Ostatnia z dzikich. Księga II. Era pięciorga - Trudi Canavan - ebook

Ostatnia z dzikich. Księga II. Era pięciorga ebook

Trudi Canavan

4,7

Opis

Choć była architektem zwycięstwa Białych, pierwsze spotkanie z wojną wypełniło sny Aurayi koszmarami. Spaceruje w nich po polach krwi, a polegli wstają, by rzucić jej w twarz oskarżenie:Ty nas zabiłaś. Ty. Wydaje się, że Auraya nie zazna spokoju, dopóki koszmary te nie odejdą, ale jedyny człowiek, któremu ufa i którego mogłaby prosić o pomoc, zniknął. Tkacz Snów Leiard, wciąż usiłując jakoś uporządkować coraz wyraźniejsze wspomnienia dawno zmarłego Mirara, ucieka w góry w towarzystwie Emerahl, być może ostatniej z Dzikich.Choc sama nie jest Tkaczem Snów, Emerahl dysponuje wielką mocą i pomaga Leiardowi w zrozumieniu tej niezwykłej plątaniny pamięci. To, co Odkrywają, zmieni jego życie na zawsze. A daleko na południu Pentadrianie liżą rany i próbują wybrać nowego przywódcę. Wydaje się, że pokój musi jeszcze zaczekać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 731

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (142 oceny)
105
36
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
RafaSt

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna część trylogii wypełniona drobiazgowym opisem i fantazją autorki o światach kierowanych przez tajemniczych bogów.
00
MoleWkreconeWPole

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka.
00

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Trudni Canavan

Ostatnia z Dzikich

ERA PIĘCIORGA Tom II

Przełożył Piotr

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału: Last of the Wilds. Age of the Five: Book Two

Copyright © 2006 by Trudi Canavan. All rights reserved

Copyright © for the Polish translation by piotr w. Cholewa, 2009

Copyright © for the Polish edition by WYDAWNICTWO GALERIA KSIĄŻKI, 2009

Autor ilustracji STEVE STONE

Projekt układu typograficznego

ROBERT OLEŚ / d2d.pl

Redakcja

MAŁGORZATA UZAROWICZ / d2d.pl

Korekta MAGDALENA KĘDZIERSKA / d2d.pl

ANNA WOŚ / d2d.pl

ISBN: 978-83-62170-76-0

Wydawca: WYDAWNICTWO GALERIA KSIĄŻKI www.galeriaksiazki.pl [email protected]

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o.

Dedykacja

Mojej babci, Ivy Dauncey, która kocha opowiadać bajki

Mapa

PODZIĘKOWANIA

Wielkie dzięki dla:

„Dwóch Paulów” i Fran Bryson, którzy przeczytali najpierwszy z pierwszych szkiców. Także dla Jennifer Fallon, Russella Kirkpatricka, Glendy Larke, Fiony McLennan, Elli McCaya i Tessy Kum za cenne uwagi. Dla wszystkich czytelników, a zwłaszcza moich przyjaciół z Voyager Online. I wreszcie dla Darrena Nasha i zespołu w Orbit oraz dla Steve’a Stone’a za wspaniałą ilustrację na okładce.

PROLOG

Reivan wykryła zmianę przed innymi. Z początku było to raczej instynktowne uczucie niż wiedza. Dopiero potem zauważyła, że w powietrzu pojawiła się pewna chropowatość, a zapach jest przytępiony. Patrząc na nierówne ściany tunelu, dostrzegła ślady sypkiej substancji pokrywającej jedną stronę każdej wypukłości i każdego wgłębienia. Całkiem jakby wiatr przywiał pył z ciemności przed nimi.

Dreszcz przebiegł jej po plecach, gdy pomyślała, co to może oznaczać. Milczała jednak. Mogła się mylić, a przecież wszyscy byli jeszcze głęboko wstrząśnięci porażką, wszyscy starali się pogodzić ze śmiercią krewnych, przyjaciół i towarzyszy, których ciała pozostały za nimi, pochowane w żyznej ziemi nieprzyjaciela. Nie potrzebowali dodatkowych powodów do zmartwień.

Ale nawet gdyby nie wracali do domu w najgorszym z możliwych nastrojów, i tak by się nie odezwała. Łatwo było urazić mężczyzn z jej grupy. Podobnie jak ona, chowali w sobie żal, że nie mieli wystarczających Talentów, by zostać Sługami Bogów. Dlatego pielęgnowali jedyne pozostałe im źródło poczucia wyższości.

Byli inteligentniejsi niż przeciętni ludzie. Byli Myślicielami. Od zwyczajnie wykształconych odróżniała ich zdolność obliczania, wymyślania, filozofii i rozumowania. A to powodowało, że gwałtownie ze sobą współzawodniczyli. Dawno temu ­stworzyli wewnętrzną hierarchię. Starsi mieli pierwszeństwo przed młodszymi. Słowo mężczyzny znaczyło więcej niż kobiety.

To oczywiście śmieszne. Reivan zaobserwowała, że ich umysły stają się z wiekiem nieelastyczne i powolne, tak jak ciała, w których spoczywały. To, że wśród Myślicieli jest więcej mężczyzn niż kobiet, nie oznacza przecież, że mężczyźni są mądrzejsi. Reivan lubiła dowodzić tej tezy, ale w tej chwili pora nie była odpowiednia.

No i mogę się mylić.

Zapach kurzu był teraz silniejszy.

Na bogów, mam nadzieję, że się mylę.

Nagle przypomniała sobie, że Głosy potrafią czytać w myślach. Obejrzała się przez ramię i poczuła się przez chwilę zdezorientowana. Spodziewała się zobaczyć tam Kuara. Zamiast niego za Myślicielami szła wysoka, elegancka kobieta – Imenja, Drugi Głos Bogów. Reivan posmutniała, gdy przypomniała sobie, dlaczego teraz ona prowadzi armię.

Kuar był martwy, zabity przez pogańskich cyrklian.

Imenja podniosła wzrok i skinęła na Reivan. Dziewczynie zamarło serce – nigdy nie rozmawiała z Głosami, mimo że była częścią zespołu Myślicieli, którzy wytyczyli trasę przez góry. Grauer, przywódca grupy, do rozmów z Głosami wyznaczył siebie.

Zatrzymała się. Rzut oka na mężczyzn przed nią zdradził, że nie zauważyli tego wezwania ani faktu, że zostaje z tyłu. A już z pewnością nie dostrzegł tego Grauer, który całą uwagę poświęcał swoim mapom. Kiedy Imenja do niej dotarła, Reivan znów ruszyła naprzód, o krok za Głosem.

– Jak mogę ci służyć, świątobliwa?

Imenja wciąż marszczyła czoło, spoglądając na Myślicieli.

– Czego się obawiasz? – zapytała cicho.

Reivan przygryzła wargę.

– To prawdopodobnie podziemny obłęd, ciemność niepokojąca mój umysł – odpowiedziała pospiesznie. – Ale... ­podczas naszej poprzedniej wędrówki powietrze nigdy nie było tak zanieczyszczone. I nie było tyle pyłu na ścianach. Układ wyraźnie sugeruje szybki ruch powietrza gdzieś od przodu. Przychodzi mi do głowy kilka powodów...

– Obawiasz się, że nastąpił zawał – stwierdziła Imenja.

– Tak. – Reivan kiwnęła głową. – I dalsza niestabilność.

– Naturalna czy nie?

Pytanie Imenji i to, co sugerowało, sprawiło, że Reivan znieruchomiała zaszokowana i przerażona.

– Nie wiem. Kto mógłby to zrobić? I po co?

Drugi Głos zmarszczyła czoło.

– Otrzymałam właśnie raporty, że kiedy tylko do Sennończyków dotarły wieści o porażce, zaczęli sprawiać kłopoty naszym ludziom. A może to miejscowi wieśniacy szukają zemsty...

Reivan odwróciła wzrok. Przypomniały jej się vorny z pyskami ociekającymi krwią po ostatniej myśliwskiej wyprawie, w nocy, zanim wkroczyli do tuneli. Dobre stosunki z okolicznymi wioskami nie były dla armii istotne – nie wtedy, kiedy zwycięstwo było tak pewne.

I przecież nie mieliśmy wracać tą drogą... Mieliśmy przepędzić pogan z Ithanii Północnej, przejąć władzę dla bogów i potem wrócić do domu przez przełęcz.

Imenja westchnęła.

– Wróć do swojej grupy, ale nic nie mów. Poradzimy sobie z przeszkodami, kiedy już się pojawią.

Reivan udała się na swoje miejsce na końcu grupy Myślicieli. Pamiętając, że Imenja może czytać w jej myślach, czujnie wypatrywała oznak zaburzeń. Nie musiała na nie długo czekać.

Zabawnie było patrzeć, jak inni Myśliciele z wolna uświadamiają sobie znaczenie wciąż rosnącej ilości gruzu w tunelu. Pierwszą przeszkodą, na którą się natknęli, była niewielka część zawalonego stropu. Nie zasypał całego tunelu, więc wystarczyło wspiąć się na zwał odłamków, by iść dalej. Potem ­przeszkody zaczęły się piętrzyć i były trudniejsze do pokonania. Imenja wykorzystywała magię, by ostrożnie odtoczyć jakiś głaz czy przesunąć kopiec ziemi. Nikt nie sugerował żadnej przyczyny tych zaburzeń. Wszyscy zachowywali przezorne milczenie.

Tunel dotarł do jednej z wielkich naturalnych grot, często spotykanych w kopalniach. Reivan popatrzyła w pustkę – tam gdzie powinna być tylko czerń, pojawiły się blade kształty słabo oświetlone lampami Myślicieli.

Imenja wystąpiła naprzód. Gdy wkroczyła do groty, uniosła swoje magiczne światło, które rozbłysło jaśniej i ukazało ścianę skał. Myśliciele patrzyli na to z przestrachem. Tutaj także zawalił się strop, ale nie było sposobu na obejście osypiska. Gruz wypełniał całą grotę.

Reivan wpatrywała się w stos kamieni. Niektóre z głazów były ogromne. Gdyby człowiek znalazł się pod czymś takim... Wątpiła, czy zdołałby zrozumieć, co się stało. Huk i plask.

Lepsze niż pchnięcie w brzuch, a potem długa i bolesna agonia, pomyślała. Choć mam wrażenie, że nagła śmierć coś człowiekowi odbiera. Przecież to doświadczenie jedyne w życiu. Umiera się tylko raz. Chciałabym wiedzieć, co się ze mną dzieje, nawet jeśli oznaczałoby to odczuwanie bólu i strachu.

Jej uwagę zwróciły słowa Grauera.

– To nie powinno się zdarzyć – wykrzyknął, a jego głos odbił się echem w zmniejszonej grocie. – Sprawdziliśmy wszystko. Ta jaskinia była stabilna.

– Nie mów tak głośno – warknęła Imenja.

Podskoczył i spuścił wzrok.

– Wybacz mi, świątobliwa.

– Znajdź nam inne wyjście.

– Tak, świątobliwa.

Wzrokiem wezwał do siebie swych faworytów spośród Myślicieli. Zebrali się w krąg wokół niego. Przez chwilę mruczeli coś między sobą, a potem rozdzielili się i przepuścili go.

– Proszę za mną, świątobliwa – rzekł pokornie.

Imenja skinęła na pozostałych Myślicieli, wskazując, że powinni ruszyć za nim. Gdy armia zawróciła, w tunelu zrobiło się ciasno. Czuć było stęchliznę, mimo wysiłku Sług, by ściągać świeże powietrze przez tunele i szczeliny w masywie góry nad nimi. Słudzy, żołnierze i niewolnicy – wszyscy milczeli zaniepokojeni.

Pod ziemią trudno było ocenić upływ czasu. Te miesiące, które Reivan tu spędziła, pomagając Myślicielom kreślić mapy kopalni, naturalnych systemów jaskiń i górskich szlaków, dały jej umiejętność wyczuwania czasu. Minęła prawie godzina, zanim Grauer dotarł do bocznego tunelu, którego szukał. Niemal skoczył w tę nową trasę, chcąc jak najszybciej udowodnić swoją wartość.

– Tędy – powiedział, raz po raz spoglądając to na mapę, to na otaczające go ściany. – Tym tunelem. – Myśliciele pospieszyli za nim, kiedy skręcił za róg. – A potem długi marsz...

Nastąpiła chwila milczenia, a następnie głośny wrzask, który cichł szybko w oddali. Myśliciele minęli zakręt i zatrzymali się, blokując tunel. Reivan wyjrzała zza ich ramion i zobaczyła nierówny otwór w podłożu.

– Co się stało?

Myśliciele rozstąpili się, aby przepuścić Imenję.

– Ostrożnie, świątobliwa – odezwał się któryś cicho.

Jej twarz złagodniała lekko. Skinęła mu głową w podziękowaniu, a potem przeszła wolno do przodu.

Musi już wiedzieć, co się stało z Grauerem, uświadomiła sobie Reivan. Na pewno czytała jego myśli, kiedy spadał.

Imenja przykucnęła i dotknęła krawędzi otworu. Odłupała kawałek i wstała.

– Glina – oznajmiła, pokazując odłamek Myślicielom. – Uformowana ludzkimi rękami i wzmocniona słomą. Mamy tu sabotażystę zakładającego pułapki.

– Biali złamali porozumienie! – syknął jeden z Myślicieli. – Nie chcą pozwolić, abyśmy wrócili do domu!

– To pułapka! – wykrzyknął inny. – Kłamali o pułapkach na przełęczy po to, żebyśmy wybrali tę drogę! Jeśli tu nas pozabijają, nikt się nie dowie, że nas zdradzili!

– Wątpię, czy to ich dzieło – odparła Imenja, spoglądając poza skalne ściany wokół. – Glina jest sucha. Ktokolwiek to zrobił, działo się to wiele dni temu. Nie słyszę niczego, oprócz dalekich myśli pasterzy gowtów. Wybierzcie innego prowadzącego. Ruszamy dalej, ale ostrożnie.

Myśliciele zawahali się, wymieniając niepewne spojrzenia. Imenja patrzyła na nich kolejno, a na jej twarzy pojawił się gniew.

– Dlaczego nie zrobiliście kopii?

Mapy. Reivan odwróciła wzrok, próbując stłumić zniechęcenie. Przepadły razem z Grauerem. To typowe dla niego, że nie przygotował kopii dla innych.

I co teraz zrobimy? Poczuła chwilowy lęk, który jednak szybko minął. Większość szerokich tuneli w kopalniach prowadziła do głównego wejścia. W końcu celem dawnych górników nie było stworzenie labiryntu. Te mniejsze tunele, biegnące wzdłuż żył minerałów i naturalnego systemu jaskiń, były mniej przewidywalne, ale dopóki armia trzymała się od nich z daleka, musieli w końcu znaleźć wyjście.

Jeden z grupy wystąpił naprzód.

– Powinno nam się udać wyznaczyć drogę z pamięci. W zeszłym roku wszyscy spędziliśmy tutaj sporo czasu.

Imenja kiwnęła głową.

– W takim razie skupcie się na pamiętaniu. Poślę przodem kilkoro Sług, by uważali na pułapki.

Choć wszyscy Myśliciele pokiwali z wdzięcznością głowami, w ich zachowaniu Reivan dostrzegła oznaki niechęci. Nie byli ani tak głupi, ani tak dumni, by zrezygnować z magicznej pomocy. Na pewno rozumieli też, że na tamtych spadnie część winy, gdyby zdarzyło się coś niedobrego. Mimo to dwaj Słudzy, którzy wystąpili naprzód, zostali zignorowani.

Hitte zgłosił się do prowadzenia grupy i nikt mu się nie sprzeciwił. Zbadano otwór i stwierdzono, że jest to szczelina w podłożu, stropie i ścianach, jednak na tyle wąska, że można przez nią przeskoczyć. Przyniesiono lektykę, by użyć jej jako pomostu. Ładunek rozdzielono między i tak już obciążonych niewolników. Myśliciele przeszli przez szczelinę, a za nimi ruszyła armia.

Reivan domyślała się, że nie tylko na nią źle wpływa to powolne tempo. Byli już tak blisko końca tej drogi przez góry. Po hanijskiej stronie kopalnie były mniejsze i doprowadziły ich do niedostępnej kotliny, wykorzystywanej przez pasterzy gowtów. Dłuższa droga przez wielkie, naturalne groty pozwoliła uniknąć wspinaczki na strome grzbiety. Stamtąd podróżowali przez cały dzień po wąskich górskich ścieżkach. Kiedy mijali tę część szlaku w drodze na miejsce bitwy, wędrowali w nocy, żeby nie odkryli ich latający szpiedzy nieprzyjaciela.

Teraz musieli tylko znaleźć drogę przez kopalnie po sennońskiej stronie gór i...

I co? Skończą się nasze kłopoty? Reivan westchnęła. Kto wie, co nas czeka w Sennonie. Czy cesarz wyśle armię, żeby z nami skończyła? Czy w ogóle będzie musiał? Mamy niewiele zapasów, a musimy jeszcze przekroczyć sennońską pustynię.

Jeszcze nigdy nie czuła się tak daleko od domu.

Przez chwilę zatonęła we wspomnieniach z dzieciństwa. Siedziała w kuźni ojca i pomagała braciom budować różne rzeczy. Przeskoczyła krótki okres, gdy czuła się zraniona i zdradzona, po tym jak rodzice oddali ją Sługom, i przypomniała sobie radość, gdy nauczyła się czytać i pisać i przeczytała wszystkie książki z klasztornej biblioteki, zanim jeszcze skończyła dziesięć lat. Naprawiała też wszystko od wodociągów po szaty, wynalazła maszynę do skrobania skóry i przepis na konserwę z drimmy, dzięki której sanktuarium zarobiło więcej pieniędzy niż na wszystkich innych produktach klasztoru razem wziętych.

Reivan potknęła się o coś i o mało nie straciła równowagi. Uniosła głowę i ze zdziwieniem zauważyła, że grunt przed nimi był nierówny. Hitte doprowadził ich do naturalnych korytarzy. Spojrzała na nowego przywódcę Myślicieli i dostrzeg­ła ostrożną pewność jego ruchów.

Mam nadzieję, że wie, co robi. Zachowuje się, jakby wiedział. Wiele bym dała za umiejętność czytania w myślach, jaką mają Głosy.

Przypomniała sobie Imenję i zawstydziła się trochę. Zamiast zachować czujność i być użyteczną, zatonęła we wspomnieniach. Od tej chwili będzie skupiona.

W przeciwieństwie do prostych i szerokich tuneli w górach, te były wąskie i kręte. Wiły się nie tylko w prawo i w lewo, ale także wznosiły się w górę i opadały w dół, często stromo. Było coraz bardziej wilgotno i duszno. Imenja kilka razy nakazała postoje, by Słudzy zdążyli wciągnąć w te głębiny powietrze.

A potem nagle ściany tunelu rozstąpiły się, a światło Imenji ukazało ogromną jaskinię.

Reivan nabrała tchu. Wokół wyrastały fantastyczne blade kolumny, niektóre wąskie jak palce, inne grube jak pradawne drzewa Dekkaru. Jedne łączyły się ze sobą, tworząc zasłony, inne leżały połamane, a na ich kikutach pojawiły się podobne do grzybów czuby. Wszystko lśniło od wilgoci. Spoglądając przez ramię, Reivan zobaczyła, że Imenja się uśmiecha. Drugi Głos wyminęła Myślicieli i weszła do jaskini, spoglądając na niezwykłe formacje skalne.

– Odpoczniemy tu przez chwilę – oznajmiła.

Jej uśmiech zniknął, gdy spojrzała znacząco na Myślicieli. Potem odwróciła się i wprowadziła armię w tę ogromną pustą przestrzeń.

Reivan zerknęła na Hitte’a i przyczyna znaczącego wzroku Imenji stała się oczywista. Z niepokojem marszczył czoło. Myśliciele odsunęli się od wkraczających do jaskini ludzi i zaczęli rozmawiać przyciszonymi głosami.

Podeszła bliżej i usłyszała dość, by potwierdzić swe podejrzenia. Hitte nie wiedział, gdzie się znaleźli. Zamierzał unikać pułapek, wkraczając do naturalnych tuneli, gdzie wszelkie dzieła sabotażysty byłyby lepiej widoczne, ale tunele nie połączyły się z wykutymi przez ludzi, jak na to liczył. Bał się, że zgubili drogę.

Reivan westchnęła i odeszła. Gdyby usłyszała o wiele więcej, mogłaby powiedzieć coś, czego by potem żałowała. Idąc ścieżką między formacjami skał, odkryła, że jaskinia jest nawet większa, niż się z początku wydawało. Głosy żołnierzy ucichły, kiedy szła między kolumnami, wspinała się na nierówności i brnęła przez kałuże. Światło Imenji sprawiało, że wszystko było albo jasne, albo pogrążone w czarnym cieniu. W którymś miejscu teren się rozszerzał, a kałuże tworzyły zakrzywione tarasy. Reivan zauważyła otwory, które mogły być ujściami tuneli.

Kiedy badała jeden z nich, jakiś niski, cichy, pozbawiony słów dźwięk nadpłynął gdzieś z tyłu. Zamarła, a potem rozejrzała się niepewna, czy ktoś za nią nie idzie. Dźwięk stał się głośniejszy, bardziej naglący, zmienił się w gniewny skowyt. Czy to ktoś, kto zastawiał pułapki? Jakiś miejscowy, który postanowił się zemścić? Nie mógł zaatakować armii, ale nie bał się wymierzyć sprawiedliwości pojedynczej osobie? Poczuła, że oddycha ciężko ze strachu. Rozpaczliwie żałowała, że zostawiła armię za sobą, a jej magiczne talenty są tak słabe, że ledwo potrafi stworzyć jedną maleńką, żałosną iskierkę.

Gdyby jednak ktoś podążał za nią ze złymi zamiarami, to nie zdradzałby swojej obecności tym głośnym jęczeniem. Z wysiłkiem uspokoiła oddech. Jeśli to nie głos człowieka, to co takiego?

Gdy nadeszła odpowiedź, parsknęła śmiechem z własnej głupoty.

To wiatr. Wibruje w tunelach jak oddech w krtani.

Teraz, kiedy zaczęła na to zwracać uwagę, wykryła ruch powietrza. Schyliła się, zmoczyła dłonie w kałuży, a potem ruszyła w stronę źródła dźwięku, wyciągając ręce przed siebie. Powiew chłodził mokrą skórę, doprowadzając ją do dużego otworu z boku jaskini, gdzie stał się silniejszym prądem powietrza.

Uśmiechając się do siebie, ruszyła z powrotem w stronę wojska.

Ze zdziwieniem odkryła, że odeszła bardzo daleko. Zanim dotarła do grup żołnierzy, wszystkie pięć kolumn wojska było już na miejscu, tłocząc się wokół formacji skalnych. Coś jednak się nie zgadzało. Zamiast zachwytu i zdumienia, ich twarze były pełne lęku. Jak na takie duże zgromadzenie ludzi zachowywali się zbyt cicho.

Czyżby Myśliciele zdradzili, jaka jest sytuacja? A może Głosy postanowiły przekazać żołnierzom, że się zgubili? Kiedy Reivan podeszła bliżej, zauważyła, że wszystkie cztery Głosy stoją na półce skalnej. Wydawały się spokojne i pewne, jak zawsze. Imenja spojrzała w dół, prosto w oczy Reivan.

A potem jęczący dźwięk rozległ się znowu. Tutaj był słabszy i trudniej było rozpoznać w nim wiatr. Reivan usłyszała syki i ciche modlitwy od strony żołnierzy i zrozumiała, co ich tak bardzo przestraszyło. A równocześnie zauważyła, że Imenja z rozbawieniem zaciska wargi.

– To Aggen! Potwór! – zawołał ktoś.

Reivan zakryła usta, by ukryć śmiech, i spostrzegła, że inni Myśliciele też się uśmiechają. Jednak pozostała część armii wydawała się wierzyć w tę teorię. Mężczyźni i kobiety zbili się w ciasne grupki, a niektórzy płakali ze strachu.

– Pożre nas!

– Weszliśmy do jego legowiska!

Westchnęła. Wszyscy znali legendę o Aggenie, ogromnej bestii, która podobno żyła pod tymi górami i pożerała każdego, kto był tak głupi, by wkroczyć do kopalni. W starszych korytarzach zachowały się nawet rysunki przedstawiające potwora i małe ołtarzyki ofiarne, jak gdyby coś tak ­ogromnego mogło się zadowolić ofiarą, która zmieści się w tak małej przestrzeni.

Albo w ogóle potrafiło przetrwać. Żadne stworzenie tak ogromne jak ten Aggen nie mogłoby przeżyć, mając do dyspozycji tylko rzadkich głupich badaczy. Jeśli jednak żyło, musiało być o wiele mniejsze, niż głosiły legendy.

– Poddani bogów – w jaskini rozległ się głos Imenji, a jej słowa odbiły się echem w oddali, jakby ścigając te jęki. – Nie lękajcie się. Nie wyczuwam tu żadnych umysłów innych niż nasze. Ten dźwięk to tylko wiatr. Pędzi przez te jaskinie niczym oddech przez krtań... choć nie jest tak melodyjny – dodała z uśmiechem. – Nie ma tu żadnego potwora, jest tylko nasza wyobraźnia. Pomyślcie zatem lepiej o świeżym powietrzu, które ten wiatr nam przynosi. Odpoczywajcie i podziwiajcie otaczające was cuda.

Żołnierze ucichli. A teraz Reivan usłyszała, jak niektórzy naśladują ten hałas i drwią z tych, którzy głośno mówili o swoich lękach. Do Reivan podszedł Sługa.

– Myślicielka Reivan? Drugi Głos chce z tobą rozmawiać – rzekł.

Reivan poczuła, że zamiera jej serce. Podążyła za mężczyzną. Kiedy dotarła do Głosów, spojrzały na nią z zaciekawieniem.

– Myślicielko Reivan – odezwała się Imenja – czy odkryłaś drogę na zewnątrz?

– Możliwe. Znalazłam tunel, przez który wieje wiatr. Ten wiatr może dochodzić z zewnątrz, ale nie dowiemy się, czy tunel da się pokonać, dopóki tego nie sprawdzimy.

– A zatem sprawdź to – poleciła Imenja. – Weź ze sobą dwójkę Sług. Dostarczą ci światło i zawiadomią mnie, gdyby tunel okazał się użyteczny.

– Tak uczynię, świątobliwa – odparła Reivan.

Wykreśliła na piersi symbol bogów, a potem odeszła. Para Sług, mężczyzna i kobieta, wyszła jej na spotkanie. Skinęła im uprzejmie głową, a potem poprowadziła w głąb jaskini.

Bez trudu znalazła tunel i wkroczyła do środka. Podłoże było nierówne i miejscami musieli się wspinać po stromych podejściach. Jęki narastały; czuła wibrujący dźwięk. Słudzy pachnieli potem, choć wiatr był chłodny, ale nie wspomnieli o tym, że się boją. Ich magiczne światła były trochę zbyt jaskrawe, jednak Reivan się nie skarżyła.

Kiedy dźwięk był już ogłuszający, z rozczarowaniem odkryła, że tunel przed nią się zwęża. Poczekała, aż wiatr nieco osłabnie, a potem przesunęła się bokiem przez szczelinę. Słudzy przystanęli niepewnie. Szczelina była coraz ciaśniejsza i Reivan czuła ucisk skały na plecach i piersi. Przed nią korytarz zakręcał w ciemność.

– Możecie dać trochę światła dalej? – zawołała.

– Będziesz musiała mną pokierować – nadpłynęła odpowiedź.

Mała iskierka światła przesunęła się nad głową Reivan i znie­ruchomiała.

– Gdzie teraz?

– Trochę na prawo – zawołała.

– Na pewno chcesz to zrobić? – zapytał Sługa. – A jeśli tam utkniesz?

– To się wysunę – odparła w nadziei, że ma rację. Nie myśl o tym... – Dalej i trochę na prawo. Dobrze, a teraz w lewo, nie tak szybko.

Kiedy światło dotarło na koniec zakrętu, zobaczyła, że tunel znów się rozszerza. Potem może być węższy, ale nie dowie się tego, dopóki tam nie dotrze. Wcisnęła się głębiej, poczuła, że ucisk maleje, minęła zakręt...

...i odetchnęła z ulgą, zobaczywszy, że tunel nadal się rozszerza. Kilka kroków dalej mogła już rozłożyć ramiona, nie dotykając żadnej ze ścian. Przed nią był zakręt w prawo. Magiczne światło Sługi nie rozświetlało już otoczenia – pozostało w wąskiej szczelinie za nią. Widziała teraz dzięki słabemu blaskowi zza zakrętu. Szybko ruszyła naprzód, niemal ­potykając się na nierównym gruncie. Gdy minęła łuk, odetchnęła głęboko z ulgą. Tunel kończył się na zielono-szarej łące.

Drzewa i skały. Otwarta przestrzeń.

Z uśmiechem zawróciła do zwężenia i przekazała Sługom wiadomość o tym, co znalazła.

Reivan patrzyła, jak armia wylewa się z tunelu. Każdy, kto dotarł do wyjścia, przystawał na chwilę, aby się rozejrzeć z ulgą, nim ruszył dalej wąską ścieżką na krawędź wąwozu. Minęło ją już tak wielu, że straciła rachunek.

Słudzy magicznie poszerzyli tunel. Biały Las, jak nazwała go Imenja, nie będzie już niestety nawiedzany przez jęczące wiatry, ale niewielu żołnierzy zdołałoby się przecisnąć przez wąską szczelinę, jak zrobiła to Reivan.

Potem pojawiły się kolumny niewolników. Tak samo jak pozostali byli zadowoleni, że wydostali się z tuneli. Na końcu tej podróży zostaną uwolnieni i otrzymają normalną pracę za pieniądze – służba w czasie wojny zapewniła im skrócenie wyroku. Mimo to Reivan wątpiła, czy ktokolwiek z nich będzie się przechwalał swym udziałem w nieudanej próbie pokonania cyrklian.

W tej chwili jednak mało kto wspomina klęskę, myślała. Wszyscy są szczęśliwi, że widzą światło słońca. Wkrótce zaczną się martwić, jak przejść pustynię.

– Myślicielko Reivan – odezwał się znajomy głos tuż obok.

Podskoczyła i odwróciła się twarzą do Imenji.

– Wybacz mi, świątobliwa. Nie słyszałam, jak nadchodzisz.

Drugi Głos uśmiechnęła się.

– W takim razie ja powinnam przeprosić, że się tak skradam. – Skierowała wzrok w stronę niewolników, ale patrzyła raczej w pustkę. – Wysłałam resztę Myślicieli przodem, aby znaleźli drogę prowadzącą na pustynię.

– Czy nie powinnam do nich dołączyć?

– Nie. Chcę z tobą porozmawiać.

Imenja przerwała, gdy z tunelu wynurzyła się trumna Kuara. Patrzyła, jak ich mija, a potem westchnęła głęboko.

– Nie wierzę, by Talent był kluczowym wymaganiem dla Sług Bogów. Ważnym, owszem, ale powinniśmy uznać fakt, że niektóre kobiety i niektórzy mężczyźni mogą nam zaoferować inne zdolności.

Reivan wstrzymała oddech. Chyba Imenja nie ma zamiaru...

– Czy zostałabyś Sługą Bogów, gdyby ci to zaproponowano?

Sługą Bogów? Czymś, o czym Reivan marzyła przez całe życie?

Imenja zwróciła się ku niej, lecz Reivan nie potrafiła wydobyć głosu.

– Ja... będę zaszczycona, świątobliwa – wykrztusiła w końcu.

Drugi Głos uśmiechnęła się.

– A więc tak się stanie, po naszym powrocie.

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Mężczyzna stojący przy oknie niemal cuchnął strachem. Zatrzymał się kilka kroków od szyby, jakby sam sobie rzucał wyzwanie, by pokonać lęk wysokości, podejść bliżej i spojrzeć z okna Wieży na ziemię daleko w dole.

Danjin robił to codziennie. Auraya nie chciała go powstrzymywać – ta walka ze strachem wymagała od niego sporo odwagi. Kłopot polegał na tym, że czytała w jego myślach, a zatem wyczuwała ten strach, a to utrudniało skupienie – w tej chwili na długim i nudnym liście od kupca, który prosił, by Biali wprowadzili prawo czyniące go jedynym człowiekiem mogącym legalnie handlować z Siyee.

Odwracając się od okna, Danjin spostrzegł, że Auraya mu się przygląda. Zmarszczył brwi.

– Nie przeoczyłeś niczego, co powiedziałam – uspo­koiła go.

Uśmiechnął się z ulgą. Teraz czytała już w umysłach odruchowo. Myśli innych były tak łatwo wykrywalne, że musiała się skupić, by ich nie słyszeć. W rezultacie normalne tempo rozmowy wydawało się jej irytująco wolne. Wiedziała, co kto ma zamiar powiedzieć, zanim to powiedział. Musiała powstrzymywać się przed odpowiedzią, póki nie padły słowa. Niegrzecznie byłoby odpowiadać na pytanie, nim mówiący zdołał je zadać. Czuła się przy tym jak aktorka, która z wyprzedzeniem wypowiada swoje kwestie.

Jednak przy Danjinie nie musiała się kontrolować. Jej doradca przyjmował czytanie w myślach jako element tego, kim była. Nie obrażał się, kiedy reagowała na pomyślane tylko słowa, jakby wypowiadał je głośno. I za to była mu wdzięczna.

Podszedł do krzesła i usiadł. Spojrzał na list w jej dłoni.

– Skończyłaś? – zapytał.

– Nie.

Spuściła wzrok i zmusiła się, aby kontynuować lekturę. Kiedy skończyła, zerknęła na Danjina. Patrzył w pustkę... Uśmiechnęła się, gdy zrozumiała, w jakim kierunku podążają jego myśli.

Trudno uwierzyć, że to już rok, dumał. Rok, od kiedy zostałem doradcą Białej. Zauważył, że mu się przygląda, i jego oczy błysnęły.

– Jak uczcisz jutro swoją rocznicę wśród Białych? – zapytał.

– Myślę, że pójdziemy gdzieś razem na kolację – odparła. – Spotkamy się też w Ołtarzu.

Uniósł brwi.

– Może bogowie pogratulują ci osobiście.

Wzruszyła ramionami.

– Być może. A może będziemy tylko my. – Rozparła się wygodniej na krześle. – Juran pewnie zechce omówić wydarzenia ostatniego roku.

– Więc będzie miał wiele do omówienia.

– Owszem – zgodziła się. – Mam nadzieję, że nie każdy rok mojego życia jako Białej będzie tak ekscytujący. Najpierw to somreyańskie przymierze, potem pobyt w Si, w końcu wojna... Chętnie odwiedziłabym inny kraj, powróciła do Somreyu i Si, ale w wojnie wolałabym jednak nie uczestniczyć.

Skrzywił się i przytaknął.

– Chciałbym z całą pewnością móc powiedzieć, że za mojego życia jest to mało prawdopodobne.

Ale nie mogę, dokończył w myślach.

Kiwnęła głową.

– Ja również nie.

Możemy tylko wierzyć, że bogowie mieli dobry powód, by nakazać nam wypuszczenie pentadriańskich czarowników, pomyślał. Kiedy najsilniejszy z nich zginął, pentadrianie są słabsi od cyrklian. Na razie. Bo gdy znajdą innego, aby go zastąpił, znów zagrożą Ithanii Północnej.

Kiedyś by się tym nie przejmowała. Czarownicy tak potężni jak przywódcy pentadrian nie rodzą się często, być może raz na sto lat. Jednak ta piątka objęła władzę w Ithanii Południowej w tym samym pokoleniu, co było czymś niezwykłym. Trudno liczyć, że minie kolejne sto lat, nim pentadrianie znajdą czarownika dość potężnego, by mógł zastąpić Kuara.

Powinniśmy zabić tę czwórkę, która przeżyła, myślała Auraya. Ale bitwa dobiegła końca. Wyglądałoby to bardziej na morderstwo. Jednak wolę, byśmy byli znani z naszego współczucia niż z okrucieństwa. Może taki był też zamiar bogów?

Spojrzała na pierścień na palcu. Poprzez niego bogowie podwyższyli jej naturalną magiczną moc i obdarzyli Darami, które posiadło niewielu czarowników. Była to prosta biała obrączka, nic niezwykłego, a jej dłoń wyglądała z nią tak samo jak rok temu. Jeszcze wiele lat upłynie, nim stanie się jasne, że od chwili, kiedy ją włożyła, nie postarzała się nawet o jeden dzień.

Inni Biali żyli o wiele dłużej. Juran był pierwszym z Wybranych, ponad sto lat temu. Widział, jak prawie każdy, kogo znał przed Wyborem, starzeje się i umiera. Nie mogła sobie wyobrazić, jakie to uczucie.

Dyara była następna, potem Rian i Mairae, w odstępach dwudziestopięcioletnich. Nawet Rian był nieśmiertelnym wy­starczająco długo, by ludzie, którzy pamiętali go sprzed Wybo­ru, zauważyli, że się nie starzeje.

– Słyszałem pogłoski, że w ciągu paru godzin po klęsce pentadrian cesarz Sennonu podarł przymierze, które z nimi podpisał – rzekł Danjin. – Nie wiesz, czy to prawda?

Auraya spojrzała na niego i parsknęła śmiechem.

– Widzę, że plotki krążą szybko. Jeszcze nie jesteśmy pewni. Po podpisaniu traktatu cesarz odesłał z Sennonu wszystkich naszych kapłanów i kapłanki, więc nie było tam nikogo, kto mógłby zaświadczyć, że je podarł.

– Najwyraźniej był jakiś tkacz snów – stwierdził Danjin. – Czy rozmawiałaś ostatnio z tkaczką snów, doradcą Raeli?

– Od naszego powrotu nie.

Od wojny, kiedy tylko ktoś wspomniał o tkaczach, czuła się, jakby dotykał gojącej się rany. Myśl o nich zawsze kierowała jej umysł ku Leiardowi.

Odwróciła wzrok, gdy napłynęły wspomnienia. W niektórych występował brodaty, białowłosy mężczyzna, żyjący w lesie niedaleko jej wioski – człowiek, który tak wiele nauczył ją o lekach, świecie i magii. Inne wspomnienia były świeższe – dotyczyły człowieka, którego uczyniła swoim doradcą w sprawach tkaczy snów, przezwyciężając ogólną niechęć cyrklian do przedstawicieli tego kultu. Pamięć drażniła ją także wizjami bardziej osobistych chwil z nocy, nim odleciała do Si, kiedy stali się kochankami... A potem także z połączeń snów, w których ujawniali swe tajemne pragnienia, i z sekretnych spotkań w jego namiocie, kiedy oboje osobno wędrowali na bitwę: ona by walczyć, on aby leczyć.

I wreszcie poczuła chłód, gdy napłynęło wspomnienie obozu ladacznic. Znalazła tam Leiarda, po tym jak Juran wykrył ich romans i go odesłał. Oczami duszy wciąż widziała z góry namioty skąpane w złotym blasku poranka.

Myśl, którą odczytała z jego umysłu, rozbrzmiewała bezustannie w pamięci: „Nie o to chodzi, że Auraya nie jest atrakcyjna, inteligentna i miła, ale zwyczajnie nie jest warta takich kłopotów”.

W pewnym sensie miał rację. Ich romans wywołałby skandal i wybuch przemocy, gdyby wyszedł na jaw. Egoizmem było podążanie za własną rozkoszą, kiedy tylu ludzi mogło ucierpieć w razie wykrycia tej sprawy.

Ale wiedza o tym nie zmniejszyła wstrząsu... Tamtego dnia nie zobaczyła w jego umyśle ani miłości, ani żalu. Ta miłość, którą tyle razy wyczuwała, dla której ryzykowała tak wiele... ta miłość umarła, tak łatwo zabita strachem.

Powinnam podziękować za to Juranowi. Jeśli Leiard tak łatwo dał się zastraszyć i zrezygnował z miłości, to prędzej czy później coś innego lub ktoś inny i tak zabiłby to uczucie. Każdy, kto kocha Białą, musi być bardziej odporny. Dzięki temu wiem, żeby następnym razem unikać takich słabości u mężczyzn. Im szybciej zapomnę o Leiardzie, tym szybciej znajdę...

Co? Pokręciła głową. Za wcześnie, by myśleć o nowych kochankach. Jeśli znów pokocha, czy ponownie popchnie ją to do kolejnych nieodpowiedzialnych i hańbiących czynów?

Nie, powinna raczej zająć się pracą.

Danjin obserwował ją cierpliwie. A jego podejrzenia co do jej myśli wydawały się aż nazbyt dokładne. Wyprostowała się i spojrzała mu w oczy.

– A ty rozmawiałeś z Raeli? – spytała.

Wzruszył ramionami.

– Raz czy dwa, przelotnie, ale nie na ten temat. Czy chcesz, abym ją spytał?

– Tak, ale nie przed jutrzejszym spotkaniem przy Ołtarzu. Na pewno będziemy omawiać sprawę Sennonu i inni Biali mogą już znać prawdę. – Spojrzała na list kupca. – Zasugeruję, żebyśmy posłali kapłanów i kapłanki do Si.

Danjin nie wydawał się zaskoczony.

– Jako dodatkową obronę?

– Tak. Siyee doznali straszliwych strat podczas tej wojny. Nawet ze swoimi nowymi uprzężami łowieckimi nigdy nie zdołają odeprzeć najeźdźców. Powinniśmy przynajmniej ­dopilnować, aby mogli szybko nawiązać kontakt, gdyby po­trzebowali naszej pomocy.

Myśli o Siyee napełniały ją innym rodzajem tęsknoty i cierpienia. Miesiące, które spędziła na ich ziemi, były zbyt krótkie. Chciałaby mieć powód, aby tam wrócić. Wobec ich uczciwego i prostego sposobu życia, żądania i troski jej własnego ludu wydawały się śmieszne, albo też zbędnie samolubne.

Jednak jej miejsce było tutaj. Bogowie może i dali jej dar lotu, aby mogła przefrunąć nad górami i przekonać Siyee do sojuszu z Białymi, ale to nie znaczy, że powinna przedkładać jeden lud nad inne.

Tak, ale przecież nie mogę porzucić Siyee. Poprowadziłam ich na wojnę i śmierć. Muszę dopilnować, by jeszcze bardziej nie cierpieli z powodu przymierza, które z nami zawarli.

– Większa część ich terenu jest praktycznie niedostępna dla ziemiochodzących – zauważył Danjin. – To spowolni atakujących i da im czas na wezwanie pomocy.

Uśmiechnęła się, gdy użył określenia Siyee na zwykłych ludzi.

– Nie zapominaj o tej czarownicy, która wkroczyła do Si w zeszłym roku, i o tych dzikich ptakach, które ze sobą przywiodła. Nawet kilku pomniejszych czarowników może narobić wiele szkód, jeśli prześlizgną się tam niezauważeni.

– Być może, ale gdyby pentadrianie znów chcieli na nas uderzyć, wątpię, czy przejmowaliby się Si.

– Z naszych sprzymierzeńców Si leży najbliżej południowego kontynentu. Nie ma tam kapłanów ani kapłanek i niewielu Obdarzonych Siyee odebrało szkolenie. To nasz najsłabszy sojusznik.

Danjin zastanowił się i pokiwał głową.

– Poza tym to przecież nie jest tak, że Jarime nie może zrezygnować z kilku kapłanów czy kapłanek. A ci śmiali młodzi ludzie, których wyślesz do Si, powinni być też dobrymi uzdrowicielami. Chcesz przecież, żeby Siyee nadal byli ci wdzięczni. Za dwadzieścia lat tylko najstarsi będą pamiętać, że to ty ­zmusiłaś króla Berro, by wycofał z ich ziemi toreńskich osadników. Młodsi Siyee nie zrozumieją znaczenia tego czynu albo przekonają sami siebie, że mogliby tego dokonać bez twojego udziału. Być może już teraz tak twierdzą.

Pokręciła głową.

– Jeszcze nie.

– To możliwe. Ludzie potrafią się przekonać do czegokolwiek, jeśli tylko chcą na kogoś zrzucić winę.

Skrzywiła się. Zrzucić winę. Żal czy cierpienie skłoniły niektórych ludzi do obwiniania Białych, a nawet bogów za śmierć ich bliskich podczas wojny. Wyczuwała ten żal także u osób bardziej racjonalnych, co było kolejną ujemną stroną zdolności czytania myśli. Czasem miała wrażenie, że każdy mężczyzna, każda kobieta lub dziecko w mieście opłakiwali utraconego krewnego lub przyjaciela.

Byli też ci, co przeżyli. Nie ją jedną dręczyły niechciane wizje wojny. Każdy kto walczył, widział rzeczy straszne, i nie każdy potrafił o nich zapomnieć. Auraya aż zadrżała, myśląc o koszmarach, jakie ją nawiedzały. W snach szła przez nieskończone pole bitwy, a okaleczone trupy błagały ją o pomoc albo wykrzykiwały oskarżenia.

Musimy zrobić wszystko, co możliwe, aby uniknąć następnej wojny, pomyślała. Albo znaleźć lepszą metodę obrony. My, Biali, mamy wielką magiczną siłę. Z pewnością potrafimy odkryć sposób walki, który nie pociąga za sobą tak wielu ofiar.

Nawet gdy się to uda, być może i tak na nic się nie przyda, jeśli bogowie nieprzyjaciela są prawdziwi. Przypomniała sobie poranek na kilka dni przed bitwą, kiedy zobaczyła, jak pentadriańska armia wychodzi z kopalni. Ich przywódca przywołał lśniącą postać. Uznałaby to za iluzję, ale wszystkie jej zmysły krzyczały, iż postać aż promieniuje magiczną mocą.

Cyrklianie zawsze uważali, że pentadrianie wierzą w fałszywe bóstwa. Że Krąg Pięciorga to jedyni bogowie, którzy przeżyli Wojnę Bogów. Czy to możliwe, by wtedy widziała prawdziwego boga?

Po bitwie Biali pytali o to bogów. Chaia uznał, że owszem, po Wojnie mogli powstać nowi bogowie. On i inni z Kręgu badali sprawę.

Od tego czasu wiele razy dyskutowała z pozostałymi Białymi i omawiała różne możliwości. Rian nie chciał się pogodzić z szansą zaistnienia nowych bogów. Zwykle żarliwy i pewny siebie, denerwował się, a nawet gniewał na taką sugestię. Zaczynała rozumieć, że chciałby, aby bogowie byli w jego świecie siłą niezmienną. Siłą, na której mógł polegać, że będzie zawsze taka sama.

W przeciwieństwie do niego, Mairae się tym nie przejmowała. Idea, że na świecie pojawili się nowi bogowie, jakoś wcale jej nie niepokoiła. „My służymy naszym, i tylko to się liczy”, powiedziała kiedyś.

Juran i Dyara nie byli przekonani, czy bóg, którego widziała Auraya, był rzeczywisty. A jednak niepokoiło ich to bardziej niż Mairae. Jak zaznaczył Juran, prawdziwi bogowie stanowiliby dla Ithanii Północnej wielkie zagrożenie. Jego zdaniem, rozpoczynając wojnę, pentadrianie powoływali się na boskie rozkazy, aby wymusić posłuszeństwo wśród swego ludu. Teraz okazało się, że ci bogowie mogą być realni i że zasugerowali – może nawet rozkazali – pentadrianom atak na ziemie cyrklian.

Wszyscy się zgodzili, że jeżeli jeden pentadriański bóg jest prawdziwy, to prawdopodobnie pozostali także. Żaden przecież nie pozwoliłby swym wyznawcom, by służyli fałszywym bożkom.

Auraya zmarszczyła brwi. Jestem pewna, że to, co widziałam, to był prawdziwy bóg, więc muszę wierzyć, że jest na świecie pięciu nowych. Ale to przecież...

– Aurayo?

Podskoczyła i spojrzała na Danjina.

– Tak?

– Czy słyszałaś cokolwiek z tego, co powiedziałem?

Uśmiechnęła się przepraszająco.

– Nie, przepraszam.

– Nie musisz przepraszać. Cokolwiek tak dalece zajęło twoją uwagę, musi być bardzo ważne.

– Tak, ale to samo rozpraszało mnie już tysiąc razy wcześniej. A co mówiłeś?

Danjin uśmiechnął się i zaczął powtarzać to, co jej tłumaczył.

Emerahl siedziała nieruchomo.

Dookoła słyszała głosy nocnego lasu: szelest liści, gwizdanie ptaków, gdzieś w pobliżu trzask gałązek, dźwięk tupiących nóżek.

Skoncentrowała się, gdy odgłos zabrzmiał bliżej. Jakiś cień przesunął się w świetle gwiazd.

Co to takiego? Mam nadzieję, że jadalne... Podejdź bliżej, mały stworze...

Był po zawietrznej od niej, ale to nie miało znaczenia. Wznios­ła wokół siebie magiczną barierę, która zatrzymała zapachy.

A tych nie brakuje, westchnęła żałośnie. Po miesiącu podróży bez zmiany ubrania każdy by brzydko pachniał. Rozea pękłaby ze śmiechu, widząc mnie teraz. Faworyta w jej zamtuzie, ubabrana błotem i śpiąca na ziemi, za jedynego towarzysza mająca obłąkanego tkacza snów...

Pomyślała o Mirarze siedzącym przy ogniu o kilkaset kroków za nią. Pewnie mamrotał do siebie, kłócąc się z tą drugą tożsamością w swojej głowie.

A potem stworzenie pojawiło się w polu widzenia i wszelkie myśli o Mirarze zniknęły.

Breem! ucieszyła się. Smaczny, tłuściutki breem!

Strzała ogłuszającej magii natychmiast zabiła zwierzę. Emerahl wstała, znalazła je i zaczęła przygotowywać do pieczenia. Całą jej uwagę zajęło obdarcie ze skóry, oczyszczenie i znalezienie­ porządnego kija. Na samą myśl o posiłku burczało jej w brzuchu.

Mirar wyglądał tak, jak sobie go wyobraziła. Wpatrywał się w ogień, poruszał wargami i w ogóle nie słyszał, że się zbliża. Starała się iść cicho, w nadziei że usłyszy choć część jego słów, zanim mężczyzna ją zauważy i umilknie.

– ...znaczenia, czy ci wybaczy, czy nie. Nie możesz jej znowu ujrzeć.

– Może mieć znaczenie dla naszego ludu.

– Być może. Ale co jej powiesz? Że nie byłeś wtedy sobą?

– To prawda.

– Nie uwierzy ci. Wiedziała, że istnieję w tobie, ale nigdy nie widziała dosyć, by zrozumieć, co to znaczy. Siedziałem cicho, kiedy byliście razem. Myślisz, że ze względu na dobre wychowanie?

Zamilkł.

Ona, co? myślała Emerahl. Kim jest ta ona? To ktoś, kogo skrzywdził, jeśli to wspomnienie o wybaczeniu ma być wskazówką. Czy ta kobieta była źródłem wszystkich jego problemów, czy tylko niektórych? Uśmiechnęła się. Typowe dla Mirara...

Czekała, ale nie odezwał się więcej. Znów zaburczało jej w brzuchu. Podniósł głowę, więc ruszyła naprzód, jakby dopiero co nadeszła.

– Udane polowanie – powiedziała, pokazując breema.

– To nieuczciwe wobec zwierząt – stwierdził. – Nie mają szans z wielką czarownicą.

Wzruszyła ramionami.

– Nie bardziej nieuczciwe, niż gdybym miała łuk i potrafiła dobrze strzelać. A co ty robiłeś?

– Myślałem, jak miło by było, gdyby bogowie nie istnieli. – Westchnął tęsknie. – Jaki jest sens być potężnym nieśmiertelnym czarownikiem, kiedy niczego użytecznego nie można zrobić ze strachu, że zwróci się ich uwagę?

Zaczęła ustawiać zwierzę nad ogniem.

– A co użytecznego chciałbyś zrobić, co mogłoby ściągnąć ich uwagę?

Wzruszył ramionami.

– Po prostu to, co by było użyteczne w danej chwili.

– Dla kogo użyteczne?

– Dla innych ludzi – odparł z niejakim oburzeniem. – Jak... na przykład oczyszczenie drogi po osunięciu ziemi. Albo uzdrawianie.

– Nic dla siebie?

Prychnął.

– Od czasu do czasu. Może potrzebowałbym ochrony.

Emerahl uśmiechnęła się.

– Może. – Zadowolona, że breem zawisł w odpowiednim miejscu, przykucnęła. – Zawsze będą jacyś bogowie, Mirarze. Tyle że ostatnio trochę im podpadliśmy.

Mężczyzna zaśmiał się z goryczą.

– Ja im podpadłem. Ja ich prowokowałem. Próbowałem powstrzymać przed oszukiwaniem ludzi, rozpowszechniając prawdę na ich temat. Ale ty i pozostali... – Pokręcił głową. – Nic nie zrobiliście. Nic oprócz tego, że byliście potężni. Za to nazwali nas „Dzikimi” i posłali swe sługi, aby nas po­zabijali.

Wzruszyła ramionami.

– Bogowie zawsze mieli nas na oku. Ale ty nadal możesz leczyć innych, nie zwracając ich uwagi.

Nie słuchał jej.

– To jak być zamkniętym w skrzyni. Chcę wyjść i się przeciągnąć.

– Jeśli to zrobisz, to proszę, z daleka ode mnie. Wciąż podoba mi się życie. – Uniosła głowę. – Jesteś pewien, że Siyee nie zobaczą naszego ogniska?

– Na pewno – uspokoił ją. – Niebezpiecznie jest latać nocą nad górami. Wzrok mają dobry, ale nie aż tak.

Poprawiła breema na rożnie, usiadła i wpatrzyła się w Mi­rara. Opierał się o pień drzewa, żółte światło ognia podkreślało rysunek jego szczęki i czoła, a niebieskim oczom nadawało odcień bladej zieleni.

Gdy odwrócił głowę i spojrzał jej w oczy, poczuła dreszcz bólu i radości. Nie sądziła, że znowu go zobaczy, a oto był przed nią żywy i...

...nie całkiem normalny. Opuściła wzrok, wspominając, jak próbowała go wypytywać. Nie mógł jej wytłumaczyć, w jaki sposób zachował życie. Nie miał żadnych wspomnień starcia, które powinno go zabić, choć słyszał o nim. A to dodawało wiarygodności twierdzeniom tej drugiej tożsamości, Leiarda. Leiard uważał, że nosi w umyśle przybliżenie osobowości Mi­rara, uformowane z wielkiej ilości wspomnień łącza martwego przywódcy tkaczy snów, które uzyskał w trakcie łączenia umysłów z innymi tkaczami.

Ale to jest ciało Mirara, pomyślała. Och, jest o wiele chudszy i z tymi białymi włosami wydaje się znacznie starszy, ale oczy pozostały te same...

Mirar wierzył, że to ciało należy do niego, ale nie potrafił wyjaśnić, jak to możliwe. Z drugiej strony Leiard uważał swoje podobieństwo do Mirara za zwykły zbieg okoliczności. Kiedy Leiard panował nad ciałem, poruszał się w zupełnie inny sposób niż Mirar i Emerahl zastanawiała się, jak w ogóle zdołała go rozpoznać. Tylko wtedy, gdy Mirar przejmował kontrolę, była pewna, że ciało jest jego.

Pytała Leiarda o wspomnienia łącza. Jeśli to jest prawdą, to jak do tego doszło? W jaki sposób zebrał tak wiele wspomnień Mirara? Czy jest możliwe, że Leiard albo ktoś, z kim się łączył, zebrał wspomnienia Mirara od wielu, bardzo wielu tkaczy snów?

Leiard nie przypominał sobie, od kogo te wspomnienia pochodzą. Prawdę mówiąc, jego pamięć wydawała się równie niepewna jak Mirara. Całkiem jakby obaj dysponowali połówką wspólnej przeszłości, ale żadna nie wypełniała luk w tej pozostałej.

Pytała ich obu o ten sen o wieży, który ją nawiedzał przez długie miesiące i który jej zdaniem dotyczył śmierci Mirara. Żaden go nie rozpoznał, choć wydawało się, że u Mirara wzbudził niepokój.

To irytujące. Nie była pewna, czego chciał od niej Mirar. Kiedy go znalazła na polu bitwy, uzdrawiał rannych, tak jak pozostali tkacze snów, ale najwyraźniej to mu nie wystarczało – inaczej nie prosiłby, aby zabrała go ze sobą. Nie powiedział jednak, dokąd powinna go zabrać. Pozostawił jej wybór.

Wiedząc, jak sprawnie mu szło wpadanie w kłopoty z bogami, ruszyła z nim do najbezpieczniejszego, najbardziej oddalonego miejsca, o jakim wiedziała. Wkrótce potem odkryła Leiarda. Wydawało się, że akceptuje jej towarzystwo tylko dlatego, że nie ma żadnego wyboru. Wyczuwała emocje obu mężczyzn. Odkrycie, że umysł Mirara jest otwarty i czytelny, było dla niej szokiem. Dopiero później przypomniała sobie, że Mirar nigdy nie był w stanie tak dobrze jak ona ukryć swoich myśli. Była to umiejętność, która wymagała czasu i pomocy kogoś potrafiącego czytać w myślach. I jak wszystkie Dary, trzeba było ją ćwiczyć, inaczej umysł zapominał.

A to znaczyło, że bogowie odczytają jego myśli, jeśli przypadkiem go dostrzegą, a poprzez niego wykryją i ją. Mirar wiedział przecież, kim jest.

Oczywiście mogą nie mieć żadnych powodów, aby w ogóle zwracać uwagę na tego wpół oszalałego tkacza snów. Jedyne, czego była pewna, to że bogowie nie mogą być w kilku miejscach równocześnie. Odległości mogli pokonywać w jednej chwili, lecz ich uwaga dotyczyła pojedynczych miejsc. A mieli ostatnio tak wiele spraw, które ich zajmowały, że szansa zauważenia Mirara pozostawała nikła.

Jeśli jednak spojrzą, kogo zobaczą? Leiarda czy Mirara? Mirar powiedział jej o bogach coś, czego wcześniej nie ­wiedziała: nie widzieli fizycznego świata inaczej, niż poprzez oczy śmiertelnych. Po stu latach nie pozostali już przy życiu śmiertelnicy, którzy spotkali wcześniej Mirara, a więc nikt nie mógł go rozpoznać. Nawet tkacze snów, mający wspomnienia z łączy umysłów z poprzednikami, mogliby go teraz nie poznać. Pamięć fizycznego wyglądu była rzeczą indywidualną.

Był więc rozpoznawalny jedynie dla nieśmiertelnych: dla niej, innych Dzikich i dla Jurana z Białych. Jednakże Mirar, którego pamiętali, wyglądał bardziej zdrowo niż ten. Miał starannie przystrzyżone blond włosy, a także gładką skórę i więcej mięśni na kościach. Kiedy wspomniała o tym, jak bardzo się zmienił, roześmiał się tylko i opisał, jak wyglądał dwa lata temu: miał długie włosy i brodę i był jeszcze chudszy niż teraz.

Mówił też, że bardziej się niepokoi, by nie rozpoznano w nim Leiarda, choć nie tłumaczył dlaczego. Wydawało się, że tkacz snów tak samo sprawnie pakuje się w kłopoty, jak wcześniej Mirar.

Podróż przez góry Si była trudna i powolna, ale nie niemożliwa dla kogoś tak Obdarzonego jak oni. Jeśli ktoś ich ścigał, to na pewno został daleko z tyłu.

Mirar ziewnął i zamknął oczy.

– Ile jeszcze?

– Długo by o tym mówić – odparła.

Nie chciała mu zdradzić, dokąd idą. Gdyby wiedział, bogowie mogliby odczytać to z jego umysłu i wysłać kogoś na spotkanie.

Wykrzywił wargi w uśmiechu.

– Pytałem, kiedy ten breem będzie gotowy.

Zaśmiała się.

– Akurat. Co wieczór pytasz, ile drogi nam jeszcze zostało.

– Faktycznie, pytam. – Uśmiechnął się. – Ile jeszcze?

– Godzinę – powiedziała, wskazując głową na breema.

– Czemu nie upieczesz go magicznie?

– Smakują lepiej, gdy piecze się je wolno, i jestem zbyt zmęczona, żeby się skoncentrować. – Spojrzała na niego bacznie. Wydawał się znużony. – Prześpij się. Obudzę cię, gdy będzie gotowy.

Prawie niedostrzegalnie kiwnął głową. Wstała i ruszyła na poszukiwanie opału. Jutro dotrą do celu. Jutro wreszcie będą ukryci przed wzrokiem bogów.

A potem?

Westchnęła.

A potem przekonamy się, czy zdołam jakoś uporządkować to, co się dzieje w tym jego poplątanym umyśle.

2

– Te są piękne – powiedziała Teiti, przesuwając się do następnego straganu.

Imi spojrzała na lampy. Każda z nich była ogromną muszlą, w której wyrzeźbiono maleńkie otworki, tak że płomień wewnątrz zapalał tysiące niewielkich świetlnych punktów. Były bardzo ładne, ale niedostatecznie cenne dla ojca. Dla niego potrzebne jest coś wyjątkowego.

Zmarszczyła nosek i odwróciła się. Ciotka Teiti nie mówiła już nic więcej o lampach. Wystarczająco długo była opiekunką Imi, aby wiedzieć, iż próba przekonania księżniczki, że coś jest piękne, poskutkuje tylko upewnieniem jej, że piękne nie jest.

Przeszły do kolejnego stoiska, na którym znajdowały się naczynia po brzegi wypełnione różnokolorowymi proszkami: koralem, wodorostami, kawałkami kamieni szlachetnych, suszonymi czy zakonserwowanymi morskimi stworzeniami i roślinami znad i spod wody.

– Patrz – zawołała Teiti – amma! Bardzo rzadkie. Wytwórcy perfum robią z nich wspaniałe zapachy.

Sprzedawca, gruby mężczyzna z lśniącą oleiście skórą, skłonił się przed nimi.

– Witaj, mała księżniczko. Czyżby amma zwróciła twoją uwagę? To suszone łzy wielkoryby. Bardzo rzadkie. Chciałabyś powąchać?

– Nie – odparła Imi, kręcąc głową. – Ojciec pokazał mi kiedyś ammę.

Skłonił się, gdy Imi odeszła. Teiti była chyba rozczarowana, ale milczała. Minęły jeszcze kilka straganów, a księżniczka westchnęła ciężko.

– Sama nie wiem, czy zdołam coś znaleźć – poskarżyła się. – Najrzadsze, najcenniejsze towary trafiają prosto do mojego ojca, a on i tak zatrudnia już najlepszych wytwórców w mieście.

– Cokolwiek mu dasz, będzie cenne – odparła Teiti. – Choćby to była garść piasku, przyjmie ją jak skarb.

Imi niecierpliwie zmarszczyła brwi.

– Wiem, ale to jego czterdziesty pierwszodzień. Wyjątkowa okazja. Muszę mu znaleźć coś lepszego niż wszystko, co dostał wcześniej. Chciałabym...

To zdanie pozostawiła niedokończone. Chciałabym, aby pozwolił na handel z ziemiochodzącymi. Wtedy mogłabym mu znaleźć coś, czego jeszcze nie widział.

Ale to było coś, o czym przecież nie powinna nic wiedzieć. W dniu kiedy ziemiochodząca czarownica wkroczyła do miasta, Imi siedziała zamknięta w swoim pokoju. Wysłała Teiti, żeby sprawdziła, co się dzieje, ale także po to, aby sama mogła zrobić coś w sekrecie.

Za starym rzeźbionym panelem w jej pokoju znajdował się wąski tunel, akurat tak duży, aby mogła się do niego wślizgnąć. Początkowo był zablokowany, ale oczyściła go już dawno temu. Na końcu znajdował się pokój o ścianach, po których biegły rury. Jeśli przyłożyła ucho do którejś z nich, słyszała, co się działo na drugim końcu. Ojciec kiedyś jej o tym opowiedział i wyjaśnił, że stąd zna tajemnice swych poddanych.

W tym dniu, kiedy ziemiochodząca weszła do miasta, Imi przecisnęła się przez tunel w nadziei, że dowie się, co zaniepokoiło straże. Usłyszała, jak ta kobieta proponuje ojcu przyjaźń między ziemiochodzącymi i Elai. W ramach tego sojuszu jej lud mógłby się pozbyć piratów, którzy od tak dawna mordowali­ i okradali Elai, zmuszając ich do życia w podwodnym mieście. W zamian Elai mieliby w razie potrzeby pomóc ludowi ziemiochodzącej. Mogliby także wymieniać różne rzeczy. Jej lud mógłby kupować od Elai, a Elai od jej ludu. Wydawało się to całkiem dobrym pomysłem, ale ojciec odmówił. Uważał, że wszyscy ziemiochodzący to niegodni zaufania kłamcy, złodzieje i mordercy.

Wszyscy nie mogą być tacy, myślała Imi. Prawda?

Gdyby tak, to ląd musiałby być straszliwym miejscem, gdzie każdy próbowałby okraść każdego, a ludzie cały czas byliby mordowani. Może i tak, bo przecież mieli mnóstwo cennych rzeczy, o które mogli walczyć.

Imi pokręciła głową.

– Wracajmy.

Ciotka przytaknęła.

– Może następnym razem znajdziemy coś niezwykłego.

– Może – odparła z powątpiewaniem Imi.

– Wciąż masz jeszcze miesiąc, żeby znaleźć prezent.

Targ znajdował się niedaleko Wrót, wielkiego jeziora, które było przejściem do podwodnego miasta. Kiedy zobaczyły ogromną mroczną jaskinię wypełnioną wodą, Imi poczuła tęsknotę. Tylko kilka razy w życiu wyprawiła się poza miasto, zawsze w towarzystwie licznej straży. Na tym polega problem bycia księżniczką. Nigdzie nie można się ruszyć bez eskorty.

Już dawno temu nauczyła się nie pamiętać o uzbrojonych strażnikach, którzy podążali za nią i Teiti. Potrafili być niezauważalni i nie wchodzili jej w drogę. Niezauważalni... Imi uśmiechnęła się. To było nowe słowo, którego niedawno się nauczyła. Powtórzyła je cichutko.

Zeszli z rynku w stronę Głównej Rzeki. Nie była to naprawdę rzeka, gdyż nie było w niej wody, ale wszystkie szlaki w mieście nazywane były rzekami, strumieniami, potokami czy strużkami. Duże publiczne jaskinie nazywano sadzawkami; czasem kałużami, jeśli ktoś chciał zakpić z danej okolicy.

Główna Rzeka była najszerszym szlakiem w mieście. Prowadziła prosto do pałacu. Imi nigdy nie widziała, żeby było tu pusto, nawet w środku nocy. Zawsze ktoś tędy przechodził, choćby tylko kurier spieszący do lub z pałacu. Albo nocna straż strzegąca pałacowej bramy.

Ale dzisiaj Rzeka była zatłoczona. Dwóch idących dotąd z tyłu strażników wyprzedziło ją, aby przypilnować, by ludzie schodzili z drogi. Gwar powstający z tak licznych głosów, człapiących stóp, muzyki i śpiewów ulicznych aktorów był ogłuszający.

Pochwyciła strzęp melodii i zatrzymała się. Była to nowa piosenka zatytułowana Biała Dama. Imi była pewna, że opowiada o ziemiochodzącej. Ojciec zabronił grania tej melodii w pałacu. Teiti chwyciła księżniczkę za ramię i pociągnęła za sobą.

– Nie utrudniaj pracy strażnikom – rzuciła cicho.

Imi nie spierała się.

I tak nie mogę za bardzo zainteresować się tą piosenką, uznała, bo się domyślą, że wiem o ziemiochodzącej.

Dotarły do końca Głównej Rzeki. Teiti odetchnęła z ulgą, kiedy porzuciły tłum i przeszły przez bramę do spokojnej pałacowej sadzawki. Strażnik wystąpił naprzód i skłonił się przed Imi.

– Król życzy sobie widzieć ciebie, księżniczko – oświadczył oficjalnie. – Czeka w głównej sali.

– Dziękuję – odparła, z trudem opanowując podniecenie.

Ojciec chciał się z nią spotkać w środku dnia! Nigdy przedtem nie miał czasu na rozmowy o tej porze. To musi być coś ważnego.

Teiti uśmiechnęła się z aprobatą, widząc opanowanie podopiecznej. Przeszły głównym strumieniem pałacu krokiem pełnym godności, ale irytująco powolnym. Strażnicy uprzejmie kiwali głowami, gdy ich mijały. Strumień był pełen mężczyzn i kobiet, czekających na audiencję u króla. Kłaniali się, gdy Teiti i Imi zmierzały prosto do otwartych drzwi sali tronowej.

Kiedy Imi wkroczyła do wielkiej komnaty, zobaczyła ojca opartego o poręcz tronu. Rozmawiał z jednym z czterech siedzących przed nim ludzi. Rozpoznała doradcę ojca, pałacowego szambelana i głównego krawca. Na jej widok ojciec uśmiechnął się szeroko i rozłożył ramiona.

– Imi! Chodź, uściskaj ojca.

Uśmiechnęła się i zapominając o wszelkich formalnościach, pobiegła przez komnatę. Kiedy wskoczyła mu w ramiona, poczuła mocny uścisk i wibracje śmiechu z głębi piersi.

Wypuścił ją i posadził sobie na kolanach.

– Musisz mi odpowiedzieć na ważne pytanie – rzekł.

Kiwnęła głową z bardzo poważną miną.

– Tak, ojcze.

– Jakie rozrywki chciałabyś ujrzeć na naszym przyjęciu?

Uśmiechnęła się.

– Tańce! Żonglerów i akrobatów!

– Oczywiście – zgodził się. – Co jeszcze? Czy masz pomysł na coś wyjątkowego?

Zastanowiła się głęboko.

– Latający ludzie!

Uniósł brwi i spojrzał na doradcę.

– Myślisz, że kilkoro Siyee zgodziłoby się tu przybyć?

Imi z podnieceniem podskakiwała mu na kolanach.

– Przylecą? Przylecą?

Doradca uśmiechnął się.

– Poproszę, ale niczego nie obiecuję. Może nie lubią przebywać pod ziemią, gdzie nie widać nieba, albo nie potrafią latać w małej przestrzeni. Tutaj nie ma dość miejsca.

– Oddamy im naszą największą, najwyższą jaskinię – zaproponowała Imi. – I pomalujemy strop na niebiesko jak niebo.

W oczach ojca błysnęło zainteresowanie.

– To byłby widok...

Uśmiechnął się do niej, a ona szukała nowych pomysłów, które mogłyby go ucieszyć.

– Połykacze ognia! – wykrzyknęła.

Skrzywił się, wspominając prawdopodobnie wypadek, który zdarzył się kilka lat temu, kiedy zdenerwowany połykacz oblał się płonącym olejem.

– Dobrze – rzekł. – To już wszystko?

Pomyślała jeszcze chwilę.

– Szukanie skarbu, dla dzieci.

– Chyba już jesteś na to za duża.

– Jeszcze nie... Nie, jeśli urządzimy to na zewnątrz.

Jego twarz wyrażała dezaprobatę.

– Nie, Imi. To zbyt niebezpieczne.

– Ale możemy zabrać straże i urządzić to gdzieś...

– Nie.

Nadąsała się i odwróciła głowę. Z pewnością na zewnątrz nie było aż tak niebezpiecznie. Z informacji, które podsłuchała w pokoiku z rurami, wynikało, że piraci nie krążyli wokół wysp przez cały czas. Ludzie codziennie wypływali na zewnątrz, aby zdobywać pożywienie czy towary do handlu. Kiedy jednak ktoś ginął, to zwykle na zewnętrznych wyspach albo w ogóle z dala od ich wysp.

– Coś jeszcze?

Słyszała udawaną wesołość w jego głosie. Poznawała, kiedy uśmiech ma wymuszony, gdyż zmarszczki wokół oczu się wtedy nie pogłębiały.

– Nie – odparła. – Tylko mnóstwo prezentów.

Tym razem zmarszczki się pojawiły.

– Oczywiście – zapewnił. – A teraz, wobec wszystkich tych sugestii, o które musimy zadbać, mam mnóstwo pracy. Wracaj do Teiti.

Pochyliła się i pocałowała go w policzek, potem zsunęła się z kolan i wróciła do ciotki. Ta uśmiechnęła się, wzięła ją za rękę i wyprowadziła z sali. W strumieniu na zewnątrz stała duża grupa kupców. Gdy przechodziła obok, słyszała, jak pomrukują do siebie.

– ...czekamy od trzech dni.

– To należy do mojej rodziny od trzech pokoleń. Nie mogą...

– ...nigdy nie widziałem tak wielkich morskich dzwonków. Ogromne jak pięści!

Morskie dzwonki? Imi zwolniła i udała, że otrzepuje ubranie.

– Ale odkryli je ziemiochodzący. Teraz ich dobrze pilnują.

– Może spróbujemy jakoś odwrócić ich uwagę? A wtedy...

Rozmowa stała się zbyt cicha, kiedy Imi ruszyła dalej. Morskie dzwonki wielkie jak pięści? Jej ojciec uwielbiał morskie dzwonki. Czy może poprosić tych kupców, aby zdobyli dla niej jeden? Zmarszczyła czoło. Brzmiało to tak, jakby planowali dużą wyprawę, aby zebrać wiele takich dzwonków. Kiedy im się to uda, wszędzie będą sprzedawać dzwonki wielkości pięści. Staną się czymś pospolitym i nudnym.

Chyba że namówię kogoś, aby zakradł się tam i zdobył dla mnie jeden, zanim dostaną się tam kupcy. Uśmiechnęła się. Tak! Muszę się tylko dowiedzieć, gdzie one są.

A to będzie łatwe. Dziś wieczorem znowu wyprawi się do pokoju z rurami.

:Idziesz, Aurayo? zapytał Juran.

Auraya podskoczyła, słysząc głos w umyśle. Upuściła zwój, który czytała – fascynującą opowieść żeglarza, uratowanego przed utonięciem przez kogoś z morskiego ludu. Poderwała się z krzesła. Nagły ruch zaalarmował veeza. Zwierzak pisnął, wbiegł po oparciu krzesła, na którym spał, i wspiął się na ścianę.

– Przepraszam cię, Figiel – powiedziała, podchodząc do ściany i wyciągając do niego rękę. – Nie chciałam cię wy­straszyć.

Patrzył na nią oskarżycielsko, rozczapierzonymi łapkami trzymając się ściany.

– Ałaja straszy. Ałaja niedobra.

– Przepraszam. Chodź, to cię podrapię.

Pozostał tuż poza zasięgiem. Wąsiki drżały mu lekko, jak wtedy, kiedy starał się być godzien swego imienia.

:Ałaja goni Figl, odezwał się cienki głosik w jej umyśle.

– Nie, Figiel. Ja...

:Aurayo? zawołał Juran.

:Tak. Już idę. Gdzie jesteś?

:U stóp Wieży.

:Zaraz tam będę.

Westchnęła i zostawiła Figla na ścianie. Umieściła puchar na brzegu zwoju, żeby wiatr go nie zdmuchnął, podeszła do okna i otworzyła je.

Gdy się skupiła, napłynęła świadomość świata. Jakoś wiedziała, gdzie się znajduje w relacji do gruntu w dole, do ziemi i nieba wokół. Ściągając do siebie magię, pomyślała o niewielkiej zmianie pozycji. Trochę wyżej, a potem na zewnątrz... Po chwili unosiła się już za oknem, pod stopami mając tylko powietrze. Znów zmieniła pozycję, odwróciła się i zamknęła okno.

Poniżej leżały tereny Świątyni. Unosząc się w powietrzu, miała wrażenie, jakby jedna jej stopa spoczywała na okrągłym dachu Kopuły, a druga na sześciokątnym budynku zwanym Pięć Domów, gdzie mieszkali kapłani. Poza Białą Wieżą za jej plecami cały teren Świątyni składał się ze starannie uprawianych ogrodów, ukształtowanych w formę kręgów – gdyż właśnie koło było symbolem bogów. Przed sobą, po prawej stronie widziała wstążkę odbitego nieba – to jedna z wielu rzek w Jarime zmierzała w kierunku morza.

Zaczęła opadać. Kiedy poruszała się w ten sposób, zupełnie nie przypominało to latania. Nazywała to lataniem tylko dlatego, że nie przychodziło jej do głowy żadne prostsze określenie tego, co robi. „Poruszanie się w relacji do świata” było trochę przydługie.

Oprócz świadomości świata pojawiła się też nowa świadomość magii w tym świecie. Podczas ostatniej bitwy, kiedy ściągnęła do siebie więcej magii niż kiedykolwiek wcześniej, uświadomiła ją sobie tak, jak jeszcze nigdy.

Cyrklianie i tkacze snów zgadzali się, że świat jest przesycony magią. Wszelkie żywe istoty mogły ściągać ją do siebie i przelewać do fizycznego świata. Sposoby jej wykorzystywania nazywano Darami i trzeba się ich było uczyć, tak jak dowolnej umiejętności fizycznej. Większość żywych istot, w tym ludzie, mogli korzystać z niewielkiej ilości magii, a zatem ich Dary były ograniczone, jednak niektórzy byli silniejsi i bardziej utalentowani. Jeśli byli ludźmi, nazywano ich czarownikami.

Sama byłam niezwykle potężną czarownicą, zanim bogowie powiększyli moją moc i uczynili Białą, przypomniała sobie, spoglądając na pierścień. Ciekawe jakie życie prowadziłabym, gdybym żyła w czasach przed cyrkliańskimi kapłanami.

Lubiła myśleć, że używałaby swych Darów, aby pomagać ludziom, że nie stałaby się istotą silną i okrutną, jak wielu potężnych czarowników w przeszłości. Osoby takie jak Dzicy, zdolni uzyskać nieśmiertelność, miały skłonność, by źle wykorzystywać swoją moc i swoje stanowiska.

Być może ludzie nie byli stworzeni, by posiadać taką moc. Być może fizyczne istnienie czyni ich podatnymi. Prawdziwi bogowie nie znali zepsucia. Nie posiadali fizycznej postaci, istnieli tylko w wypełniającej wszystko czystej magii, która ich stworzyła.

Auraya zatrzymała się gwałtownie.

Potrafię wyczuwać magię. Czy to znaczy, że ich także potrafię wyczuć?

Ta możliwość była jednocześnie niepokojąca i ekscytująca. Spojrzała w dół. Ziemia była już blisko. Ruszyła w jej kierunku, aż zrównała się ze szczytem wejścia do Wieży, potem zwolniła i łagodnie wylądowała.

Spoglądając pod łukami, ujrzała w holu innych Białych. Mairae zauważyła ją i się uśmiechnęła. Pozostali natychmiast podążyli za jej wzrokiem. Twarz Jurana złagodniała na widok Aurai. Ruszył w jej stronę, a pozostali pospieszyli za nim.

– Zrobiłaś sobie poranną wycieczkę dookoła Wieży? – zapytał, wskazując jej miejsce obok siebie i kierując się do Kopuły.

– Nie – odparła. – Muszę przyznać, że zupełnie zapomniałam o czasie.

– Zapomniałaś? – zawołała Mairae. – O swojej rocznicy?

– Nie o tym – odparła z chichotem Auraya. – Tylko o czasie. Danjin przyniósł mi do czytania fascynujący zwój o Elai. – Spojrzała na Jurana. – Czy wyślesz mnie do nich znowu, abym drugi raz zaproponowała im przymierze?

Juran uśmiechnął się.

– Omówimy to przy Ołtarzu.

Kapłani i kapłanki stojący albo spacerujący wokół Wieży i Kopuły zatrzymywali się, by na nich popatrzeć. Auraya z czasem przyzwyczaiła się do tych spojrzeń pełnych ciekawości i podziwu. Nauczyła się je przyjmować jako pewien element swojej roli i nie budziły już w niej zakłopotania.

Czy czyni mnie to istotą próżną i rozpieszczoną? zastanawiała się. Zadanie nie jest łatwe. Pracuję ciężko i nie dla własnej korzyści. Służę bogom, jak oni, lecz przypadkiem jestem bardziej Obdarzona i lepsza w tym, co robię. Ale nadal mogę popełniać błędy.

W jej pamięci błysnęła twarz Leiarda, a po niej jak zwykle uczucie bólu. Postarała się wypchnąć z umysłu jedno i drugie.

Przeszli pod jednym z szerokich łuków Kopuły, porzucając delikatne poranne słońce. Kiedy oczy przyzwyczaiły się do mroku, ciemność wewnątrz nabrała kształtu. Pośrodku ogromnej sali na podwyższeniu stał Ołtarz.

Pięć trójkątnych ścian konstrukcji opadało do podłogi jak rozwijający się kwiat. Juran stanął na jednej z nich i przeszedł do środka, gdzie umieszczono stół i pięć krzeseł. Inni poszli jego śladem. Kiedy zajęli miejsca, ściany z wolna uniosły się w górę i zetknęły nad ich głowami, zamykając ich w czymś, co stało się teraz pięciościennym pokojem.

Auraya spojrzała kolejno na innych Białych. Juran nabierał tchu, gotów wymówić słowa rytuału. Dyara siedziała spokojnie. Rian marszczył czoło – od czasów wojny nie wyglądał na zadowolonego. Mairae skrzyżowała ręce, a palce jednej dłoni bębniły bezgłośnie o ramię drugiej.

– Chaio, Huan, Lore, Yranno, Saru – zaczął Juran. – Po raz kolejny dziękujemy wam za pokój, który przynieśliście Ithanii, i za dary, które pozwoliły nam go utrzymać. Dziękujemy za waszą mądrość i przewodnictwo.

– Dziękujemy wam – wymruczała Auraya wraz z innymi.

Skupiła się na magii wokół nich. Jeśli bogowie byli blisko, ona ich nie wyczuwała.

– Dziś mija rok od wyboru Aurai, kolejny rok naszej służby dla was. Omówimy wydarzenia tego okresu i zastanowimy się, co czynić dalej. Jeśli nasze plany będą się różnić od waszych, proszę, przekażcie nam swoje życzenia.

– Prowadźcie nas – wymruczeli pozostali.

Juran rozejrzał się wokół stołu.

– Wiele małych przymierzy pokojowych i jedna duża wojna – powiedział. – To jedno z możliwych podsumowań tego roku.

Auraya nie mogła powstrzymać krzywego uśmiechu.

– Najpierw zajmiemy się sprawami bliżej domu. – Zwrócił się do Dyary. – Jak wygląda sytuacja w Genrii i Torenie?

Kobieta wzruszyła ramionami.

– Właściwie bardzo dobrze. Król Berro zachowuje się ostatnio zaskakująco rozważnie. Król Guire jest wrażliwy jak zwykle. Obaj nawzajem łaskawie doceniają swój udział w wojnie i wyrażają podziw dla talentu wojowników. – Przewróciła oczami. – Czekam, aż im minie to całe samcze napuszenie i przejdą do sprzeczek.

Juran parsknął śmiechem i zwrócił się do Aurai.

– Jak się miewają Siyee?

Skrzywiła się tylko.

– Nie miałam od nich wieści od czasu, gdy odlecieli z pola bitwy. – Przerwała. – O wiele łatwiej byłoby się z nimi porozumiewać, gdyby byli tam kapłani. Obiecałam im, że wyślę do nich kilkoro jako nauczycieli i uzdrowicieli.

Juran zmarszczył czoło.

– To trudna podróż.

– Tak – zgodziła się Auraya. – Ale jestem pewna, że znajdziemy kilkoro młodych kapłanów, którzy podejmą ten wysiłek w zamian za szansę osiedlenia się w miejscu, które widziało niewielu ziemiochodzących. Możemy wynająć tego przewodnika, który przekazał naszą pierwszą propozycję przymierza.

– Dobrze. Zorganizuj to, Aurayo. I zapytaj, czy jacyś Siyee byliby zainteresowani dołączeniem tutaj do kapłanów. – Zwrócił się do Riana. – Co u Dunwayczyków?

– Teraz są szczęśliwi – odparł. – Dla ludu wojowników nie ma nic przyjemniejszego od szansy udziału w tak wielkiej wojnie. Są niemal rozczarowani, że się zakończyła.

Juran uśmiechnął się krzywo.

– Co z pułapkami na przełęczy?

– Wciąż je usuwają.

– Jak długo im to zajmie?

– Jeszcze kilka tygodni.

Mairae uśmiechnęła się, gdy Juran zwrócił się do niej.

– Żadnych skarg od Somreyan. Odeszli tydzień temu i dziś lub jutro powinni dotrzeć do Arbeem.

Juran kiwnął głową.

– To zostali nam Sennończycy.

Ku zdziwieniu Aurai, spojrzał na Dyarę, która zdała już relację z dwóch krajów, Torenu i Genrii. Z pewnością nie wzięłaby na siebie trzeciego, zwłaszcza że stanął on po stronie pentadrian, a praca z nim okaże się trudna i czasochłonna.

– Cesarz osobiście wysłał wiadomość, proponując „nową erę przyjaźni” – odparła Dyara, a jej pełen dezaprobaty wyraz twarzy zdradzał, co o tym sądzi. – Plotki głoszą, że podarł sojusz, który podpisał z pentadrianami.