Między herezją a dogmatem - o. Dariusz Kowalczyk SJ - ebook

Między herezją a dogmatem ebook

o. Dariusz Kowalczyk SJ

3,0

Opis

Nie lubię się kłócić, ale cenię sobie zasadny spór. O co? Przede wszystkim o Boga, a raczej o kształt relacji pomiędzy Nim a człowiekiem, pomiędzy Chrystusowym Kościołem a światem. Zarzucano mi, że stałem się zbytnio „prawicowym konserwatystą”. Byłem krytykowany jako liberał, bo popieram Komunię na rękę. Również podjęcie tematu możliwości spowiedzi przez internet wywołało głosy oburzenia i oskarżenia o herezję, że o kwestii duszy nieśmiertelnej u zwierząt nie wspomnę... To właśnie te i inne spory sprowokowały mnie do napisania tej książki.

Autor

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 286

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ta książ­ka jest ta­nia.

KU­PUJ LE­GAL­NIE.

NIE KO­PIUJ!

o. Da­riusz Ko­wal­czyk SJ

MIĘ­DZY HE­RE­ZJĄ

A DOG­MA­TEM

Ni­hil ob­stat:L. dz. 2015/04/NO/P

Im­pri­ma­tur

Prze­ło­żo­ny Pro­win­cji Wiel­ko­pol­sko-Ma­zo­wiec­kiej

To­wa­rzy­stwa Je­zu­so­we­go – o. To­masz Kot SJ

War­sza­wa, 3 czerw­ca 2015 r.

Książ­ka nie za­wie­ra błę­dów teo­lo­gicz­nych

Ko­rek­ta

Jo­an­na Sztau­dyn­ger

Gra­fi­ka

Bo­gu­mi­ła Dzie­dzic

© by o. Da­riusz Ko­wal­czyk SJ

© by Moc­ni w Du­chu

ŁódŹ 2015

Wszel­kie pra­wa za­strzeżone

ISBN 978-83-61803-86-7

Moc­ni w Du­chu – Cen­trum

90-058 Łódź, ul. Sien­kie­wi­cza 60

tel. 42 288 11 53

moc­ni.cen­trum@je­zu­ici.pl

www.od­no­wa.je­zu­ici.pl

Za­mó­wie­nia

tel. 42 288 11 57, 797 907 257

moc­ni.wy­daw­nic­two@je­zu­ici.pl

www.od­no­wa.je­zu­ici.pl/sklep

Wy­da­nie pierw­sze

Czy świę­ty Ko­ściół jest świę­ty?

Wy­zna­je­my: „Wie­rzę w ś w i ę t y Ko­ściół po­wszech­ny, ś w i ę t y c h ob­co­wa­nie...”. O czym jed­nak wła­ści­wie mó­wi­my, kie­dy wy­po­wia­da­my sło­wo „świę­ty” w od­nie­sie­niu do Ko­ścio­ła? Po słyn­nym (i gło­śnym) ofi­cjal­nym wy­zna­niu win Ko­ścio­ła przez hie­rar­chów Wa­ty­ka­nu pod­czas Ju­bi­le­uszu Roku 2000 i w kon­tek­ście od­kry­wa­nia ko­lej­nych „czar­nych kart Ko­ścio­ła” py­ta­nie to wy­da­je się szcze­gól­nie pa­lą­ce. Tym bar­dziej że nie­któ­rzy zda­ją się uwa­żać, iż praw­da o Ko­ście­le tkwi nie tyle w wy­ima­gi­no­wa­nej świę­to­ści te­goż Ko­ścio­ła, ile ra­czej w jego per­ma­nent­nej grzesz­no­ści. Na przy­kład Jan Wo­leń­ski twier­dzi, że Ko­ściół, mó­wiąc o swo­jej świę­to­ści i grzesz­no­ści (je­dy­nie) swo­ich człon­ków, w grun­cie rze­czy sa­mo­roz­grze­sza się i nad­uży­wa „bie­li au­to­ry­te­tu dla po­trzeb do­raź­nych, róż­nych od co­dzien­nej po­słu­gi re­li­gij­nej. Za­sa­da «Świę­ty Ko­ściół grzesz­nych lu­dzi» nie może być pod­sta­wą hi­sto­rycz­nej ka­thar­sis”1.

Po­zo­sta­wia­jąc na boku kwe­stię, czy ist­nie­je istot­na róż­ni­ca po­mię­dzy Ko­ścio­łem a zbio­rem lu­dzi ochrzczo­nych, war­to za­sta­no­wić się, czy rze­czy­wi­ście Ko­ściół no­to­rycz­nie roz­grze­sza sie­bie sa­me­go, nad­uży­wa­jąc na­uki o swo­jej świę­to­ści.

OB­LU­BIE­NI­CA CZY ZDZI­CZA­ŁY PO­TWÓR?

Grzech w Ko­ście­le jest aż nad­to wi­docz­ny od sa­mych jego po­cząt­ków. Już Pa­weł Apo­stoł ze smut­kiem pi­sał do chrze­ści­jan w Ko­ryn­cie: „Sły­szy się po­wszech­nie o roz­pu­ście mię­dzy wami, i to o ta­kiej roz­pu­ście, jaka się nie zda­rza na­wet wśród po­gan, że ktoś żyje z żoną swe­go ojca. A wy unie­śli­ście się py­chą, za­miast z ubo­le­wa­niem żą­dać, by usu­nię­to spo­śród was tego, któ­ry się do­pu­ścił wspo­mnia­ne­go czy­nu” (1Kor 5,1-2). Trze­ba tu­taj za­uwa­żyć, że usu­nię­cie grzesz­ni­ka ze wspól­no­ty jest wy­da­niem go – jak mówi św. Pa­weł – „sza­ta­no­wi na za­tra­ce­nie cia­ła, lecz ku ra­tun­ko­wi jego du­cha w dzień Pana Je­zu­sa” (1Kor 5,5). Kara ma na celu nie po­tę­pie­nie czło­wie­ka, ale jego zba­wie­nie.

Pierw­sze wspól­no­ty chrze­ści­jan żyły w pew­nym roz­dar­ciu po­mię­dzy świa­do­mo­ścią wiel­ko­ści i świę­to­ści po­wo­ła­nia uczniów Chry­stu­sa a gor­szą­cą rze­czy­wi­sto­ścią grze­chu. W Li­ście do Efe­zjan czy­ta­my, że Je­zus Chry­stus umi­ło­wał i oczy­ścił Ko­ściół, aby był on chwa­leb­ny, nie ma­ją­cy ska­zy, świę­ty i nie­ska­la­ny (por. 5,26-27). W Pierw­szym Li­ście św. Jana znaj­du­je­my prze­ko­na­nie, że ten, kto raz na­wró­cił się i przy­jął Je­zu­sa jako Zba­wi­cie­la, nie po­wi­nien grze­szyć: „Każ­dy, kto na­ro­dził się z Boga, nie grze­szy, gdyż trwa w nim na­sie­nie Boże; taki nie może grze­szyć, bo się na­ro­dził z Boga” (3,9). Z dru­giej jed­nak stro­ny czy­ta­my: „Je­śli mó­wi­my, że nie mamy grze­chu, to sa­mych sie­bie oszu­ku­je­my i nie ma w nas praw­dy” (1J 2,8). Ktoś po­wie­dział, że ży­cie to sztu­ka prze­ży­wa­nia na­pięć. Oka­zu­je się, że ży­cie Ewan­ge­lią jest od po­cząt­ku sztu­ką prze­ży­wa­nia na­pię­cia po­mię­dzy roz­cza­ro­wa­niem i sła­bo­ścią a unie­sie­niem i do­świad­cze­niem mocy Bo­żej ła­ski. Sztu­ka ta nie jest ła­twa, stąd wie­lu ta­kich, co wy­bra­ło zgor­szo­ny rze­czy­wi­sto­ścią nie­ludz­ki ry­go­ryzm albo – na od­wrót – wy­nio­słe, gra­ni­czą­ce ze śle­po­tą lub cy­ni­zmem, ekle­zjal­ne sa­mo­za­do­wo­le­nie. Opi­su­jąc po­czy­na­nia tych pierw­szych i – w mniej­szym stop­niu – tych dru­gich moż­na by na­kre­ślić hi­sto­rię Ko­ścio­ła.

Po­pa­trz­my na nie­któ­rych zgor­szo­nych... Na po­cząt­ku III wie­ku nie­ja­ki Ter­tu­lian, chrze­ści­jań­ski pi­sarz i wy-bit­ny teo­log, zgor­szył się bra­kiem do­sko­na­ło­ści człon­ków Ko­ścio­ła do tego stop­nia, że przy­łą­czył się do sek­ty mon­ta­ni­stów wy­zna­ją­cej mo­ral­ny ry­go­ryzm. Jako mon­ta­ni­sta Ter­tu­lian gło­sił, że nie­któ­re grze­chy nie mogą zo­stać prze­ba­czo­ne. W dzie­le O czy­sto­ści po­le­mi­zu­je np. z tymi, któ­rzy mają czel­ność przy­zna­wa­nia po­ku­ty ko­ściel­nej tym, któ­rzy po­peł­ni­li cu­dzo­łó­stwo. Jego zda­niem ta­kich na­le­ża­ło po pro­stu raz na za­wsze wy­rzu­cić z Ko­ścio­ła jako nie­god­nych.

W po­ło­wie III wie­ku po­ja­wił się No­wa­cjan, rzym­ski teo­log, któ­ry m.in. gło­sił, iż apo­sta­tom Ko­ściół po­wi­nien de­fi­ni­tyw­nie od­mó­wić, na­wet w przy­pad­ku żalu i na­wró­ce­nia się, prze­ba­cze­nia grze­chów i po­jed­na­nia ze sobą. Na­to­miast przed­sta­wi­cie­le do­na­ty­zmu (schi­zma, któ­rej po­czą­tek dał w IV wie­ku bi­skup Do­nat z Kar­ta­gi­ny) twier­dzi­li m.in., że sa­kra­men­ty spra­wo­wa­ne przez grzesz­ne­go ka­pła­na są nie­waż­ne. W XII wie­ku ka­ta­rzy (z grec. ká­tha­roi – „czy­ści”) po­wo­ła­li do ist­nie­nia gru­pę „do­sko­na­łych”, spo­śród któ­rych wy­zna­cza­no bi­sku­pów i dia­ko­nów. Mu­sie­li oni pro­wa­dzić asce­tycz­ny, pe­łen po­stów, styl ży­cia, wy­klu­cza­ją­cy mał­żeń­stwo i po­sia­da­nie dóbr. Po­wie­szo­ny i spa­lo­ny przez in­kwi­zy­cję w XV wie­ku do­mi­ni­ka­nin Savo­na­ro­la, w któ­rym Lu­ter wi­dział swe­go pre­kur­so­ra, gro­mił szcze­gól­nie du­chow­nych:

„Wszyst­ko w Ko­ście­le jest zruj­no­wa­ne. Pra­ła­ci nie od­róż­nia­ją do­bra od zła, praw­dy od kłam­stwa. [...] Dziś w ko­ścio­łach wszyst­ko robi się dla pie­nię­dzy. Dzwo­ny biją z chci­wo­ści, wo­ła­ją tyl­ko o sre­bro, chleb i świe­ce”2.

Szczy­tem zgor­sze­nia grzesz­no­ścią chrze­ści­jan była dok­try­na, we­dług któ­rej Je­zus przy­szedł na zie­mię tyl­ko po to, aby zba­wić swo­ją Mat­kę; dla in­nych bo­wiem nie war­to było się tru­dzić.

Nie­któ­rzy Oj­co­wie Ko­ścio­ła, któ­rzy gło­si­li świę­tość Chry­stu­so­wej Owczar­ni, wi­dząc – z dru­giej stro­ny – ogrom mo­ral­nej nę­dzy owie­czek, uży­wa­li na okre­śle­nie Ko­ścio­ła pa­ra­dok­sal­ne­go wy­ra­że­nia: czy­sta nie­rząd­ni­ca. Wil­helm z Au­ver­gne pi­sał zaś wzbu­rzo­ny: „Któż by nie za­drżał ze stra­chu na wi­dok Ko­ścio­ła bę­dą­ce­go w sta­nie ta­kie­go zdzi­cze­nia i okrop­no­ści, że każ­dy, kto na to pa­trzy, mar­twie­je z prze­ra­że­nia. Wi­dząc tak strasz­li­we jego ze­szpe­ce­nia, każ­dy na­zwał­by go prę­dzej Ba­bi­lo­nem niż Ko­ścio­łem Chry­stu­sa. To nie jest Ob­lu­bie­ni­ca, to mon­stru­al­ny, zdzi­cza­ły po­twór”3. No cóż! współ­cze­sne tek­sty dru­ko­wa­ne w róż­nych ob­se­syj­nie an­ty­kle­ry­kal­nych pi­smach wy­da­ją się – w po­rów­na­niu z po­wyż­szą wy­po­wie­dzią – nie­po­trzeb­nym „owi­ja­niem w ba­weł­nę”... Pro­blem po­le­ga jed­nak na tym, czy kry­ty­ku­je­my Ko­ściół, pra­gnąc jego od­no­wy, czy też tro­pi­my sła­bo­ści Ko­ścio­ła, bo go nie­na­wi­dzi­my i chce­my jego cał­ko­wi­te­go upad­ku. W każ­dym ra­zie dwa ty­sią­ce lat dzie­jów Ko­ścio­ła do­wo­dzi, iż nie jest praw­dą, że roz­pra­wiał on bez­kry­tycz­nie o wła­snej świę­to­ści, przy­my­ka­jąc oczy na to, co ze świę­to­ścią znaj­do­wa­ło się w oczy­wi­stej sprzecz­no­ści.

Ko­ściół nie­ustan­nie wska­zy­wał na ide­ał, wzy­wał do do­sko­na­ło­ści, ale jed­no­cze­śnie bro­nił praw­dy, że na­le­żą do nie­go rów­nież, je­śli nie przede wszyst­kim, grzesz­ni­cy. Po­mię­dzy au­ten­ty­zmem ży­cia Ewan­ge­lią a za­przań­stwem i głu­po­tą wciąż bo­wiem roz­brzmie­wa przy­po­wieść o chwa­ście i psze­ni­cy, wciąż roz­brzmie­wa­ją sło­wa Je­zu­sa: „Po­zwól­cie oboj­gu róść aż do żni­wa” (Mt 13,30). Po­nad­to osta­tecz­ny sąd mi­ło­sier­dzia, a więc i po­tę­pie­nia jako ne­ga­tyw­ne­go wa­run­ku moż­li­wo­ści mi­ło­sier­dzia, przy­na­le­ży tyl­ko Bogu. Dla­te­go też Ko­ściół be­aty­fi­ku­je i ka­no­ni­zu­je nie­któ­rych wier­nych, ale ni­gdy ofi­cjal­nie nie ogła­sza (wska­zu­jąc kon­kret­ne­go czło­wie­ka po imie­niu), że ktoś na pew­no zo­stał po­tę­pio­ny. Ko­ściół – choć mówi o moż­li­wo­ści wiecz­ne­go od­trą­ce­nia – ni­ko­go w spo­sób dog­ma­tycz­ny nie ska­zu­je na pie­kło. Ra­czej ro­ze­zna­je do­bro i zło, gro­mi grzech i wzy­wa do na­wró­ce­nia. So­bór Wa­ty­kań­ski II przy­po­mi­na nam, że

„pod­czas gdy Chry­stus «świę­ty, nie­win­ny, nie­po­ka­la­ny» (Hbr 7,26), nie znał grze­chu [...], Ko­ściół obej­mu­ją­cy w ło­nie swo­im grzesz­ni­ków, świę­ty i za­ra­zem cią-gle po­trze­bu­ją­cy oczysz­cze­nia, po­dej­mu­je usta­wicz­nie po­ku­tę i od­no­wie­nie swo­je” (KK, 8).

WIE­RZYĆ W KO­ŚCIÓŁ PO­ŚRÓD ZGOR­SZEŃ

Spoj­rze­nie wstecz na trud­ną hi­sto­rię Ko­ścio­ła i na jego zma­ga­nie się z grze­chem nie po­win­no nas pro­wa­dzić do kwi­to­wa­nia ciem­nych stron Ko­ścio­ła dzi­siaj stwier­dze­niem: „To nic no­we­go. Za­wsze tak było. Nie ma się czym przej­mo­wać”. Zła nie wol­no ba­na­li­zo­wać, czy też przy­zwy­cza­jać się do nie­go. Wręcz prze­ciw­nie, kie­dy pa­trzy­my na róż­ne­go ro­dza­ju bo­le­sne i gor­szą­ce sy­tu­acje, win­ni­śmy przy­po­mi­nać so­bie sło­wa Je­zu­sa: „Ten ro­dzaj złych du­chów wy­rzu­ca się tyl­ko mo­dli­twą i po­stem” (Mt 17,21). Za­uważ­my jed­nak, że we­zwa­nie do mo­dli­twy może być nad­uży­wa­ne, a mia­no­wi­cie wów­czas, kie­dy ozna­cza – ni mniej, ni wię­cej – re­pry­men­dę w sty­lu: „Mó­dl­cie się, a nie dys­ku­tuj­cie, ani nie za­da­waj­cie trud­nych py­tań”. Ist­nie­nie róż­nych form zła w Ko­ście­le na­su­wa py­ta­nia, od któ­rych ucie­kać nie wol­no.

Trze­ba na przy­kład py­tać o to, czym wła­ści­wie jest Ko­ściół. Od od­po­wie­dzi na to fun­da­men­tal­ne py­ta­nie za­le­ży bo­wiem na­sza wia­ra w ten­że Ko­ściół w sy­tu­acji zgor­sze­nia spo­wo­do­wa­ne­go po­sta­wą jego lu­dzi. Wy­da­je się, że dość roz­po­wszech­nio­na jest swe­go ro­dza­ju „po­gań­ska” wi­zja re­li­gii, w któ­rej ka­sta świę­tych ka­pła­nów pro­wa­dzi nie­oświe­co­ny i grzesz­ny lud ku Bogu. „Po­gań­stwo” po­le­ga mię­dzy in­ny­mi wła­śnie na tym, że czło­wiek w po­czu­ciu wła­snej sła­bo­ści i grzesz­no­ści bu­du­je świą­ty­nie, oł­ta­rze i usta­na­wia ka­pła­nów, któ­rzy – jako szcze­gól­nie uprzy­wi­le­jo­wa­ni w re­la­cjach z bo­ga­mi – mają po­przez spra­wo­wa­nie kul­tu za­pew­nić lu­do­wi bo­ską przy­chyl­ność. Je­śli ktoś ma taką wi­zję Ko­ścio­ła, to trud­no się dzi­wić, że może do­znać zbu­rze­nia pod­staw swo­jej wia­ry na wi­dok sie­ją­ce­go zgor­sze­nie księ­dza. Taki czło­wiek tra­ci w tej sy­tu­acji punkt opar­cia.

Chrze­ści­jań­ska wi­zja Ko­ścio­ła jest jed­nak zu­peł­nie inna: to wspól­no­ta (Lud zwo­ła­ny przez Boga), w któ­rej – co praw­da – po­szcze­gól­ni człon­ko­wie mają róż­ne funk­cje i za­da­nia, ale wszy­scy są grzesz­ni­ka­mi ma­ją­cy­mi jed­ne­go Zba­wi­cie­la, Je­zu­sa Chry­stu­sa. „Nie chciej­cie, żeby was na­zy­wa­no mi­strza­mi, bo je­den jest tyl­ko wasz Mistrz, Chry­stus” – czy­ta­my w Ewan­ge­lii Ma­te­usza (23,10). Ten, kto wie, iż je­dy­nym Ka­pła­nem i Na­uczy­cie­lem jest Pan Je­zus, w ob­li­czu sła­bo­ści lu­dzi Ko­ścio­ła nie odej­dzie zgor­szo­ny, ale bę­dzie umiał re­ali­zo­wać Chry­stu­so­we we­zwa­nie: „Czyń­cie więc i za­cho­wuj­cie wszyst­ko, co wam po­le­cą, lecz uczyn­ków ich [fa­ry­ze­uszów i uczo­nych w Pi­śmie] nie na­śla­duj­cie” (Mt 23,3).

Rze­czy­wi­stość grze­chu w Ko­ście­le każe nam wciąż na nowo po­dej­mo­wać py­ta­nie o to, co to zna­czy „ko­chać Mat­kę Ko­ściół”. „O Mat­ce źle się nie mówi” – pod­kre­śla­ją nie­któ­rzy. Po­ja­wia się tu jed­nak nie­bez­pie­czeń­stwo my­le­nia do­bra Ko­ścio­ła z in­te­re­sem po­szcze­gól­nych grup, śro­do­wisk czy też po­je­dyn­czych osób. Tym­cza­sem sy­tu­acja wy­ma­ga nie­kie­dy moc­ne­go, pro­roc­kie­go wska­za­nia na zło obec­ne w sa­mym Ko­ście­le. Mi­łość do ro­dzą­ce­go się Ko­ścio­ła nie prze­szko­dzi­ła pierw­szym chrze­ści­ja­nom opo­wia­dać o zdra­dzie i sa­mo­bój­czej śmier­ci apo­sto­ła Ju­da­sza, czy też o za­par­ciu się apo­sto­ła Pio­tra. Ta przy­kra dla chrze­ści­jan praw­da sta­ła się czę­ścią Pi­sma świę­te­go i w ten spo­sób do­tar­ła do nas. Ewan­ge­li­ści po­ka­zu­ją nam, że mi­łość Ko­ścio­ła nie może ozna­czać uda­wa­nia i ma­ta­cze­nia w ob­li­czu zła do­ty­ka­ją­ce­go Ko­ściół od we­wnątrz. Mi­łość ta nie ma nic wspól­ne­go ze „złą so­li­dar­no­ścią”, któ­ra każe za cenę ko­lej­nych kom­pro­mi­sów i pak­tów bro­nić tzw. swo­ich.

Dziś, w epo­ce me­diów, bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek spraw­dza­ją się ewan­ge­licz­ne sło­wa: „Nie ma nic ukry­te­go, co by nie wy­szło na jaw, ani nic ta­jem­ne­go, co by się nie sta­ło wia­do­me” (Łk 12,2). Ostrym pra­wom me­dial­nej transpa­ren­cji pod­da­ne są w de­mo­kra­tycz­nym świe­cie wszyst­kie in­sty­tu­cje. Nie ma po­wo­dów, aby in­sty­tu­cja Ko­ścio­ła ro­ści­ła so­bie pra­wo do wy­jąt­ko­we­go sta­tu­su nie­ty­kal­no­ści. Co wię­cej, do­ma­ga­nie się ta­kie­go sta­tu­su czy­ni­ło­by pro­ro­czą mi­sję Ko­ścio­ła nie­wia­ry­god­ną. Ktoś mógł­by wte­dy przy­po­mnieć sło­wa: „Ob­łud­ni­ku, wy­rzuć naj­pierw bel­kę ze swe­go oka, a wte­dy przej­rzysz, aże­by usu­nąć drza­zgę z oka twe­go bra­ta” (Mt 7,5). Sło­wa te od­no­szą się za­rów­no do po­je­dyn­czych osób, jak i do struk­tur oraz in­sty­tu­cji. Nie­kie­dy bo­wiem dzie­je się tak, że suma in­dy­wi­du­al­nych, złych wy­bo­rów prze­kształ­ca się w zło struk­tu­ral­ne. Sła­bość lu­dzi owo­cu­je trwa­łą nie­wy­dol­no­ścią i za­kła­ma­niem struk­tur, któ­re z ko­lei sta­ją się na­rzę­dziem de­for­mo­wa­nia jed­no­stek. Bi­blia peł­na jest pro­ro­cze­go obu­rze­nia na wi­dok złych re­li­gij­nych, sko­st­nia­łych struk­tur. Za­uważ­my, że Je­zus zo­sta­je ska­za­ny na śmierć w wy­ni­ku kon­flik­tu ze struk­tu­ra­mi re­li­gii ży­dow­skiej. Przy­sło­wio­we pro­wa­dza­nie Je­zu­sa „od An­na­sza do Kaj­fa­sza” jest sym­bo­lem zła re­li­gij­nych struk­tur. Kno­wa­niom i nie­ja­snym po­wią­za­niom przy­wód­ców re­li­gij­nych Je­zus prze­ciw­sta­wia praw­dę i jaw­ność swo­jej na­uki. Mi­łość Chry­stu­sa do wła­sne­go na­ro­du, do ży­dow­skiej re­li­gii i tra­dy­cji, przy­wio­dła Go do otwar­te­go kon­flik­tu z ludź­mi dzier­żą­cy­mi re­li­gij­ną i po­li­tycz­ną wła­dzę. Osta­tecz­nie Je­zus od­dał za swój na­ród ży­cie. Z tej śmier­ci, z prze­bi­te­go włócz­nią boku na­ro­dził się Ko­ściół, świę­ty Ko­ściół grzesz­ni­ków.

A JED­NAK ŚWIĘ­TY

Na czym po­le­ga świę­tość wciąż po­trze­bu­ją­ce­go oczysz­cze­nia Ko­ścio­ła grzesz­ni­ków? Przede wszyst­kim na tym, że Chry­stus umi­ło­wał Ko­ściół i jest Jego Gło­wą. Jan Pa­weł II pi­sał: „Wy­zna­wać wia­rę w Ko­ściół jako świę­ty zna­czy wska­zy­wać jego ob­li­cze Ob­lu­bie­ni­cy Chry­stu­sa, dla któ­rej On zło­żył w ofie­rze sa­me­go sie­bie wła­śnie po to, aby ją uświę­cić” (Novo mil­len­nio ine­un­te, 30). Dla­te­go też Ko­ściół, po­dej­mu­jąc wy­si­łek o c z y s z-c z a n i a  p a m i ę c i, wy­zna­nia grze­chów i po­ku­ty, uni­ka for­muł, w któ­rych za spraw­cę zła zo­stał­by uzna­ny Ko­ściół jako taki. Nie prze­pra­sza­my za Ko­ściół, któ­ry jest Mi­stycz­nym Cia­łem Chry­stu­sa, gdyż ozna­cza­ło­by to, że prze­pra­sza­my rów­nież za Je­zu­sa. Win­ni­śmy na­to­miast uznać i wy­znać zło wy­rzą­dzo­ne przez człon­ków Ko­ścio­ła, któ­rzy – choć mie­li imię Boga na ustach – szli w cał­kiem prze­ciw­ną stro­nę niż Duch pro­wa­dzą­cy swój Ko­ściół do ca­łej praw­dy. Je­śli kto­kol­wiek mógł­by prze­pra­szać za Ko­ściół jako taki, to jest to je­dy­nie sam Je­zus Chry­stus, któ­ry – w pew­nym sen­sie – ta­kie­go wła­śnie aktu do­ko­nał. Sta­ło się to na krzy­żu: „prze­bacz im, bo nie wie­dzą, co czy­nią” (Łk 23,34).

Kie­dy mó­wi­my – tak jak św. Pa­weł w swo­ich li­stach – o Ko­ście­le jako wspól­no­cie świę­tych, nie chce­my przy­pi­sać ka­to­li­kom ja­kichś szcze­gól­nych kwa­li­fi­ka­cji mo­ral­nych, od­róż­nia­ją­cych ich zde­cy­do­wa­nie od nie­ka­to­li­ków. Wska­zu­je­my wów­czas ra­czej na to, że – jako wie­rzą­cy – współ­uczest­ni­czy­my w tym, co świę­te. Je­ste­śmy wspól­no­tą świę­tych, bo otrzy­ma­li­śmy sa­kra­ment chrztu świę­te­go, któ­ry wy­ma­gał od nas i od na­szych ro­dzi­ców nie tyle mo­ral­nej do­sko­na­ło­ści, ile wia­ry w ła­skę przy­cho­dzą­cą od świę­te­go Boga. Je­ste­śmy wspól­no­tą świę­tych, po­nie­waż uczest­ni­czy­my w świę­tej Eu­cha­ry­stii.

Nie­któ­rzy kon­sta­tu­ją, że prze­cież moż­na być uczci­wym czło­wie­kiem i nie cho­dzić do ko­ścio­ła, że – co wię­cej – nie­kie­dy nie­wie­rzą­cy po­stę­pu­ją le­piej od wie­rzą­cych. To praw­da, ale prze­cież ko­rzy­sta­my z sa­kra­men­tów nie dla­te­go, że je­ste­śmy god­ni Boga, ale dla­te­go, że je­ste­śmy Jego głod­ni. Uczest­ni­czę we Mszy świę­tej nie dla­te­go, że sam je­stem świę­ty, ale po to, aby świę­ty Bóg mnie uświę­cał. Na­zy­wa­my się świę­tym Ko­ścio­łem rów­nież dla­te­go, że do­świad­cza­my prze­kra­cza­ją­cej gra­ni­ce cza­su i prze­strze­ni wspól­no­ty z apo­sto­ła­mi, Ma-­ryją, mę­czen­ni­ka­mi, wy­znaw­ca­mi, dok­to­ra­mi Ko­ścio­ła i... anio­ła­mi.

„Łącz­ność piel­grzy­mów z brać­mi, któ­rzy za­snę­li w po­ko­ju Chry­stu­so­wym, by­naj­mniej nie usta­je – po­ucza nas So­bór – prze­ciw­nie, we­dług nie­ustan­nej wia­ry Ko­ścio­ła umac­nia się jesz­cze dzię­ki wza­jem­ne­mu udzie­la­niu so­bie dóbr du­cho­wych” (KK, 49).

Aby do­strzec świę­tość Ko­ścio­ła w po­wyż­szych trzech zna­cze­niach, trze­ba mieć wia­rę. Bez niej trud­no wszak mó­wić, że Gło­wą Ko­ścio­ła jest Chry­stus Zmar­twych­wsta­ły, że sa­kra­men­ty są świę­te, po­nie­waż w nich Bóg ob­da­rza nas swo­ją świę­tą ła­ską, albo że ist­nie­je ja­kaś re­al­na wspól­no­ta po­mię­dzy tymi, któ­rzy są w nie­bie, i tymi, któ­rzy jesz­cze są w dro­dze... Dla­te­go też po­trze­ba świę­to­ści, któ­ra by­ła­by czy­tel­nym zna­kiem na­wet dla tego, kto nie ma wia­ry. Taka świę­tość jest da­rem i za­da­niem bar­dziej dla wspól­not niż jed­no­stek. „Oby się tak ze­spo­li­li w jed­no, aby świat po­znał, żeś Ty Mnie po­słał i żeś Ty ich umi­ło­wał, tak jak Mnie umi­ło­wa­łeś” (J 17,23) – mo­dlił się Je­zus za przy­szły Ko­ściół. Je­śli dzi­siaj świat nie roz­po­zna­je w Je­zu­sie Zba­wi­cie­la i nie przyj­mu­je Ewan­ge­lii, to głów­nie dla­te­go, że nie wi­dzi wspól­not, któ­re świad­czy­ły­by o tym, że bez­in­te­re­sow­na jed­ność w mi­ło­ści jest moż­li­wa. Je­śli jed­nak brak świę­tych wspól­not, Bóg dzia­ła – jak to by­wa­ło wie­lo­krot­nie w hi­sto­rii zba­wie­nia – przez świę­te jed­nost­ki, przy czym te jed­nost­ki to nie tyl­ko du­chow­ni i oso­by za­kon­ne. So­bór Wa­ty­kań­ski II nie pod­jął na­uki o dwóch dro­gach w Ko­ście­le: tej zwy­czaj­nej, do­brej dla świec­kich, a po­le­ga­ją­cej na jako ta­kim za­cho­wy­wa­niu De­ka­lo­gu, oraz tej szcze­gól­nej, do­stęp­nej dla wy­brań­ców, któ­rzy mie­li­by do­stęp do praw­dzi­wej świę­to­ści na dro­dze prak­ty­ko­wa­nia rad ewan­ge­licz­nych. W za­mian So­bór przy­po­mniał praw­dę o po­wszech­nym po­wo­ła­niu do świę­to­ści.

Jan Pa­weł II w li­ście Novo mil­len­nio ine­un­te, któ­ry jest swo­istym te­sta­men­tem pa­pie­ża dla ka­to­li­ków na XXI wiek, wska­zu­je na ideę świę­to­ści jako nad­rzęd­ną dla ży­cia i dzia­łal­no­ści każ­de­go chrze­ści­ja­ni­na i Ko­ścio­ła. Pa­pież za­uwa­ża, że

„za­dać ka­te­chu­me­no­wi py­ta­nie: «Czy chcesz przy­jąć chrzest?» – zna­czy za­py­tać go za­ra­zem: «Czy chcesz zo­stać świę­tym?» Zna­czy po­sta­wić na jego dro­dze ra­dy­ka­lizm Ka­za­nia na Gó­rze: «Bądź­cie więc wy do­sko­na­li jak do­sko­na­ły jest Oj­ciec wasz nie­bie­ski»” (nr 31).

Pro­blem po­le­ga jed­nak na tym, że coś nie­do­bre­go sta­ło się z sa­mym sło­wem „świę­tość”. Dla wie­lu per­spek­ty­wa świę­to­ści wy­da­je albo mało atrak­cyj­na, albo wręcz za­gra­ża­ją­ca ludz­kie­mu szczę­ściu. Po­dzi­wia­my świę­tych, tych ka­no­ni­zo­wa­nych i tych, co żyją po­śród nas, ale – z dru­giej stro­ny – sło­wa o na­szym wła­snym po­wo­ła­niu do świę­to­ści na­peł­nia­ją nas nie­jed­no­krot­nie lę­kiem lub nudą. Zła ha­gio­gra­fia stwo­rzy­ła nie­cie­ka­wy dla współ­cze­sne­go czło­wie­ka ob­raz świę­te­go, któ­ry snu­je się po świe­cie ze wzro­kiem utkwio­nym w chmu­rach.

„Świę­tość” ko­ja­rzy nam się z peł­ną sa­mo­za­par­cia re­zy­gna­cją ze spon­ta­nicz­nych re­ak­cji i ra­do­ści tego świa­ta, z pod­da­niem się ja­kie­muś asce­tycz­ne­mu sys­te­mo­wi, w któ­rym jest tyl­ko miej­sce na śle­pe po­słu­szeń­stwo na­ka­zom i za­ka­zom oraz wo­lun­ta­ry­stycz­ny wy­si­łek.

„Świę­tość – mó­wił Wa­cław Hry­nie­wicz – odar­to z na­tu­ral­no­ści. [...] Au­reola, zamglo­ne oczy, cier­pię­tli­wy gry­mas, prze­krzy­wio­na gło­wa... To nie jest do­bro na­tu­ral­ne. To świę­tość udrę­czo­na [...]. To jest do­bro szpi­tal­ne, klasz­tor­ne, umar­twio­ne, a nie na­tu­ral­ne, czy­nio­ne bez udrę­cze­nia, idą­ce w pa­rze ze spon­ta­nicz­no­ścią i z ra­do­ścią. [...] Na­wet je­śli wy­ro­śnie nam mło­dy świę­ty z krwi i ko­ści, pe­łen ży­cia, wy­spor­to­wa­ny, to na ob­ra­zie przed­sta­wi się go w spo­sób lu­kro­wa­ny, cu­kier­ko­wa­ty, mdła­wy...”4.

Owo­cem ta­kiej wy­ko­śla­wio­nej idei świę­to­ści jest – z jed­nej stro­ny – za­lęk­nie­nie, a z dru­giej – re­li­gij­ne znu­dze­nie. A są to „grze­chy”, któ­re dziś naj­bar­dziej nisz­czą Ko­ściół. Za­lęk­nio­ny chrze­ści­ja­nin bu­du­je wo­kół sie­bie mury, poza któ­ry­mi – jego zda­niem – znaj­du­ją się nie­go­dziw­cy, albo – na od­wrót – sta­ra się przy­po­do­bać wszyst­kim, my­ląc otwar­tość na in­nych z miał­ko­ścią wła­snych prze­ko­nań. Znu­dzo­ny zaś chrze­ści­ja­nin to taki, któ­ry sam nie ma po­ję­cia, dla­cze­go uwa­ża się jesz­cze za chrze­ści­ja­ni­na. Na­to­miast świę­ty chrze­ści­ja­nin to ktoś zu­peł­nie inny...

ŚWIĘ­TY I NIE-ŚWIĘ­TY KRZYŻ JE­ZU­SA

Po­wyż­sze roz­wa­ża­nia bu­dzą py­ta­nie: Jak nie stra­cić eks­cy­tu­ją­cej wia­ry w ewan­ge­licz­ny ide­ał świę­to­ści oso­bi­stej oraz świę­to­ści Ko­ścio­ła, a z dru­giej stro­ny, być au­ten­tycz­nie, bez lęku, świa­do­mym tego, że Ko­ściół wciąż po­trze­bu­je oczysz­cze­nia? Od­po­wie­dzi win­ni­śmy po­szu­ki­wać, pa­trząc na Ukrzy­żo­wa­ne­go. Wza­jem­ne za­plą­ta­nie świę­to­ści i grze­chu wi­dać wła­śnie na krzy­żu. Dziś bar­dzo ła­two przy­cho­dzi nam mó­wić o świę­tym Krzy­żu. Ale prze­cież ci, któ­rzy 2000 lat temu sta­li pod Je­zu­so­wym krzy­żem, nie do­strze­ga­li świę­to­ści. Wręcz prze­ciw­nie, wi­dzie­li umę­czo­ne­go, umie­ra­ją­ce­go czło­wie­ka na drze­wie hań­by. Stąd też Pa­weł Apo­stoł stwier­dza, że Chry­stus ukrzy­żo­wa­ny jest dla Ży­dów zgor­sze­niem, a dla po­gan głup­stwem (por. 1Kor 1,23).

Wi­szą­cy na krzy­żu Je­zus pierw­szy mógł zwąt­pić w sens swo­jej mi­sji... Zwąt­pie­niu i zgor­sze­niu mo­gła­by pod­dać się Ma­ry­ja, któ­rej ufne fiat zda­wa­ło się w tej sy­tu­acji ja­kimś nie­po­ro­zu­mie­niem. Nie było wszak oczy­wi­ste, że krzyż Jej Syna jest „świę­tym Krzy­żem”. Ra­czej ja­wił się jako nie-świę­ty do­wód trium­fu nie­spra­wie­dli­wo­ści. A jed­nak ostat­ni­mi sło­wa­mi Chry­stu­sa nie była skar­ga: „Boże mój, Boże mój, cze­muś Mnie opu­ścił?” (Mk 15,34), ale naj­wyż­szy akt uf­no­ści: „Oj­cze w Two­je ręce po­wie­rzam du­cha mo­je­go” (Łk 23,46). Hi­sto­ria zba­wie­nia, któ­ra zna­la­zła swo­je zwień­cze­nie w Je­zu­sie Chry­stu­sie, choć peł­na ludz­kich grze­chów i zło­ści, osta­tecz­nie oka­za­ła się hi­sto­rią świę­tą, tak jak świę­ty był blask Zmar­twych­wsta­łe­go i ogień Pięć­dzie­siąt­ni­cy.

1 Jan Wo­leń­ski, W co wie­rzy ten, kto nie wie­rzy (II), „Ży­cie Du­cho­we” 26 (2001) s. 47.

2Cyt. za J. Kra­cik, Świę­ty Ko­ściół grzesz­nych lu­dzi, Kra­ków 1998, s. 62.

3Cyt. za F. Co­urth, P. Ne­uner, Ma­rio­lo­gia. Ekle­zjo­lo­gia, Kra­ków 1999, s. 362.

4Nad prze­pa­ścia­mi wia­ry. Z ks. Wa­cła­wem Hry­nie­wi­czem roz­ma­wia­ją Elż­bie­ta Ada­miak i Jó­zef Ma­jew­ski, Kra­ków 2001, s. 171.

Świę­tość w cza­sach post­mo­der­ni­zmu

Pi­sa­nie na te­mat świę­to­ści jest przed­się­wzię­ciem kar­ko­łom­nym z dwóch przy­naj­mniej po­wo­dów. Po pierw­sze, o świę­to­ści nie da się pi­sać z dy­stan­sem, w spo­sób zo­biek­ty­wi­zo­wa­ny i „bez­piecz­ny”, któ­ry by nie wy­ma­gał od sa­me­go au­to­ra wkro­cze­nia na dro­gę na­wró­ce­nia. Do­nald Ni­choll pi­sał:

„Za­brać się do ba­da­nia świę­to­ści nie jest rze­czą bez kon­se­kwen­cji. Nie ma bo­wiem ta­kie­go spo­so­bu do­wie­dze­nia się cze­goś o świę­to­ści, któ­ry by nie wcią­gał czło­wie­ka w rze­czy­wi­ste jej po­zna­nie, w bo­ry­ka­nie się z nią tak [...], jak bo­ry­kał się Ja­kub z anio­łem”5.

Po dru­gie, mó­wie­nie o świę­to­ści otwie­ra nie­skoń­czo­ny ho­ry­zont re­la­cji czło­wie­ka z Bo­giem i z in­ny­mi ludź­mi, co spra­wia, że każ­dy spo­sób uję­cia te­ma­tu oka­zu­je się na tyle ogra­ni­czo­ny, że wręcz nie­ade­kwat­ny do po­sta­wio­ne­go so­bie za­da­nia. Ale po­mi­mo świa­do­mo­ści prze­ra­sta­ją­cych nas pro­ble­mów trze­ba jed­nak po­dej­mo­wać dys­kurs o świę­to­ści. Dla­cze­go? Przede wszyst­kim dla­te­go, by o niej nie mil­czeć, czy­li by nie mil­czeć o Bogu, któ­ry wy­cho­dzi nam na spo­tka­nie w każ­dym cza­sie, rów­nież w na­szych po­noć nie­do­brych, po­no­wo­cze­snych cza­sach.

OD PIEL­GRZY­MA DO SPA­CE­RO­WI­CZA

No­wo­cze­sność w sen­sie hi­sto­rycz­no-fi­lo­zo­ficz­nym moż­na okre­ślić jako okres, któ­ry roz­po­czy­na się wraz z od­ro­dze­niem, zwłasz­cza od fi­lo­zo­fii Kar­tezju­sza, osią­ga swój szczyt w kon­cep­cjach Im­ma­nu­ela Kan­ta i Geo­r­ga W. F. He­gla, by na­stęp­nie zo­stać za­kwe­stio­no­wa­nym przez ta­kich pre­kur­so­rów post­mo­der­ni­zmu jak Fry­de­ryk Nietz­sche i Mar­tin He­ideg­ger. Mo­der­nizm ozna­czał­by za­tem to wszyst­ko, co sta­ło się w kul­tu­rze i fi­lo­zo­fii eu­ro­pej­skiej od XVI wie­ku do mniej wię­cej po­ło­wy XX wie­ku. Post­mo­der­nizm był­by zaś swo­istą (fi­lo­zo­ficz­ną, so­cjo­kul­tu­ro­wą, ar­ty­stycz­ną itp.) for­mą re­ak­cji na prą­dy mo­der­ni­stycz­ne. Mo­der­nizm gło­sił ideę ro­zu­mu „moc­ne­go”, to zna­czy ta­kie­go, któ­ry nie­ustan­nie roz­wi­ja się, po­sze­rza­jąc za­sięg swe­go po­zna­nia aż do fun­da­men­tów rze­czy­wi­sto­ści. Kon­se­kwen­cją ta­kie­go sta­no­wi­ska była wia­ra w sta­ły, li­ne­ar­ny po­stęp ludz­ko­ści. W post­mo­der­ni­zmie mówi się zaś o ro­zu­mie „sła­bym”, czy­li ta­kim, któ­ry nie po­wi­nien sta­wiać so­bie zbyt am­bit­nych, prze­ra­sta­ją­cych go za­dań. Ro­zum prze­stał być uprzy­wi­le­jo­wa­nym miej­scem orien­to­wa­nia się we wszech­świe­cie; ustę­pu­je miej­sca cie­le­snej i uczu­cio­wej spon­ta­nicz­no­ści. W kon­se­kwen­cji post­mo­der­ni­stycz­ny styl ży­cia cha­rak­te­ry­zu­je się nie­spój­no­ścią, frag­men­ta­ry­za­cją i epi­zo­dycz­no­ścią my­śli i dzia­łań czło­wie­ka.

W no­wo­cze­sno­ści czło­wiek po­strze­gał sa­me­go sie­bie przede wszyst­kim jako piel­grzy­ma. Było to wi­docz­ne szcze­gól­nie w pro­te­stan­ty­zmie, któ­re­go teo­lo­gia wpły­nę­ła – jak za­uwa­żył Max We­ber – na roz­wój no­wo­cze­snej go­spo­dar­ki. Pro­te­stan­tyzm, w tym głów­nie kal­wi­nizm, mó­wił o ła­sce Bo­żej, któ­rej czy­tel­nym zna­kiem miał być suk­ces w go­spo­dar­czych in­te­re­sach. W chrze­ści­jań­sko-mo­der­ni­stycz­nej per­spek­ty­wie los czło­wie­ka jest okre­ślo­ny ce­lem, jaki mu zo­stał prze­zna­czo­ny. To, co czło­wiek może w tej sy­tu­acji zro­bić naj­lep­sze­go, to po­dą­żać za swym po­wo­ła­niem, od­po­wied­nio do­bie­ra­jąc środ­ki, aby dro­gę uczy­nić jak naj­pew­niej­szą. Nie ma sen­su emo­cjo­nal­nie bun­to­wać się prze­ciw­ko Bo­żym wy­ro­kom. War­to na­to­miast ra­cjo­nal­nie do­bie­rać środ­ki do osią­gnię­cia celu. „Był za­tem Bóg Kal­wi­na – pi­sze Zyg­munt Bau­man – prze­pi­sem na ży­cie ra­cjo­nal­ne, na rzą­dy ro­zu­mu nad emo­cja­mi, na zwierzch­nic­two celu nad środ­ka­mi”6.

Tego ro­dza­ju po­gląd na ży­cie był w pew­nym stop­niu bli­ski rów­nież ka­to­li­kom. Igna­cy z Lo­y­oli, za­ło­ży­ciel Za­ko­nu Je­zuitów, na po­cząt­ku swo­jej Ćwi­czeń Du­chow­nych tak okre­śla cel czło­wie­ka: „Czło­wiek zo­stał stwo­rzo­ny, aby Boga, na­sze­go Pana, wiel­bił, oka­zy­wał Mu cześć i słu­żył Mu – i dzię­ki temu zba­wił du­szę swo­ją” (CD, 23). Z tego zaś wy­ni­ka, że „inne rze­czy na po­wierzch­ni zie­mi stwo­rzo­ne zo­sta­ły dla czło­wie­ka i po to, aby mu słu­żyć po­mo­cą w zmie­rza­niu do celu, dla któ­re­go zo­stał stwo­rzo­ny” (CD, 23). A to z ko­lei ozna­cza ko­niecz­ność upo­rząd­ko­wa­nia wła­snych uczuć, aby móc do­ko­ny­wać wła­ści­wych, ro­zum­nych wy­bo­rów. Piel­grzym, aby dojść do celu, musi po­su­wać się wciąż na­przód. Nie może za­tem ru­chem wa­ha­dło­wym już to na­wra­cać się, już to po­wra­cać do tych sa­mych grze­chów. Nie po­wi­nien też tra­cić cza­su na dzia­ła­nia zbęd­ne, opóź­nia­ją­ce dro­gę. Stąd po­stu­lat asce­tycz­ne­go, oszczęd­ne­go i prze­my­śla­ne­go w każ­dym szcze­gó­le ży­cia.

Świę­tość w tych no­wo­cze­snych cza­sach była wi­dzia­na wła­śnie jako cel ludz­kie­go piel­grzy­mo­wa­nia. Nie był to jed­nak cel wszyst­kich lu­dzi. A to cho­ciaż­by z tego po­wo­du, że w Ko­ście­le ce­li­bat i dzie­wic­two wy­da­wa­ły się nie­zbęd­ny­mi środ­ka­mi do jego osią­gnię­cia. Mał­żeń­stwo nie ja­wi­ło się jako sku­tecz­na dro­ga do świę­to­ści. I trze­ba było cze­kać na So­bór Wa­ty­kań­ski II, aby ewan­ge­licz­na prze­cież idea po­wszech­ne­go po­wo­ła­nia do świę­to­ści zdo­by­ła na­leż­ne miej­sce w na­ucza­niu Ko­ścio­ła. Przed So­bo­rem po­pu­lar­na była kon­cep­cja dwóch chrze­ści­jań­skich dróg: jed­na, zwy­czaj­na, opar­ta na jako ta­kim za­cho­wy­wa­niu De­ka­lo­gu; oraz dru­ga, do­sko­nal­sza, od­wo­łu­ją­ca się do Ka­za­nia na Gó­rze oraz tzw. rad ewan­ge­licz­nych: czy­sto­ści, ubó­stwa i po­słu­szeń­stwa.

Pierw­sza dro­ga mia­ła uchro­nić czło­wie­ka przed karą wiecz­ne­go po­tę­pie­nia, na­to­miast dru­ga już za ży­cia mia­ła wpro­wa­dzić go w po­czet świę­tych. So­bór Wa­ty­kań­ski II od­szedł od tego po­dzia­łu, pod­kre­śla­jąc, że

„wszy­scy chrze­ści­ja­nie ja­kie­go­kol­wiek sta­nu i za­wo­du po­wo­ła­ni są do peł­ni ży­cia chrze­ści­jań­skie­go i do do­sko­na­ło­ści mi­ło­ści [...]. W roz­ma­itych ro­dza­jach ży­cia i po­win­no­ściach jed­ną świę­tość upra­wia­ją wszy­scy, któ­ry­mi kie­ru­je Duch Boży” (KDK, 40, 41).

W każ­dym ra­zie no­wo­cze­sna idea świę­to­ści – jak­kol­wiek by ro­zu­mia­na po­wszech­ność po­wo­ła­nia do świę­to­ści – owo­co­wa­ła do­pra­co­wa­ny­mi sys­te­ma­mi, któ­re wska­zy­wa­ły na kon­kret­ne środ­ki pro­wa­dzą­ce do celu. Bar­dziej niż spon­ta­nicz­ność re­li­gij­nych po­ry­wów ce­nio­no po­słu­szeń­stwo i sys­te­ma­tycz­ność re­guł. Piel­grzy­mo­wa­nie wy­ma­ga wszak pla­no­wa­nia i sa­mo­dy­scy­pli­ny.

W po­no­wo­cze­sno­ści po­ja­wia się nowy typ czło­wie­ka, do któ­re­go nie pa­su­je me­ta­fo­ra piel­grzy­ma. Ten nowy typ ist­niał zresz­tą od za­wsze, tyle że obec­nie stał się zde­cy­do­wa­nie bar­dziej po­wszech­ny. Czło­wiek ten nie ma ja­sno okre­ślo­ne­go „pro­jek­tu ży­cio­we­go”, w któ­rym środ­ki by­ły­by pod­po­rząd­ko­wa­ne osta­tecz­ne­mu ce­lo­wi. Two­rzy on swo­je ży­cie z nie­po­wią­za­nych ze sobą epi­zo­dów. Za­sa­dy wy­trwa­łe­go piel­grzy­mo­wa­nia za­stę­pu­je on „ko­ro­wo­dem krót­ko­trwa­łych mód”. Bau­man wska­zu­je na czte­ry po­no­wo­cze­sne wzo­ry oso­bo­we: spa­ce­ro­wi­cza, włó­czę­gę, tu­ry­stę i gra­cza7. Spa­ce­ro­wicz pod­da­je się – z po­zo­ru spon­ta­nicz­nie, a w rze­czy­wi­sto­ści pod wpły­wem prze­my­śla­nej re­kla­my – temu, co pro­po­nu­je mu świat han­dlu, te­le­wi­zji, in­ter­ne­tu. Cho­dzi so­bie po wiel­kich su­per­mar­ke­tach, oglą­da..., a kie­dy wró­ci do domu, za­sia­da przed te­le­wi­zo­rem z pi­lo­tem w ręku lub przed mo­ni­to­rem kom­pu­te­ra, aby kon­ty­nu­ować swój spa­cer. W ta­kim świe­cie trud­no od­róż­nić rze­czy waż­ne od bła­hych. Je­dy­nym kry­te­rium sta­je się przy­jem­ność oglą­da­nia, słu­cha­nia, do­ty­ka­nia.

Włó­czę­ga – tak jak piel­grzym – spę­dza szmat cza­su w dro­dze. Każ­dą sy­tu­ację trak­tu­je jako chwi­lo­wy przy­sta­nek. Nie­mniej w prze­ci­wień­stwie do piel­grzy­ma nie wie, do­kąd zmie­rza. Waż­ne jest samo wę­dro­wa­nie, a nie jego cel.

Tu­ry­sta to ktoś, kto od cza­su do cza­su uda­je się w dro­gę w po­szu­ki­wa­niu wra­żeń. Świat ma mu słu­żyć do ko­lek­cjo­no­wa­nia co­raz to no­wych prze­żyć, ulot­nych, gdzieś na mar­gi­ne­sie „praw­dzi­we­go ży­cia”. Je­śli tu­ry­sta po­trze­bu­je domu, to przede wszyst­kim po to, aby „poza do­mem” móc za­nu­rzać się w ży­ciu na niby.

Gracz na­to­miast to ktoś za­wie­szo­ny po­mię­dzy ko-niecz­no­ścią a przy­pad­kiem. W grze rze­czy­wi­stość nie wy­da­je się zbyt twar­da i wy­ma­ga­ją­ca. Z dru­giej stro­ny, w grze ni­gdy nie moż­na być ni­cze­go pew­nym do koń­ca, za­wsze bo­wiem może wy­da­rzyć się szczę­śli­wa lub przy­kra nie­spo­dzian­ka. Głów­ną za­sa­dą gra­cza jest ry­zy­ko, przy czym każ­da po­raż­ka wy­da­je się do od­ro­bie­nia. Ży­cie czło­wie­ka to se­ria gier, z któ­rych żad­na nie jest prze­ży­wa­na jako ostat­nia i de­cy­du­ją­ca.

Spa­ce­ro­wicz, włó­czę­ga, tu­ry­sta lub gracz nie są are­li­gij­ni. Co wię­cej, no­wo­żyt­ny typ are­li­gij­no­ści, czy też ate­izmu, jest im obcy. Post­mo­der­nizm, ten trud­ny – jak za­uwa­ży­li­śmy – do jed­no­znacz­ne­go okre­śle­nia, a jed­no­cze­śnie wy­raź­nie od­róż­nia­ją­cy się od mo­der­ni­zmu, fe­no­men prze­ni­ka­nia się opi­nii, po­staw oraz idei, da­le­ki jest od ne­go­wa­nia idei Boga. Nie­któ­rzy przed­sta­wi­cie­le post­mo­der­ni­zmu, jak na przy­kład zna­ny we Wło­szech Gian­ni Vat­ti­mo, mó­wią na­wet o „po­wro­cie Boga”, któ­ry miał­by cha­rak­te­ry­zo­wać po­no­wo­cze­sną men­tal­ność i kul­tu­rę.

„Fak­tem jest – stwier­dza Vat­ti­mo – że ko­niecw s p ó ł-c z e s n o ś c i, albo też jej kry­zys, przy­niósł ze sobą roz­pad głów­nych teo­rii fi­lo­zo­ficz­nych, ta­kich jak po­zy­ty­wi­stycz­ny scjen­tyzm, he­glow­ski, a po­tem mark­sistow­ski hi­sto­ry­cym, któ­re gło­si­ły wy­ga­śnię­cie re­li­gii. Dzi­siaj nie ma już uza­sad­nio­nych, moż­li­wych do przy­ję­cia ra­cji fi­lo­zo­ficz­nych, aby być ate­istą albo też od­rzu­cić re­li­gię”8.

An­drzej Bronk za­uwa­ża na­to­miast:

„Od­cho­dze­niu od in­sty­tu­cjo­nal­nej re­li­gij­no­ści to­wa­rzy­szy pa­ra­dok­sal­nie wi­docz­ny wzrost re­li­gij­no­ści i za­cie­ka­wie­nie spra­wa­mi re­li­gii na ca­łym świe­cie. [...] W bo­le­śnie prze­ży­wa­nej próż­ni ide­olo­gicz­nej do­ko­nu­je się ob­ser­wo­wa­ny «po­wrót re­li­gii», czy ra­czej re­li­gij­no­ści, tran­scen­den­cji, sa­crum”9.

Czło­wiek re­li­gij­ny w po­no­wo­cze­sno­ści chęt­nie zaj­rzy od cza­su do cza­su do ko­ścio­ła, nie lubi jed­nak, kie­dy mówi mu się o obo­wiąz­ku sys­te­ma­tycz­nych prak­tyk. Praw­da re­la­cji z Bo­giem znaj­du­je się bo­wiem dla nie­go nie w czy­nie­niu za­dość róż­nym wy­mo­gom pra­wa ko­ściel­ne­go, ale w tym, co na­zy­wa au­ten­tycz­nym, peł­nym emo­cji prze­ży­ciem re­li­gij­nym. Spa­ce­ro­wi­cza, włó­czę­gę czy też tu­ry­stę moż­na ła­two spo­tkać, na przy­kład, na do­rocz­nych spo­tka­niach or­ga­ni­zo­wa­nych przez wspól­no­tę z Ta­izé albo na Świa­to­wych Dniach Mło­dzie­ży, rza­dziej na­to­miast na co­nie­dziel­nej Eu­cha­ry­stii. Świę­tość jawi się w tej at­mos­fe­rze jako coś spon­ta­nicz­ne­go i epi­zo­dycz­ne­go, co może przy­da­rzyć się każ­de­mu, i nie­ko­niecz­nie jest owo­cem wy­trwa­łej i prze­my­śla­nej dro­gi piel­grzy­ma. Dla­te­go też po­no­wo­cze­sny świat obok Mat­ki Te­re­sy za współ­cze­sną świę­tą uwa­ża księż­nę Dia­nę. Bau­man tak opi­su­je tę sy­tu­ację:

„Prze­ży­cie, któ­re było nie­gdyś przy­wi­le­jem do­bo­ro­wej «re­li­gij­nej eli­ty» (świę­tych, pu­stel­ni­ków, mni­chów asce­tycz­nych, mi­sty­ków, ca­dy­ków, jo­gów czy de­r­wiszów) i któ­re «spły­wa­ło» jako [...] na­gro­da za ży­cie peł­ne wy­rze­czeń i sa­mo­umar­twie­nia, po­no­wo­cze­sna kul­tu­ra «zde­mo­kra­ty­zo­wa­ła», ogła­sza­jąc jego ogól­ną do­stęp­ność, sta­wia­jąc je nie­ja­ko w za­się­gu każ­dej jed­nost­ki”10.

Do­świad­cze­nie świę­to­ści moż­li­we jest za­tem rów­nież poza ra­ma­mi re­li­gij­no­ści zor­ga­ni­zo­wa­nej.

SPÓR O MO­RAL­NĄ DO­SKO­NA­ŁOŚĆ

Czło­wiek no­wo­cze­sny nie był ani mniej, ani bar­dziej grzesz­ny od czło­wie­ka po­no­wo­cze­sno­ści, ale miał – jak uwa­ża wie­lu – ja­śniej­sze i bar­dziej pre­cy­zyj­ne kry­te­ria grze­chu i świę­to­ści. Je­śli na­wet od­rzu­cał Ob­ja­wie­nie, to przyj­mo­wał za­sad­ni­cze war­to­ści, ja­kie wy­pra­co­wa­ło chrze­ści­jań­stwo. Czło­wiek po­no­wo­cze­sny na­to­miast tra­ci sta­łe punk­ty od­nie­sie­nia, któ­re po­zwo­li­ły­by mu wy­raź­nie od­dzie­lić świę­tość od grze­chu, do­bro od zła. Pra­gnie on nie tyle ży­cia do­bre­go, któ­re­go wy­znacz­ni­kiem by­ła­by wier­ność moc­nym, obiek­tyw­nym war­to­ściom, co ra­czej ży­cia au­ten­tycz­ne­go, ro­zu­mia­ne­go jako do­bre sa­mo­po­czu­cie, w któ­rym je­dy­ną gra­ni­cą jest wol­ność dru­gie­go. Tzw. obiek­tyw­ne war­to­ści są bo­wiem raz po raz po­dej­rze­wa­ne, że sta­no­wią je­dy­nie grę. Ri­chard Ror­ty mówi o no­wej kul­tu­rze, w któ­rej głów­ną po­sta­cią jest li­be­ral­na iro­nist­ka:

„Iro­nist­kę cały czas nie­po­koi, że uro­dzi­ła się w nie­wła­ści­wym ple­mie­niu, że na­uczo­no ja grać w nie­wła­ści­wą grę ję­zy­ko­wą. Oba­wia się, że pro­ces uspo­łecz­nie­nia, któ­ry da­jąc jej ję­zyk, uczy­nił z niej ludz­ką isto­tę, być może dał jej nie­wła­ści­wy ję­zyk, a tym sa­mym uczy­nił z niej nie­wła­ści­wą ludz­ką isto­tę. Nie po­tra­fi jed­nak po­dać kry­te­rium tej nie­wła­ści­wo­ści”11.

Nie po­tra­fi mię­dzy in­ny­mi dla­te­go, że nie ist­nie­je coś ta­kie­go jak na­tu­ra ludz­ka, któ­ra mo­gła­by sta­no­wić obiek­tyw­ne kry­te­rium tego, co jest wła­ści­we czło­wie­ko­wi.

Isto­ty ludz­kie two­rzą się same i wszyst­ko jest w grun­cie rze­czy kwe­stią kul­tu­ry. Czło­wiek nie od­naj­du­je w so­bie ja­kie­goś kry­te­rium do­bra i zła, ale jest zdol­ny do wy­obra­że­nia so­bie in­nej sy­tu­acji niż ta, w któ­rej się znaj­du­je. Stąd tak na­praw­dę nie ma rze­czy „głę­bo­ko ludz­kich”. Są one je­dy­nie przed­mio­tem wy­obraź­ni. Czło­wie­czeń­stwo po­le­ga na zdol­no­ści po­wie­dze­nia: rze­czy mogą wy­glą­dać ina­czej, a je­śli mogą wy­glą­dać ina­czej, to chcę, aby wy­glą­da­ły ina­czej. W tego ro­dza­ju per­spek­ty­wie to, co na­zy­wa­my grze­chem, oka­zu­je się spra­wą wy­obraź­ni i kul­tu­ry, a za­tem osta­tecz­nie czymś zmien­nym. Je­śli coś moż­na zro­bić, to dla­cze­go by tego nie zro­bić? Py­ta­nie o za­sad­ność ja­kie­goś po­stę­po­wa­nia zo­sta­je za­stą­pio­ne ha­słem „dla­cze­go nie?”. Po­wyż­szy spo­sób my­śle­nia sta­je się szcze­gól­nie wi­docz­ny w per­spek­ty­wie nad­cho­dzą­cej du­ży­mi kro­ka­mi re­wo­lu­cji bio­tech­no­lo­gicz­nej, któ­ra może być o wie­le głęb­sza i bar­dziej ra­dy­kal­na niż re­wo­lu­cja in­for­ma­tycz­na. Geo­r­ge We­igel, ame­ry­kań­ski fi­lo­zof i teo­log, stwier­dził:

„Wi­dzę kom­bi­na­cje uty­li­tar­nej kon­cep­cji mo­ral­no­ści z bio­tech­no­lo­gią, któ­ra do­pro­wa­dzi, jak są­dzę, do jed­ne­go z naj­więk­szych, je­śli nie naj­więk­sze­go kry­zy­su w XXI stu­le­ciu. Zdol­no­ści ludz­kie do prze­twa­rza­nia fi­zycz­nej toż­sa­mo­ści czło­wie­ka wy­da­ją mi się ogrom­nym pro­ble­mem przy­szło­ści”12.

John Gray uwa­ża, że ist­nie­je wie­le róż­nych, po­zo­sta­ją­cych do sie­bie w opo­zy­cji, a na­wet sprzecz­no­ści, po­rząd­ków war­to­ści. Od­mien­ne mo­de­le ży­cia, ja­kie znaj­du­je­my np. w Ilia­dzie, No­wym Te­sta­men­cie lub księ­gach bud­dyj­skich, mogą być rów­nie pięk­ne i mą­dre. Nie ist­nie­je ety­ka uni­wer­sal­na. Trze­ba za­ło­żyć, że ist­nie­je ja­kieś mi­ni­mum wspól­nych praw, ale ni­gdy nie bę­dzie ono usta­lo­ne do koń­ca, gdyż to, co na­zy­wa­my ludz­ką na­tu­rą, może roz­wi­jać się na wie­le róż­nych, nie­spro­wa­dzal­nych do sie­bie, spo­so­bów. W tej sy­tu­acji mó­wie­nie o grze­chu by­ło­by sen­sow­ne je­dy­nie w od­nie­sie­niu do kon­kret­ne­go krę­gu kul­tu­ro­we­go. No­wi­na o od­pusz­cze­niu grze­chów sta­je się w ten spo­sób czymś względ­nym, tak jak względ­ny jest sam grzech. Tym sa­mym względ­na sta­je się na­uka o po­wo­ła­niu do świę­to­ści. Czy jed­nak tego ro­dza­ju re­la­ty­wizm musi ozna­czać je­dy­nie coś ne­ga­tyw­ne­go, co za­gra­ża ewan­ge­licz­ne­mu orę­dziu: „stań­cie się świę­ty­mi wy rów­nież na wzór Tego, któ­ry was po­wo­łał, Świę­te­go” (1P 1,15)? W jego skraj­nej po­sta­ci na pew­no tak. Wy­da­je się jed­nak, że po­no­wo­cze­sne pod­da­nie w wąt­pli­wość nie­któ­rych pew­ni­ków może oka­zać się ożyw­czym po­wie­wem dla ludz­kich dą­żeń do tego, co świę­te.

W no­wo­żyt­no­ści, jak i w śre­dnio­wie­czu, czę­sto nad­uży­wa­no praw­dy o grze­chu. Do XIX wie­ku prze­wa­żał w Ko­ście­le au­gu­stiań­ski pe­sy­mizm, zgod­nie z któ­rym ludz­kość to masa god­nych po­tę­pie­nia istot (mas­sa dam­na­ta), z któ­rych nie­licz­ni zdo­ła­ją się ura­to­wać. Dą­że­nie do świę­to­ści było po­strze­ga­ne jako wal­ka o to, by uchwy­cić się bur­ty i wejść na po­kład ło­dzi zba­wie­nia, pły­ną­cej po­śród po­tę­pień­czych to­pie­li. Św. Lu­dwik Ma­ria Gri­gnion de Mont­fort gło­sił – po­noć w opar­ciu o obja­wie­nia wie­lu świę­tych – że zba­wie­nia do­stą­pi tyl­ko je­den na 10 ty­się­cy lu­dzi. Ety­ka nor­ma­tyw­na nie­jed­no­krot­nie sta­wa­ła się bez­dusz­nym na­rzę­dziem uspra­wie­dli­wia­ją­cym wszel­kie­go ro­dza­ju prze­moc. W tym kon­tek­ście ks. Jan Kra­cik pi­sze:

„Ka­to­lic­kie ka­zno­dziej­stwo aż do koń­ca XVIII, a nie­rzad­ko i w XIX wie­ku, zgod­nie zresz­tą z po­glą­da­mi elit ko­ściel­nych, sze­rzy­ło w prze­wa­ża­ją­cej mie­rze re­li­gię, w któ­rej su­ro­wość Boga gó­ro­wa­ła nad zmi­ło­wa­niem, a po­czu­cie grzesz­no­ści nad świa­do­mo­ścią prze­ba­cze­nia”13.

W po­wyż­szej per­spek­ty­wie war­to do­strzec, że ist­nie­je w post­mo­der­ni­zmie nurt, któ­ry nie tyle jest ne­ga­cją ist­nie­nia obiek­tyw­nych war­to­ści, co ra­czej pró­bą unik­nię­cia zre­du­ko­wa­nia war­to­ści do ide­olo­gii owo­cu­ją­cej prze­mo­cą. Post­mo­der­ni­stycz­na pro­po­zy­cja nie ozna­cza ko­niecz­nie pro­pa­go­wa­nia wąt­pli­wo­ści w miej­sce każ­dej praw­dy, ale może zo­stać od­czy­ta­na jako py­ta­nie o praw­dę, któ­ra rze­czy­wi­ście wy­zwa­la, to zna­czy jest istot­na dla by­cia czło­wie­kiem. Po­no­wo­cze­sny zaś styl ży­cia, po­strze­ga­ny cza­sem jako nie­koń­czą­cy się hap­pe­ning, może oka­zać się – co za­uwa­ża An­to­ni Jar­nusz­kie­wicz – po­szu­ki­wa­niem, „jak ję­zyk, oby­cza­je, mo­dli­twę, li­tur­gię, in­sty­tu­cje i sztu­kę oca­lić [...] od sztucz­no­ści ja­kiejś no­wo­mo­wy, urzęd­ni­czej mar­two­ty i kon­wen­cjo­na­li­stycz­nej ru­ty­ny”14.

Post­mo­der­ni­stycz­na, de­kon­struk­cyj­na agre­sja wo­bec tego, co za­sta­ne w re­li­gii, kry­je w so­bie nie­kie­dy tro­skę o au­ten­tyzm prze­ży­cia re­li­gij­ne­go i etycz­ne­go. Przy­znaj­my, że no­wo­cze­sne sys­te­my mo­ral­ne kry­ją w so­bie cza­sem bez­dusz­ny „mo­no­log za­miast «ety­ki», mo­no­log nie­czu­ły na in­ność i god­ność, i bli­skość dru­gie­go”15. Tego ro­dza­ju mo­no­log etycz­ny pro­wa­dził nie­jed­no­krot­nie do nie stro­nią­cej od prze­mo­cy ety­ki nor­ma­tyw­nej. Stąd jed­na z post­mo­der­ni­stycz­nych ten­den­cji po­le­ga na eli­mi­no­wa­niu „moc­ne­go” ję­zy­ka on­to­lo­gii z jej abs­trak­cyj­ny­mi ka­te­go­ry­za­cja­mi. Tak czy­ni Em­ma­nu­el Lévi­nas, uwa­ża­ny za pre­kur­so­ra post­mo­der­ny, któ­ry gło­si pry­mat ety­ki nad on­to­lo­gią i wska­zu­je, że kon­sty­tu­tyw­ny wy­miar rze­czy­wi­sto­ści moż­na opi­sać tyl­ko na spo­sób etycz­ny jako od­po­wie­dzial­ność za dru­gie­go czło­wie­ka, któ­ry jest inny i w tym sen­sie „świę­ty”. Ta od­po­wie­dzial­ność nie po­cho­dzi z pod­mio­tu „Ja”, ale z twa­rzy dru­gie­go, twa­rzy mó­wią­cej: „nie za­bi­jesz mnie”.

„Twarz ozna­cza Nie­skoń­czo­ne­go – pi­sze Lévi­nas. – Ni­gdy nie po­ja­wia się on jako te­mat, lecz w sa­mym zna­cze­niu etycz­nym; to zna­czy w tym, że im bar­dziej je­stem spra­wie­dli­wy, tym bar­dziej je­stem od­po­wie­dzial­ny; ni­gdy nie jest się wol­nym od obo­wiąz­ku wo­bec dru­gie­go. [...] Jest to wy­ma­ga­nie świę­to­ści. Nikt w żad­nej chwi­li nie może po­wie­dzieć: wy­peł­ni­łem cały swój obo­wią­zek”16.

W tej sa­mej per­spek­ty­wie Lévi­nas opi­su­je sens Bi­blii:

„Świę­te Księ­gi nie są zna­czą­ce po­przez dog­ma­tycz­ną opo­wieść o swym nad­przy­ro­dzo­nym czy świę­tym źró­dle, lecz po­przez eks­pre­sję twa­rzy dru­gie­go czło­wie­ka, któ­rą oka­zu­ją wcze­śniej, za­nim przyj­mie ona pew­ną treść lub pozę. [...] Prze­wo­dzą one ca­łej po­wa­dze wy­łomów, gdzie w na­szym by­ciu zo­sta­je za­kwe­stio­no­wa­ne spo­koj­ne su­mie­nie wła­sne­go by­cia – tu i te­raz. Na tym po­le­ga sama ich świę­tość”17.

Scho­dząc z po­zio­mu wy­so­kiej fi­lo­zo­fii do po­tocz­ne­go, co­dzien­ne­go oglą­du rze­czy­wi­sto­ści, moż­na by za­uwa­żyć, iż ktoś, kto dro­bia­zgo­wo sta­ra się być w po­rząd­ku wo­bec ja­kie­goś sys­te­mu mo­ral­ne­go, czy­niąc po­nad­to z nie­go pod­sta­wę kry­tycz­nej oce­ny po­stę­po­wa­nia in­nych, bywa dziś czę­sto od­rzu­ca­ny jako „fun­da­men­ta­li­sta”. Na­to­miast na­chal­nie kre­owa­ni przez me­dia na „świę­tych na­szych cza­sów” tacy lu­dzie, jak np. Je­rzy Owsiak, nie od­wo­łu­ją się do „moc­nej” i pod każ­dym wzglę­dem kohe­rent­nej re­to­ry­ki sys­te­mów mo­ral­nych, ale sto­su­ją wła­śnie lek­ki, nie­spój­ny i nie-nor­ma­tyw­ny ję­zyk po­no­wo­cze­sny. Ta nowa sy­tu­acja zwią­za­na jest rów­nież z tym, że – jak za­uwa­żył Ar­nold Ge­hlen – „co­raz trud­niej ogar­nąć in­te­lek­tem at­mos­fe­rę go­spo­dar­czą, po­li­tycz­ną i spo­łecz­ną, co­raz trud­niej spro­stać jej mo­ral­nie – jako że zmie­nia się ona w co­raz to za­wrot­niej­szym tem­pie”18. W tych oko­licz­no­ściach ce­nio­ne są bar­dziej pew­ne spon­ta­nicz­nie prze­ja­wy od­po­wie­dzial­no­ści za bliź­nie­go niż nor­ma­tyw­ne i sys­te­mo­we po­ucza­nie o do­bru i złu.

Dą­że­nie do świę­to­ści w mo­der­nie owo­co­wa­ło nie­kie­dy fi­lo­zo­ficz­no-asce­tycz­ny­mi sys­te­ma­mi, któ­re zda­wa­ły się aspi­ro­wać do przy­sło­wio­we­go „chwy­ce­nia Pana Boga za nogi”. Kry­zys tych no­wo­cze­snych sys­te­mów nie tyle jest kry­zy­sem chrze­ści­jań­stwa i chrze­ści­jań­skiej idei świę­to­ści, ile kry­zy­sem pew­nej for­my prze­ży­wa­nia chrze­ści­jań­stwa. Jó­zef Ti­sch­ner skoń­czył swój słyn­ny tekst Schy­łek chrze­ści­jań­stwa to­mi­stycz­ne­go na­stę­pu­ją­cym stwier­dze­niem:

„Jak w ło­nie każ­dej fi­lo­zo­fii ukry­ta jest ne­ga­cja sa­mej sie­bie, tak w