uznać za przykład zupełnej klęski programowej walki z religią. Sądzę, że równie pouczające byłoby studium analogicznych instytucji działających w ramach związków religijnych, które ponoszą sromotne klęski w zderzeniu z rzeczywistością nieznoszącą jakiegokolwiek programowania. Rzeczony departament zakończył działalność w 1989 roku, a więc wtedy, gdy od sześciu lat byłem już księdzem. Jeśli jest prawdą, że każdy kleryk i każdy ksiądz miał tam kartotekę, to pewnie i moja tam jest, a przynajmniej była. Muszę przyznać, że jakoś nie kusiło mnie, żeby poznać jej zawartość. Jestem pewien, że to, co się w niej nie znalazło, jest znacznie ciekawsze. Ale do tego jeszcze wrócę.

Faktem jest, że archiwa służb specjalnych nie oddają w żaden sposób złożoności ludzkich losów. Ba, w przypadku mojej biografii, a ściślej rzecz biorąc, w przypadku zachowanych w mej pamięci śladów tamtych czasów, można by pomyśleć, że żyłem w kraju przenikniętym na wskroś kulturą religijną i nawet nietkniętym żadną „programową ateizacją”. Do tego dochodzi jeszcze ta okoliczność, że wychowałem się w środowisku traktowanym przez wspomnianych gorliwych badaczy komunistycznej powojennej rzeczywistości jako par excellence bezbożne i ateistyczne właśnie, jestem bowiem dzieckiem PGR-u, czyli czystego produktu ustroju komunistycznego. Żadnego wsparcia w rodzinie o tradycjach szlacheckich czy głęboko patriotycznych, żadnych związków z instytucjami religijnymi. Ot, czysty kołchoźnik i istota wykorzeniona, skazana na manipulacyjne zabiegi komunistycznych spryciarzy. Rozpisuję się o tym, bo wydaje mi się to ważnym przyczynkiem do rozumienia „nawrotu” religijności Polaków i „odkrycia” przez nich po przełomie politycznym 1989 roku katolickiej tożsamości po ciemnej nocy komunistycznego prania mózgów i zniewalania całych pokoleń niewinnych katolickich polskich dusz. Otóż twierdzę, że nie można mówić o żadnym nawrocie ani żadnym odkryciu. Tak naprawdę nie było żadnej zmiany, tylko trwanie i ciągłość. Przełom polityczny sprawił jedynie, że niewidzialne wcześniej elementy polskiej tożsamości zostały wydobyte i nagłośnione. Stały się częścią przestrzeni publicznej, z której w okresie powojennym były nieskuteczne eliminowane. Do tych kwestii wrócę obszerniej w rozdziale poświęconym polskiemu katolicyzmowi, tutaj je tylko sygnalizuję. Na poparcie swojej tezy nie mam innych argumentów poza własnym życiem. Dlatego zacznę od wspomnień z dzieciństwa.

WSZCZEPIONY WIRUS, ZASIANE ZIARNO

W mojej domowej bibliotece dział książek poświęconych religii jest rozbudowany zdecydowanie bardziej niż dział literatury i filozofii. Dział ateizmu też tam jest, ale zdecydowanie skromniejszy. Kiedy się zastanawiam, co wpłynęło na taki, a nie inny dobór lektur, jego źródeł dopatruję się we wczesnym dzieciństwie. Podejrzewam, że tak jest również w przypadku innych domowych zbiorów czy przypisów umieszczanych w tekstach. To oczywiste, nie wszyscy piszą na tematy religijne i nie wszystkich ten temat pasjonuje. Wydaje się, że dla większości ludzi to kwestia zupełnie obojętna. Ale nawet ta obojętność ma swoje korzenie. Coś wpłynęło na to, że tytuły i regały z napisem religia są najzwyczajniej przez wiele osób omijane. Faktem jest, że to nie mój przypadek. Mnie coś w kierunku religii ciągnie, ale jednocześnie sprawia, że intrygują mnie te wszystkie tytuły, które religię kwestionują, nazywając ją chorobą, urojeniem czy brakiem dojrzałości. To coś to wszczepiony w dzieciństwie wirus religijny, któremu jak cień towarzyszy zasiane ziarno ateizmu. Wiele zależy od tego, czy wirus trafi na sprzyjającą pożywkę, a ziarno na podatny grunt. W moim przypadku pożywka okazała się wyjątkowo sprzyjająca i wirus rozwijał się wręcz gwałtownie od wczesnego dzieciństwa. Bywały jednak okresy, gdy ziarno wątpliwości rozrastało się równie gwałtownie, zagłuszając wirusową zarazę.

Wszystko zaczęło się od siostry Serafii, przynajmniej tak to widzę we wspomnieniach. Kiedy po wielu latach odwiedziłem ponad osiemdziesięcioletnią siostrę felicjankę w domu zakonnym w Przemyślu, była bardzo wzruszona i uradowana, że „jej Staś” jest księdzem i jezuitą. Wspominała, jak to przy każdej okazji robiła krzyżyk na moim czole i mówiła: „zobaczysz, Stasiu, będziesz księdzem”. No i zostałem. Ja też byłem tym spotkaniem wzruszony i zastanawiałem się nad siłą takich prostych gestów, które są jednocześnie gestami „magicznymi”. Opatruję ten przymiotnik cudzysłowem, choć jestem przekonany, że akurat w moim wypadku w istocie miał on siłę magiczną właśnie, czyli sprawczą. Inna sprawa, że poczciwa siostra Serafia zapewne tym krzyżykiem próbowała i innym dzieciom przepowiedzieć kapłańską przyszłość. Na ile skutecznie, nie wiem. Wróćmy jednak może do przedszkola w Narolu, a raczej do tego, jak się w nim znalazłem.

Siostra Serafia musiała być nie tylko uroczą przedszkolanką, ale i dzielną kobietą. Na prośbę mojej mamy przyjęła mnie do przedszkola, kiedy miałem półtora roku, razem z o trzy lata starszym bratem Ryśkiem i o rok starszą siostrą Jaśką. Pracujący rodzice nie mieli mnie z kim zostawiać, więc wylądowałem w przedszkolu prowadzonym przez siostry felicjanki. W tym miejscu warto chyba jednak coś o rodzinie Obirków z końca lat pięćdziesiątych napisać, bo inaczej cała moja opowieść o miejscu religii w życiu człowieka zawiśnie w próżni i stanie się jeszcze jednym głosem o tym, jak religia jest ważna bądź nieważna. W moim wspomnieniu takich pytań się nie zadawało. Ona po prostu była częścią naszego świata, jak powietrze, którym oddychałem. O ile sobie dobrze przypominam, w tym świecie żadnego ateisty nie było, a w każdym razie nikt ze znanych mi dorosłych podobnych deklaracji nie składał i nikt wiary religijnej nie próbował mnie pozbawiać. Z nader liczną rodziną spotykaliśmy się przy okazji świąt, a to były wyłącznie święta religijne. Owszem, były też uroczystości państwowe — 1 maja, 22 lipca, dożynki, w szkole pojawiło się harcerstwo. Nie konkurowały jednak ze sobą. Wprost przeciwnie — znakomicie się uzupełniały. A był to świat zwyczajny i zupełnie fantastyczny. Jak świat każdego dziecka.

Jak wspomniałem, oboje rodzice pracowali. Ojciec Kazimierz (1929–1991) był spawaczem, matka, Cecylia (ur. 1933) — sklepową. Oboje byli, na ile sobie przypominam, powszechnie lubiani. A my, dzieciarnia, stanowiliśmy dość zgodną gromadkę odkrywającą zarówno tajniki PGR-owskich zabudowań gospodarczych z ogromną liczbą krów, koni i świń, jak i sekrety rozległych pól i ogrodów. To było nasze królestwo. W niedziele wszyscy chodzili do kościoła, a po kościele na piwo na miejscowej knajpy. My, dzieci, towarzyszyliśmy dorosłym i w kościele, i w knajpach. Do dziadków ze strony matki jeździliśmy do święta i wakacje. Tam pasłem krowy, uczyłem się je doić, często dziadek zabierał mnie w pole i bez przerwy coś do mnie mówił, prawdopodobnie cierpliwie odpowiadał na moje niekończące się pytania. Rankiem wsłuchiwałem się w ich śpiew — śpiewali Kiedy ranne wstają zorze — co było nieuniknione, bo spaliśmy w tym samym łóżku. W domu dziadków nie było żadnych odbiorników, ani radia, ani tym bardziej telewizji. Nie pamiętam, żeby czytali gazety. Nawet żadnych książek nie widziałem. No może modlitewnik, ale to też nie jest pewne. Oboje dziadkowie, Franciszek (1911–1990) i Stanisława z domu Kułakowska (1913–1988), lubili wnuczęta. My byliśmy najstarsi, bo nasza mama była ich najstarszą z ośmiorga dzieci córką. O PGR-ze nie rozmawialiśmy. Na ile potrafię to sobie odtworzyć, dziadkowie nie popierali matrymonialnego wyboru najstarszej córki. Uważali go za mezalians i deklasację.

Najważniejszym wydarzeniem tych pierwszych lat była rocznica ślubu (bodajże sześćdziesiąta) moich pradziadków. Mieszkali w Michalcu, sąsiedniej wsi, tuż za Jędrzejówką, gdzie mieszkali dziadkowie (do których jeszcze wrócę, bo to ważne dla mnie). W każdym razie ta rocznica została uwieczniona na licznych fotografiach, które od czasu do czasu przeglądaliśmy, wspominając i starając się przy okazji rozpoznać wszystkie ciotki, wujków, kuzynów i tak dalej. To musiał być rok 1962, bo na fotografii, na której na pewno jest ponad setka krewniaków, jest już nasza czwórka: brat Rysiek (ur. 1953), siostra Jaśka (ur. 1955), ja (rocznik 1956) i młodszy brat Wiesiek, który urodził się w roku 1960, wtedy brzdąc zaledwie dwuletni. Ja natomiast miałem już sześć lat i pewnie dlatego tak wyraźnie, nie tylko dzięki fotografii, wszystko pamiętam. Bohaterowie tego wydarzenia to pradziadkowie ze strony matki: Jan Kułakowski (1888–1964) i Agnieszka z domu Ważna (1895–1981). Wszystko zaczęło się naturalnie w kościele. Jubilaci trzymali w rękach długie krzyże. Właściwie myślałem, że to laski. A potem była całodzienna rodzinna uczta, pierwsze lody, wiśnie (więc to pewnie był czerwiec lub lipiec).

To nie był tylko świat rodziny. To był kosmos, który obywał się bez tekstów, bez komentarzy z zewnątrz. Wszystko tłumaczyło się samo, było oczywiste. Świat to rodzina. Państwa nie było, a kościół był potrzebny tylko po to, by ten rodzinny kosmos wzmacniać. Tu wrócę do dziadka i jego długich monologów, którymi mnie raczył w chwilach cudownie innych od tego, co było w domu i w szkole (kiedy już chodziłem do szkoły). Dziadek wszystko wiedział. Mówił o wojnie, o Niemcach, o Ruskich, o Żydach. Kiedyś nawet napomknął, że kiedy w Bełżcu Żydów palili, swąd było czuć aż w Narolu — granica przebiegała między Jędrzejówką a Michalcem. Wujek Bronek (jeden z moich ulubionych wujków, brat babci Stanisławy) przyniósł raz w worku żydowskie dziecko. O tym mama też często wspominała. Bawiło się z nimi kilka miesięcy. Potem przyszła jego matka i je zabrała. Co się z nim stało, nie wiemy. Ale wojna to przede wszystkim ucieczka przed Ukraińcami. Nie raz trzeba było uciekać w nocy, bo napadali nie wiadomo kiedy. Niemcy przychodzili i odchodzili, a Ukraińcy cały czas byli groźni. Tak ta wojna w przekazie rodzinnym wyglądała. Właściwie dużo się o niej nie mówiło. Ciekawsza była teraźniejszość. Do dziś nie potrafię zrozumieć, gdzie dziadek Franciszek słuchał przemówień Władysława Gomułki. Faktem jest, że potrafił je godzinami parafrazować, naśladując niepowtarzalny tembr głosu pierwszego sekretarza. Chyba wtedy zaszczepił mi swoisty chłopski dystans do wszelkiej władzy, a nawet osobliwie poczucie humoru. Kiedyś zapytałem o to Wiesława Myśliwskiego, jak wiadomo naszego barda cywilizacji chłopskiej. Ale on chyba nie zrozumiał mojego pytania — albo może nie chciał zrozumieć. Może jego doświadczenie wsi było i jest inne od mojego. Ja wieś pamiętam jako zatopioną Atlantydę, w której tak naprawdę bywałem tylko na wakacjach, i nigdy na wsi do końca nie zamieszkałem. PGR to jednak nie była wieś, to był inny kosmos, z innej gliny ulepiony, inne ingrediencje stanowiły o smaku bycia „pagierusami”. Tak — byliśmy inni. Chociaż gdyby dziadkowie ze strony ojca, Wojciech Obirek (1887–1957) i Maria z domu Obirek (1897–1974), żyli dłużej, może bym odkrył więcej więzi z dworem, na którego ruinach powstał tamtejszy PGR. Choć jakieś strzępy tej historii, i to zarówno przedwojennej, jak i wojennej, utkwiły mi w pamięci. Powiedziałem, że Niemcy przychodzili i odchodzili, ale jednak musieli tam być przez całą wojnę, skoro połowa mieszkańców narolszczyzny została zamordowana w obozie śmierci w Bełżcu, zaledwie osiem kilometrów na wschód od Narola. Tak, oczywiście, to byli narolscy Żydzi, którzy mieszkali tam od wieków, dzieląc dole i niedole z Polakami i Ukraińcami. Najgorsza była rzeź urządzona przez kozaków Chmielnickiego w 1648 roku. Wtedy przestało istnieć miasto Florianów, a na jego zgliszczach wyrósł Narol, dosłownie na zaoranej po kozackich zniszczeniach roli. W każdym razie ze wspomnień ojca wiem, że przed wojną chodził do szkoły z żydowskimi dziećmi, którym wraz z kolegami dokuczał: ciągnął za pejsy, sikał do kieszeni odstających po cebulach. Mnie jakoś nie wydawało się to dowcipne. We wspomnieniach ojca Narol jawił się jako miasto zdominowane przez Żydów. W rynku był tylko jeden polski sklep, wszystkie pozostałe były żydowskie. Teraz, mawiał, jak widzisz, nie ma żadnego Żydka. Ja przyjmowałem za oczywistość, że ich nie ma.

Dziadka Wojciecha w ogóle nie pamiętam. Zmarł, gdy miałem rok. Mam zdjęcie z jego pogrzebu. Ojciec często go wspominał. To była prawdziwa domowa legenda — patriotyczna i heroiczna — jak pewnie w większości polskich domów, w których dziadkowie byli powstańcami albo piłsudczykami. Mój był tym drugim. Nie tylko walczył pod Marszałkiem, ale też był w bolszewickiej niewoli. Jak wrócił, to wiatr go przewracał, wspominał z rozrzewnieniem ojciec. Za zasługi mógł wyjechać do Brazylii i już nawet wszystko sprzedał, ale nie puścili go za granicę, bo brakowało mu palca u jednej ręki. Wtedy akurat przyszła inflacja i za całą sprzedaną gospodarkę mógł sobie kupić kurę. Nie wiem, ile w tej rodzinnej legendzie prawdy, ale dobrze się jej słuchało. I zawsze miło mieć dziadka piłsudczyka.

Ojciec był najmłodszy z trzech braci. Urodzili się w barakach oddalonych od pałacu o jakiś kilometr. Mowa była tylko o hrabinie Korytowskiej. Widziałem jej zdjęcie z dziećmi folwarcznymi. Był wśród nich mój ojciec. Hrabina dobra była, ale jak wojna wybuchła, to wyjechała do Lwowa i tam Ruscy ją sprawili; tak się mówiło przynajmniej. Kiedy Niemcy się wycofali, to przyszli Ruscy i pałac spalili. Z zemsty, bo tam się partyzanci ukrywali. Ta ruina stoi nadal. Mimo kolejnych prób wyremontowania pałacu do dziś właściwie nic się nie zmieniło. Kupił go znany klawesynista Władysław Kłosiewicz. Nawet Fundację Pro Academia Narolense założył, wszystko można na stronie internetowej sprawdzić. Akademia organizuje też festiwale, zespół Narol Baroque występuje na całym świecie. Ale to wszystko stało się ostatnio, już po zmianie. Jak na razie rdzenni mieszkańcy przypatrują się inicjatywom profesora Kłosiewicza z wyczekiwaniem, czy coś z tego wyjdzie. Może tak, a może nie. W „moim pałacu” były tylko ruiny, w których bawiliśmy się w chowanego. Mówiło się, że z remontu nic nie wychodzi, bo wszystkie materiały są rozkradane. Nie wiem, jak było, ale faktem jest, że ruina wciąż straszy, nawet jeśli jest ogrodzona i częściowo otynkowana. No ale wróćmy do czasów PRL-u. W stojących jeszcze w latach sześćdziesiątych barakach (dziś nie ma już po nich śladu) odwiedzałem mieszkającą samotnie babcię Marię. Podobno w czasie wojny zarządzający pałacem Niemiec chciał dziadka wziąć ze sobą do Niemiec, bo tak mu się spodobał. Potrafił wykastrować barana tak delikatnie, że zwierzak już na drugi dzień brykał, a jak to robili inni, baran był nie do życia przez parę dni. Ale dziadek z oferty Niemca nie skorzystał i został w Polsce. Nie wiem, co robił po wojnie, pewnie kręcił się koło PGR-u.

Teraz widzę to wyraźnie. Na wsi widziano w nas przybyszów z innej planety, w mieście, to znaczy w Narolu, gdzie chodziliśmy do szkoły, też byliśmy tymi gorszymi, z zewnątrz. Pojawialiśmy się w szkole i wracaliśmy do siebie. Do swoich stajen, pól, ogrodów i świetlicy. Dla dzieci najważniejsza była chyba jednak świetlica. Tam była biblioteka, tam uczyliśmy się tańców ludowych, śpiewów, gry na różnych instrumentach. Tam co roku przed świętami dostawaliśmy prezenty od Dziadka Mroza.

No więc — biblioteka. Dziś nie ma po niej śladu i mojej opowieści nie sposób skonfrontować z rzeczywistością. Zresztą już właściwie nic z tamtego świata nie zostało. Ale o bibliotece chcę opowiedzieć więcej, bo ona stała się światem alternatywnym do opowieści dziadka Franciszka i zaludnionego krewnymi i powinowatymi kosmosu Jędrzejówki i Michalca. Czy warto o tym pisać? Myślę, że mimo wszystko tak, bo tego świata już nie ma i nie znam żadnego jego opisu, ani socjologicznego, ani literackiego. Wyglądała mniej więcej tak: na honorowych pierwszych miejscach stały oszklone szafy z klasykami marksizmu. Było tego kilkadziesiąt tomów oprawnych w skórę. Marks i Engels mieli okładki niebieskie, a Lenin i Stalin brązowe. Przy każdych odwiedzinach w bibliotece przyglądałem się nabożnie tym oprawnym w skórę woluminom. Czasem bibliotekarka pozwalała mi niektóre tomy pooglądać, a nawet wypożyczyć. Niewiele z tych lektur pamiętam, ale intrygowały mnie minuty oklasków podawane pod tekstami sowieckich klasyków. Wnoszę stąd, że były to przemówienia.

Nie wiem dlaczego, ale szczególnie utkwiła mi w pamięci lektura Homera — i to zarówno Iliady, jak i Odysei. Czy to wpływ późniejszych zainteresowań, czy autentyczne wspomnienia, trudno mi rozsądzić. Faktem jest, że ojca to moje bieganie do biblioteki i przynoszenie do domu dziwnych lektur nie bardzo cieszyło. Chyba się martwił, czy czasem od tego czytania nie zwariuję. W każdym razie pamiętam jego pełen niepokoju głos: jeszcze czytasz, gaś już i idź spać! A przecież sam lubił czytać. Tylko że dla niego lektura miała w sobie coś z uroczystej liturgii. Musieliśmy wtedy nie tylko zachowywać się cicho, ale dosłownie chodzić na palcach. Miałem wrażenie, że na czas czytania książki brały go w całkowite posiadanie. Ich świat stawał się bardziej rzeczywisty niż ten wokół niego. Zapamiętałem szczególnie jego czytanie Księgi Hioba. Ojciec się z nim utożsamiał. Myślałem o tym, gdy widziałem go w ostatnich miesiącach życia, pod koniec roku 1990 i na początku 1991, kiedy umierał na raka. Może ta lektura pomogła mu pogodzić się z okrutną śmiercią? Ale głównym zajęciem ojca było spawanie. Matka często wysyłała mnie z drugim śniadaniem do warsztatu, w którym pracował. Lubiłem te odwiedziny. Jego koledzy byli bardzo mili i chętnie się ze mną bawili. Zdarzało się, że byłem świadkiem różnych rozmów. Zapamiętałem taką na przykład z kierownikiem zakładu, może dlatego, że ojciec często do niej wracał: pan Markiewicz powiada do ojca: „Słuchajcie, Obirek, zapisalibyście się do partii, to dzieciom byłoby lżej, dostaną się na studia, no wiecie, jak to jest”. Ojciec na to: „Jak będą durne, to im partia nie pomoże. Kierowniku, macie coś do wypicia? Jak nie, to idę do roboty”. A z tym piciem to było różnie, czasem bardzo źle. Ojciec nam tłumaczył, że musi pić, bo inaczej by zwariował. A poza tym jak tu nie pić, skoro ludzie dają. Nie może przecież brać od znajomych pieniędzy za robotę. Że lubił wypić, nie było tajemnicą. Pamiętam, jak raz przyszedł z wywiadówki (przeważnie mama doglądała naszych postępów w nauce, ale czasem udało jej się wypchnąć ojca, który bez entuzjazmu, ale jednak chadzał na te nieszczęsne wywiadówki). W każdym razie jednego razu wrócił poważnie poirytowany, bo jedna z sąsiadek wydziwiała, jak to możliwe, że dzieci Kazika Obirka dobrze się uczą, skoro wiadomo, że on pije. Na co miał odpowiedzieć: „Jak je robiłem, to byłem trzeźwy”.

Poza tym ojciec był głęboko religijny, choć na swój sposób. Tak jak czytanie książek, tak chodzenie każdej niedzieli do kościoła należało do świętych praktyk, których nikt i nic nie było w stanie naruszyć. Czuł się też odpowiedzialny za domowe rytuały w wielkie święta. W Boże Narodzenie obowiązkowo liczył, czy na wigilijnym stole jest dwanaście dań, a przed rozpoczęciem wigilijnej kolacji musieliśmy wszyscy klękać i razem odmawiać modlitwę (na co dzień nie było to sprawdzane i jakoś tak samo obumierało), a po Wigilii obowiązkowo wspólnie kolędowaliśmy, aż do wyjścia na pasterkę. W Wielkanoc, po przyjściu z kościoła, obdzielał nas wszystkim jajkiem i pozdrawiał: „Chrystus zmartwychwstał”, a każde z nas musiało odpowiedzieć: „Prawdziwie zmartwychwstał”. Podobnie było z różnymi innymi przejawami wzmożonej pobożności, takimi jak wizyty obrazu Matki Boskiej połączone z procesjami od domu do domu, śpiewami przy przydrożnych figurkach w maju i z czuwaniem przy zmarłych. I to wszystko działo się w komunistycznym PGR-ze.

Poza tym byłem ministrantem, zuchem i harcerzem. Jeździłem na obozy harcerskie i szkolenia lektorów. Do dzisiaj mam pamiątkę od ks. katechety Józefa Moskala — wydanego przez Czytelnika Pana Tadeusza Adama Mickiewicza z odręczną dedykacją: „Kochanemu Stasiowi ks. J. Moskal, Narol 20 X 1968 rok”. Miałem dwanaście lat, więc nie była to pierwsza komunia ani bierzmowanie. Może tak bez okazji, byłem przecież dobrym ministrantem i gorliwie zbierałem punkty na niebo (tradycyjne dziewięć pierwszych piątków spowiedzi i komunii, które gwarantowały pójście do nieba). Nie wiem, czy są jeszcze ważne, ale wtedy traktowaliśmy je bardzo poważnie. Tak jak dzisiaj punkty za publikacje akademickie. Też są ważne, choć nie gwarantują zawodowych awansów ani okresowych podwyżek. To wcale nie przeszkadza, że wszyscy je gorliwie zbieramy.

Ten okres dziecięcej niewinności skończył się w szkole średniej. Jak każdy przeżywałem swoje niebo w płomieniach. W moim przypadku, jak u Gombrowicza, miało to przebieg nader spokojny. Mógłbym właściwie za nim powtórzyć: „Rozstanie się z Bogiem — sprawa wielkiej wagi, bo otwierająca umysł na całość świata — odbyło się we mnie gładko i niepostrzeżenie, nie wiem, jakoś tak się stało, że w piętnastym, czy w czternastym, roku życia przestałem się zajmować Bogiem. Ale chyba i przedtem nie zajmowałem się nim zanadto”. Tak pisał mój odkryty w trzeciej klasie liceum ogólnokształcącego w Lubaczowie mistrz. Otóż ja wcześniej i owszem, zajmowałem się zanadto. Ale mi przeszło. Jego miejsce zajęła literatura. A było to tak.

CZŁOWIEK NATURALNIE RELIGIJNY CZY NATURALNIE BEZBOŻNY

Ten skrótowy opis dzieciństwa miał służyć jednemu — pokazać, jak bardzo systemowe budowanie światopoglądu jest bezradne wobec długiego trwania struktur rodzinnych. Wydało mi się zasadne przywołanie niektórych elementów z życia polskich katolików z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, gdyż dobrze na tym tle widać, tak przynajmniej sądzę, że rola zarówno instytucji religijnych, jak i państwowych jest dość ambiwalentna. Nade wszystko zaś tło to odsłania nieprzewidywalność ludzkich biografii, zupełnie niezależnych od strategicznych zamysłów państw czy kościołów. Ta być może trywialna w swej oczywistości teza znajduje dopowiedzenie w tak zwanych formacyjnych latach mojego życia. Chodzi mi o czasy szkoły średniej, pierwszego roku studiów i dość zaskakującej dla mnie samego decyzji o wstąpieniu do zakonu jezuitów.

Otóż po wyjeździe z Narola i rozpoczęciu nauki w lubaczowskim liceum ogólnokształcącym zdałem sobie sprawę, że świat dzieciństwa bezpowrotnie odpłynął. Nie rozpadł się ani nie rozsypał, ale właśnie niepostrzeżenie się oddalił i stał się nieistotny, właściwie bez znaczenia. Mieszkałem z rodziną zaprzyjaźnionych krewnych, bo nie dostałem miejsca w internacie. Może dlatego rzadko przyjeżdżałem do domu. Nie wiem, czy byłem typowym licealistą, ale z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że moim światem stała się nauka. Poczynając od matematyki, fizyki, chemii i biologii (byłem uczniem klasy matematyczno-fizycznej), na języku polskim kończąc. Bardzo ciekawiły mnie też języki obce. Uczyłem się z zapałem nie tylko rosyjskiego i niemieckiego, przewidzianych w programie nauczania, ale też samodzielnie próbowałem poznawać angielski, francuski, a nawet wraz z grupką zapaleńców chodziłem do księdza uczyć się łaciny. Tylko z braku możliwości nie poznałem greki ani hebrajskiego, choć już wtedy fascynowały mnie języki, w których napisana została Biblia. Pamiętam gorące dyskusje ze świadkami Jehowy. Posługiwałem się egzemplarzem Biblii, co ich wprawiało w wyraźny popłoch. Tak, wiem, brzmi to jak projekcja młodzieńczych rojeń, ale tak właśnie było. Udział w olimpiadach szkolnych (to można sprawdzić w szkolnych kronikach) na poziomie wojewódzkim to tylko zewnętrzny znak tego żarłocznego podejścia do nauki. Gdy w trzeciej klasie zdecydowałem się ostatecznie na literaturę, udało mi się wygrać olimpiadę z języka polskiego na poziomie wojewódzkim, co oznaczało nie tylko udział w udział w olimpiadzie ogólnopolskiej, ale również wstęp bez egzaminu na studia. Może warto w tym momencie powiedzieć trochę o samym budynku mojego liceum, a ściślej o jego przestrzennym usytuowaniu w Lubaczowie. Otóż liceum mieściło się tuż obok (a może wręcz na części?) żydowskiego cmentarza. Z okien klas widzieliśmy rozproszone i powoli zanikające macewy, nieco dalej był olbrzymi cmentarz z dobrze zachowanymi macewami, wielkością dorównujący cmentarzowi katolickiemu usytuowanemu w bezpośrednim sąsiedztwie. Zastanawiam się, jak to się stało, że ten widok nie zainteresował ani mnie, ani moich kolegów bliżej. Nie był też przedmiotem dyskusji w szkole czy na lekcjach religii. Cmentarz po prostu był, ale nie przyciągał niczyjej uwagi. Podobnie zresztą było z obozem śmierci w Bełżcu, w którym ginęli Żydzi narolscy i lubaczowscy. Dlaczego ich zniknięcie nie prowokowało do zadawania pytań? Nie wiem, ale spróbuję to tego wrócić w dalszych częściach tej książki.

Ale nie tylko nauka mnie pochłaniała. Byłem aktywnym harcerzem, prowadziłem drużynę zuchów ze szkoły podstawowej. W nagrodę zostałem wytypowany do wyjazdu na harcerski obóz letni do Brzuchowic koło Lwowa. Właściwie był to obóz pionierski. Uczestniczyło w nim kilka tysięcy pionierów z całego Związku Radzieckiego. Nasza kilkudziesięcioosobowa grupa z Polski mieszkała oddzielnie, w dworku, ale wszyscy zaprzyjaźniliśmy się z Rosjanami. Byłem zafascynowany tym wielobarwnym i wieloetnicznym zgromadzeniem. Zaprzyjaźniłem się z rówieśnikiem z Irkucka i bez pamięci zakochałem w rówieśniczce bodajże z Iwano-Frankowska. Po powrocie do Lubaczowa przez kilka lat utrzymywałem z obojgiem kontakt korespondencyjny. Być może te uczucia wyleczyły mnie na zawsze z tak rozpowszechnionej w Polsce rusofobii. Gdy po latach miałem okazję uczestniczyć w konferencji w Sankt Petersburgu, towarzyszyło mi to samo poczucie bliskości i duchowego powinowactwa. Do dzisiaj zresztą kultura rosyjska jest dla mnie jedną z najważniejszych, i to nie tylko dzięki powieściom Fiodora Dostojewskiego i znakomitej szkole kulturoznawczej łączonej z Michaiłem Bachtinem. No ale to opowieść na inną okazję.

W drugiej klasie liceum najważniejszą osobą stała się dla mnie nauczycielka języka polskiego Katarzyna Cibicka, nazywana przez nas po prostu Kasią. To ona otworzyła mi oczy na świat literatury i sprawiła, że stał się moim kosmosem. Dzięki niej czytałem właściwie wszystko i jakoś się w tych lekturach nie zagubiłem. Potem przytrafił mi się wyjazd do Krakowa z koleżanką z klasy Marysią Wolańczyk, której wujek Franek Muła był aktorem w teatrze STU. Dzięki Frankowi zobaczyliśmy nie tylko ich kultowy wówczas spektakl Exodus, oparty na tekstach poetyckich Leszka Moczulskiego, a grany o zmierzchu w gotyckiej i romantycznej przestrzeni Barbakanu, ale i Mickiewiczowskie Dziady w reżyserii Konrada Swinarskiego w Teatrze Starym. Trudno się dziwić, że teatr podbił serce chłopaka z Narola. Jeśli dodać do tego zestaw lektur z paryskiego Instytutu Literackiego z trzema tomami Dzienników Gombrowicza na czele, to łatwo sobie wyobrazić, w jakim kierunku poszły zainteresowania przyszłego studenta teatrologii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Choć tę zakazaną wówczas literaturę mogłem zatrzymać tylko na kilka dni, tyle wystarczyło, bym zdążył wypełnić cytatami z Gombrowicza, który stał się dla mnie nową Biblią, opasły zeszyt. Dziś wydaje mi się, że dzięki tej zachłannej lekturze stałem się dorosły, a może nawet więcej. Wiedziałem coś, czego inni nie wiedzieli. Byłem posiadaczem wiedzy tajemnej, a więc przeszedłem inicjację w dorosłe i niezależne myślenie. Tak mi się przynajmniej wówczas wydawało. Prawdę powiedziawszy, była to wiedza dość prosta: Boga nie ma, komunizm jest bez sensu, podobnie zresztą jak katolicyzm. Tak powiedział Gombrowicz i jego słowa stały się dla mnie nowym objawieniem. Ta inicjacja sprawiła, że wygrałem wojewódzką olimpiadę polonistyczną (zwycięstwo zapewnił mi esej o Gombrowiczu) i stałem się studentem. Być może mogłem się nim stać i bez Gombrowicza i tylko z perspektywy czasu tak to postrzegam. W ramach przygotowań do olimpiady wertowałem różne dziwne czasopisma, od „Argumentów” poczynając, poprzez „Dialog”, „Twórczość”, na różnych mniej czy bardziej efemerycznych tygodnikach kończąc. Pamiętam wrażenie, jakie na mnie robiły teksty Leszka Kołakowskiego (o którym nie wiedziałem, że jest rewizjonistą i dysydentem), szczególne jego rozprawy z katolicyzmem i zupełnie odmienne spojrzenie na postać Jezusa jako proroka i reformatora. Powstałe w latach osiemdziesiątych na Zachodzie teksty Kołakowskiego mają zupełnie inny charakter. Nie wykluczam, że jakiś wpływ na tę przemianę miało u niego poczucie winy. Niemniej jednak jego wprowadzenie do książki Wiara dobra, niewiara dobra, którą redagowałem już jako jezuita w 2002 roku, uważam za jedno z lepszych i dla mnie osobiście bardzo ważnych. Ale do tej sprawy wrócę w swoim czasie.

Dzisiaj, gdy dostęp do uniwersyteckiego wykształcenia stał się powszechny, moje wynurzenia na temat studiów mogą brzmieć nieco dziwacznie. Ja jednak byłem pierwszym studentem w rodzinie i studia były dla mnie widocznym znakiem awansu społecznego, a ściślej pełnej demokratyzacji stosunków społecznych w Polsce Ludowej. Co ważne, ten awans dokonał się bez udziału jakiejkolwiek instytucji. Ani kościół, ani państwo nie podpowiedzieli mi, co mam ze swoim życiem zrobić. To była moja decyzja, podjęta z wewnętrznej potrzeby. Często do niej wracałem, bo dodawała mi wiary w sensowność i zasadność własnych wyborów. Być może sprzeciw wobec instytucjonalnej religii był we mnie silniejszy, niż jestem w stanie przyznać. Zderzenie świata nauki i literatury z rzeczywistością ówczesnego katolicyzmu było dla tego ostatniego druzgocące. Kościół nie miał do zaoferowania nic. Owszem, wspomnienia z dzieciństwa niekiedy mnie nawiedzały, choćby tak zwanej peregrynacji kopii obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, i to zarówno w formie „peregrynacji rodzinnej” (czyli przechodzenia obrazu z domu do domu z osobliwym czuwaniem), jak i „peregrynacji ogólnopolskiej”, z udziałem całego episkopatu. Pamiętam taką manifestację jedności i siły całego kościoła w Lubaczowie bodajże w 1966 roku, z udziałem kardynałów Stefana Wyszyńskiego i Karola Wojtyły. Jako dziesięciolatek przyglądałem się tym dziwnie ubranym panom z mieszanymi uczuciami: z lękiem i fascynacją. Jednak te doświadczenia stawały się coraz bardziej odległe wobec pochłaniającego świata książek, w którym czułem się coraz bardziej u siebie.

No ale przecież liceum to nie tylko nauka i nie tylko harcerstwo. Byłem również aktywny jako „samorządowiec”, czego przykładem była funkcja przewodniczącego samorządu szkolnego. O ile dobrze pamiętam, moje działania sprowadzały się do organizowania szkolnych dyskotek i przekonywania do nich dyrektora. Otarłem się też o możliwość wstąpienia do Związku Młodzieży Socjalistycznej, ale z powodów dla mnie samego niejasnych z niej nie skorzystałem. W każdym razie w ostatniej, maturalnej klasie żyłem już studiami i kompletnie zaniedbałem inne przedmioty, czego odbiciem są stopnie na świadectwie maturalnym. Nie miało to zresztą dla mnie żadnego znaczenia, wiedziałem, że na studia i tak zostanę przyjęty. Tak też się stało. W październiku 1975 roku znalazłem się na liście studentów Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego na specjalizacji teatrologicznej, a już miesiąc wcześniej zakwaterowano nas w akademiku przy ulicy Reymonta w Krakowie, na czas miesięcznej praktyki robotniczej. Były to prace porządkowe w olbrzymich halach przemysłowych na krakowskim Płaszowie. To o tyle ciekawe doświadczenie, że dla wielu koleżanek i kolegów było pierwszym zetknięciem z pracą fizyczną, która dla mnie była czymś oczywistym. Podobnie jak kontakt z robotnikami, którzy dla mnie byli naturalnym środowiskiem, a dla większości studentów tworzyli świat zgoła egzotyczny. Niemniej jednak ważniejsze od sprzątania i przerzucania łopatami ton betonu były rozmowy i nowe, studenckie już przyjaźnie. Niektóre przetrwały aż do dzisiaj. Wtedy też zdałem sobie sprawę, pewnie po raz pierwszy w życiu, że bardzo mało wiem o literaturze, a Gombrowicz dla nikogo nie jest ani odkryciem, ani mistrzem. Tych bowiem było wielu, tylko ja o nich nigdy nie słyszałem. W ciągu roku przeżytego w Krakowie podobne niespodzianki miały się wielokrotnie powtarzać.

W każdym razie w październiku zamieszkałem w legendarnym „Żaczku” przy Alei 3 Maja 5, gdzie przeżyłem ciekawy, a pod pewnym względami przełomowy rok. Już 1 listopada wiedziałem, że z Narolem łączy mnie coraz mniej. Choć prawie wszyscy, a na pewno zdecydowana większość studentów wyjeżdżała „na groby rodzinne”, ja zdecydowałem się pozostać w Krakowie. Była to decyzja symboliczna, co zrozumiałem dopiero po latach, bo przecież w Polsce wyjątkowość dnia Wszystkich Świętych jest oczywistą oczywistością. To chyba najważniejsze święto zarówno kościelne, jak i rodzinne — i właściwie nie wiadomo dlaczego. Sam zdałem sobie z tego sprawę wiele lat później, gdy znalazłem się poza Polską, zwłaszcza we Włoszech, a potem w USA. Tam ten dzień nie miał po prostu żadnego znaczenia. Podobnie gdy w Polsce odwiedzali mnie przyjaciele z innych krajów, nie mogli się nadziwić tłumnie nawiedzanym cmentarzom i prawdziwym łunom światła, które w tym dniu znaczyły polskie wsie, miasteczka i miasta.

Dziś myślę, że polska fetyszyzacja cmentarzy i grobów (ale tylko naszych, katolickich) to forma ucieczki od rzeczywistości z jednej strony i idealizacji przeszłości z drugiej. A jedno i drugie oznacza po prostu brak czy niechęć przyjęcia odpowiedzialności za teraźniejszość. Ze zmarłymi łatwiej się porozumieć, bo nie mają głosu, nie przedstawią własnej, alternatywnej bądź sprzecznej z naszą narracji, jak to się zdarza w przypadku żywych. Stąd zapewne ta pomnikomania, wieńce i kwiaty. Swoisty konkurs na znicze, nagrobki i prawdziwe narodowe nekropolie, o takich czy innych panteonach nie wspominając. Kraków to miejsce pod tym względem szczególnie ciekawe. Tak więc moje „rozstanie” z narolskim cmentarzem zostało nagrodzone w sposób zwielokrotniony zanurzeniem w krakowski świat zmarłych. Nie, nie odrzucam tej formy „zamieszkania” w kulturze czy polskości. Ma to nawet swój urok. Problem zaczyna się wtedy, gdy zaświaty zaczynają być ważniejsze od tego, co tu i teraz (tak chyba jest i w Polsce dzisiejszej). Wtedy brakuje czasu i energii, a może po prostu języka, by nazwać precyzyjnie świat, w którym żyjemy. Nie chodzi tu przecież tylko o dwie trumny, które jakoby rządzą historyczną świadomością Polaków — marszałka Józefa Piłsudskiego i twórcy endecji Romana Dmowskiego. Trumien obdarowywanych „mocą większą niż śmierć” jest więcej niż żywych punktów odniesienia, i to właśnie dla mnie stanowi problem (dochodzi do tego duchowe i finansowe zarządzanie tymi zasobami przez Kościół katolicki, do czego jeszcze wrócę). Przekonanie, że dzień Wszystkich Świętych jest ważniejszy od Bożego Narodzenia czy Wielkanocy, jest powszechne. Nie znam badań antropologicznych, które by pozwoliły wyjaśnić ten polski fenomen, ale być może to właśnie na cmentarzach i w nekropoliach znaleźć można klucz do zrozumienia polskiego poczucia wyjątkowości, a nawet swoistego poczucia, że się zostało wybranym. Stąd zapewne moje przeświadczenie, że przeżycie „najważniejszego święta” poza rodzinnym cmentarzem to zarówno doświadczenie inicjacyjne, jak i zerwanie pępowiny, ostateczne nadwątlenie resztek wątłych więzi z narolszczyzną. Chodząc w ten listopadowy wieczór wśród krakowskich grobów, odwiedzając Wawel i Skałkę, czułem, że to jest mój świat, ostatecznie i bezpowrotnie.

Tak to wówczas przeżywałem i ta emocjonalna otoczka miała w sobie coś ze śmieszności i groteski, których nie byłem do końca świadom. W podobnej emocjonalnej aurze przeżywałem dni Festiwalu Teatru Otwartego we Wrocławiu, gdzie zobaczyłem Apocalipsis cum Figuris Jerzego Grotowskiego, swoistą czarną mszę, która stała się dla mnie początkiem rojeń o teatrze religijnym. Z perspektywy czasu nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wybór teatrologii jako kierunku studiów był wyrazem czegoś więcej niż tylko pragnienia zgłębiania historii teatru. Być może (tego nie wiem i na pewno nie wiedziałem wtedy, jako świeżo upieczony student) nieświadomie szukałem alternatywy czy substytutu dla utraconego kościoła. W każdym razie szereg doświadczeń z tego okresu zdaje się na takie poszukiwania wskazywać. Wymienię może trzy, które z perspektywy czasu ułożyły się w jedną całość. Pierwszym było związanie się z grupą teatralną o charakterze eksperymentalnym (nasz zespół nie wyszedł poza próby parateatralne, w których tekst był tylko pretekstem do działań ruchowych, konstruowania ad hoc napięć interpersonalnych; przy bardzo luźnym odniesieniu do tekstów między innymi Cervantesa i Nowego Testamentu). Naszemu reżyserowi Andrzejowi Jamrozowi zawdzięczam kontakt z zakonem benedyktynów i pośrednio jezuitów, gdyż to on wysłał nas, byśmy obserwowali teatralny wymiar liturgii benedyktyńskiej. Jeszcze do tego wrócę, bo właśnie powtarzające się odwiedziny w tynieckim klasztorze wpłynęły na moją decyzję o przerwaniu studiów. Nie wiem, czy inni „aktorzy” też do Tyńca zaglądali. Po moim odejściu grupa, zdaje się, wystawiła kilka spektakli, ale nie jestem tego pewien. Drugie to wręcz religijne przeżycie spektaklu Tadeusza Kantora Umarła klasa w Krzysztoforach, gdzie mieścił się wtedy teatr Kantora Cricot 2. Po Umarłej klasie, tak mocno naznaczonej Kantorem demiurgiem, trudno mi się było odnaleźć w innej formie teatralnej. To był niedościgły wzór. Trzecim z kluczowych doświadczeń były wspomniane dni Festiwalu Teatru Otwartego we Wrocławiu. Być może mitologizuję tamte doświadczenia, ale niewątpliwie przyczyniły się one do mojej decyzji o przerwaniu studiów i wstąpieniu do zakonu zupełnie nieznanych mi wcześniej jezuitów.

Pora