Zupa z ryby fugu - Monika Szwaja - ebook + audiobook + książka

Zupa z ryby fugu ebook i audiobook

Monika Szwaja

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ryba fugu jest bardzo smaczna, ale jeśli będziemy obchodzić się z nią nieostrożnie – możemy otruć siebie i współbiesiadników. Na śmierć. Podobnie z naszym życiem. Jest ono jak potrawa dla inteligentnych. Trzeba zawsze myśleć o tym, co robimy, jakie decyzje podejmujemy – choćby targały nami szekspirowskie zgoła emocje - inaczej może się tak zdarzyć, że ktoś (my sami?) zapłaci wysoką cenę za nasz brak rozwagi.

Kobieta chce mieć dziecko – czy to zbyt wielkie żądanie? Chce być matką – czy jest w tym coś złego? Wykorzystuje możliwości, które daje współczesna nauka – po to jest nauka! W pewnym momencie jednak schodzi z bezpiecznej ścieżki – emocje wzięły górę, rozum zasnął, obudziły się upiory. Kobieta podejmuje decyzje, nie licząc się z nikim. Ważne jest tylko osiągnięcie celu. Młoda dziewczyna, studentka – rozsądna, inteligentna, zrównoważona – chce studiować na mało opłacalnym kierunku, dla własnej satysfakcji teraz i w przyszłości. Jest osamotniona w swoich dążeniach, rodzice widzieliby ją na bardziej praktycznych studiach, a w przyszłości w rodzinnym biznesie. Dziewczyna nie ma wsparcia z ich strony. Przyjaźń kolegów z uczelni nie wystarczy na mieszkanie, jedzenie, życie. Dziewczyna podchwytuje podsunięty jej pomysł na zarobienie pieniędzy i od razu wie, że podejmuje ryzyko. Nie wyobraża sobie jednak rozmiarów tego ryzyka. Obie te młode kobiety przypominają trochę kucharza, który beztrosko bierze rybę fugu za ogon i w całości wrzuca ją do garnka z zupą. Ktoś będzie musiał zapłacić za ten brak refleksji... a cena może być wysoka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 468

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 45 min

Lektor: monika szwaja

Oceny
4,6 (143 oceny)
102
32
6
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewazab100

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Przeczytam wszystkie książki tej autorki. Lektorka tez super.
10
Ana710

Nie oderwiesz się od lektury

dobrze się słucha, miła lektura
10
1bafe37f-5b6d-4796-8478-48f7f2345089

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Margolcia23

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka, czyta się lekko, przyjemnie, polecam
00
MW3008

Dobrze spędzony czas

Polecam
00

Popularność




www.wydawnictwosol.pl

 

Copyright © Monika Szwaja 2007

www.monikaszwaja.pl

Redakcja:

Elżbieta Tyszkiewicz

Korekta:

Elżbieta Lipińska

Okładka:

Leszek Żebrowski

Warszawa 2012

ISBN 978-83-62405-67-1

Wydawca:

Wydawnictwo SOLMonika Szwaja • Mariusz Krzyżanowski05-600 Grójec, Duży Dół [email protected]

ePub i Redakcja techniczna:

Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châ[email protected]

Powieść tę pozwalam sobie zadedykować Pani, która przyszła do mnie kiedyś po spotkaniu autorskim i przedstawiła mi swego ślicznego kilkuletniego synka, mówiąc, że jest on dzieckiem„in vitro”.

Ser­decz­ne po­dzię­ko­wa­nie skła­dam Pa­nu Pro­fe­so­ro­wi Sła­wo­mi­ro­wi Woł­czyń­skie­mu za to, że tak cier­pli­wie po­sze­rzał mo­ją wie­dzę na te­mat za­gad­nień opi­sa­nych w tej książ­ce. Dzię­ku­ję rów­nież wszyst­kim życz­li­wym, któ­rzy udzie­la­li mi przy pi­sa­niu cen­nych rad.

– A że­by to naj­ja­śniej­szy szlag tra­fił!

Ta ma­ło ory­gi­nal­na in­wo­ka­cja za­brzmia­ła wpraw­dzie nie­zbyt gło­śno, ale na­ła­do­wa­na by­ła du­żą eks­pre­sją. Ani­ta Do­li­na-Gra­bi­szyń­ska, zwa­na rów­nież Ni­tecz­ką, wy­ję­ła z szaf­ki pacz­kę ol­łej­sów ze skrzy­deł­ka­mi i, wzdy­cha­jąc, uży­ła jed­ne­go z nich zgod­nie z prze­zna­cze­niem. Usia­dła na se­de­sie, usi­łu­jąc po­wstrzy­mać płacz.

Bied­ny Cy­pek. Bę­dzie bar­dzo roz­cza­ro­wa­ny.

Do­brze, że te­ścio­wa o ni­czym nie wie, by­ła­by wście­kła. Ona zresz­tą ca­ły czas jest wście­kła...

Za­czę­ło jej się to od mo­men­tu, kie­dy po­zna­ła na­zwi­sko Ani­ty. By­ło to wcze­sną wio­sną dwa ty­sią­ce czwar­te­go ro­ku, pod­czas uro­czy­ste­go śnia­da­nia wiel­ka­noc­ne­go. Pier­wo­rod­ny i je­dy­ny syn Ka­li­ny z Mu­szyń­skich i Bo­ży­sła­wa hra­bie­go Do­li­na-Gra­bi­szyń­skie­go, spad­ko­bier­cy cał­ko­wi­cie wir­tu­al­nej for­tu­ny zie­miań­skiej w głę­bo­kiej Lo­do­me­rii, Cy­prian hra­bia Do­li­na-Gra­bi­szyń­ski, zwa­ny w krę­gach przy­ja­ciel­skich Cyp­kiem, po­sta­no­wił przy­pro­wa­dzić ro­dzi­com swo­ją na­rze­czo­ną, Anit­kę, ko­le­żan­kę z ostat­nie­go ro­ku stu­diów na ar­chi­tek­tu­rze. By­ło to moż­li­we mię­dzy in­ny­mi i z te­go po­wo­du, że u pań­stwa D-G śnia­da­nie wiel­ka­noc­ne ja­da­ło się tuż po po­wro­cie z re­zu­rek­cji, czy­li wcze­snym ran­kiem, pod­czas gdy zmę­cze­ni ży­ciem za­wo­do­wym pań­stwo Pin­de­la­ko­wie śnia­da­li w oko­li­cach czter­na­stej. Ani­ta by­ła w sta­nie z po­wo­dze­niem ob­sko­czyć oby­dwie ce­re­mo­nie. Osta­tecz­nie raz mo­gła wstać jak ja­kiś stuk­nię­ty skow­ro­nek.

Że­by tyl­ko nie wy­le­cia­ła za wcze­śnie z tym swo­im na­zwi­skiem – nie­po­ko­ił się hra­bia Cy­pek D-G, prze­wi­du­jąc nie­za­do­wo­le­nie ma­mu­si. Ma­mu­sia ży­wi­ła na­dzie­ję, że on, syn je­dy­ny, dziec­ko do­sko­na­łej, ary­sto­kra­tycz­nej ro­dzi­ny, przy­pro­wa­dzi do do­mu co naj­mniej księż­nicz­kę. Anit­ka zaś by­ła pro­le­ta­riusz­ką z dzia­da pra­dzia­da, a jej je­dy­ne związ­ki z ary­sto­kra­cją po­le­ga­ły na tym, że pra­dzia­dek po mie­czu był szo­fe­rem u pa­na dzie­dzi­ca. Pierw­si wy­kształ­ce­ni w ro­dzi­nie by­li ro­dzi­ce, i to tyl­ko dla­te­go, że ta­ta, stu­den­tem bu­dow­nic­twa bę­dąc, za­cią­gnął na te sa­me stu­dia ma­mę, szy­ku­ją­cą się już do bły­sko­tli­wej ka­rie­ry bar­man­ki mlecz­nej w słyn­nym szcze­ciń­skim ba­rze „Bam­bi­no”. Bar ów, jak wia­do­mo, znaj­do­wał się w bli­skim są­siedz­twie Wy­dzia­łu Bu­dow­nic­twa i Ar­chi­tek­tu­ry Po­li­tech­ni­ki Szcze­ciń­skiej.

I oto sta­ła ślicz­na jak kwia­tek Anit­ka, cór­ka dwoj­ga bu­dow­lań­ców lą­do­wych, stu­dent­ka te­go sa­me­go wy­dzia­łu (a bar zli­kwi­do­wa­no!) – sta­ła przed swo­ją przy­szłą te­ścio­wą i wca­le się nie trzę­sła, w prze­ci­wień­stwie do na­rze­czo­ne­go.

– Ani­ta Pin­de­lak – po­wie­dzia­ła swo­bod­nie, wy­cią­ga­jąc rę­kę do pa­ni Ka­li­ny.

– O mat­ko! – Z uma­lo­wa­nych uste­czek wy­rwa­ło się coś jak­by zdu­szo­ny jęk i hra­bi­na omal nie cof­nę­ła rę­ki.

Tu nad­mień­my mo­że nie­co zło­śli­wie, że ary­sto­kra­tycz­na wraż­li­wość ma­da­me by­ła cha­rak­te­ry­stycz­na dla nu­wo­ry­szy... po­cho­dze­niem wła­snych ro­dzi­ców nie mo­gła­by się spe­cjal­nie po­chwa­lić; jej mat­ka by­ła sprze­daw­czy­nią w skle­pie me­blo­wym, któ­re­go kie­row­ni­kiem był z ko­lei oj­ciec. Mat­ka Bo­ży­sła­wa, Do­broch­na Gra­bi­szyń­ska, mia­ła tam przo­dy i za­ła­twia­ła me­ble wszyst­kim zna­jo­mym w za­mian za pro­duk­ty spo­żyw­cze z pe­ge­eru mę­ża, sta­ry Bo­ży­dar bo­wiem, jak wie­lu by­łych zie­mian, ukoń­czył SGGW i był świet­nym dy­rek­to­rem wiel­kie­go go­spo­dar­stwa rol­ne­go. Któ­re­goś dnia syn ro­du, Bo­ży­sław, od­bie­rał tap­cza­nik i spo­tkał w skle­pie uro­cze dziew­czę – tak im się za­czę­ło, ku ci­chej zgro­zie Do­broch­ny. Po­dob­na zgro­za sta­ła się te­raz udzia­łem Ka­li­ny.

Po­ha­mo­wa­ła się jed­nak i przy­wo­ła­ła na twarz nie­co wy­mu­szo­ny uśmiech.

– Bar­dzo nam przy­jem­nie, dro­gie dziec­ko.

Śnia­da­nie mi­nę­ło bez wiel­kich burz, w du­żej mie­rze dzię­ki pa­nu Bo­ży­sła­wo­wi (nie zno­sił swe­go imie­nia i ka­zał się na­zy­wać Sław­kiem), któ­re­mu przy­szła sy­no­wa nad­zwy­czaj spodo­ba­ła się z uro­dy. Po śnia­da­niu na­de­szła jed­nak po­ra po­szu­ki­wa­nia w ogro­dzie ja­je­czek z pre­zen­ta­mi – pa­ni Ka­li­na by­ła wiel­ce przy­wią­za­na do po­dob­nych tra­dy­cji – i za­nim Cy­prian zdą­żył zna­leźć ja­kie­kol­wiek jaj­ko, mat­ka za­cią­gnę­ła go w cień ogrom­ne­go krza­ka zi­mo­zie­lo­nej lau­ro­wi­śni.

– Cy­pria­nie – wy­szep­ta­ła dra­ma­tycz­nie, chwy­ta­jąc sy­na że­la­zną rę­ką za nad­gar­stek. – Czy ty po­waż­nie my­ślisz o tej dziew­czy­nie?

– Po­waż­nie, ma­mu­siu – od­rzekł syn grzecz­nie, za­sta­na­wia­jąc się, czy ma­mu­sia za­cznie od na­zwi­ska, czy od ma­nier. Za­sta­na­wiał się też, czy­by pro­fi­lak­tycz­nie nie strze­lić w ro­dzi­ciel­kę hi­sto­rią jej wła­snej ro­dzi­ny, ale dał so­bie spo­kój. Re­ak­cja mat­ki by­ła nie­prze­wi­dy­wal­na.

W mat­ce przez chwi­lę coś bul­go­ta­ło, jak­by nie mo­gła się zde­cy­do­wać, co bar­dziej ją za­szo­ko­wa­ło w po­ten­cjal­nej sy­no­wej.

– Pin­de­lak – po­wie­dzia­ła wresz­cie z roz­pa­czą. – Pin­de­lak. Hra­bi­na Do­li­na-Gra­bi­szyń­ska de do­mo Pin­de­lak.

– Ma­mu­siu – ode­zwał się nie­śmia­ło. – Nie wiem, czy za­uwa­ży­łaś, ale ma­my wiek dwu­dzie­sty pierw­szy. Dla mnie nie ma naj­mniej­sze­go zna­cze­nia, czy Ani­ta jest...

Nie do­koń­czył, spio­ru­no­wa­ny wzro­kiem o wiel­kiej si­le ra­że­nia.

– Czy jest kim?! Maj­strem bu­dow­la­nym? Jak ona mó­wi? Ty sły­sza­łeś, jak ona mó­wi?

– Sły­sza­łem – mruk­nął syn, któ­ry po­słu­gi­wał się do­kład­nie tą sa­mą współ­cze­sną pol­sz­czy­zną kul­tu­ral­ną, co je­go dziew­czy­na. Tyl­ko przy ma­mu­si sta­rał się uza­sad­nić ja­koś swo­je imię, któ­re do­stał na cześć Nor­wi­da. – Ma­mu­siu, za­pew­niam cię, że Ani­ta jest bar­dzo war­to­ścio­wą oso­bą, naj­lep­szą stu­dent­ką na ro­ku, a w ogó­le na wy­dzia­le też...

– No i co z te­go, co z te­go? Przy po­zio­mie tych wa­szych stu­diów to też nic dziw­ne­go. Mó­wi­łam ci, że po­wi­nie­neś je­chać na stu­dia do War­sza­wy al­bo do Kra­ko­wa... nie­waż­ne. Ona mi się nie po­do­ba, syn­ku! Ona nie da ci szczę­ścia!

Sy­nek po­wstrzy­mał się od za­wia­do­mie­nia ma­mu­si, że Ani­ta ow­szem, JUŻ da­je mu szczę­ście... od ja­kie­goś ro­ku. By­stre mat­czy­ne oko do­strze­gło jed­nak, co mia­ło do­strzec.

– Mat­ko Naj­święt­sza! Wy je­ste­ście ra­zem? Tyl­ko mi te­go nie mów! Ona jest w cią­ży? Bę­dziesz mu­siał się z nią oże­nić? Prze­cież ona zła­mie ci ży­cie! Jest w cią­ży?

Pa­ni Ka­li­na prze­rwa­ła wy­da­wa­nie prze­raź­li­wych szep­tów i znie­ru­cho­mia­ła, hip­no­tycz­nie wpa­trzo­na w sy­now­skie ob­li­cze.

– Mam dwa ja­ja!

Z tym nie­co fry­wol­nym ko­mu­ni­ka­tem w cie­niu roz­ro­śnię­tej lau­ro­wi­śni po­ja­wił się znie­nac­ka sam pan hra­bia. Wy­pa­da nam w tym mo­men­cie na­po­mknąć, że pro­fe­sor dok­tor Bo­ży­sław, czy­li Sła­wek Gra­bi­szyń­ski, nie zno­sił nie tyl­ko swo­je­go imie­nia, ale też ty­tu­łu hra­biow­skie­go, któ­re­go sta­rał się ni­g­dy nie uży­wać, oraz przy­dom­ka Do­li­na, któ­ry też kon­se­kwent­nie po­mi­jał. Był o wie­le mniej­szym sno­bem niż wła­sna mał­żon­ka, naj­więk­sza mi­łość je­go ży­cia, dla któ­rej zo­sta­wił dru­gą naj­więk­szą mi­łość, czy­li chi­rur­gię dzie­cię­cą. Prze­rzu­cił się na chi­rur­gię pla­stycz­ną, bo da­wa­ła o wie­le więk­sze do­cho­dy. Pa­ni Ka­li­na mia­ła nie­li­che wy­ma­ga­nia. Ostat­nio jed­nak co­raz czę­ściej pro­fe­sor my­ślał z pew­ną nie­chę­cią o mo­de­lo­wa­niu ko­lej­nych dam­skich cyc­ków i pod­bród­ków. Być mo­że ni­g­dy nie prze­pa­dał za tym na­praw­dę, tyl­ko do­ra­biał ide­olo­gię do za­rob­ków – a po dru­giej ope­ra­cji pla­stycz­nej wy­ko­na­nej na wła­snej żo­nie mo­że i mo­ty­wa­cja te­go do­ra­bia­nia mu sklę­sła.

Po­ten­cjal­na sy­no­wa uję­ła go wdzię­kiem, jak naj­bar­dziej. Pod­czas wspól­ne­go szu­ka­nia ja­je­czek opo­wie­dział jej dwa tłu­ste dow­ci­py chi­rur­gicz­ne, ona zre­wan­żo­wa­ła mu się dwo­ma so­czy­sty­mi bu­dow­la­ny­mi (ulu­bio­ne ta­ty Pin­de­la­ka) i przy­jaźń mię­dzy ni­mi zo­sta­ła przy­pie­czę­to­wa­na grom­kim, choć ma­ło wy­twor­nym śmie­chem. Zo­sta­wił ją te­raz (Ani­tę, nie przy­jaźń) na ogro­do­wej huś­taw­ce i udał się na po­szu­ki­wa­nie ro­dzi­ny. Oraz na od­siecz sy­no­wi. Znał żo­nę i wie­dział, ja­ką sy­tu­ację znaj­dzie za lau­ro­wi­śnią.

– Sław­ku! – wy­szep­ta­ła dra­ma­tycz­nie mał­żon­ka. – Ta dziew­czy­na jest w cią...

Tu za­tch­nę­ło ją osta­tecz­nie, ale pan Sła­wek bez tru­du do­po­wie­dział so­bie resz­tę i roz­pro­mie­nił się jak wiel­ka­noc­ne słoń­ce.

– Gra­tu­la­cje, sy­nu! Jak­że się cie­szę! Chodź, chrza­nić ja­jecz­ka, mu­si­my wznieść to­ast! Któ­ry to mie­siąc?

– Ja­ki to­ast, chy­ba zaj­za­je­rem! – wark­nę­ła mał­żon­ka. – Chcesz mieć ja­kąś Pin­de­lacz­kę za sy­no­wą? Osza­la­łeś?

– Pin­de­lacz­ka jest ślicz­na – oświad­czył hra­bia mał­żo­nek i oj­ciec ro­du. – I ma gło­wę na swo­im miej­scu. Bar­dzo się cie­szę, Cy­pek, na­praw­dę. Któ­ry mie­siąc, mó­wi­łeś?

– Nie mó­wi­łem. – Cy­prian po­zwo­lił się uści­skać i wy­do­był z ra­mion oj­ca. – Ta­to, ma­mo, ona nie jest w cią­ży. A po­bie­ra­my się w ma­ju. Wszyst­ko już za­ła­twio­ne. Ślub kon­kor­da­to­wy, w ko­ście­le. Skrom­ny i ci­chy, tu, na Wy­spiań­skie­go.

Ma­ma D-G przez chwi­lę wpa­try­wa­ła się po­nu­ro w kę­pę fioł­ków. Zna­ła Cy­pria­na od dwu­dzie­stu czte­rech lat i wie­dzia­ła do­sko­na­le, że je­śli sy­nuś na coś się uprze, to ona mu te­go z pew­no­ścią nie wy­per­swa­du­je. Wy­ko­na­ła bły­ska­wicz­ną pra­cę my­ślo­wą. Pin­de­lacz­ka. Bu­dow­la­niec. Spo­sób by­cia bu­dow­la­ny, jak naj­bar­dziej. Uro­da, no, ow­szem, uj­dzie. Na­wet pa­su­je do Cy­pria­na.

Wes­tchnę­ła.

Mo­że im bę­dzie do­brze ra­zem, kto to wie? Na­zwi­sko dziew­czy­na w koń­cu przyj­mie po mę­żu, nie bę­dzie de­ner­wo­wać po­rząd­nych lu­dzi pa­nień­skim.

Ślub.

No, to jest coś. Oczy­wi­ście żad­ne taj­nia­cze­nie nie wcho­dzi w grę. I nie na Po­god­nie. Ślub za­pla­nu­je się w ka­te­drze, za­pro­si ro­dzi­nę, przy­ja­ciół, skrom­nie, gó­ra sto osób. Miej­my na­dzie­ję, że pań­stwo Pin­de­lac­two nie na­ro­bi kło­po­tów. No nie, bę­dą się przed­sta­wiać tym strasz­nym na­zwi­skiem. Bo­że, już ni­czym nie moż­na się cie­szyć tak po pro­stu!

Bę­dzie za to oka­zja do wło­że­nia olśnie­wa­ją­cej, zie­lo­no­srebr­nej kiec­ki od Ver­sa­ce, do któ­rej za­ku­pu zmu­si­ła Bo­ży­sła­wa pod­czas ze­szło­rocz­ne­go po­by­tu w Me­dio­la­nie... Sła­wek po­dzi­wiał ka­te­drę, a ona skle­py. Każ­dy miał to, co lu­bił. Ach, no i chy­ba moż­na wy­jąć z ku­fer­ka szma­rag­do­wy na­szyj­nik pra­bab­ci Gra­bi­szyń­skiej (pra­dzia­dek szarp­nął się na pre­zent, kie­dy wy­grał w Mon­te Car­lo... za­nim prze­rżnął tam w ru­let­kę i ba­ka­ra­ta du­żą część ro­do­wych po­sia­dło­ści). Na­szyj­nik sam w so­bie jest dość osten­ta­cyj­ny, wy­ma­ga wiel­kich uro­czy­sto­ści... No więc bę­dzie uro­czy­stość.

Myśl o ślu­bie i we­se­lu po­cie­szy­ła znacz­nie pa­nią Ka­li­nę, któ­ra osta­tecz­nie po­go­dzi­ła się z lo­sem. Da­ła swo­im męż­czy­znom znak do opusz­cze­nia krza­ków i wszy­scy tro­je uda­li się w stro­nę huś­taw­ki. Ja­jecz­ka i in­ne nie­spo­dzian­ki po­cho­wa­ne w za­ka­mar­kach ogro­du po­szły chwi­lo­wo w nie­pa­mięć.

Kie­dy Ani­ta usły­sza­ła o skrom­nym we­se­lu na sto osób, omal się nie udu­si­ła. Ocza­mi du­szy zo­ba­czy­ła na­tych­miast tę ku­pę pie­nię­dzy, któ­re trze­ba bę­dzie wy­dać na przy­staw­kę z ho­ma­ra w ma­jo­ne­zie, zu­pę ra­ko­wą i je­sio­tra w so­sie ko­per­ko­wym. Nie wia­do­mo dla­cze­go aku­rat ta­ki mor­ski ja­dło­spis przy­szedł jej na myśl. Z pew­no­ścią był wy­twor­ny, choć mo­że nie­co jed­no­staj­ny, za to na pew­no cho­ler­nie dro­gi. Wszyst­ko po­da­ne na sre­brze, zło­cie i krysz­ta­łach, po­je­dyn­cze bry­lan­ty wa­la­ły się po sto­le ja­ko de­ko­ra­cja, a w cha­rak­te­rze ser­we­tek wy­stę­po­wa­ły ele­ganc­ko zwi­nię­te bank­no­ty stu­do­la­ro­we.

Za­mknę­ła oczy, otwo­rzy­ła i na­bra­ła po­wie­trza, że­by wy­gło­sić swo­je zda­nie w kwe­stii wła­sne­go przy­ję­cia we­sel­ne­go.

Cy­prian zdą­żył ją chwy­cić za rę­kę w ostat­niej chwi­li. Za­sko­czo­na, spoj­rza­ła na nie­go i wy­raz je­go nie­win­nych, ciem­no­nie­bie­skich, a te­raz pra­wie gra­na­to­wych z prze­ra­że­nia, oczu po­wie­dział jej wszyst­ko. Zro­zu­mia­ła, że jej na­rze­czo­ny, a jed­no­cze­śnie pew­ny sie­bie, swo­bod­ny, we­so­ły i nie­za­leż­ny ko­le­ga ze stu­diów, w do­mu jest tyl­ko bez­rad­nym przed­szko­lacz­kiem. Prze­stra­szo­nym ko­cia­kiem. Szcze­niacz­kiem w desz­czu pod wiatr. Co to by­ło w desz­czu pod wiatr? A, kon­dukt, u Star­szych Pa­nów. Ani­ta uwiel­bia­ła Star­szych Pa­nów, ido­li wła­snych ro­dzi­ców. À pro­pos – co na to star­szy pan?

Star­szy pan Gra­bi­szyń­ski („mów mi Sła­wek, dziec­ko, nie bę­dzie­my się chy­ba wy­głu­piać z ja­kimś ta­tu­siem”) spo­glą­dał na nie­mą sce­nę wzro­kiem, w któ­rym wi­docz­ne by­ło głę­bo­kie zro­zu­mie­nie. No, teść przy­naj­mniej wy­glą­da na po­rząd­ne­go fa­ce­ta. Ma po­czu­cie hu­mo­ru, praw­do­po­dob­nie dy­stans... Mu­si mieć dy­stans, ina­czej by nie wy­trzy­mał.

– Ni­tecz­ko naj­droż­sza, bła­gam, nie sprze­ci­wiaj się jej – szep­tał go­rą­co Cy­prian go­dzi­nę póź­niej, kie­dy ro­dzi­ce uda­li się na wio­sen­ny spa­cer, co mło­dzi szyb­ciut­ko wy­ko­rzy­sta­li jak naj­bar­dziej pra­wi­dło­wo. – Bo­że, ja­ka ty je­steś ślicz­na...

– Nie zmie­niaj te­ma­tu. – Ani­ta ener­gicz­nie usia­dła w roz­grze­ba­nej po­ście­li. – W ży­ciu nie zgo­dzę się na ja­kieś idio­tycz­ne wi­do­wi­sko, i to ze mną w ro­li głów­nej! Sto hra­bin, któ­re bę­dą się na mnie ga­pić! Za­po­mnij!

– Ale ja­kie sto hra­bin! Co ty mó­wisz...

– No, mo­że i nie sto, bo jesz­cze hra­bio­wie mu­szą się zmie­ścić i z pięć osób z mo­jej ro­dzi­ny. Cy­pek, ty po­my­śla­łeś, ile to bę­dzie kosz­to­wać? Wo­la­ła­bym do­stać ma­ły sa­mo­cho­dzik. Al­bo du­ży sa­mo­cho­dzik. Hu­laj­no­gę z wo­do­try­skiem!

– Ku­pię ci hu­laj­no­gę z wo­do­try­skiem, Anit­ko. Za­ro­bię i ku­pię, sło­wo ho­no­ru. A tych pie­nię­dzy, któ­re mat­ka wy­da na we­se­le, i tak prze­cież nie do­sta­nie­my do gar­ści. Nie da­dzą nam, przy­kro mi bar­dzo...

– Skąd wiesz?

– Znam ma­mu­się. – Cy­prian wes­tchnął roz­dzie­ra­ją­co. – Ma­mu­sia strasz­li­wie prze­ży­je od­mo­wę. A kon­se­kwen­cje po­nie­sie oj­ciec. Ma­ma go­to­wa do­stać za­pa­ści al­bo cze­goś gor­sze­go. Ro­bi­ła już ta­kie nu­me­ry. Skoń­czy się na tym, że to on przyj­dzie do nas i bę­dzie nas pro­sił, że­by­śmy da­li spo­kój. Ni­tecz­ko, bła­gam, daj­my spo­kój...

– Cy­pek, nie bądź pier­do­łą – po­wie­dzia­ła nie­cier­pli­wie Ani­ta i za­nur­ko­wa­ła pod sa­ty­no­wą koł­drę, co da­ło na­tych­mia­sto­wy sku­tek w po­sta­ci skie­ro­wa­nia roz­mo­wy na zu­peł­nie in­ne to­ry. Roz­mo­wa zresz­tą dość szyb­ko za­ni­kła.

O trzy­na­stej trzy­dzie­ści po­ten­cjal­na pan­na mło­da w bie­li opu­ści­ła jak­że go­ścin­ny dom pań­stwa Do­li­na-Gra­bi­szyń­skich, że­by zjeść śnia­da­nie we wła­snym do­mu, ze swy­mi ko­cha­ny­mi i ko­cha­ją­cy­mi, choć bu­dow­la­ny­mi, ro­dzi­ca­mi i bra­cisz­kiem, do­brze za­po­wia­da­ją­cym się stu­den­tem fi­lo­zo­fii – je­dy­ną hu­ma­ni­stycz­ną za­ka­łą ro­dzi­ny. Opo­wie­dzia­ła im o po­my­śle przy­szłej te­ścio­wej na we­se­le, czym uba­wi­ła ich set­nie. Zo­sta­ła też po­chwa­lo­na za wy­ka­za­nie zdro­we­go roz­sąd­ku i aser­tyw­ność. Po­tem z ko­lei ona mu­sia­ła iść na spa­cer, mia­ła bo­wiem wra­że­nie, że za chwi­lę pęk­nie od nad­mia­ru je­dze­nia. Do­daj­my, że Cy­prian nie to­wa­rzy­szył jej, bo dla je­go mat­ki nie do po­my­śle­nia by­ło­by, aby ko­goś z ro­dzi­ny przy ta­kim świę­cie za­bra­kło w do­mu, cho­ciaż­by na chwi­lę. Pla­no­wa­ny był na­to­miast po­wrót Ani­ty na Po­god­no w po­rze ko­la­cyj­nej, na­stęp­nie znów jej od­da­le­nie się w pie­le­sze, gdzie z ko­lei Cy­prian miał ją i jej ro­dzi­nę od­wie­dzić na­za­jutrz.

W su­mie – ra­czej skom­pli­ko­wa­ny i zde­cy­do­wa­nie pe­ry­pa­te­tycz­ny spo­sób spę­dza­nia świąt.

Przy ko­la­cji – przy do­sko­na­łych sa­łat­kach i pie­czo­nym mię­si­wie – Ani­ta ze­bra­ła się w so­bie i od­mó­wi­ła efek­tow­ne­go ślu­bu w ka­te­drze grzecz­nie, ale sta­now­czo. We­se­la na sto osób rów­nież. Wy­ja­śni­ła po­wo­dy swo­jej nie­złom­nej de­cy­zji: jest oso­bą skrom­ną, nie zno­si blich­tru, tłu­my ją krę­pu­ją, jej ro­dzi­na nie jest przy­zwy­cza­jo­na do fet na ta­ką ska­lę. Ar­gu­ment fi­nan­so­wy nie zo­stał w ogó­le pod­nie­sio­ny: Ani­ta uzna­ła, że nie by­ło­by to ele­ganc­kie.

Pod­czas jej kunsz­tow­nej prze­mo­wy Cy­prian zno­wu do­stał gra­na­to­wych oczu, przy­szły teść nie po­wie­dział nic, a te­ścio­wa wes­tchnę­ła i zła­pa­ła się za ser­ce, ale osta­tecz­nie też nic nie po­wie­dzia­ła.

Ani­ta spoj­rza­ła na Cy­pria­na z dys­kret­nym try­um­fem. Tak się za­ła­twia trud­ne spra­wy.

O czwar­tej ra­no w świą­tecz­ny po­nie­dzia­łek pod wil­lę przy Woj­ska Pol­skie­go pod­je­cha­ła ka­ret­ka po­go­to­wia i za­bra­ła pa­nią Ka­li­nę z po­tęż­ną aryt­mią do szpi­ta­la na Unii Lu­bel­skiej. Stra­pio­ny mał­żo­nek po­je­chał ra­zem z nią.

Syn do­cze­kał do ósmej i za­dzwo­nił ze spra­woz­da­niem do na­rze­czo­nej. Po­cząt­ko­wo by­ła tro­chę zła, bo ją obu­dził, ale za­raz za­czę­ła słu­chać uważ­nie, a po­tem ka­za­ła mu przy­je­chać. Szyb­ko był, bo dzię­ki za­po­bie­gli­wo­ści dziad­ka Pin­de­la­ka, pio­nie­ra Szcze­ci­na w trud­nych la­tach po­wo­jen­nych, ro­dzi­na Ani­ty rów­nież miesz­ka­ła w wil­li na Po­god­nie, na ma­łej, przy­tul­nej uli­cy Ja­na Sty­ki.

– Cy­pek – za­czę­ła nie­co stra­pio­na Ani­ta. – Ty my­ślisz, że to z po­wo­du te­go ślu­bu?

Cy­prian po­nu­ro po­ki­wał gło­wą.

– Ma­ma strasz­nie się przej­mu­je, kie­dy nie mo­że do­piąć swe­go. Za­wsze tak by­ło. Po­dob­no za­czę­ło się, jak by­ła jesz­cze ma­ła. Jest bar­dzo wraż­li­wa.

– I co, je­śli się zgo­dzi­my, to jej przej­dzie?

Cy­prian bez sło­wa po­ki­wał gło­wą.

Ani­ta po­czu­ła się do pew­ne­go stop­nia za­szan­ta­żo­wa­na. Wszyst­ko w niej bun­to­wa­ło się prze­ciw ta­kie­mu ob­ro­to­wi spra­wy. Z dru­giej jed­nak stro­ny – je­śli star­sza pa­ni (ma­da­me Gra­bi­szyń­ska za­bi­ła­by Ani­tę, gdy­by się do­wie­dzia­ła, że jest dla niej „star­szą pa­nią”) przy­pła­ci zdro­wiem al­bo, nie daj Bo­że, ży­ciem, jej, Ani­ty, sta­now­czość... Czy war­ta skór­ka wy­praw­ki?

Ocza­mi du­szy Ani­ta uj­rza­ła ja­sno oświe­tlo­ne wnę­trze ka­te­dry, ze­bra­ny w ław­kach tłum go­ści, Cy­pria­na w smo­kin­gu... nie, we fra­ku, przy­stoj­ne­go do obłę­du... i sie­bie, w chmu­rze tiu­li i ko­ro­nek, z bu­kie­tem bia­łych kwia­tów w dło­ni...

Ileż jest ko­biet, któ­re tak na­praw­dę nie chcą raz w ży­ciu być kró­lo­wą w bie­li?

Cy­prian wpa­try­wał się w nią z na­pię­ciem.

– Zga­dzasz się? Ni­tecz­ko, skar­bie? Zga­dzasz się?

Je­że­li się nie zgo­dzi, a pa­ni Ka­li­na umrze... tfu, od­pu­kać! No, to by już by­ło po wiel­kiej mi­ło­ści. Cy­prian nie bę­dzie umiał żyć z ko­bie­tą, któ­ra wy­koń­czy­ła je­go mat­kę.

– No zga­dzam się... I co, mam te­raz le­cieć do szpi­ta­la z ko­mu­ni­ka­tem?

Cy­prian im­pe­tycz­nie chwy­cił ją w ob­ję­cia, rów­nie im­pe­tycz­nie wy­pu­ścił i zła­pał z ko­lei te­le­fon ko­mór­ko­wy.

– Oj­ciec? Ani­ta się zga­dza!

Bla­da i znę­ka­na, pod­łą­czo­na do kro­pló­wek z po­ta­sem i Bóg wie czym jesz­cze pa­ni Ka­li­na ob­ser­wo­wa­ła spod oka swo­je­go mę­ża, od­bie­ra­ją­ce­go la­ko­nicz­ny ko­mu­ni­kat.

– Już wszyst­ko wiem – po­wie­dzia­ła sła­bym gło­sem, bar­dzo za­do­wo­lo­na. – Te­raz od­pocz­nę.

Za­mknę­ła oczy i naj­spo­koj­niej w świe­cie za­snę­ła. Pan Bo­ży­sław osu­nął się na okrop­nie nie­wy­god­ne krze­sło, sam bli­ski sta­nu przed­za­wa­ło­we­go. Ka­li­na kil­ka ra­zy w ży­ciu urzą­dza­ła mu ta­kie nu­me­ry, któ­rych ja­ko ko­cha­ją­cy mąż bał się śmier­tel­nie, a ja­ko le­karz nie ro­zu­miał. Wy­glą­da­ło mu na to, że ona po­tra­fi ja­kimś nie­wy­tłu­ma­czal­nym na­ka­zem wo­li roz­re­gu­lo­wać so­bie pra­cę ser­ca. Na ży­cze­nie.

By­ło tak, istot­nie. Ka­lin­ka od­kry­ła swo­ją nie­zwy­kłą umie­jęt­ność w wie­ku lat dwu­na­stu, na ko­lo­niach let­nich, któ­rych nie­na­wi­dzi­ła jak za­ra­zy i na któ­rych fa­tal­nie się czu­ła, zbyt ma­ło po­dzi­wia­na. Ro­dzi­ce uwa­ża­li, że ma fa­na­be­rie i że po­byt w gó­rach do­sko­na­le jej zro­bi. Ka­lin­ka po­kom­bi­no­wa­ła, wy­obra­zi­ła so­bie pla­stycz­nie ca­łą ro­dzi­nę, z ma­mu­sią, ta­tu­siem i uko­cha­nym psem na cze­le, le­żą­cą po­ko­tem i do­kład­nie nie­ży­wą, wczu­ła się z ca­łej si­ły we wła­sne wi­zje i po pię­ciu mi­nu­tach jej ser­ce ska­ka­ło jak sza­lo­ne, a go­rącz­ka ro­sła la­wi­no­wo. No, mo­że la­wi­na ro­śnie w prze­ciw­ną stro­nę. W każ­dym ra­zie na­stęp­ne­go dnia ta­ta Mu­szyń­ski, cięż­ko prze­ra­żo­ny, pę­dził po­ży­czo­nym sa­mo­cho­dem (wła­sna sy­ren­ka od­mó­wi­ła współ­pra­cy) czte­ry­sta ki­lo­me­trów do je­le­nio­gór­skie­go szpi­ta­la, nie­pew­ny, czy za­sta­nie có­recz­kę ży­wą. Le­karz mó­wił mu wpraw­dzie przez te­le­fon, że za­sta­nie, ale jed­no­cze­śnie opi­sał sy­tu­ację dość dra­ma­tycz­nie. Dzie­sięć mi­nut po ra­do­snym po­wi­ta­niu ser­ce Ka­li­ny prze­sta­ło się wy­głu­piać. Ro­dzi­ce ni­g­dy już nie wy­sła­li jej na ko­lo­nie.

Nie po­wie­dzia­ła im, że sa­ma spro­wo­ko­wa­ła swój stan. Trosz­kę się przy tym prze­stra­szy­ła, ale tyl­ko trosz­kę. O wie­le bar­dziej ba­wi­ła ją re­ak­cja oto­cze­nia. Zro­zu­mia­ła, że ma do dys­po­zy­cji taj­ną broń. Za­sto­so­wa­ła ją jesz­cze z po­wo­dze­niem w kil­ku spra­wach po­zor­nie bez­na­dziej­nych. Za­wsze oka­zy­wa­ły się wca­le nie tak bez­na­dziej­ne, jak wy­glą­da­ły na po­cząt­ku. Ro­dzi­ce nie wy­obra­ża­li so­bie, że mo­gli­by na­ra­zić zdro­wie uko­cha­nej có­recz­ki. A mo­że na­wet i ży­cie! Po­dob­nie jej pierw­szy na­rze­czo­ny, okrop­ny, jak się oka­za­ło, nu­dziarz, któ­re­go zmu­szo­na by­ła po­rzu­cić. Na­wet pró­bo­wał o nią wal­czyć, ale po­ka­za­ła co po­tra­fi i fa­cet wy­miękł na­tych­miast.

W sto­sun­ku do mę­ża sta­ra­ła się swo­jej ulu­bio­nej me­to­dy nie nad­uży­wać. Osta­tecz­nie był le­ka­rzem i mógł się zo­rien­to­wać. No i pra­wie się zo­rien­to­wał, co i tak nie zmie­nia­ło sy­tu­acji: fi­gle z wła­snym ser­cem nie by­ły tak do koń­ca bez­piecz­ne.

– Och, Ka­lin­ko – po­wie­dział te­raz z po­tęż­nym wes­tchnie­niem. – Igrasz z ogniem. Kie­dyś ja przez cie­bie do­sta­nę za­wa­łu.

Otwo­rzy­ła jed­no oko i na­tych­miast za­mknę­ła je w po­wro­tem.

– Bzdu­ry ga­dasz – mruk­nę­ła i po chwi­li mąż usły­szał zna­jo­me i jak­że uko­cha­ne ci­che po­świ­sty­wa­nie przez nos. A pro­po­no­wał żo­nie ope­ra­cję prze­gro­dy no­so­wej, to nie chcia­ła.

Kwa­drans póź­niej ser­ce pa­ni Ka­li­ny bi­ło rów­no i spo­koj­nie.

Cy­prian tym­cza­sem zo­stał prze­cho­wa­ny w zna­nej już so­bie do­syć do­brze sy­pial­ni Ani­ty do ko­lej­ne­go świą­tecz­ne­go śnia­da­nia. Za­nim jed­nak ono na­stą­pi­ło, bied­ny Cy­pek prze­żył na­stęp­ny wstrząs. Ani­ta zresz­tą rów­nież. Otóż mło­dy Sta­si­nek Pin­de­lak, z upodo­ba­niem kul­ty­wu­ją­cy nie­któ­re sta­ro­pol­skie tra­dy­cje, wszedł na pa­lusz­kach do sy­pial­ni sio­stry, od­chy­lił z roz­ma­chem koł­drę na jej łóż­ku i za­nim zdą­żył za­uwa­żyć, że znaj­du­ją się tam dwie oso­by, chlu­snął hoj­nie z trzy­ma­ne­go w rę­ce garn­ka, wrzesz­cząc jed­no­cze­śnie:

– Śmi­gus-dyn­gus!

Dru­gi okrzyk te­go ty­pu uwiązł mu w krta­ni. Ani­ta i Cy­pek wrza­snę­li za to z ca­łej si­ły.

– Idio­ta! – To Ani­ta.

– Je­zus, Ma­ria! – To Cy­prian.

– O, w mor­dę je­ża – wy­mam­ro­tał Sta­si­nek, nie mo­gąc po­wstrzy­mać chi­cho­tu. – Sor­ry, lu­dzie, nie wie­dzia­łem... swo­ją dro­gą, nie­czuj­ni je­ste­ście, trze­ba by­ło drzwi za­mknąć... Już idę, już mnie nie ma...

Ko­chan­ko­wie zre­zy­gno­wa­li z cią­gu dal­sze­go w kom­plet­nie zmo­czo­nej po­ście­li, wy­grze­ba­li się z niej i usie­dli na su­chym brze­gu łóż­ka. Po chwi­li zza drzwi do­biegł ryk Sta­sin­ka, do­pad­nię­te­go jed­no­cze­śnie przez ta­tu­sia i ma­mu­się, też we­so­łych wy­znaw­ców tra­dy­cji.

– Dla­cze­go nie za­bi­łaś go, kie­dy był jesz­cze ma­lut­ki – po­ża­lił się Cy­prian. – Nie wiem, czy przez te­go idio­tę nie stra­ci­łem... te­go... po­ten­cji. Z prze­stra­sze­nia.

– No. I nie wia­do­mo, czy bę­dzie­my mo­gli mieć dzie­ci po ta­kim szo­ku.

Spoj­rze­li po so­bie i wy­buch­nę­li śmie­chem.

Cza­sa­mi mó­wi się róż­ne rze­czy w tak zwa­ną złą go­dzi­nę.

Pierw­sze sło­wa na te­mat nie­odzow­no­ści po­sia­da­nia po­tom­ka, któ­ry odzie­dzi­czył­by szla­chet­ne na­zwi­sko Do­li­na-­Gra­bi­szyń­skich, usły­sza­ła Ani­ta w dzień ślu­bu z Cy­pria­nem. Wcze­śniej pa­ni Ka­li­na uwa­ża­ła­by ta­kie alu­zje za wul­gar­ne, ale na­tych­miast kie­dy mło­dzi ode­szli od oł­ta­rza – w ka­te­drze, ma się ro­zu­mieć, w obec­no­ści pół­to­rej set­ki za­pro­szo­nych – wzru­szo­na do łez mat­ka i te­ścio­wa ży­czy­ła no­wiut­kiej sy­no­wej gro­mad­ki prze­ślicz­nych dzie­ciacz­ków.

– Zro­bi się – po­wie­dzia­ła bez­tro­sko Ani­ta, sza­le­nie za­do­wo­lo­na ze swo­je­go wy­glą­du kró­lo­wej. Ko­ron­ko­wą suk­nię za­fun­do­wał jej oso­bi­sty oj­ciec, któ­ry uwa­żał, że je­śli już mu­si od­dać uko­cha­ną có­recz­kę ob­ce­mu fa­ce­to­wi, to od­da mu ją w peł­nej kra­sie, a niech mu ga­ły wyj­dą na wierzch. Zię­cio­wi, zna­czy. Wy­pruł więc z sie­bie ży­ły, a kon­kret­nie po­świę­cił daw­no ho­do­wa­ne­go za­skór­nia­ka, i za­pro­sił szczę­śli­wą na­rze­czo­ną do sto­sow­ne­go do­mu mo­dy.

– Dziec­ko – po­wie­dział na je­go pro­gu. – Dziec­ko mo­je ko­cha­ne. Nie bę­dą cię te wszyst­kie hra­biow­skie po­ciot­ki pal­ca­mi wy­ty­kać. Nic nie mów. Ja wiem, że szko­da pie­nię­dzy. Ale tak na­praw­dę nie szko­da. – Tu tro­chę się za­pę­tlił. – Nie­waż­ne, wiesz, co mam na my­śli. I tak jest nam głu­pio, że to ca­łe we­se­li­sko oni fun­du­ją, a nie my, ja­ko ro­dzi­ce pan­ny mło­dej. Więc cho­ciaż kiec­kę mu­sisz mieć od­po­wied­nią. Praw­da, Lo­niu?

– Praw­da, Ma­recz­ku – od­rze­kła lo­jal­na mał­żon­ka, któ­ra wła­śnie po­rzu­ci­ła na­dzie­ję na ma­ły re­mont ma­łe­go dom­ku przy ma­łej ulicz­ce Ja­na Sty­ki. Mę­żow­ski za­skór­niak plus jej wła­sne bo­ki po­win­ny jak raz wy­star­czyć. Ale co tam, cha­łu­pa jesz­cze się nie roz­la­tu­je, a Anit­ka mu­si mieć pre­zen­cję.

Do­daj­my tu, że pań­stwo Pin­de­la­ko­wie w naj­mniej­szym stop­niu nie by­li sno­ba­mi, nie mie­li też kom­plek­sów. Mie­li na­to­miast do­sko­na­le roz­wi­nię­te po­czu­cie pro­por­cji i przy tym ułań­ską fan­ta­zję. By­li w sta­nie bez ża­lu za­mie­nić per­spek­ty­wy re­mon­to­we na ślub­ną suk­nię dla uko­cha­nej cór­ki.

No więc Anit­ka mia­ła pre­zen­cję. Ro­dzi­ce, uj­rzaw­szy cór­kę w ko­ście­le w cha­rak­te­rze bia­łe­go anio­ła (do­kład­niej: anio­ła ecrú), po­pła­ka­li się zgod­nie, ale szyb­ko się po­zbie­ra­li, bo prze­cież oj­ciec mu­siał ją po­pro­wa­dzić do oł­ta­rza. Na tę oko­licz­ność po­ży­czył frak od za­przy­jaź­nio­ne­go wal­tor­ni­sty fil­har­mo­nicz­ne­go, któ­ry aku­rat te­go dnia miał wol­ne. Ani­ta by­ła z nie­go dum­na – wy­glą­dał o wie­le pięk­niej od te­ścia, któ­ry też był we fra­ku, ale miał gor­szą fi­gu­rę.

– Ma­mo, ta­to, wy­glą­da­cie bo­sko, le­piej od tych wszyst­kich Gra­bi­szyń­skich – wy­mam­ro­ta­ła po­spiesz­nie, kie­dy przy­szła ko­lej na skła­da­nie ży­czeń i ro­dzi­ce ob­ję­li ją do­mo­wym zwy­cza­jem obo­je na­raz. – Z Cy­pu­siem włącz­nie...

– Nie grzesz, dziec­ko – od­mam­ro­ta­ła zdła­wio­nym gło­sem mat­ka. – Cy­pek jest w po­rząd­ku. Ko­cha­na, wiesz, cze­go mo­gą ci ży­czyć twoi sta­rzy ro­dzi­ce...

– Mów za sie­bie, Lo­niecz­ko – ob­ru­szył się jej mąż. – Ja tam sta­ry nie je­stem. Dzie­cin­ko ko­cha­na, szczę­ścia, szczę­ścia i jesz­cze raz szczę­ścia. Je­śli on ci go nie da, ja mu dam po mor­dzie...

– Tyl­ko nie bądź­cie za­nad­to wy­ryw­ni w spra­wie dzie­ci – prze­strze­gła ko­cha­ją­ca mat­ka. – Bo ja nie mam za­dat­ków na do­brą bab­cię, a prze­cież mu­si­cie naj­pierw po­żyć tro­chę, na­cie­szyć się so­bą... Nie spiesz­cie się, ja wam to mó­wię!

Tu wzru­sze­ni pań­stwo Pin­de­la­ko­wie mu­sie­li ustą­pić miej­sca świe­żo upie­czo­nym te­ściom ko­cha­nej Anit­ki, któ­rych ży­cze­nia, wy­ra­żo­ne przez pa­nią Ka­li­nę, rzecz­ni­ka pra­so­we­go ro­dzi­ny, by­ły, jak wie­my, dia­me­tral­nie róż­ne. Teść Bo­ży­sław zwa­ny Sław­kiem ogra­ni­czył się do stan­dar­do­wych uści­sków, za to nie­wąt­pli­wie szcze­rych i ser­decz­nych.

We­se­le od­by­ło się w wy­na­ję­tym pa­ła­cu w Ma­cie­je­wie. Ani­ta, raz od­ża­ło­waw­szy tę ko­smicz­ną for­sę, któ­rą mu­sia­ło kosz­to­wać (nie ją zresz­tą), ba­wi­ła się do­sko­na­le, zwłasz­cza że uda­ło się prze­my­cić w skład za­pro­szo­nych go­ści kil­ku­na­stu ko­le­gów z ar­chi­tek­tu­ry. Cy­pek był szczę­śli­wy, czu­ły i pe­łen za­pa­łu. W noc po­ślub­ną śpie­wa­ły im zza otwar­te­go okna ca­łe sta­da sło­wi­ków, za­pew­ne sta­no­wią­cych sta­łe wy­po­sa­że­nie oko­licz­nych krza­ków bzu. Bez pach­niał, ma się ro­zu­mieć. Księ­życ świe­cił. Wszyst­kie wróż­by na przy­szłość wy­glą­da­ły wspa­nia­le.

I rze­czy­wi­ście – wy­glą­da­ło na to, że ślub Ani­ty i Cy­pria­na za­po­cząt­ko­wał sze­reg po­myśl­nych wy­da­rzeń w ży­ciu tych mło­dych lu­dzi.

Przede wszyst­kim kil­ka mie­się­cy póź­niej obo­je sum­ma cum lau­de za­koń­czy­li stu­dia na Po­li­tech­ni­ce Szcze­ciń­skiej. Dy­plo­my mie­li bar­dzo przy­zwo­ite, Ani­ta do­sta­ła na­wet pro­po­zy­cję po­zo­sta­nia na uczel­ni, ale pra­ca na­uko­wa to nie by­ło to, o czym obo­je my­śle­li. Od ro­ku cze­ka­ło na nich tro­je star­szych ko­le­gów, z któ­ry­mi już daw­no za­mie­rza­li za­ło­żyć wła­sne biu­ro pro­jek­tów. Po­sta­no­wi­li skon­cen­tro­wać się na pro­jek­to­wa­niu dom­ków jed­no­ro­dzin­nych róż­nej wiel­ko­ści i o róż­nym stan­dar­dzie, wy­cho­dząc ze słusz­ne­go za­ło­że­nia, że lud pol­ski (a przy­naj­mniej zna­czą­ca je­go część) się bo­ga­ci, a za­tem bę­dzie chciał się rów­nież bu­do­wać. Za­pał twór­czy mło­dych lu­dzi oraz ich nie­chęć do kon­wen­cji i nie­wąt­pli­we ta­len­ty za­wo­do­we spra­wi­ły, iż fir­ma o wdzięcz­nej, nie­co ja­poń­skiej w brzmie­niu na­zwie „Ma­ta cha­tę” dość szyb­ko za­czę­ła przy­no­sić do­cho­dy. Mo­że nie by­ła to jesz­cze ma­gnac­ka for­tu­na, ale ro­bi­ło się co­raz przy­zwo­iciej.

By­ło­by zu­peł­nie wspa­nia­le, gdy­by nie to, że fir­ma mie­ści­ła się w po­ło­wie ob­szer­nej wil­li, któ­rej dru­gą po­ło­wę za­miesz­ki­wa­li te­ścio­wie Gra­bi­szyń­scy. Ani­ta mia­ła na­dzie­ję, że w mia­rę szyb­ko prze­nio­są się z Cy­pria­nem do ja­kie­goś wła­sne­go do­mu, tyl­ko że na to po­trzeb­ne by­ły pie­nią­dze, któ­rych jesz­cze nie mie­li. Kre­dy­tu nie chcie­li brać. Gdy­by ich sy­tu­acja zmu­si­ła, pew­nie by wzię­li, ale by­ło­by głu­po­tą nie sko­rzy­stać z tej po­łów­ki po dziad­kach... od­kąd dzia­dek zmarł, bab­cia Do­broch­na i tak miesz­ka­ła u sy­na, w po­ko­ju na par­te­rze. Wil­la mia­ła re­we­la­cyj­ną lo­ka­li­za­cję, w do­brej dziel­ni­cy, na pryn­cy­pial­nej uli­cy mia­sta Szcze­ci­na. Do­sko­na­ły ad­res dla fir­my.

Cięż­ko wzdy­cha­jąc, Ani­ta po­go­dzi­ła się z sy­tu­acją i na pię­trze owej po­łów­ki urzą­dzi­ła roz­kosz­ne gniazd­ko dla sie­bie i swo­je­go no­we­go, nad wy­raz przy­jem­ne­go mę­ża. Na par­te­rze dzia­ła­ło biu­ro ar­chi­tek­to­nicz­ne „Ma­ta cha­tę”, zdo­by­wa­ją­ce już pierw­sze in­trat­ne zle­ce­nia i pierw­sze uzna­nie na ryn­ku. Pa­ni Ka­li­na przy­szła kie­dyś na ma­łą in­spek­cję, po­krę­ci­ła no­skiem na no­wo­cze­sne me­ble i resz­tę urzą­dze­nia biu­ra, nie­mniej zmil­cza­ła. Na pię­trze jed­nak trud­niej jej by­ło nic nie po­wie­dzieć, kie­dy zo­ba­czy­ła to ca­łe po­wie­trze hu­la­ją­ce w miej­scach, gdzie jesz­cze nie­daw­no sta­ły gro­ma­dy ro­dzin­nych szaf, ka­nap i fo­te­li. Fał­szy­we lu­dwi­ki i praw­dzi­we bi­der­ma­je­ry wy­nie­sio­no na strych, usta­wio­no w grzecz­nym rząd­ku w to­wa­rzy­stwie to­re­bek an­ty­mo­lo­wych i ład­nie przy­kry­to po­krow­ca­mi. Na po­ko­jach zo­sta­ło kil­ka na­praw­dę nie­zbęd­nych sprzę­tów. Z okien po­zni­ka­ły cięż­kie sto­ry, za­stą­pio­ne obec­nie przez zwiew­ne i mi­ni­ma­li­stycz­ne fi­ran­ki z ja­sno­błę­kit­nej or­gan­zy. Nie by­ło ani jed­ne­go dy­wa­nu!

– Ojej... – Pa­ni Ka­li­na zło­ży­ła bu­zię w ciup. – Nic tu nie ma... Dzie­ci ko­cha­ne, a po­my­śle­li­ście, jak przy­kro bę­dzie bab­ci Do­broch­nie, je­śli was kie­dyś przy­pad­kiem od­wie­dzi?

– Bab­cia Do­broch­na by­ła za­chwy­co­na – od­po­wie­dzia­ła bez­czel­nie sy­no­wa. – Omó­wi­łam z nią wszyst­kie zmia­ny bar­dzo do­kład­nie i pro­si­łam ją o ra­dę. Po­wie­dzia­ła, że ni­g­dy nie mia­ła od­wa­gi, że­by roz­wa­lić ten ca­ły skład me­blo­wy, bo jej ko­cha­ny Bo­ży­da­rek był przy­wią­za­ny do każ­de­go krze­sła i każ­dej żar­di­nier­ki z osob­na. Tak po­wie­dzia­ła. Sło­wo da­ję, ma­mo. I by­ła u nas kil­ka ra­zy. I to ona po­ra­dzi­ła, że­by wszyst­kie sto­ry od­dać do schro­ni­ska dla bez­dom­nych ko­tów...

– Bez­dom­nych ko­tów – po­wtó­rzy­ła jak echo pa­ni Ka­li­na.

– No wła­śnie. – Ani­ta za­mru­ga­ła dłu­gi­mi rzę­sa­mi. – Nie­któ­re cał­kiem się roz­la­ty­wa­ły. Nie ko­ty. Za­sło­ny.

Pa­ni Ka­li­na pod­da­ła się. Nie w każ­dej dzie­dzi­nie jed­nak!

– Anit­ko, ko­cha­na – za­gad­nę­ła z mi­łym wy­ra­zem twa­rzy. – Ja tu prze­cież nie przy­szłam z in­spek­cją. Zresz­tą jest bar­dzo ład­nie. A po­czę­sto­wa­ła­byś mnie ka­wą? Chcia­ła­bym po­ga­dać...

– Ja­sne, z przy­jem­no­ścią!

Ani­ta ru­szy­ła do kuch­ni i wzię­ła się do pa­rze­nia ka­wy. Uczu­cia mia­ła co­kol­wiek mie­sza­ne. Te­ścio­wa po­tra­fi­ła być uro­cza i naj­czę­ściej ta­ka wła­śnie by­ła. Cza­sa­mi jed­nak da­wa­ła po­pa­lić. Cie­ka­we, o co jej tym ra­zem cho­dzi. Mo­że uwa­ża, że ona, Ani­ta, nie dba o jej uko­cha­ne­go sy­nu­sia. Cy­pek ostat­nio ład­nie ze­szczu­plał na lek­ko­straw­nym wik­cie swo­jej no­wo­cze­snej żo­ny, któ­ra nie ro­bi­ła za­wie­si­stych so­sów ani po­żyw­nych zu­pek, za to pcha­ła w nie­go wie­lo­ko­lo­ro­we sa­łat­ki i wa­rzy­wa w każ­dej po­sta­ci.

Pa­ni Ka­li­na nie mia­ła za­mia­ru – tym ra­zem! – po­uczać sy­no­wej w spra­wie je­dze­nia, cho­ciaż brak cia­ste­czek do ka­wy za­uwa­ży­ła na­tych­miast. A Cy­pria­nek tak lu­bił cia­stecz­ka! W do­mu za­wsze by­ły. By­ły, są i bę­dą!

Do pa­ni Ka­li­ny nie do­tar­ła jesz­cze świa­do­mość, że Cy­prian od ja­kie­goś cza­su ma wła­sny dom, a do ro­dzi­ców mo­że, naj­wy­żej, przy­cho­dzić w od­wie­dzi­ny.

– Anit­ko... chcia­łam z to­bą po­roz­ma­wiać o jed­nej bar­dzo waż­nej rze­czy. I do­brze, że Cy­pria­na nie ma, bo to by by­ło tro­chę krę­pu­ją­ce, a tak mię­dzy na­mi ko­bie­ta­mi... Swo­ją dro­gą, gdzie on jest? Chy­ba po­wi­nien już być w do­mu o tej po­rze?

Do­cho­dzi­ła dzie­więt­na­sta.

– Cy­pek po­szedł na wód­kę, ma­mo. Mę­ski wie­czo­rek. Je­go uko­cha­ny kum­pel z li­ceum na dniach się że­ni i dzi­siaj chłop­cy bę­dą to czcić po swo­je­mu.

– Uko­cha­ny kum­pel? Któ­ry? Na pew­no go znam!

– Pew­nie tak. Ka­ra­luch.

– Ach, Mi­re­czek Ka­ro­lak, oczy­wi­ście, że znam. Za­wsze mia­łam wra­że­nie, że on jest upo­śle­dzo­ny umy­sło­wo, ale Cy­prian twier­dził, że nic po­dob­ne­go. Anit­ko, prze­cież nie bę­dzie­my roz­ma­wiać o Ka­ro­la­ku. Słu­chaj, ko­cha­na mo­ja, chcia­ła­bym cię za­py­tać, dla­cze­go ty jesz­cze nie je­steś w cią­ży?

W Ani­tę jak­by pio­run strze­lił. Te­ścio­wa po­tra­fi­ła być bez­po­śred­nia.

Te­ścio­wa kon­ty­nu­owa­ła do­bro­tli­wym to­nem:

– Bo wiesz, skar­bie, je­ste­ście mał­żeń­stwem już dzie­więć mie­się­cy. Dzie­więć mie­się­cy – po­wtó­rzy­ła z na­ci­skiem. – Za chwi­lę po­win­nam pia­sto­wać mo­je­go pierw­sze­go wnu­ka. Je­że­li nie już. Czy ty, ko­cha­nie, nie masz, Bo­że broń, ja­kichś kło­po­tów z zaj­ściem w cią­żę?

– Nie mam żad­nych kło­po­tów, ma­mo. Sto­su­je­my an­ty­kon­cep­cję.

– Je­zus, Ma­ria!

Te­ścio­wa aż się żach­nę­ła. Sy­no­wa spoj­rza­ła na nią z lek­kim za­nie­po­ko­je­niem, ale na atak aryt­mii jesz­cze to nie wy­glą­da­ło.

– Dla­cze­go „Je­zus, Ma­ria”, ma­mo? Uwa­ża­my, że jesz­cze nie po­ra na dziec­ko. Do­pie­ro co się po­bie­ra­li­śmy. Roz­krę­ca­li­śmy fir­mę. Bu­do­wa­li­śmy nasz wspól­ny dom. Nie do­słow­nie, ma­ma ro­zu­mie.

– Ro­zu­miem. – Pa­ni Ka­li­na po­sta­no­wi­ła nie do­sta­wać aryt­mii, tyl­ko prze­mó­wić sy­no­wej do ro­zu­mu. – Ale te­raz, ko­cha­na, już się po­bra­li­ście, roz­krę­ci­li­ście fir­mę, aż dziw bie­rze, jak spraw­nie... no i ten dom też chy­ba zbu­do­wa­li­ście, praw­da?

Na gru­zach ro­dzin­ne­go do­mo­stwa przod­ków – chcia­ła do­dać, ale się po­wstrzy­ma­ła. Ta Do­broch­na! Sta­ra a głu­pia. To jest, te­go, nie­roz­sąd­na. Ka­li­na ni­g­dy jej tak na­praw­dę nie po­lu­bi­ła. Swo­je­go cza­su, kie­dy wy­cho­dzi­ła za Bo­ży­sła­wa, te­ścio­wa Do­broch­na tyl­ko wzno­si­ła oczy do nie­ba ze zgro­zą. Dla niej to Ka­li­na by­ła ma­ło do­bra dla sy­nu­sia! No tak, mo­że te­raz Ani­ta jest ja­kąś for­mą ka­ry bo­skiej. Tak czy ina­czej trze­ba jej prze­tłu­ma­czyć to i owo.

Sy­no­wa sie­dzia­ła na fo­te­lu wy­pro­sto­wa­na jak stru­na i pa­trzy­ła na te­ścio­wą wy­zy­wa­ją­co. W tym jej spoj­rze­niu wy­raź­ne by­ło py­ta­nie: no to co?

– Po­wiem pro­sto i krót­ko, mo­ja dro­ga. Gdy­byś wy­szła za któ­re­go­kol­wiek swo­je­go ko­le­gę ze stu­diów al­bo z li­ceum, al­bo nie wiem skąd, z po­dwór­ka, to mo­że nie mia­ło­by zna­cze­nia, czy chcesz mieć dziec­ko czy nie. Ale je­steś żo­ną Cy­pria­na. Cy­pria­na hra­bie­go Do­li­na-Gra­bi­szyń­skie­go. Nie wy­obra­żasz so­bie na­wet, ja­kie po­sia­dło­ści mia­ła ro­dzi­na swo­je­go cza­su na kre­sach, ja­kie ma­jąt­ki!

– Mia­ła, ale nie ma – nie wy­trzy­ma­ła Ani­ta. – Ustrój się zmie­nił geo­po­li­tycz­ny. Na­wet gdy­bym na­tych­miast uro­dzi­ła tu dziec­ko, to i tak nie mia­ło­by co odzie­dzi­czyć, pro­szę ma­my.

Spe­cjal­nie tak po­wie­dzia­ła – pro­szę ma­my, z lek­ką drwi­ną. Te­ścio­wa łyp­nę­ła na nią groź­nie.

– Na­zwi­sko – syk­nę­ła. – Na­zwi­sko cze­ka na swo­je­go dzie­dzi­ca! To­bie się mo­że wy­da­je, że ta­ka je­steś mło­da, a ty wca­le mło­da już nie je­steś. Dwa­dzie­ścia pięć lat. Ostat­ni gwiz­dek, że­by uro­dzić zdro­we­go po­tom­ka!

Ani­ta do­sko­na­le wie­dzia­ła, że to bzdu­ra z tym gwizd­kiem, ale i tak zro­bi­ło jej się nie­przy­jem­nie.

– Cy­prian jest je­dy­nym mło­dym męż­czy­zną w ro­dzi­nie, spad­ko­bier­cą na­zwi­ska – kon­ty­nu­owa­ła te­ścio­wa. – Ma obo­wią­zek wo­bec swo­ich przod­ków, se­na­to­rów Rze­czy­po­spo­li­tej! Ma obo­wią­zek spło­dzić sy­na, że­by na­zwi­sko nie zgi­nę­ło, jak wie­le in­nych zna­ko­mi­tych na­zwisk. A je­go żo­na ma obo­wią­zek te­go sy­na uro­dzić!

Ani­ta, tra­fio­na se­na­to­ra­mi Rze­czy­po­spo­li­tej, uzna­ła, że te­ścio­wa po­su­nę­ła się za da­le­ko.

– Ja­kie mam obo­wiąz­ki, to sa­ma wiem naj­le­piej, pro­szę ma­my. Je­ste­śmy do­ro­śli obo­je z Cyp­kiem i sa­mi za­de­cy­du­je­my, kie­dy bę­dzie­my mie­li dzie­ci. Oraz czy w ogó­le bę­dzie­my je mie­li!

Ostat­nie zda­nie do­da­ła dla za­sa­dy, bo tak na­praw­dę pla­no­wa­li z Cyp­kiem roz­mno­że­nie się – w ja­kiejś nie­da­ją­cej się prze­wi­dzieć, lecz nie­zbyt da­le­kiej przy­szło­ści.

– Ach, tak! – za­wo­ła­ła te­ścio­wa co­kol­wiek zdu­szo­nym gło­sem. – Bie­rzesz na sie­bie od­po­wie­dzial­ność za to, że ród zgi­nie bez­pow­rot­nie? Ta­ka je­steś? Bied­ny Cy­prian! Bied­ny mój syn!

Wy­da­ło jej się, że tro­chę prze­ho­lo­wa­ła z eks­pre­sją, ale już nie po­ra by­ło co­kol­wiek na­pra­wiać. Spek­ta­ku­lar­nie zła­pa­ła się za oko­li­ce ser­ca i chwiej­nym kro­kiem opu­ści­ła miesz­ka­nie na pię­trze. Kie­dy by­ła pew­na, że Ani­ta jej nie wi­dzi, krok jej znor­mal­niał. Ta­kim nor­mal­nym prze­ma­sze­ro­wa­ła przez ogró­dek, we­szła do wła­sne­go miesz­ka­nia, upew­ni­ła się, że mąż Bo­ży­sław jest już obec­ny, po czym za­chwia­ła się i do­sta­ła ata­ku.

– To są ja­kieś ja­ja – orze­kła au­to­ry­ta­tyw­nie nie­co roz­śmie­szo­na Eli­za Trum­biak. Eli­za by­ła oso­bą z na­tu­ry au­to­ry­ta­tyw­ną. – Je­śli ona wam wy­ki­tu­je, bę­dziesz win­na jej śmier­ci.

– Od­pu­kaj na­tych­miast i spluń trzy ra­zy przez le­we ra­mię! Bo po­wiem ci, Eliz­ka, że tym ra­zem by­ło dość strasz­nie, nie mo­gli jej z tej aryt­mii wy­pro­wa­dzić w szpi­ta­lu! Teść osi­wiał do resz­ty. Je­mu zresz­tą jest bar­dzo przy­stoj­nie z ta­ką si­wi­zną. W ogó­le faj­ny ten mój teść Sła­wek.

Przy­ja­ciół­ki sie­dzia­ły w naj­ciem­niej­szym ką­cie re­stau­ra­cyj­ki „Bo­he­ma” i wal­czy­ły z dłu­gim ma­ka­ro­nem. Przy oka­zji Ani­ta opo­wia­da­ła Eli­zie swo­je ostat­nie prze­ży­cia ro­dzin­ne. Eli­za bły­ska­ła oku­la­ra­mi, ja­dła ma­ka­ron z kre­wet­ka­mi i in­nym mor­skim ba­dzie­wiem (tak to na­zy­wa­ła) i za­sta­na­wia­ła się, co by tu ko­le­żan­ce do­ra­dzić.

Swo­je­go cza­su, a kon­kret­nie w la­tach li­ce­al­nych, by­ły pa­puż­ka­mi nie­roz­łącz­ka­mi. Eli­za wraz z ro­dzi­ca­mi, pa­rą sym­pa­tycz­nych na­uczy­cie­li, przy­je­cha­ła do Szcze­ci­na z Dą­bro­wy Gór­ni­czej, kie­dy by­ła w pierw­szej kla­sie li­ceum. Bar­dzo to prze­ży­ła, zo­sta­wia­jąc za so­bą daw­ną szko­łę i przy­ja­ciół, nie mia­ła jed­nak żad­nej moż­li­wo­ści ma­new­ru. Za­rów­no mat­ka, jak i oj­ciec po­waż­nie za­nie­mo­gli na płu­ca, co sta­ło się, oczy­wi­ście, w wy­ni­ku ca­łe­go ży­cia i ży­cia po­przed­nich po­ko­leń w ko­pal­nia­nym i prze­my­sło­wym śro­do­wi­sku. W fa­mi­lii Trum­bia­ków je­dy­nie naj­młod­sza có­recz­ka nie bie­ga­ła jesz­cze z in­ha­la­to­rem przy ustach. Pań­stwo Trum­bia­ko­wie po­sta­no­wi­li jej te­go oszczę­dzić, przy oka­zji ra­tu­jąc nędz­ne reszt­ki wła­sne­go zdro­wia i ży­cia. Za­miesz­ka­li w Zdu­no­wie, zie­lo­nej dziel­ni­cy Szcze­ci­na, wresz­cie w cie­niu wy­so­kich so­sen, a nie w cie­niu ko­mi­nów. Pra­cę obo­je zna­leź­li w Dą­biu. Eli­za jed­nak nie chcia­ła cho­dzić do tej sa­mej szko­ły i w re­zul­ta­cie zna­la­zła się w słyn­nej szcze­ciń­skiej Je­dyn­ce. Po­dob­nie jak Ani­ta Pin­de­la­ków­na.

Po­lu­bi­ły się praw­do­po­dob­nie na za­sa­dzie przy­cią­ga­nia kon­tra­stów. By­ły róż­ne na­wet fi­zycz­nie. Ani­ta – ho­ża ciem­no­po­pie­la­ta blon­dy­necz­ka o roz­wi­chrzo­nej czu­pry­nie, i Eli­za – drob­na, ciem­na, gład­ka, w oku­la­rach skry­wa­ją­cych spoj­rze­nie. Ani­ta ko­cha­ła wszyst­kich i wszyst­ko, Eli­za by­ła nie­uf­na i nie­zbyt lu­bi­ła lu­dzi, po­czy­na­jąc od swo­ich ro­dzi­ców. Ani­ta nie mo­gła te­go zro­zu­mieć, pań­stwo Trum­bia­ko­wie bo­wiem by­li na­praw­dę mi­li i ona sa­ma za ni­mi prze­pa­da­ła. Po­dob­nie jak za wła­sny­mi ro­dzi­ca­mi, z któ­ry­mi by­ła głę­bo­ko za­przy­jaź­nio­na.

Uczy­ły się do­sko­na­le, by­ły zdol­ne i mia­ły roz­licz­ne ta­len­ta. Po ma­tu­rze si­łą rze­czy mu­sia­ły się roz­stać; Ani­ta po­szła na swo­ją wy­ma­rzo­ną ar­chi­tek­tu­rę, pod­czas gdy Eli­za wy­bra­ła po­lo­ni­sty­kę i wy­je­cha­ła do Po­zna­nia, szu­kać uni­wer­sy­te­tu lep­sze­go niż mło­dy szcze­ciń­ski. Ani­cie tu­tej­sza po­li­tech­ni­ka wy­star­cza­ła w zu­peł­no­ści. Spo­ty­ka­ły się rza­dziej, ale przy­jaźń wciąż kwi­tła. No i te­raz wy­glą­da­ło na to, że zno­wu bę­dą bli­sko sie­bie, bo Eli­za po dy­plo­mie wró­ci­ła do Szcze­ci­na, pra­co­wać na tym sa­mym uni­wer­sy­te­cie, któ­rym kie­dyś po­gar­dzi­ła. Wy­glą­da­ło na to, że Po­znań zro­bił jej ja­kąś krzyw­dę. Nie chcia­ła o tym mó­wić. Ani­ta po­dej­rze­wa­ła, że jest to ra­czej spra­wa mę­sko-dam­ska ani­że­li uczel­nia­na.

W isto­cie, by­ła to spra­wa mę­sko-dam­ska, w sek­sow­nej i ele­ganc­kiej po­sta­ci pew­ne­go asy­sten­ta z wy­dzia­łu hi­sto­rii. Nie­ste­ty, amant ów po kil­ku cu­dow­nych spo­tka­niach stwier­dził, że wła­sna żo­na da­je mu wię­cej sa­tys­fak­cji niż Eli­za, i tak się owa try­wial­na do bó­lu przy­go­da za­koń­czy­ła. Kom­pli­ka­cją ze stro­ny Eli­zy by­ła praw­dzi­wa, wiel­ka, obez­wład­nia­ją­ca mi­łość, w ja­ką dziew­czy­na zdą­ży­ła się wpa­ko­wać. Ko­mu­ni­kat o ist­nie­niu żo­ny był dla niej nie la­da szo­kiem. Znie­na­wi­dzi­ła sek­sow­ne­go asy­sten­ta tak bar­dzo, jak bar­dzo go ko­cha­ła. Znie­na­wi­dzi­ła też Po­znań i przy oka­zji po­głę­bi­ła się w niej nie­na­wiść do ludz­ko­ści ogól­nie.

Z wy­jąt­kiem Ani­ty i mo­że jesz­cze kil­ku osób. Nie­wie­lu.

Cho­ciaż, praw­dę mó­wiąc, od­kąd Ani­ta zo­sta­ła szczę­śli­wą żo­ną cięż­ko za­ko­cha­ne­go w niej Cy­pria­na, Eli­za lu­bi­ła ją jak­by mniej. No, bądź­my na­praw­dę uczci­wi: nie lu­bi­ła jej wca­le. By­ła na nią wście­kła. Przy­ja­ciół­ka, któ­rej po­wio­dło się w mi­ło­ści, pod­czas kie­dy ona, Eli­za, prze­ży­ła tak kosz­mar­ne roz­cza­ro­wa­nie, ta­ki za­wód – sta­no­wi­ła dla niej oso­bi­stą ob­ra­zę. Ha­mo­wa­ła jed­nak uczu­cia i nie da­wa­ła po so­bie po­znać, co ją nur­tu­je. Po­sta­no­wi­ła po­cze­kać, aż Ani­ta też się na czymś po­śliź­nie. Nie mia­ła aż tak wie­lu przy­ja­ció­łek, że­by ni­mi roz­rzut­nie sza­fo­wać.

– Słu­chaj, Nit­ka – po­wie­dzia­ła te­raz z na­my­słem, es­te­tycz­nie za­gar­nia­jąc resz­tę so­su po­mi­do­ro­we­go. – No to mo­że po pro­stu zrób­cie so­bie to dziec­ko i bę­dzie­cie je mie­li z gło­wy.

– Za­sta­na­wia­li­śmy się nad tym – jęk­nę­ła Ani­ta. – To by mnie na ja­kiś czas wy­klu­czy­ło z ro­bo­ty. I z ży­cia w ogó­le. Ja nie chcę jesz­cze za­ko­py­wać się w zup­kach!

– W zup­kach to chy­ba to­pić – za­uwa­ży­ła lo­gicz­nie Eli­za. – Mo­że tak od ra­zu byś się nie uto­pi­ła. Cho­ciaż kasz­ka to chy­ba mo­że we­ssać, jak ba­gno! – Za­chi­cho­ta­ła. – Po­dob­no faj­nie jest mieć dziec­ko. Ja tam nie wiem, mnie nie cią­gnie. Ale ja nie mam mę­ża ani ro­dzi­ny. Ja so­bie mo­gę być sa­want­ką.

– Co to zna­czy, bo nie pa­mię­tam?

– Ko­bie­tą uczo­ną – wy­ja­śni­ła Eli­za, trze­po­cząc ciem­ny­mi rzę­sa­mi. – Ty nie masz do te­go pre­dys­po­zy­cji...

– Ja je­stem pro­stym in­ży­nie­rem – jęk­nę­ła Ani­ta. – Wiesz, jak nam się faj­nie te­raz pra­cu­je? Ma­my zle­ce­nia! Ze­spół nam się ład­nie zgrał! Od­kąd Zby­sio od­szedł, a Krzy­sio przy­szedł, to już po pro­stu wszy­scy z dziób­ków so­bie je­dzą! Kon­kurs chce­my wy­grać na osie­dle dom­ków jed­no­ro­dzin­nych, ta­kie roz­wo­jo­we, wiesz, że moż­na do­bu­do­wy­wać i do­kle­jać te ko­lej­ne dom­ki, i nie ro­bi się przez to brzyd­ko. Ma­my na­praw­dę pięk­ną kon­cep­cję! No, bo­sko jest po pro­stu!

Eli­za wie­dzia­ła, że jest bo­sko, bo sły­sza­ła to od przy­ja­ciół­ki na bie­żą­co. To ją też de­ner­wo­wa­ło. Ona nie mia­ła w pra­cy bo­sko. Stu­den­ci by­li po pro­stu bez­na­dziej­ni, bez­na­dziej­ni, pra­wie tak bez­na­dziej­ni jak jej pła­ca! O ko­le­gach le­piej nie mó­wić. Na­ukaw­cy – jak ich po­gar­dli­wie na­zy­wa­ła. Bez­ta­len­cia. No i głów­nie ba­by. Że­by cho­ciaż pie­nią­dze by­ły ja­kie ta­kie!

– Chcę się wy­pro­wa­dzić od ro­dzi­ców – zmie­ni­ła nie­spo­dzie­wa­nie te­mat. – Nie wiesz cze­goś o nie­krę­pu­ją­cym miesz­kan­ku? Nie za dro­gim, ale gdzieś w cen­trum?

– Nic nie wiem. Po­py­tam. Jak się do­wiem, to ci po­wiem.

– Ka­lin­ko dro­ga, jak się czu­jesz?

– Le­piej – wy­szem­ra­ła pa­ni Ka­li­na, już w do­mo­wych pie­le­szach, na wła­snej ka­na­pie, otu­lo­na wła­snym cie­niut­kim i cie­plut­kim ple­dem w ko­ty. – Na­praw­dę le­piej. Już nie mu­sisz się mar­twić, Sław­ku. Je­steś bar­dzo ko­cha­ny – do­da­ła, mru­żąc oczy.

Ten nu­mer za­wsze dzia­łał po­zy­tyw­nie na mę­ża, któ­ry miał zo­ba­czyć, jak dziel­na jest je­go żo­na, cho­ciaż tak na­praw­dę sła­nia się na no­gach. O ile moż­na się sła­niać w po­zy­cji pół­le­żą­cej. Bo­ży­sław po­wi­nien te­raz wzru­szyć się do głę­bi i ob­da­rzyć mał­żon­kę ostroż­nym po­ca­łun­kiem oraz uści­skiem.

Ja­kość otrzy­ma­ne­go ca­łu­sa i pew­na zdaw­ko­wość uci­sku za­nie­po­ko­iły nie­co pa­nią Ka­li­nę. Mia­ła na­dzie­ję, że Sła­wek nie za­cznie jej te­raz pi­ło­wać w spra­wie tych kar­dio­lo­gicz­nych ob­ja­wów na ży­cze­nie. Pró­bo­wał już wie­le ra­zy, ale za­wsze przy­się­ga­ła z praw­dą w gło­sie, że TO się sa­mo ro­bi.

Nie­ste­ty, zno­wu za­czął. Usiadł na­prze­ciw­ko niej na krze­śle, po­chy­lił się ku niej, a wy­raz twa­rzy miał po­waż­ny.

– Ka­lin­ko, słu­chaj, chciał­bym po­roz­ma­wiać...

Wes­tchnę­ła głę­bo­ko.

– Sław­ku, pro­szę cię... Ty mi nie wie­rzysz, ale ja na­praw­dę nie ro­bię so­bie TE­GO sa­ma. Czy ja wy­glą­dam na fa­ki­ra, któ­ry po­tra­fi wy­da­wać po­le­ce­nia swo­im na­rzą­dom we­wnętrz­nym?

– Ko­cha­na, ja już nic nie wiem. Mo­że je­steś fa­ki­rem. Ale je­śli nie je­steś, to uwa­żaj. Oni po­tra­fią wpro­wa­dzić się w róż­ne sta­ny i po­tra­fią się z nich wy­pro­wa­dzić. Weź pod uwa­gę, że kie­dyś mo­że ci się nie udać po­wrót. Po­wrót, mó­wię. Wpa­ku­jesz się w kło­po­ty, z któ­ry­mi le­ka­rze mo­gą so­bie nie po­ra­dzić.

Pa­ni Ka­li­na przy­bra­ła po­zę więd­ną­cej li­lii.

– Jak ty w ogó­le mo­żesz tak do mnie mó­wić? Uwa­żasz, że gram ko­me­dię? Czy cie­bie w ogó­le nie ob­cho­dzi, że ród mo­że wy­ga­snąć bez­po­tom­nie? Set­ki lat! Set­ki lat tra­dy­cji! Ja nie mo­gę do te­go do­pu­ścić! Ta dziew­czy­na kom­plet­nie nie ma świa­do­mo­ści, ja­ką wzię­ła na sie­bie od­po­wie­dzial­ność! No więc ja się przej­mu­ję – za­koń­czy­ła do­bit­nie tę pło­mien­ną prze­mo­wę.

– Ko­bie­to, daj­że im po­żyć! – Pan Bo­ży­sław na swój ła­god­ny spo­sób wy­ra­ził znie­cier­pli­wie­nie. – O tym też chcia­łem z to­bą po­roz­ma­wiać. Ile cza­su są mał­żeń­stwem? Kil­ka mie­się­cy. Za­ło­ży­li tę fir­mę. Ład­nie wy­star­to­wa­li. Niech okrzep­ną. Na dziec­ko ma­ją jesz­cze mnó­stwo cza­su.

Pa­ni Ka­li­na przez dwie se­kun­dy za­sta­na­wia­ła się, czy­by nie do­stać ko­lej­ne­go ata­ku, ale jej mał­żo­nek wstał z krze­sła i wy­szedł, za­nim zdą­ży­ła pod­jąć de­cy­zję.

– Chciał po­roz­ma­wiać – mruk­nę­ła do sie­bie iro­nicz­nie. – Po­wie­dział dwa zda­nia i po­szedł so­bie.

Od­rzu­ci­ła pled w ko­ty i spoj­rza­ła z za­do­wo­le­niem na wła­sne no­gi. By­ły naj­zu­peł­niej w po­rząd­ku. Wy­jąt­ko­wo w po­rząd­ku, moż­na by po­wie­dzieć. W tym wie­ku ma­ło któ­ra ba­ba ma ta­kie no­gi.

– Chłop­cy i dziew­czyn­ki, nie wie­cie cze­goś o miesz­ka­niu w cen­trum mia­sta i naj­le­piej za dar­mo?

Z tym py­ta­niem na ustach Ani­ta we­szła do pra­cow­ni i na­tych­miast zo­sta­ła wy­śmia­na przez ca­ły ze­spół z wy­jąt­kiem wła­sne­go mę­ża, któ­ry był nie­obec­ny, bo miał coś do za­ła­twie­nia w Urzę­dzie Miej­skim.

– Ro­zu­miem – rze­kła po­god­nie Ani­ta, od­pa­la­jąc kom­pu­ter. – Jed­na­ko­woż gdy­by­ście się cze­goś do­wie­dzie­li, to miej­cie na uwa­dze mo­ją przy­ja­ciół­kę, kul­tu­ral­ną oso­bę, po­lo­nist­kę z uni­wer­ku. Ci­cha, spo­koj­na, nie wa­dzi ni­ko­mu.

– Bę­dzie­my szu­kać – za­pew­nił ją w imie­niu wszyst­kich Krzysz­tof Idzi­kow­ski, nie prze­ry­wa­jąc kli­ka­nia my­szą. – Ro­zu­miem, że ta two­ja kum­pe­la­sia za­ra­bia ja­kieś gro­sze? Jak to na uczel­ni? Ta­nio ma być?

– No wła­śnie. O mat­ko, co to jest?

W po­ko­ju roz­le­gło się coś jak­by gło­śne miauk­nię­cie. Nikt oprócz Ani­ty nim się nie prze­jął, tyl­ko Krzysz­tof po­rzu­cił mysz­kę i wstał od kom­pu­te­ra.

– Mło­dy Idzi­kow­ski się obu­dził – wy­ja­śnił i wy­to­czył zza biur­ka wó­ze­czek. – Ja dzi­siaj je­stem ta­tuś kar­mią­cy. Ju­sty­na mu­sia­ła je­chać do le­ka­rza, bo zła­ma­ła so­bie ma­ły pa­lec u no­gi. Al­bo zwich­nę­ła.

– Kop­nę­ła ko­ciąt­ko? – spy­tał nie­win­nym to­nem He­nio Ry­ba, na­dzie­ja pol­skiej ar­chi­tek­tu­ry.

– Kop­nę­ła kół­ko od wóz­ka, bo się nie chcia­ło od­blo­ko­wać – od­rzekł Krzy­sio i fa­cho­wym ge­stem spraw­dził pam­per­sa.

– Zlał się? – He­nio był bez­po­śred­ni.

– Nie, na szczę­ście. Dam mu żar­cia, to za­śnie. Praw­dzi­wy męż­czy­zna z nie­go.

Tro­skli­wy ta­tuś wy­do­był z głę­bi wóz­ka bu­te­lecz­kę i po­ma­chał sy­no­wi przed no­sem. Dziec­ko roz­pro­mie­ni­ło się na­tych­miast i wy­cią­gnę­ło rącz­ki.

– Patrz, ja­ki ko­mu­ni­ka­tyw­ny, sku­ba­niut­ki – za­chwy­cił się He­nio. – Faj­ny ta­ki stwo­rek ma­ły. Mor­da­sek! Nit­ka, wi­dzia­łaś?

Ani­ta po­de­szła do wóz­ka i zaj­rza­ła do środ­ka. Mło­dy Idzi­kow­ski wy­glą­dał po­god­nie i pa­pu­śnie. Na wi­dok no­wej dam­skiej twa­rzy mla­snął sma­ko­wi­cie.

– Mó­wi­łem, że to praw­dzi­wy fa­cet. Spodo­ba­łaś mu się, Anit­ko. Chodź, Dżu­nior.

Krzysz­tof spraw­nie wy­do­był sy­na z wóz­ka, umie­ścił go na swo­im le­wym ra­mie­niu i po­dał mu bu­tel­kę. Mło­dy przy­ssał się do niej na­tych­miast. He­nio, za­fa­scy­no­wa­ny, ob­ser­wo­wał tę ro­dzin­ną scen­kę z za­cie­ka­wie­niem i apro­ba­tą. He­nio­wa Syl­wia uśmie­cha­ła się od swo­je­go kom­pu­te­ra. Ani­ta spo­glą­da­ła to na Dżu­nio­ra, cał­ko­wi­cie za­ję­te­go bu­tel­ką, to na dwóch męż­czyzn, cał­ko­wi­cie za­ję­tych Dżu­nio­rem. Kur­czę, do twa­rzy fa­ce­tom z ta­kim ma­lu­chem. Cie­ka­we, jak wy­glą­dał­by Cy­pek z po­dob­nym Dżu­nio­rem? Swo­im, oczy­wi­ście.

Ja­kiś czas póź­niej Ani­ta za­rzą­dzi­ła na­ra­dę ro­dzin­ną.

– Mam le­cieć po ro­dzi­ców i bab­cię czy pój­dzie­my do nich? – spy­tał Cy­pek, prze­bie­ra­jąc się w mięk­ki do­mo­wy swe­ter ko­lo­ru sza­ro­nie­bie­skie­go. Wy­glą­dał w nim bar­dzo przy­stoj­nie i mi­lut­ko jed­no­cze­śnie. Ani­ta cza­sem go po­ży­cza­ła i wte­dy ona wy­glą­da­ła mi­lut­ko, cho­ciaż mu­sia­ła za­wi­jać rę­ka­wy.

Ga­pi­ła się te­raz na nie­go i roz­my­śla­ła. Je­go py­ta­nie do­tar­ło do niej z pew­nym opóź­nie­niem, do­pie­ro kie­dy je po­wtó­rzył.

– Nie, nie. Nic z tych rze­czy. My się mu­si­my po­na­ra­dzać. Sa­mi. Zro­bię her­ba­ty z socz­kiem ma­li­no­wym, chcesz? I za­bierz ła­py. Na piesz­czosz­ki przyj­dzie czas. Mu­si­my się po­waż­nie sprę­żyć umy­sło­wo.

– Weź te rę­ce, nie rób te­go wię­cej! – za­śpie­wał Cy­pek, okrop­nie fał­szu­jąc. – Nie do­ty­kaj mnie TU­TAJ! Weź te rę­ce, nie rób te­go wię­cej, na twe rę­ce cze­ka HU­TA­AAAA!

Obo­je uwiel­bia­li Czer­wo­ne­go Tu­li­pa­na i zna­li na pa­mięć wszyst­kie, co do jed­nej, Tu­li­pa­no­we pio­sen­ki, te za­baw­ne i te li­rycz­ne. Ani­ta po­win­na by­ła te­raz pod­łą­czyć się do pie­śni, ale nie zro­bi­ła te­go, co by­ło dla Cy­pria­na zna­kiem, że spra­wa, o któ­rej żo­na chce z nim roz­ma­wiać, jest na­praw­dę po­waż­na.

– No­wa Hu­ta pod Kra­ko­wem... – do­śpie­wał nie­pew­nie i za­milkł.

Ani­ta po­sta­wi­ła fi­li­żan­ki na sto­le. Nie obok ka­na­py, na któ­rej pew­nie dość szyb­ko dys­ku­sja stra­ci­ła­by swo­ją po­wa­gę. Na du­żym sto­le obia­do­wym.

– Już się za­czy­nam bać – po­wie­dział Cy­pek, le­jąc her­ba­tę z uro­cze­go ba­war­skie­go dzban­ka, po­da­ro­wa­ne­go im przez bab­cię Do­broch­nę. – Mam na­dzie­ję, że nic się złe­go nie sta­ło...

– Nie. W ogó­le nic się nie sta­ło. My­ślę i my­ślę.

– No to się jed­nak sta­ło! – Cy­pek pod­niósł fi­glar­nie jed­ną brew, ale Ani­ta nie za­re­ago­wa­ła na sub­tel­ny dow­cip.

– O dziec­ku.

Cy­prian za­marł z fi­li­żan­ką przy ustach. Zre­zy­gno­wał z łyk­nię­cia her­ba­ty i ostroż­nie po­sta­wił fi­li­żan­kę na spodku. Ani­ta pa­trzy­ła na nie­go du­ży­mi ocza­mi. Wciąż uwiel­biał te jej oczy i za­sta­na­wiał się, czy bę­dzie je tak uwiel­biał do śmier­ci czy mo­że jed­nak nie­co kró­cej.

– Ty o tym nie my­śla­łeś?

– My­śla­łem. W za­sa­dzie przez ma­mę, bo tak w ogó­le to... Ro­zu­miesz, Ni­tecz­ko, ja mam świa­do­mość, że ma­ma sto­su­je ta­ki swój szan­taż, ter­ror, nie wiem, jak to na­zwać. Mia­łem mę­ską roz­mo­wę z oj­cem i on uwa­ża, że ma­ma ste­ru­je wła­snym ser­cem, jak chce. I on się boi, że kie­dyś mo­że nad nim nie za­pa­no­wać. Że to się skoń­czy za­wa­łem al­bo nie wia­do­mo czym. Ale prze­cież nie pla­no­wa­li­śmy te­raz dziec­ka, więc ja nie wiem...

– Ja też nie wiem. Za­czę­łam się za­sta­na­wiać. Patrz, Krzyś­ki ma­ją nie­mow­la­ka i ja­koś ży­ją i pra­cu­ją. Jak by­li w sy­tu­acji awa­ryj­nej, to się Krzy­sio po­zaj­mo­wał Dżu­nio­rem i nic złe­go się nie sta­ło. My prze­cież pra­cu­je­my w tej sa­mej fir­mie, co Krzy­siek. Mo­że­my so­bie po­zwo­lić na ela­stycz­ność. Bo wiesz, ja się jesz­cze za­sta­na­wia­łam, czy to przy­pad­kiem nie jest praw­da z tym wie­kiem. Roz­ma­wia­łam z mo­ją gi­ne­ko­loż­ką. Ona mó­wi, że je­stem w naj­lep­szym wie­ku. Cy­pek, ty chciał­byś mieć dziec­ko?

Cy­prian po­now­nie od­sta­wił fi­li­żan­kę, z któ­rej nie zdą­żył się na­pić. Coś go zła­pa­ło za gar­dło. Kie­dy Idzi­kow­ski Dżu­nior wi­zy­to­wał ich pra­cow­nię, on sam, Cy­pek, wpadł do fir­my dość póź­no i dość wku­rzo­ny, po kil­ku­go­dzin­nym za­ła­twia­niu pro­stej spra­wy w urzę­dzie – no i zo­ba­czył te­go śmiesz­ne­go ma­łe­go fa­ce­ci­ka w se­le­dy­no­wym wdzian­ku kon­tra­stu­ją­cym z ró­żo­wy­mi po­licz­ka­mi, ze­zu­ją­ce­go do­ko­ła z za­do­wo­le­niem. Wku­rze­nie ja­koś mu mi­nę­ło. Po­my­ślał wte­dy o wła­snym dziec­ku po raz pierw­szy nie jak o prze­szko­dzie w ka­rie­rze i ży­ciu przy­jem­nym. Po­my­ślał o dziec­ku jak o dziec­ku. Krew z krwi i kość z ko­ści. Je­go i Ani­ty.

– My­śla­łem o tym – po­wie­dział te­raz i wresz­cie na­pił się her­ba­ty, pod­czas gdy żo­na przy­glą­da­ła mu się uważ­nie i nie mó­wi­ła nic. – Sa­ma wiesz, że ar­gu­men­ty mo­jej mat­ki sto­ją w mo­jej oso­bi­stej hie­rar­chii war­to­ści na ostat­nim miej­scu. Na­zwi­sko nie ma dla mnie zna­cze­nia. Mógł­bym się na­zy­wać Ja­kub Sze­la al­bo Ku­buś Pu­cha­tek i być po­tom­kiem Kró­la Lu­la al­bo Oj­ca Wir­gi­liu­sza, wi­si mi to, ge­ne­ral­nie rzecz bio­rąc. Mam wra­że­nie, że to­bie też.

Kiw­nę­ła gło­wą. Kie­dy zde­cy­do­wa­ła się wyjść za nie­go, to wy­cho­dzi­ła nie za hra­bie­go, tyl­ko za Cyp­ka, któ­ry miał taj­ny ty­tuł cia­cha ro­ku trzy­krot­nie przy­zna­ny przez gre­mium stu­den­tek Wy­dzia­łu Bu­dow­nic­twa i Ar­chi­tek­tu­ry, uro­cze­go ko­le­gę, in­te­li­gent­ne­go czło­wie­ka z cud­nym po­czu­ciem hu­mo­ru, ta­len­cia­rza i bo­skie­go aman­ta. To by­ły spra­wy waż­ne. I rze­czy­wi­ście mógł­by się na­zy­wać Ku­buś Pu­cha­tek, cho­ciaż z dru­giej stro­ny trze­ba przy­znać, że teść Bo­ży­sła­wek jest nad­zwy­czaj sym­pa­tycz­ny i w za­sa­dzie mi­ło, że się na nie­go tra­fi­ło. Rym-cym-cym. W prze­ci­wień­stwie do te­ścio­wej, któ­ra jest pre­ten­sjo­nal­ną sta­rą pu­der­ni­cą.

Jak wi­dzi­my, Ani­ta nie tyl­ko mó­wi­ła, ale rów­nież my­śla­ła w jędr­nym ję­zy­ku bu­dow­la­nym odzie­dzi­czo­nym po wła­snych ro­dzi­cach

– No więc – kon­ty­nu­ował mąż Cy­pek. – No więc wie­my, co nie jest waż­ne. A co jest waż­ne?

– Cyp­ciu – ro­ze­śmia­ła się Ani­ta. – Czyś ty się cza­sem nie za­pę­tlił?

– Mo­że tro­chę – przy­znał Cy­prian. – Ale ja strasz­nie nie lu­bię te­go za­dę­cia, któ­re cza­sem uwiel­bia mo­ja ma­mu­sia. A mam wra­że­nie, że już za mo­ment wpadł­bym w ja­kiś strasz­ny pa­tos. To mo­że ja to uprosz­czę, co? No więc tak. Ostat­nio wy­da­je mi się, że na­wet chciał­bym, że­by­śmy mie­li ja­kieś dziec­ko. Al­bo dwa.

– Dwa dziec­ka na­raz, co? Chłop­czy­ka i dziew­czyn­kę. To by by­ło naj­prak­tycz­niej, ale mo­że nam się nie udać.

– A co, ty też doj­rza­łaś?

– Ja też my­śla­łam o tym. Nie­wy­klu­czo­ne, że na­wet pod wpły­wem two­jej ma­my. Ona za­sia­ła ziar­no, ro­zu­miesz. Po­cząt­ko­wo nie chcia­łam o tym sły­szeć, z sa­mej prze­ko­ry, ro­zu­miesz. Po­tem jed­nak za­czę­łam za­da­wać so­bie róż­ne py­ta­nia. Po­dej­rze­wam, że ra­czej ba­nal­ne te py­ta­nia by­ły i że mi­lio­ny ko­biet w każ­dej chwi­li na świe­cie też je so­bie za­da­ją. A te­raz jesz­cze po­ja­wił się mło­dy Idzi­kow­ski... Za­sta­na­wia­łam się nad na­szym ży­ciem i wy­szło mi, że my­śmy już się cał­kiem spo­ro na­ba­wi­li na stu­diach. Pra­co­wać mo­gła­bym na­wet z dziec­kiem przy pier­si, ma­my ta­ki układ za­wo­do­wy, że to by się mo­gło udać. Na­wet je­śli tyl­ko na pół gwizd­ka. Za to po­tem ma­łe by­ło­by już spo­re, a ja jesz­cze bym mia­ła szan­sę po­żyć.

– No wła­śnie. Dziec­ka by mia­ły mło­dych ro­dzi­ców – za­uwa­żył Cy­prian, sto­su­jąc tę ar­cha­icz­ną for­mę gra­ma­tycz­ną, któ­ra nie wie­dzieć cze­mu bar­dzo mu się spodo­ba­ła. – Patrz, Ni­tecz­ko, one by już by­ły spo­re, a my jesz­cze wciąż mło­dzi. I chęt­ni do fi­giel­ków.

– To ja­kaś alu­zja?

Cy­prian prze­siadł się na ka­na­pę i po­cią­gnął żo­nę za so­bą.

– Mo­że­my to po­trak­to­wać ja­ko alu­zję. W ta­kim ra­zie co ro­bi­my z na­szym pro­ble­mem ro­dzin­nym? Po­dej­mu­je­my ja­kąś de­cy­zję?

Ani­ta usia­dła mę­żo­wi na ko­la­nach.

– Ja bym sa­lo­mo­no­wo pod­ję­ła ta­ką, że nic nie ro­bi­my spe­cjal­nie. Po­wy­rzu­cam te an­ty­kon­cep­cyj­ne wy­na­laz­ki. Niech się dzie­je, co się ma dziać. Ty­le że nie bę­dzie­my prze­szka­dzać na­tu­rze. I niech już ona ro­bi swo­je..

– Czy za­wia­do­mi­my o na­szym po­sta­no­wie­niu ro­dzi­ców, a zwłasz­cza ma­mę, że­by już nie mia­ła swo­ich za­wa­łów?

– Osza­la­łeś! To by nam mo­gło przy­nieść pe­cha. Ma­ma niech się ćwi­czy w cier­pli­wo­ści i przy­zwy­cza­ja do my­śli, że je­ste­śmy aser­tyw­ni! Mó­wi­łeś coś o fi­giel­kach?

Mniej wię­cej w tym sa­mym cza­sie, kie­dy Ani­ta i Cy­prian Do­li­na-Gra­bi­szyń­scy za­czy­na­li wcie­lać w czyn swo­ją stra­te­gicz­ną de­cy­zję, Mi­ran­da Wie­sio­łek za­sta­na­wia­ła się, co by tu zro­bić z wła­snym ży­ciem.

Na pierw­szy rzut oka nie mia­ła zbyt wiel­kie­go po­la ma­new­ru.

Li­czy­ła so­bie sie­dem­na­ście lat i wła­śnie otrzy­ma­ła pro­mo­cję do dru­giej kla­sy li­ceum. Teo­re­tycz­nie więc za­czy­na­ły jej się wa­ka­cje. W prak­ty­ce roz­po­czy­nał się okres, któ­re­go nie­na­wi­dzi­ła: dwa i pół mie­sią­ca ha­ró­wy w pen­sjo­na­cie ro­dzi­ców w Łu­kę­ci­nie. Pen­sjo­nat był ra­czej by­le ja­ki, ale nie­po­ję­tym cu­dem lu­dzie do nie­go chęt­nie przy­jeż­dża­li. Mo­że dla­te­go, że ta­to Wie­sio­łek pi­jał wó­decz­kę z jed­nym zdol­nym in­for­ma­ty­kiem, któ­ry zro­bił mu świet­ną stro­nę in­ter­ne­to­wą i go­ście da­wa­li się na ko­lo­ro­we fot­ki na­brać, a po­tem to już dzia­ła­ła si­ła przy­zwy­cza­je­nia. Mi­ran­da, mi­mo swe­go mło­de­go wie­ku, od kil­ku lat by­wa­ła ogól­ną pen­sjo­na­to­wą sprzą­tacz­ką – po­za tym, że na do­skok ro­bi­ła wszyst­ko, co w da­nej chwi­li ro­bić by­ło trze­ba. W tym ro­ku awan­so­wa­ła na po­ko­jów­kę. Ozna­cza­ło to kom­plet­ny brak cza­su wol­ne­go, bo zmien­nicz­ki nie mia­ła. Ro­dzi­ce tłu­ma­czy­li, że ich po pro­stu nie stać na za­an­ga­żo­wa­nie do­dat­ko­wej pra­cow­ni­cy. Pew­nie by­ła to praw­da, co wca­le nie po­cie­sza­ło nie­szczę­snej nie­wol­ni­cy. Oczy­wi­ście, pie­nią­dze, któ­rych mo­gła się spo­dzie­wać z ty­tu­łu dzie­się­cio­ty­go­dnio­wej ha­rów­ki, by­ły go­rzej niż mi­zer­ne.

Och, jak nie­na­wi­dzi­ła pen­sjo­na­tu, któ­ry no­sił jej wła­sne imię – „Mi­ran­da”! Imie­nia też nie zno­si­ła, uwa­ża­jąc je słusz­nie za okrop­nie pre­ten­sjo­nal­ne, i ka­za­ła na­zy­wać się Mir­ką. Mat­ka nie mo­gła jej się na­dzi­wić. Ta­kie pięk­ne imię! Nie pa­mię­ta­ła już, gdzie je usły­sza­ła. A mo­że by­ło w ja­kiejś książ­ce? Jej syn Wie­sio, ska­ra­nie bo­skie, cho­ler­ny dau­niak, jak go na­zy­wał oj­ciec w mo­men­tach do­bre­go hu­mo­ru – otóż ten wła­śnie Wie­sio Wie­sio­łek twier­dził, że Mi­ran­da by­ła raj­skim pta­kiem w książ­ce o ja­kimś dok­to­rze dla zwie­rząt. Moż­li­we. Pa­ni Wie­sia Wie­sioł­ko­wa (faj­ny zbieg oko­licz­no­ści z tym na­zwi­skiem, nie? Bo Wie­sio to już był spe­cjal­nie, ale ona wy­szła za Wie­sioł­ka przez czy­sty przy­pa­dek!) nie pa­mię­ta­ła, co czy­ta­ła po­tom­stwu, kie­dy by­ło ma­łe (oprócz Mi­ran­dy i Wie­sia by­ła jesz­cze naj­star­sza cór­ka, Do­sia, zna­czy Do­ro­ta). Mo­że i był tam ja­kiś le­karz od zwie­rza­ków, a czy to waż­ne jest w ogó­le?

Mi­ran­da, raj­ski ptak... No, Mir­ka Wie­sioł­ków­na czu­ła się ra­czej jak brzyd­kie ka­cząt­ko. Mat­ka twier­dzi­ła, że Mir­ka ma wy­bu­ja­łe am­bi­cje. Do­sia, któ­ra dwa la­ta te­mu skoń­czy­ła li­ceum i te­raz za­trud­nia­ła się w ro­dzin­nym pen­sjo­na­cie, am­bi­cji nie mia­ła żad­nych, a co za tym idzie nie ma­ru­dzi­ła, a na­wet chwa­li­ła so­bie to, co do­sta­ła od lo­su. Mir­ka mo­gła­by wziąć z niej przy­kład, ale nie, Mir­ce się wy­da­wa­ło, że coś wię­cej jej się na­le­ży... tyl­ko nie wia­do­mo co! Za­miast ro­bić coś po­ży­tecz­ne­go w do­mu al­bo cho­ciaż od­ra­biać lek­cje, al­bo osta­tecz­nie książ­ki czy­tać, Mi­ran­da wy­my­ka­ła się na ca­łe po­po­łu­dnia i szwen­da­ła po roz­ma­itych za­kąt­kach Ka­mie­nia. Bo trze­ba za­zna­czyć, że w Łu­kę­ci­nie był tyl­ko pen­sjo­nat, pań­stwo Wie­sioł­ko­wie z troj­giem dzie­ci miesz­ka­li w Ka­mie­niu Po­mor­skim, w blo­ku nie­opo­dal ra­tu­sza (wy­ni­ka­ło to tro­chę ze skąp­stwa pa­na Wie­sioł­ka, któ­ry nie za­mie­rzał in­sta­lo­wać w pen­sjo­na­cie ogrze­wa­nia, nie moż­na więc by­ło miesz­kać tam ca­ły rok). Uko­cha­ne miej­sca ucie­czek Mi­ran­dy od rze­czy­wi­sto­ści znaj­do­wa­ły się prze­waż­nie w bez­po­śred­niej bli­sko­ści wo­dy; nad brze­ga­mi za­le­wu, na przy­sta­ni, gdzie cu­mo­wa­ły bia­łe jach­ty, na mo­ście łą­czą­cym sta­ły ląd z za­ro­śnię­tą krza­ka­mi wy­spą. Wa­dą tych miejsc by­ła ła­twość, z ja­ką moż­na tam by­ło Mi­ran­dę wy­pa­trzyć. Jej oj­ciec uwa­żał, że dziew­czy­na wa­łę­sa­ją­ca się sa­mot­nie po mie­ście to au­to­ma­tycz­nie pół­kur­wię, wy­sy­łał więc za nią bra­ta, po­le­ca­jąc mu groź­nym to­nem na­tych­mia­sto­we od­na­le­zie­nie i spro­wa­dze­nie do do­mu sio­stry. Wie­sio chy­żym kro­kiem prze­bie­gał uli­ce oraz nad­brzeż­ne ścież­ki i z re­gu­ły do­pa­dał spra­gnio­ną sa­mot­no­ści ucie­ki­nier­kę. By­wał przy tym tak au­ten­tycz­nie ura­do­wa­ny, wi­tał ją z ta­ką ra­do­ścią i ser­decz­no­ścią, że Mir­ka nie mia­ła si­ły gnie­wać się na nie­go. Sta­ra­ła się tyl­ko nie po­zwa­lać mu na spek­ta­ku­lar­ne ata­ki czu­ło­ści bra­ter­skiej. Nie chcia­ła, że­by wi­dzie­li to szkol­ni ko­le­dzy, któ­rzy i tak aż na­zbyt czę­sto py­ta­li ją, dla­cze­go sta­rzy Wie­sioł­ko­wie nie od­da­li jesz­cze do­wna do ja­kie­goś do­mu dla nie­peł­no­spryt­nych.

Cza­sa­mi Mi­ran­da mia­ła wra­że­nie, że tyl­ko Wie­sio ko­cha ją na­praw­dę. Kie­dy my­śla­ła o nim i je­go przy­szło­ści, ser­ce jej się ści­ska­ło i po­sta­na­wia­ła so­bie, że gdy­by za­bra­kło ro­dzi­ców, to ona się bra­tem zaj­mie. Nie po­zwo­li na to, że­by zna­lazł się w ja­kimś upior­nym za­kła­dzie, w to­wa­rzy­stwie Bóg wie ja­kich wa­ria­tów. Bo Do­sia w je­go spra­wie na­wet pal­cem nie kiw­nie. Te­go Mi­ran­da by­ła pew­na. Ale ja­ka bę­dzie przy­szłość – kto to wie?

Mi­ran­da Wie­sio­łek mia­ła jesz­cze jed­no ulu­bio­ne miej­sce, naj­ści­ślej taj­ne i jak do­tąd nie­za­wod­ne. Ro­dzi­com, za­de­kla­ro­wa­nym ate­istom i prze­ciw­ni­kom Ko­ścio­ła, nie przy­szło­by ni­g­dy do gło­wy szu­kać cór­ki w ka­te­drze. Ona tym­cza­sem by­wa­ła tam na­der czę­sto, zresz­tą wca­le nie po to, że­by się mo­dlić. Mu­sia­ła cza­sa­mi po­być w sa­mot­no­ści, spo­ko­ju i ci­szy – wszyst­ko to znaj­do­wa­ła w ką­ci­ku za ba­ro­ko­wą ka­zal­ni­cą, gdzie przy­sia­da­ła na ca­łe go­dzi­ny, od­da­jąc się ma­rze­niom. Kie­dy przy­cho­dzi­ła wio­sna i na dwo­rze ro­bi­ło się cie­pło, Mi­ran­da zy­ski­wa­ła ko­lej­ną kry­jów­kę, tę naj­bar­dziej uko­cha­ną. Otwie­ra­no bo­wiem we­wnętrz­ne drzwi w głów­nej na­wie, a drzwi owe pro­wa­dzi­ły do oto­czo­ne­go mu­rem wi­ry­da­rza, nie­wiel­kie­go ogro­du, gdzie ro­sły drze­wa i krze­wy, i kwia­ty na klom­bach. Moż­na by­ło w nie­skoń­czo­ność wę­dro­wać wo­kół klom­bów, w cie­niu go­tyc­kich ar­kad... al­bo przy­siąść na ja­kiś czas i cze­kać na przy­la­tu­ją­ce tu pta­ki. Po­ja­wia­ło się tu rów­nież mnó­stwo wy­cie­czek, przez wi­ry­darz prze­bie­ga­li Niem­cy z apa­ra­ta­mi fo­to­gra­ficz­ny­mi, roz­le­gał się gwar roz­mów pro­wa­dzo­nych w róż­nych ję­zy­kach – dla Mi­ran­dy wszyst­ko to by­ło ele­men­tem przy­ro­dy oży­wio­nej. Wy­ciecz­ki w koń­cu zni­ka­ły, klom­by za­snu­wał cień, trze­ba by­ło wra­cać do do­mu. W du­szy jed­nak po­zo­sta­wał spo­kój. Ła­twiej by­ło znieść ma­ru­dze­nie mat­ki, po­krzy­ki­wa­nie oj­ca, drwi­ny sio­stry i nad­mier­ną czu­łość bra­ta.

Cie­ka­we, ile ra­zy w cza­sie tych wa­ka­cji uda się wpaść na chwi­lę do wi­ry­da­rza?

Jesz­cze tyl­ko trze­ba ja­koś do­cze­kać do ma­tu­ry. Mi­ran­da mia­ła na­dzie­ję, że kie­dy za­cznie stu­dia, wy­rwie się raz na za­wsze z do­mu i nie da ni­g­dy wię­cej za­go­nić do pra­cy w pen­sjo­na­cie. Niech ro­dzi­ce za­trud­nią ko­goś za uczci­we pie­nią­dze. Ona wte­dy bę­dzie już wol­nym czło­wie­kiem.

– Ar­chi­tek­ci po­win­ni mieć zna­jo­mo­ści w sfe­rze miesz­ka­nio­wej. – Eli­za Trum­biak by­ła nie­za­do­wo­lo­na.

Uwa­ża­ła, że kto jak kto, ale ko­le­dzy Ani­ty po­win­ni jej zna­leźć ja­kieś sym­pa­tycz­ne i nie­krę­pu­ją­ce miesz­kan­ko. Tym­cza­sem od­kąd na do­bre wy­pro­wa­dzi­ła się z ro­dzi­ciel­skie­go miesz­ka­nia w zie­lo­nym Zdu­no­wie, zmie­nia­ła już dru­gą wy­na­ję­tą ka­wa­ler­kę. Pierw­sza oka­za­ła się za dro­ga jak na uni­wer­sy­tec­ką pen­sję młod­sze­go pra­cow­ni­ka na­uko­we­go i Eli­za po­miesz­ka­ła tam dwa mie­sią­ce. Wpraw­dzie ce­na by­ła jej zna­na od po­cząt­ku, ale Eli­za mia­ła na­dzie­ję, że jak za­miesz­ka, to wy­ne­go­cju­je. Nic z te­go nie wy­szło, oczy­wi­ście. Ko­lej­ne lo­kum, w wil­li na­le­żą­cej do pew­nej star­szej da­my, mia­ło tę wa­dę, że da­ma wpa­da­ła na po­ga­węd­ki, ży­wo przy­po­mi­na­ją­ce in­spek­cje po­łą­czo­ne z prze­słu­cha­nia­mi. To ostat­nie mo­gło być wy­ni­kiem ugrun­to­wa­nych przy­zwy­cza­jeń pa­ni do­mu, wie­lo­let­nie­go za­słu­żo­ne­go pro­ku­ra­to­ra w cza­sach Pe­ere­lu.

– Gdzie te­raz bę­dziesz miesz­kać? – spy­ta­ła nie­śmia­ło Ani­ta. Eli­za wpę­dza­ła ją w ja­kieś kom­plet­nie bez­sen­sow­ne po­czu­cie wi­ny. Ani ona, ani nikt z jej ko­le­gów nie ma obo­wiąz­ku szu­ka­nia Eli­zie kwa­te­ry! No. I że­by jesz­cze mia­ła od­wa­gę jej to po­wie­dzieć...

Przy­ja­ciół­ki od go­dzi­ny krą­ży­ły po cen­trum han­dlo­wym „Ga­la­xy”, od­wie­dza­jąc róż­ne skle­py, bez spe­cjal­nych pla­nów za­ku­po­wych. Eli­za na­zy­wa­ła to shop­pin­giem, co Ani­ta prze­tłu­ma­czy­ła ja­ko „skle­po­wa­nie”. W su­mie wy­szedł im z te­go „skle­ping”. Eli­za uwiel­bia­ła to za­ję­cie, Ani­tę ono ra­czej nu­ży­ło, ale po­sta­no­wi­ła się po­świę­cić w imię przy­jaź­ni.

– Jed­na stu­dent­ka, z nie mo­je­go wy­dzia­łu zresz­tą, za­pro­po­no­wa­ła mi wspól­ne miesz­ka­nie. Na Krzy­wo­uste­go. Jej sa­mej nie stać, a w każ­dym ra­zie ona nie chce aż ty­le wy­da­wać. A mo­że zresz­tą ży­czy so­bie mieć da­mę do to­wa­rzy­stwa, bo coś mi się wy­da­je, że ro­dzi­ce ma­ją for­sy jak lo­du. Al­bo li­czy na to, że ja bę­dę sprzą­tać cha­tę. No to się prze­li­czy. Za­wsze moż­na spró­bo­wać, naj­wy­żej się wy­pro­wa­dzę, nie no­wi­na dla mnie. Ty, słu­chaj, gdzie są te tor­by, kie­dyś tu by­ły nie­da­le­ko...

– Za win­klem są, zna­czy za ro­giem. A po­tem sko­czy­my do Em­pi­ku, co? Zo­ba­czy­my, co ma­ją no­we­go.

Po­lo­nist­ka za­trzy­ma­ła się i spoj­rza­ła na ar­chi­tekt­kę z obrzy­dze­niem w twa­rzy.

– Osza­la­łaś. Nie mo­gę już pa­trzeć na książ­ki. Sa­ma so­bie pój­dziesz, a ja po­cze­kam na cie­bie tu na do­le, na ka­wie. Książ­ki mam przedaw­ko­wa­ne. Tor­by nie. Tor­bę po­trze­bu­ję, moż­li­wie du­żą.

Tor­by za win­klem by­ły, istot­nie, ale Eli­za nie zna­la­zła żad­nej, któ­ra mo­gła­by ją usa­tys­fak­cjo­no­wać. Tak w każ­dym ra­zie po­wie­dzia­ła przy­ja­ciół­ce. W rze­czy­wi­sto­ści po­do­ba­ły jej się dwie czy trzy, ale kosz­to­wa­ły zbyt wie­le jak na jej ak­tu­al­ne moż­li­wo­ści. Z ze­psu­tym sa­mo­po­czu­ciem po­szła do ba­ru ka­wo­we­go, pod­nieść so­bie ci­śnie­nie jesz­cze bar­dziej.

Kie­dy Ani­ta wró­ci­ła z Em­pi­ku, Eli­za ob­rzu­ci­ła spoj­rze­niem peł­nym po­li­to­wa­nia je­den ro­mans i je­den kry­mi­nał, po czym za­mó­wi­ła so­bie dru­gą ka­wę.

– Na­pi­jesz się też, czy mo­że już ci nie wol­no uży­wać uży­wek?

– Wol­no, wol­no – wes­tchnę­ła Ani­ta i za­mó­wi­ła so­bie po­dwój­ne espres­so. – Bo­że, co za dzień, jak ścier­ka do pod­ło­gi zu­peł­nie. Nie mo­gę żyć bez słoń­ca.

– Nie zmie­niaj te­ma­tu. Co z two­im dzi­dziu­siem, dzie­dzi­cem for­tu­ny ma­gnac­kiej?

– Dzie­dzi­cem na­zwi­ska ma­gnac­kie­go, for­tu­na zo­sta­ła w Związ­ku Ra­dziec­kim i szlag ją daw­no tra­fił. A dzi­dziu­sia nie ma. Przy­naj­mniej na ra­zie.

– No coś ty. Sta­ra­cie się po­rząd­nie?

– Jak naj­bar­dziej. Wy­rzu­ci­łam te wszyst­kie pi­gu­ły, od ra­zu mi się le­piej zro­bi­ło, Cy­pek ca­ły szczę­śli­wy, roz­pu­sta w do­mu kwit­nie, a ja nie za­cho­dzę. Je­stem zu­peł­nie jak to słoń­ce w Im­pe­rium Bry­tyj­skim. Nie za­cho­dzę, w mor­dę je­ża.

Ani­ta rzu­ci­ła tym dość ła­god­nym, ulu­bio­nym w ro­dzi­nie prze­kleń­stwem, ale nie przy­nio­sło jej ulgi, więc wes­tchnę­ła po­now­nie. Na jej twa­rzy ma­lo­wa­ło się tak wy­mow­ne stra­pie­nie, że Eli­za po­czu­ła na­gły przy­pływ życz­li­wo­ści. Jak wie­my, sym­pa­tia Eli­zy by­ła od­wrot­nie pro­por­cjo­nal­na do stop­nia po­wo­dze­nia bę­dą­ce­go udzia­łem jej przy­ja­ciół. W tym przy­pad­ku przy­ja­ciół­ki.

– By­łaś już u le­ka­rza? – W to­nie te­go py­ta­nia za­brzmia­ła nie­mal au­ten­tycz­na tro­ska.

– Jesz­cze nie. To zna­czy by­łam, na nor­mal­nej kon­tro­li, ale mo­ja le­kar­ka mó­wi, że na ra­zie nie ma po­wo­dów do nie­po­ko­ju. Ma­my prze­stać się na­prę­żać.

– Zna­czy co? Ma­cie je ro­bić od nie­chce­nia?

– Tak jak­by.

– Od nie­chce­nia – po­wie­dzia­ła wol­no Eli­za. Spodo­ba­ło jej się to okre­śle­nie. – Od nie­chce­nia. Bzy­ku, bzy­ku... Tu obia­dzik, a tu bzy­ku. Pro­jek­tu­je­my do­mek i hyc za sza­fę, i zno­wu bzyk, bzyk! Mi­mo­cho­dem!

Za­śmie­wa­ła się, roz­ba­wio­na wła­snym sub­tel­nym dow­ci­pem.

Ani­ta po­pa­dła w za­my­śle­nie nad swo­ją fi­li­żan­ką. Za­sta­na­wia­ła się już kie­dyś, czy przy­pad­kiem nie da­li się zwa­rio­wać i czy nie za bar­dzo chcą z Cyp­kiem, że­by ona za­szła w cią­żę. I czy to nad­mier­ne chce­nie nie wpły­wa ne­ga­tyw­nie na jej na­rzą­dy we­wnętrz­ne. Ko­bie­ce. Al­bo na plem­ni­ki Cyp­ka. Czy plem­ni­ki mo­gą się stre­so­wać? Nie­waż­ne. Z ca­łe­go te­go sek­su­al­ne­go ra­chun­ku su­mie­nia wy­cho­dzi­ło jej, że tak na­praw­dę, kie­dy przy­cho­dzi co do cze­go (wzglę­dem te­go, co i ow­szem, jak po­wia­dał nie­do­ści­gnio­ny Boy, uwiel­bia­ny przez wszyst­kich Pin­de­la­ków od ko­ły­ski), otóż w tym mo­men­cie bio­rą gó­rę uczu­cia czy, jak kto wo­li, hor­mo­ny i wszyst­kie kal­ku­la­cje prze­sta­ją się li­czyć. Po­wie­dzia­ła o tym swo­jej le­kar­ce, a ta bąk­nę­ła coś o pod­świa­do­mo­ści. Po­sta­no­wi­li więc z Cy­pria­nem w ogó­le nie roz­ma­wiać i nie my­śleć o dziec­ku. Bę­dzie to bę­dzie, a nie...

To nie?

No, nie!

Mi­ran­da Wie­sio­łek prze­cha­dza­ła się pod ar­ka­da­mi w przy­ka­te­dral­nym wi­ry­da­rzu w Ka­mie­niu Po­mor­skim i snu­ła po­nu­re my­śli. Ar­ka­dy da­wa­ły la­tem pięk­ną ochro­nę przed słoń­cem; w ich cie­niu by­ło za­wsze chłod­no i nie­co ta­jem­ni­czo. Te­raz jed­nak wszę­dzie by­ło chłod­no i ciem­na­wo, nad świa­tem za­pa­no­wa­ła póź­na je­sień. Wi­ry­darz by­wał prze­waż­nie za­mknię­ty, dzi­siaj jed­nak otwar­to po­dwój­ne drzwi, aby dwie nie­miec­kie wy­ciecz­ki mo­gły obej­rzeć tę oso­bli­wość ar­chi­tek­tu­ry. Mi­ran­da, któ­ra wpa­dła do ka­te­dry jak zwy­kle bez spe­cjal­ne­go ce­lu, wy­ko­rzy­sta­ła po­myśl­ny zbieg oko­licz­no­ści. Zna­jo­ma za­kon­ni­ca uśmiech­nę­ła się do niej życz­li­wie, gdy dziew­czy­na za­pro­po­no­wa­ła, że do­pil­nu­je mo­men­tu, kie­dy ostat­ni gość opu­ści wi­ry­darz, za­mknie go i przy­nie­sie klu­cze na ple­ba­nię. Ro­bi­ła tak już wie­le ra­zy i wia­do­mo by­ło, że moż­na jej za­ufać.

Sta­nę­ła te­raz przy ka­mien­nym fi­la­rze i za­pa­trzy­ła się w za­ro­śnię­tą blusz­czem ścia­nę, nad któ­rą wiatr go­nił ciem­ne chmu­ry peł­ne desz­czu.

Bę­dzie la­ło.

Smu­tek i bez­na­dzie­ja.

Do­brze, że jest szko­ła, bo ina­czej wciąż mu­sia­ła­by ty­rać w kosz­mar­nym pen­sjo­na­cie. Ja­kimś cu­dem wciąż by­ło tam kil­ko­ro go­ści. W tym ukła­dzie mia­ło to na­wet do­brą stro­nę – ro­dzi­ce sie­dzie­li w Łu­kę­ci­nie, Do­sia też, tyl­ko Wie­sio po­wró­cił ra­zem z Mi­ran­dą do miesz­ka­nia w Ka­mie­niu, bo mu­siał cho­dzić do szko­ły. Ra­dził so­bie ja­koś, choć dwa ra­zy po­wta­rzał kla­sę. By­ło pew­ne, że li­ceum nie dla nie­go, ro­dzi­ce bę­dą mu­sie­li zna­leźć mu coś in­ne­go. Mi­ran­da my­śla­ła o tym z przy­kro­ścią. Brat, cho­ciaż cza­sem okrop­nie na­mol­ny, był jed­nak do niej na­praw­dę przy­wią­za­ny i ona od­pła­ca­ła mu sio­strza­ną mi­ło­ścią. Sio­strza­ną, a cza­sem na­wet mat­czy­ną, bo nie­je­den raz mu­sia­ła mu re­gu­lar­nie mat­ko­wać, kie­dy pa­ni Wie­sioł­ko­wa za­ję­ta by­ła czymś in­nym. Prze­waż­nie pen­sjo­na­tem. Wie­sio był Mir­ce tak wdzięcz­ny, że roz­czu­le­nie bra­ło u niej gó­rę nad znie­cier­pli­wie­niem. Na Wie­sia nie po­tra­fi­ła się gnie­wać. Cza­sem za­cho­wy­wał się jak mło­dy psiak: miał za du­żo łap i wy­ma­gał nie­ustan­nej uwa­gi.

Nie po­win­nam przy­rów­ny­wać bra­ta do psa, po­my­śla­ła. To nie przy­stoi. Nie­peł­no­spraw­ny in­te­lek­tu­al­nie (tak te­raz na to mó­wią w te­le­wi­zji?) jest prze­cież czło­wie­kiem ta­kim sa­mym jak my wszy­scy. Z dru­giej stro­ny – czy są stwo­rze­nia mil­sze niż mło­de psia­ki? Dla Mi­ran­dy zwie­rzę­ta by­ły za­wsze rów­nie waż­ne jak lu­dzie, a na pew­no bar­dziej war­te mi­ło­ści. Lu­dzi ko­cha­ła co­raz mniej.

Po ostat­nim se­zo­nie w pen­sjo­na­cie jesz­cze jej się to po­głę­bi­ło. Ta nie­chęć do lu­dzi. Nie­któ­rzy wcza­so­wi­cze by­li na­wet sym­pa­tycz­ni, ale spo­ro na­je­cha­ło okrop­ne­go bu­rac­twa, któ­re w po­ko­jów­ce nie wi­dzia­ło czło­wie­ka. Mi­ran­da od­wza­jem­nia­ła się bu­rac­twu rze­tel­ną nie­na­wi­ścią, cho­ciaż nie by­ła z sie­bie wte­dy za­do­wo­lo­na. Czu­ła, że ta nie­na­wiść w ja­kiś spo­sób ob­cią­ża ją sa­mą. Tak na­praw­dę chcia­ła­by lu­bić wszyst­kich lu­dzi, ale cóż – nie da­wa­li szan­sy!

Pra­cę w pen­sjo­na­cie osła­dza­ło jej do pew­ne­go stop­nia jed­no, cał­ko­wi­cie zro­zu­mia­łe w mło­dym wie­ku, ma­rze­nie. Jak ła­two się do­my­ślić, w ma­rze­niu owym wy­stę­po­wał ktoś w ro­dza­ju księ­cia z baj­ki, któ­ry na do­raź­ny uży­tek przy­bie­rał róż­ne po­sta­cie: bru­ne­ta, blon­dy­na, sza­ty­na, o wło­sach dłu­gich lub krót­kich, oczach do­wol­ne­go ko­lo­ru; stu­den­ta, mło­de­go biz­nes­me­na, ar­ty­stę, a na­wet ko­man­do­sa jed­nost­ki Grom. Wszyst­kich tych pa­nów łą­czy­ło jed­no: za­ko­chi­wa­li się i za­bie­ra­li ją do pa­ła­cu bram.

Oj­ciec Mi­ran­dy przy ca­łym swo­im cięż­kim do znie­sie­nia cha­rak­te­rze miał pięk­ny głos i nie­źle śpie­wał, miał też swo­ją ulu­bio­ną pio­sen­kę o Re­be­ce.

A ma­ła Re­be­ka w za­my­śle­niu cze­ka,

aż przy­je­dziesz po nią sam

i za­bie­rzesz ją ja­ko żo­nę swą

aż do pa­ła­cu bram.

Pio­sen­kę ta­ta Wie­sio­łek śpie­wał za­wsze w oko­licz­no­ściach al­ko­ho­lo­wych, któ­rych ja­ko wła­ści­ciel pen­sjo­na­tu miał co nie­mia­ra. Mi­ran­da uwa­ża­ła, że to ja­kiś okrop­ny szmon­ces, ale sa­ma, sprzą­ta­jąc po­ko­je, pod­śpie­wy­wa­ła cza­sa­mi pod no­sem:

Ten gwałt, ten krzyk, ten szum,

Ja so­bie wy­obra­żam, Bo­że mój!

Na ryn­ku ca­ły tłum,

A na mnie błysz­czy bia­ły, we­sel­ny strój...

O mój wy­ma­rzo­ny, o mój wy­tę­sk­nio­ny,

Czy ktoś tak ko­cha cię jak ja?

Lecz ja je­stem bied­na i to mój sen,

Co ca­łe ży­cie trwa...[*]

Kie­dy Mi­ran­da do­cho­dzi­ła do te­go miej­sca, prze­waż­nie za­le­wa­ła się łza­mi, od­kła­da­ła od­ku­rzacz i ścier­kę, za­my­ka­ła się w naj­bliż­szej ła­zien­ce i szlo­cha­ła ja­kiś czas. Do­pro­wa­dza­ła się po­tem do po­rząd­ku i wra­ca­ła do ro­bo­ty. Cza­sem zda­rza­ło jej się snuć róż­ne pla­ny ma­ją­ce na ce­lu wy­rwa­nie się spod ro­dzi­ciel­skiej ku­ra­te­li i stwo­rze­nie wła­sne­go ży­cia. Aby to jed­nak osią­gnąć, po­trze­bo­wa­ła pie­nię­dzy, a z ty­mi by­ło go­rzej niż źle.

Dwie czy trzy jej szkol­ne ko­le­żan­ki mia­ły pe­wien pa­tent na po­zy­ski­wa­nie środ­ków, ale Mi­ran­da czu­ła w so­bie opo­ry prze­ciw­ko wa­łę­sa­niu się po ga­le­riach i za­cze­pia­niu męż­czyzn. Po­tem szyb­ki sek­sik w to­a­le­cie al­bo sa­mo­cho­dzie, pre­zen­cik al­bo ja­kaś sto­sow­na, nie prze­sad­nie zresz­tą wiel­ka su­ma, ot dwie­ście, trzy­sta zło­tych... jesz­cze go­rzej, jesz­cze bar­dziej nie do przy­ję­cia! Po­mi­ja­jąc już to, że ga­le­rie by­ły w Szcze­ci­nie, a ona nie mia­ła cza­su na jeż­dże­nie do Szcze­ci­na.

Raz zda­rzy­ło jej się przy­jąć pro­po­zy­cję wcza­so­wi­cza i za­ry­zy­ko­wa­ła z nim... w je­go wła­snym po­ko­ju pen­sjo­na­to­wym. Fa­cet nie był na­wet ta­ki naj­gor­szy wi­zu­al­nie, li­czył ze czter­dzie­ści lat, a je­śli wię­cej, to do­brze się trzy­mał. Mi­ran­da nie ro­zu­mia­ła, po co on w ogó­le chciał to z nią ro­bić, sko­ro miał bar­dzo ład­ną żo­nę. W ty­pie Edy­ty Gór­niak. Mo­że zresz­tą by­ła zim­na, ta żo­na. Wska­zy­wa­ła­by na to pa­sja, z ja­ką go­stek się do niej, Mi­ran­dy, do­brał. Mniej wię­cej pół go­dzi­ny ob­ra­cał ją na łóż­ku, a ona umie­ra­ła ze stra­chu, że ta żo­na mo­gła­by wró­cić wcze­śniej z pla­ży. Oczy­wi­ście, żad­nej przy­jem­no­ści nie mia­ła, cho­ciaż, praw­dę mó­wiąc, tro­chę na to li­czy­ła. Ko­le­żan­ki ga­le­rian­ki ow­szem, chwa­li­ły się ja­ko­ścią swo­ich przy­gód sek­su­al­nych. A tu nic. Wy­glą­da­ją­cy na in­te­li­gen­ta wcza­so­wicz oka­zał się dość tę­pym bru­ta­lem. Po wszyst­kim ka­zał jej się jak naj­szyb­ciej ubie­rać i spa­dać. Dał jej sto zło­tych, cho­ciaż uma­wia­li się na pięć­set, i za­gro­ził, że opo­wie o jej wy­bry­ku (tak to okre­ślił) ro­dzi­com. Nie przy­szło jej do gło­wy, że gdy­by speł­nił swo­ją groź­bę, to i je­mu ta­ta Wie­sio­łek mógł­by spu­ścić la­nie – za bar­dzo się ba­ła. Ba­ła się zresz­tą na­dal, że mo­że zajść w cią­żę, bo się ni­jak nie za­bez­pie­czy­ła. Teo­re­tycz­nie nie po­win­na, po trzech dniach do­sta­ła okre­su, ale prze­cież zda­rza się, że okres jest i cią­ża też jest...

Czu­ła wstyd i żal. Nie wsty­dzi­ła się sa­me­go sek­su, zresz­tą cno­tę uda­ło jej się stra­cić już w gim­na­zjum, z jed­nym pra­wie za­ko­cha­nym ko­le­gą, któ­ry jed­nak po­tem wy­je­chał z Ka­mie­nia do Ir­lan­dii, gdzie je­go ro­dzi­ce do­sta­li pra­cę. Wspo­mi­na­ła to dość mi­ło, choć w su­mie bez sen­ty­men­tów. W jej kla­sie po pro­stu na­le­ża­ło tę cno­tę ja­koś stra­cić, bo moż­na by­ło zy­skać opi­nię cnot­ki al­bo ta­kiej, któ­rej nikt nie chce.

To jed­nak, co się wy­da­rzy­ło w pen­sjo­na­cie, by­ło obrzy­dli­we. Fa­cet ją spo­nie­wie­rał i oszu­kał.

Po­sta­no­wi­ła już ni­g­dy, prze­nig­dy nie dać się oszu­kać.

Wie­czór wi­gi­lij­ny dwa ty­sią­ce szó­ste­go ro­ku miał szan­sę być dla ro­dzin Pin­de­la­ków i Do­li­na-Gra­bi­szyń­skich wie­czo­rem mi­łym, świą­tecz­nym, z ogrom­nym drzew­kiem i ob­fi­to­ścią tra­dy­cyj­nych dań. Bab­cia Do­broch­na zak­ty­wi­zo­wa­ła się, jak co ro­ku w tym okre­sie, i z po­mo­cą za­chwy­co­nej Ani­ty, z na­tu­ry do­ma­tor­ki, wy­pro­du­ko­wa­ła wszyst­ko, co pa­mię­ta­ła z wła­sne­go dzie­ciń­stwa: zu­pę grzy­bo­wą z do­mo­wy­mi ła­zan­ka­mi, pie­ro­gi, kar­pia w ga­la­re­cie i sma­żo­ne­go, szczu­pa­ka po pol­sku, kil­ka ro­dza­jów śle­dzi, po­st­ną ka­pu­stę z fa­so­lą i rów­nie po­st­ną ka­pu­stę z grzy­ba­mi, ku­tię, ła­mań­ce, struc­lę z ma­kiem, ser­nik, pier­nik i ma­łe, słod­kie pier­nicz­ki w kształ­cie anioł­ków, gwiaz­dek i cho­inek, ozdo­bio­ne ko­lo­ro­wym lu­krem. Mat­ka Ani­ty nie mia­ła szans wy­ka­zać się ni­czym, ale też nie mar­twi­ła się tym spe­cjal­nie, po­sta­na­wia­jąc, że za rok to ona po­ka­że co po­tra­fi. Bab­cia Do­broch­na oprócz gór je­dze­nia pro­du­ko­wa­ła mnó­stwo trój­wy­mia­ro­wych gwiaz­dek, kunsz­tow­nie sple­cio­nych z kil­ku po­skła­da­nych pa­sków bia­łe­go pa­pie­ru, a tak­że do­bry na­strój. Zu­peł­nie jak­by by­ła dam­ską wer­sją Świę­te­go Mi­ko­ła­ja. Twier­dzi­ła zresz­tą z odro­bi­ną ko­kie­te­rii, że jest rów­nie sta­ra.

Oży­wio­na dzia­łal­ność naj­star­szej pa­ni Do­li­na-Gra­bi­szyń­skiej spra­wi­ła, że Ani­cie uda­ło się nie­mal za­po­mnieć o smut­kach i kło­po­tach mi­ja­ją­ce­go ro­ku. By­ło ich spo­ro, a wszyst­kie spro­wa­dza­ły się wła­ści­wie do jed­ne­go: mło­dzi wciąż nie mie­li dziec­ka... ani wi­do­ków na dziec­ko. Od ślu­bu w ma­ju dwa ty­sią­ce czwar­te­go ro­ku mi­nę­ło dwa i pół ro­ku. Pół­to­ra ro­ku, od­kąd po­sta­no­wi­li so­bie spra­wić mło­de i prze­sta­li się za­bez­pie­czać. Pół ro­ku, od­kąd po wie­lu nie­przy­jem­nych i wy­czer­pu­ją­cych ba­da­niach le­ka­rze stwier­dzi­li u Ani­ty en­do­me­trio­zę, nie­po­zwa­la­ją­cą na zaj­ście w cią­żę. Od pół ro­ku fa­sze­ro­wa­ła się le­ka­mi i de­ner­wo­wa­ła co­raz bar­dziej.