Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ryba fugu jest bardzo smaczna, ale jeśli będziemy obchodzić się z nią nieostrożnie – możemy otruć siebie i współbiesiadników. Na śmierć. Podobnie z naszym życiem. Jest ono jak potrawa dla inteligentnych. Trzeba zawsze myśleć o tym, co robimy, jakie decyzje podejmujemy – choćby targały nami szekspirowskie zgoła emocje - inaczej może się tak zdarzyć, że ktoś (my sami?) zapłaci wysoką cenę za nasz brak rozwagi.
Kobieta chce mieć dziecko – czy to zbyt wielkie żądanie? Chce być matką – czy jest w tym coś złego? Wykorzystuje możliwości, które daje współczesna nauka – po to jest nauka! W pewnym momencie jednak schodzi z bezpiecznej ścieżki – emocje wzięły górę, rozum zasnął, obudziły się upiory. Kobieta podejmuje decyzje, nie licząc się z nikim. Ważne jest tylko osiągnięcie celu. Młoda dziewczyna, studentka – rozsądna, inteligentna, zrównoważona – chce studiować na mało opłacalnym kierunku, dla własnej satysfakcji teraz i w przyszłości. Jest osamotniona w swoich dążeniach, rodzice widzieliby ją na bardziej praktycznych studiach, a w przyszłości w rodzinnym biznesie. Dziewczyna nie ma wsparcia z ich strony. Przyjaźń kolegów z uczelni nie wystarczy na mieszkanie, jedzenie, życie. Dziewczyna podchwytuje podsunięty jej pomysł na zarobienie pieniędzy i od razu wie, że podejmuje ryzyko. Nie wyobraża sobie jednak rozmiarów tego ryzyka. Obie te młode kobiety przypominają trochę kucharza, który beztrosko bierze rybę fugu za ogon i w całości wrzuca ją do garnka z zupą. Ktoś będzie musiał zapłacić za ten brak refleksji... a cena może być wysoka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 468
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 10 godz. 45 min
Lektor: monika szwaja
www.wydawnictwosol.pl
Copyright © Monika Szwaja 2007
www.monikaszwaja.pl
Redakcja:
Elżbieta Tyszkiewicz
Korekta:
Elżbieta Lipińska
Okładka:
Leszek Żebrowski
Warszawa 2012
ISBN 978-83-62405-67-1
Wydawca:
Wydawnictwo SOLMonika Szwaja • Mariusz Krzyżanowski05-600 Grójec, Duży Dół [email protected]
ePub i Redakcja techniczna:
Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châ[email protected]
Powieść tę pozwalam sobie zadedykować Pani, która przyszła do mnie kiedyś po spotkaniu autorskim i przedstawiła mi swego ślicznego kilkuletniego synka, mówiąc, że jest on dzieckiem„in vitro”.
Serdeczne podziękowanie składam Panu Profesorowi Sławomirowi Wołczyńskiemu za to, że tak cierpliwie poszerzał moją wiedzę na temat zagadnień opisanych w tej książce. Dziękuję również wszystkim życzliwym, którzy udzielali mi przy pisaniu cennych rad.
– A żeby to najjaśniejszy szlag trafił!
Ta mało oryginalna inwokacja zabrzmiała wprawdzie niezbyt głośno, ale naładowana była dużą ekspresją. Anita Dolina-Grabiszyńska, zwana również Niteczką, wyjęła z szafki paczkę olłejsów ze skrzydełkami i, wzdychając, użyła jednego z nich zgodnie z przeznaczeniem. Usiadła na sedesie, usiłując powstrzymać płacz.
Biedny Cypek. Będzie bardzo rozczarowany.
Dobrze, że teściowa o niczym nie wie, byłaby wściekła. Ona zresztą cały czas jest wściekła...
•
Zaczęło jej się to od momentu, kiedy poznała nazwisko Anity. Było to wczesną wiosną dwa tysiące czwartego roku, podczas uroczystego śniadania wielkanocnego. Pierworodny i jedyny syn Kaliny z Muszyńskich i Bożysława hrabiego Dolina-Grabiszyńskiego, spadkobiercy całkowicie wirtualnej fortuny ziemiańskiej w głębokiej Lodomerii, Cyprian hrabia Dolina-Grabiszyński, zwany w kręgach przyjacielskich Cypkiem, postanowił przyprowadzić rodzicom swoją narzeczoną, Anitkę, koleżankę z ostatniego roku studiów na architekturze. Było to możliwe między innymi i z tego powodu, że u państwa D-G śniadanie wielkanocne jadało się tuż po powrocie z rezurekcji, czyli wczesnym rankiem, podczas gdy zmęczeni życiem zawodowym państwo Pindelakowie śniadali w okolicach czternastej. Anita była w stanie z powodzeniem obskoczyć obydwie ceremonie. Ostatecznie raz mogła wstać jak jakiś stuknięty skowronek.
Żeby tylko nie wyleciała za wcześnie z tym swoim nazwiskiem – niepokoił się hrabia Cypek D-G, przewidując niezadowolenie mamusi. Mamusia żywiła nadzieję, że on, syn jedyny, dziecko doskonałej, arystokratycznej rodziny, przyprowadzi do domu co najmniej księżniczkę. Anitka zaś była proletariuszką z dziada pradziada, a jej jedyne związki z arystokracją polegały na tym, że pradziadek po mieczu był szoferem u pana dziedzica. Pierwsi wykształceni w rodzinie byli rodzice, i to tylko dlatego, że tata, studentem budownictwa będąc, zaciągnął na te same studia mamę, szykującą się już do błyskotliwej kariery barmanki mlecznej w słynnym szczecińskim barze „Bambino”. Bar ów, jak wiadomo, znajdował się w bliskim sąsiedztwie Wydziału Budownictwa i Architektury Politechniki Szczecińskiej.
I oto stała śliczna jak kwiatek Anitka, córka dwojga budowlańców lądowych, studentka tego samego wydziału (a bar zlikwidowano!) – stała przed swoją przyszłą teściową i wcale się nie trzęsła, w przeciwieństwie do narzeczonego.
– Anita Pindelak – powiedziała swobodnie, wyciągając rękę do pani Kaliny.
– O matko! – Z umalowanych usteczek wyrwało się coś jakby zduszony jęk i hrabina omal nie cofnęła ręki.
Tu nadmieńmy może nieco złośliwie, że arystokratyczna wrażliwość madame była charakterystyczna dla nuworyszy... pochodzeniem własnych rodziców nie mogłaby się specjalnie pochwalić; jej matka była sprzedawczynią w sklepie meblowym, którego kierownikiem był z kolei ojciec. Matka Bożysława, Dobrochna Grabiszyńska, miała tam przody i załatwiała meble wszystkim znajomym w zamian za produkty spożywcze z pegeeru męża, stary Bożydar bowiem, jak wielu byłych ziemian, ukończył SGGW i był świetnym dyrektorem wielkiego gospodarstwa rolnego. Któregoś dnia syn rodu, Bożysław, odbierał tapczanik i spotkał w sklepie urocze dziewczę – tak im się zaczęło, ku cichej zgrozie Dobrochny. Podobna zgroza stała się teraz udziałem Kaliny.
Pohamowała się jednak i przywołała na twarz nieco wymuszony uśmiech.
– Bardzo nam przyjemnie, drogie dziecko.
Śniadanie minęło bez wielkich burz, w dużej mierze dzięki panu Bożysławowi (nie znosił swego imienia i kazał się nazywać Sławkiem), któremu przyszła synowa nadzwyczaj spodobała się z urody. Po śniadaniu nadeszła jednak pora poszukiwania w ogrodzie jajeczek z prezentami – pani Kalina była wielce przywiązana do podobnych tradycji – i zanim Cyprian zdążył znaleźć jakiekolwiek jajko, matka zaciągnęła go w cień ogromnego krzaka zimozielonej laurowiśni.
– Cyprianie – wyszeptała dramatycznie, chwytając syna żelazną ręką za nadgarstek. – Czy ty poważnie myślisz o tej dziewczynie?
– Poważnie, mamusiu – odrzekł syn grzecznie, zastanawiając się, czy mamusia zacznie od nazwiska, czy od manier. Zastanawiał się też, czyby profilaktycznie nie strzelić w rodzicielkę historią jej własnej rodziny, ale dał sobie spokój. Reakcja matki była nieprzewidywalna.
W matce przez chwilę coś bulgotało, jakby nie mogła się zdecydować, co bardziej ją zaszokowało w potencjalnej synowej.
– Pindelak – powiedziała wreszcie z rozpaczą. – Pindelak. Hrabina Dolina-Grabiszyńska de domo Pindelak.
– Mamusiu – odezwał się nieśmiało. – Nie wiem, czy zauważyłaś, ale mamy wiek dwudziesty pierwszy. Dla mnie nie ma najmniejszego znaczenia, czy Anita jest...
Nie dokończył, spiorunowany wzrokiem o wielkiej sile rażenia.
– Czy jest kim?! Majstrem budowlanym? Jak ona mówi? Ty słyszałeś, jak ona mówi?
– Słyszałem – mruknął syn, który posługiwał się dokładnie tą samą współczesną polszczyzną kulturalną, co jego dziewczyna. Tylko przy mamusi starał się uzasadnić jakoś swoje imię, które dostał na cześć Norwida. – Mamusiu, zapewniam cię, że Anita jest bardzo wartościową osobą, najlepszą studentką na roku, a w ogóle na wydziale też...
– No i co z tego, co z tego? Przy poziomie tych waszych studiów to też nic dziwnego. Mówiłam ci, że powinieneś jechać na studia do Warszawy albo do Krakowa... nieważne. Ona mi się nie podoba, synku! Ona nie da ci szczęścia!
Synek powstrzymał się od zawiadomienia mamusi, że Anita owszem, JUŻ daje mu szczęście... od jakiegoś roku. Bystre matczyne oko dostrzegło jednak, co miało dostrzec.
– Matko Najświętsza! Wy jesteście razem? Tylko mi tego nie mów! Ona jest w ciąży? Będziesz musiał się z nią ożenić? Przecież ona złamie ci życie! Jest w ciąży?
Pani Kalina przerwała wydawanie przeraźliwych szeptów i znieruchomiała, hipnotycznie wpatrzona w synowskie oblicze.
– Mam dwa jaja!
Z tym nieco frywolnym komunikatem w cieniu rozrośniętej laurowiśni pojawił się znienacka sam pan hrabia. Wypada nam w tym momencie napomknąć, że profesor doktor Bożysław, czyli Sławek Grabiszyński, nie znosił nie tylko swojego imienia, ale też tytułu hrabiowskiego, którego starał się nigdy nie używać, oraz przydomka Dolina, który też konsekwentnie pomijał. Był o wiele mniejszym snobem niż własna małżonka, największa miłość jego życia, dla której zostawił drugą największą miłość, czyli chirurgię dziecięcą. Przerzucił się na chirurgię plastyczną, bo dawała o wiele większe dochody. Pani Kalina miała nieliche wymagania. Ostatnio jednak coraz częściej profesor myślał z pewną niechęcią o modelowaniu kolejnych damskich cycków i podbródków. Być może nigdy nie przepadał za tym naprawdę, tylko dorabiał ideologię do zarobków – a po drugiej operacji plastycznej wykonanej na własnej żonie może i motywacja tego dorabiania mu sklęsła.
Potencjalna synowa ujęła go wdziękiem, jak najbardziej. Podczas wspólnego szukania jajeczek opowiedział jej dwa tłuste dowcipy chirurgiczne, ona zrewanżowała mu się dwoma soczystymi budowlanymi (ulubione taty Pindelaka) i przyjaźń między nimi została przypieczętowana gromkim, choć mało wytwornym śmiechem. Zostawił ją teraz (Anitę, nie przyjaźń) na ogrodowej huśtawce i udał się na poszukiwanie rodziny. Oraz na odsiecz synowi. Znał żonę i wiedział, jaką sytuację znajdzie za laurowiśnią.
– Sławku! – wyszeptała dramatycznie małżonka. – Ta dziewczyna jest w cią...
Tu zatchnęło ją ostatecznie, ale pan Sławek bez trudu dopowiedział sobie resztę i rozpromienił się jak wielkanocne słońce.
– Gratulacje, synu! Jakże się cieszę! Chodź, chrzanić jajeczka, musimy wznieść toast! Który to miesiąc?
– Jaki toast, chyba zajzajerem! – warknęła małżonka. – Chcesz mieć jakąś Pindelaczkę za synową? Oszalałeś?
– Pindelaczka jest śliczna – oświadczył hrabia małżonek i ojciec rodu. – I ma głowę na swoim miejscu. Bardzo się cieszę, Cypek, naprawdę. Który miesiąc, mówiłeś?
– Nie mówiłem. – Cyprian pozwolił się uściskać i wydobył z ramion ojca. – Tato, mamo, ona nie jest w ciąży. A pobieramy się w maju. Wszystko już załatwione. Ślub konkordatowy, w kościele. Skromny i cichy, tu, na Wyspiańskiego.
Mama D-G przez chwilę wpatrywała się ponuro w kępę fiołków. Znała Cypriana od dwudziestu czterech lat i wiedziała doskonale, że jeśli synuś na coś się uprze, to ona mu tego z pewnością nie wyperswaduje. Wykonała błyskawiczną pracę myślową. Pindelaczka. Budowlaniec. Sposób bycia budowlany, jak najbardziej. Uroda, no, owszem, ujdzie. Nawet pasuje do Cypriana.
Westchnęła.
Może im będzie dobrze razem, kto to wie? Nazwisko dziewczyna w końcu przyjmie po mężu, nie będzie denerwować porządnych ludzi panieńskim.
Ślub.
No, to jest coś. Oczywiście żadne tajniaczenie nie wchodzi w grę. I nie na Pogodnie. Ślub zaplanuje się w katedrze, zaprosi rodzinę, przyjaciół, skromnie, góra sto osób. Miejmy nadzieję, że państwo Pindelactwo nie narobi kłopotów. No nie, będą się przedstawiać tym strasznym nazwiskiem. Boże, już niczym nie można się cieszyć tak po prostu!
Będzie za to okazja do włożenia olśniewającej, zielonosrebrnej kiecki od Versace, do której zakupu zmusiła Bożysława podczas zeszłorocznego pobytu w Mediolanie... Sławek podziwiał katedrę, a ona sklepy. Każdy miał to, co lubił. Ach, no i chyba można wyjąć z kuferka szmaragdowy naszyjnik prababci Grabiszyńskiej (pradziadek szarpnął się na prezent, kiedy wygrał w Monte Carlo... zanim przerżnął tam w ruletkę i bakarata dużą część rodowych posiadłości). Naszyjnik sam w sobie jest dość ostentacyjny, wymaga wielkich uroczystości... No więc będzie uroczystość.
Myśl o ślubie i weselu pocieszyła znacznie panią Kalinę, która ostatecznie pogodziła się z losem. Dała swoim mężczyznom znak do opuszczenia krzaków i wszyscy troje udali się w stronę huśtawki. Jajeczka i inne niespodzianki pochowane w zakamarkach ogrodu poszły chwilowo w niepamięć.
Kiedy Anita usłyszała o skromnym weselu na sto osób, omal się nie udusiła. Oczami duszy zobaczyła natychmiast tę kupę pieniędzy, które trzeba będzie wydać na przystawkę z homara w majonezie, zupę rakową i jesiotra w sosie koperkowym. Nie wiadomo dlaczego akurat taki morski jadłospis przyszedł jej na myśl. Z pewnością był wytworny, choć może nieco jednostajny, za to na pewno cholernie drogi. Wszystko podane na srebrze, złocie i kryształach, pojedyncze brylanty walały się po stole jako dekoracja, a w charakterze serwetek występowały elegancko zwinięte banknoty studolarowe.
Zamknęła oczy, otworzyła i nabrała powietrza, żeby wygłosić swoje zdanie w kwestii własnego przyjęcia weselnego.
Cyprian zdążył ją chwycić za rękę w ostatniej chwili. Zaskoczona, spojrzała na niego i wyraz jego niewinnych, ciemnoniebieskich, a teraz prawie granatowych z przerażenia, oczu powiedział jej wszystko. Zrozumiała, że jej narzeczony, a jednocześnie pewny siebie, swobodny, wesoły i niezależny kolega ze studiów, w domu jest tylko bezradnym przedszkolaczkiem. Przestraszonym kociakiem. Szczeniaczkiem w deszczu pod wiatr. Co to było w deszczu pod wiatr? A, kondukt, u Starszych Panów. Anita uwielbiała Starszych Panów, idoli własnych rodziców. À propos – co na to starszy pan?
Starszy pan Grabiszyński („mów mi Sławek, dziecko, nie będziemy się chyba wygłupiać z jakimś tatusiem”) spoglądał na niemą scenę wzrokiem, w którym widoczne było głębokie zrozumienie. No, teść przynajmniej wygląda na porządnego faceta. Ma poczucie humoru, prawdopodobnie dystans... Musi mieć dystans, inaczej by nie wytrzymał.
– Niteczko najdroższa, błagam, nie sprzeciwiaj się jej – szeptał gorąco Cyprian godzinę później, kiedy rodzice udali się na wiosenny spacer, co młodzi szybciutko wykorzystali jak najbardziej prawidłowo. – Boże, jaka ty jesteś śliczna...
– Nie zmieniaj tematu. – Anita energicznie usiadła w rozgrzebanej pościeli. – W życiu nie zgodzę się na jakieś idiotyczne widowisko, i to ze mną w roli głównej! Sto hrabin, które będą się na mnie gapić! Zapomnij!
– Ale jakie sto hrabin! Co ty mówisz...
– No, może i nie sto, bo jeszcze hrabiowie muszą się zmieścić i z pięć osób z mojej rodziny. Cypek, ty pomyślałeś, ile to będzie kosztować? Wolałabym dostać mały samochodzik. Albo duży samochodzik. Hulajnogę z wodotryskiem!
– Kupię ci hulajnogę z wodotryskiem, Anitko. Zarobię i kupię, słowo honoru. A tych pieniędzy, które matka wyda na wesele, i tak przecież nie dostaniemy do garści. Nie dadzą nam, przykro mi bardzo...
– Skąd wiesz?
– Znam mamusię. – Cyprian westchnął rozdzierająco. – Mamusia straszliwie przeżyje odmowę. A konsekwencje poniesie ojciec. Mama gotowa dostać zapaści albo czegoś gorszego. Robiła już takie numery. Skończy się na tym, że to on przyjdzie do nas i będzie nas prosił, żebyśmy dali spokój. Niteczko, błagam, dajmy spokój...
– Cypek, nie bądź pierdołą – powiedziała niecierpliwie Anita i zanurkowała pod satynową kołdrę, co dało natychmiastowy skutek w postaci skierowania rozmowy na zupełnie inne tory. Rozmowa zresztą dość szybko zanikła.
O trzynastej trzydzieści potencjalna panna młoda w bieli opuściła jakże gościnny dom państwa Dolina-Grabiszyńskich, żeby zjeść śniadanie we własnym domu, ze swymi kochanymi i kochającymi, choć budowlanymi, rodzicami i braciszkiem, dobrze zapowiadającym się studentem filozofii – jedyną humanistyczną zakałą rodziny. Opowiedziała im o pomyśle przyszłej teściowej na wesele, czym ubawiła ich setnie. Została też pochwalona za wykazanie zdrowego rozsądku i asertywność. Potem z kolei ona musiała iść na spacer, miała bowiem wrażenie, że za chwilę pęknie od nadmiaru jedzenia. Dodajmy, że Cyprian nie towarzyszył jej, bo dla jego matki nie do pomyślenia byłoby, aby kogoś z rodziny przy takim święcie zabrakło w domu, chociażby na chwilę. Planowany był natomiast powrót Anity na Pogodno w porze kolacyjnej, następnie znów jej oddalenie się w pielesze, gdzie z kolei Cyprian miał ją i jej rodzinę odwiedzić nazajutrz.
W sumie – raczej skomplikowany i zdecydowanie perypatetyczny sposób spędzania świąt.
Przy kolacji – przy doskonałych sałatkach i pieczonym mięsiwie – Anita zebrała się w sobie i odmówiła efektownego ślubu w katedrze grzecznie, ale stanowczo. Wesela na sto osób również. Wyjaśniła powody swojej niezłomnej decyzji: jest osobą skromną, nie znosi blichtru, tłumy ją krępują, jej rodzina nie jest przyzwyczajona do fet na taką skalę. Argument finansowy nie został w ogóle podniesiony: Anita uznała, że nie byłoby to eleganckie.
Podczas jej kunsztownej przemowy Cyprian znowu dostał granatowych oczu, przyszły teść nie powiedział nic, a teściowa westchnęła i złapała się za serce, ale ostatecznie też nic nie powiedziała.
Anita spojrzała na Cypriana z dyskretnym tryumfem. Tak się załatwia trudne sprawy.
O czwartej rano w świąteczny poniedziałek pod willę przy Wojska Polskiego podjechała karetka pogotowia i zabrała panią Kalinę z potężną arytmią do szpitala na Unii Lubelskiej. Strapiony małżonek pojechał razem z nią.
Syn doczekał do ósmej i zadzwonił ze sprawozdaniem do narzeczonej. Początkowo była trochę zła, bo ją obudził, ale zaraz zaczęła słuchać uważnie, a potem kazała mu przyjechać. Szybko był, bo dzięki zapobiegliwości dziadka Pindelaka, pioniera Szczecina w trudnych latach powojennych, rodzina Anity również mieszkała w willi na Pogodnie, na małej, przytulnej ulicy Jana Styki.
– Cypek – zaczęła nieco strapiona Anita. – Ty myślisz, że to z powodu tego ślubu?
Cyprian ponuro pokiwał głową.
– Mama strasznie się przejmuje, kiedy nie może dopiąć swego. Zawsze tak było. Podobno zaczęło się, jak była jeszcze mała. Jest bardzo wrażliwa.
– I co, jeśli się zgodzimy, to jej przejdzie?
Cyprian bez słowa pokiwał głową.
Anita poczuła się do pewnego stopnia zaszantażowana. Wszystko w niej buntowało się przeciw takiemu obrotowi sprawy. Z drugiej jednak strony – jeśli starsza pani (madame Grabiszyńska zabiłaby Anitę, gdyby się dowiedziała, że jest dla niej „starszą panią”) przypłaci zdrowiem albo, nie daj Boże, życiem, jej, Anity, stanowczość... Czy warta skórka wyprawki?
Oczami duszy Anita ujrzała jasno oświetlone wnętrze katedry, zebrany w ławkach tłum gości, Cypriana w smokingu... nie, we fraku, przystojnego do obłędu... i siebie, w chmurze tiuli i koronek, z bukietem białych kwiatów w dłoni...
Ileż jest kobiet, które tak naprawdę nie chcą raz w życiu być królową w bieli?
Cyprian wpatrywał się w nią z napięciem.
– Zgadzasz się? Niteczko, skarbie? Zgadzasz się?
Jeżeli się nie zgodzi, a pani Kalina umrze... tfu, odpukać! No, to by już było po wielkiej miłości. Cyprian nie będzie umiał żyć z kobietą, która wykończyła jego matkę.
– No zgadzam się... I co, mam teraz lecieć do szpitala z komunikatem?
Cyprian impetycznie chwycił ją w objęcia, równie impetycznie wypuścił i złapał z kolei telefon komórkowy.
– Ojciec? Anita się zgadza!
Blada i znękana, podłączona do kroplówek z potasem i Bóg wie czym jeszcze pani Kalina obserwowała spod oka swojego męża, odbierającego lakoniczny komunikat.
– Już wszystko wiem – powiedziała słabym głosem, bardzo zadowolona. – Teraz odpocznę.
Zamknęła oczy i najspokojniej w świecie zasnęła. Pan Bożysław osunął się na okropnie niewygodne krzesło, sam bliski stanu przedzawałowego. Kalina kilka razy w życiu urządzała mu takie numery, których jako kochający mąż bał się śmiertelnie, a jako lekarz nie rozumiał. Wyglądało mu na to, że ona potrafi jakimś niewytłumaczalnym nakazem woli rozregulować sobie pracę serca. Na życzenie.
Było tak, istotnie. Kalinka odkryła swoją niezwykłą umiejętność w wieku lat dwunastu, na koloniach letnich, których nienawidziła jak zarazy i na których fatalnie się czuła, zbyt mało podziwiana. Rodzice uważali, że ma fanaberie i że pobyt w górach doskonale jej zrobi. Kalinka pokombinowała, wyobraziła sobie plastycznie całą rodzinę, z mamusią, tatusiem i ukochanym psem na czele, leżącą pokotem i dokładnie nieżywą, wczuła się z całej siły we własne wizje i po pięciu minutach jej serce skakało jak szalone, a gorączka rosła lawinowo. No, może lawina rośnie w przeciwną stronę. W każdym razie następnego dnia tata Muszyński, ciężko przerażony, pędził pożyczonym samochodem (własna syrenka odmówiła współpracy) czterysta kilometrów do jeleniogórskiego szpitala, niepewny, czy zastanie córeczkę żywą. Lekarz mówił mu wprawdzie przez telefon, że zastanie, ale jednocześnie opisał sytuację dość dramatycznie. Dziesięć minut po radosnym powitaniu serce Kaliny przestało się wygłupiać. Rodzice nigdy już nie wysłali jej na kolonie.
Nie powiedziała im, że sama sprowokowała swój stan. Troszkę się przy tym przestraszyła, ale tylko troszkę. O wiele bardziej bawiła ją reakcja otoczenia. Zrozumiała, że ma do dyspozycji tajną broń. Zastosowała ją jeszcze z powodzeniem w kilku sprawach pozornie beznadziejnych. Zawsze okazywały się wcale nie tak beznadziejne, jak wyglądały na początku. Rodzice nie wyobrażali sobie, że mogliby narazić zdrowie ukochanej córeczki. A może nawet i życie! Podobnie jej pierwszy narzeczony, okropny, jak się okazało, nudziarz, którego zmuszona była porzucić. Nawet próbował o nią walczyć, ale pokazała co potrafi i facet wymiękł natychmiast.
W stosunku do męża starała się swojej ulubionej metody nie nadużywać. Ostatecznie był lekarzem i mógł się zorientować. No i prawie się zorientował, co i tak nie zmieniało sytuacji: figle z własnym sercem nie były tak do końca bezpieczne.
– Och, Kalinko – powiedział teraz z potężnym westchnieniem. – Igrasz z ogniem. Kiedyś ja przez ciebie dostanę zawału.
Otworzyła jedno oko i natychmiast zamknęła je w powrotem.
– Bzdury gadasz – mruknęła i po chwili mąż usłyszał znajome i jakże ukochane ciche poświstywanie przez nos. A proponował żonie operację przegrody nosowej, to nie chciała.
Kwadrans później serce pani Kaliny biło równo i spokojnie.
Cyprian tymczasem został przechowany w znanej już sobie dosyć dobrze sypialni Anity do kolejnego świątecznego śniadania. Zanim jednak ono nastąpiło, biedny Cypek przeżył następny wstrząs. Anita zresztą również. Otóż młody Stasinek Pindelak, z upodobaniem kultywujący niektóre staropolskie tradycje, wszedł na paluszkach do sypialni siostry, odchylił z rozmachem kołdrę na jej łóżku i zanim zdążył zauważyć, że znajdują się tam dwie osoby, chlusnął hojnie z trzymanego w ręce garnka, wrzeszcząc jednocześnie:
– Śmigus-dyngus!
Drugi okrzyk tego typu uwiązł mu w krtani. Anita i Cypek wrzasnęli za to z całej siły.
– Idiota! – To Anita.
– Jezus, Maria! – To Cyprian.
– O, w mordę jeża – wymamrotał Stasinek, nie mogąc powstrzymać chichotu. – Sorry, ludzie, nie wiedziałem... swoją drogą, nieczujni jesteście, trzeba było drzwi zamknąć... Już idę, już mnie nie ma...
Kochankowie zrezygnowali z ciągu dalszego w kompletnie zmoczonej pościeli, wygrzebali się z niej i usiedli na suchym brzegu łóżka. Po chwili zza drzwi dobiegł ryk Stasinka, dopadniętego jednocześnie przez tatusia i mamusię, też wesołych wyznawców tradycji.
– Dlaczego nie zabiłaś go, kiedy był jeszcze malutki – pożalił się Cyprian. – Nie wiem, czy przez tego idiotę nie straciłem... tego... potencji. Z przestraszenia.
– No. I nie wiadomo, czy będziemy mogli mieć dzieci po takim szoku.
Spojrzeli po sobie i wybuchnęli śmiechem.
Czasami mówi się różne rzeczy w tak zwaną złą godzinę.
•
Pierwsze słowa na temat nieodzowności posiadania potomka, który odziedziczyłby szlachetne nazwisko Dolina-Grabiszyńskich, usłyszała Anita w dzień ślubu z Cyprianem. Wcześniej pani Kalina uważałaby takie aluzje za wulgarne, ale natychmiast kiedy młodzi odeszli od ołtarza – w katedrze, ma się rozumieć, w obecności półtorej setki zaproszonych – wzruszona do łez matka i teściowa życzyła nowiutkiej synowej gromadki prześlicznych dzieciaczków.
– Zrobi się – powiedziała beztrosko Anita, szalenie zadowolona ze swojego wyglądu królowej. Koronkową suknię zafundował jej osobisty ojciec, który uważał, że jeśli już musi oddać ukochaną córeczkę obcemu facetowi, to odda mu ją w pełnej krasie, a niech mu gały wyjdą na wierzch. Zięciowi, znaczy. Wypruł więc z siebie żyły, a konkretnie poświęcił dawno hodowanego zaskórniaka, i zaprosił szczęśliwą narzeczoną do stosownego domu mody.
– Dziecko – powiedział na jego progu. – Dziecko moje kochane. Nie będą cię te wszystkie hrabiowskie pociotki palcami wytykać. Nic nie mów. Ja wiem, że szkoda pieniędzy. Ale tak naprawdę nie szkoda. – Tu trochę się zapętlił. – Nieważne, wiesz, co mam na myśli. I tak jest nam głupio, że to całe weselisko oni fundują, a nie my, jako rodzice panny młodej. Więc chociaż kieckę musisz mieć odpowiednią. Prawda, Loniu?
– Prawda, Mareczku – odrzekła lojalna małżonka, która właśnie porzuciła nadzieję na mały remont małego domku przy małej uliczce Jana Styki. Mężowski zaskórniak plus jej własne boki powinny jak raz wystarczyć. Ale co tam, chałupa jeszcze się nie rozlatuje, a Anitka musi mieć prezencję.
Dodajmy tu, że państwo Pindelakowie w najmniejszym stopniu nie byli snobami, nie mieli też kompleksów. Mieli natomiast doskonale rozwinięte poczucie proporcji i przy tym ułańską fantazję. Byli w stanie bez żalu zamienić perspektywy remontowe na ślubną suknię dla ukochanej córki.
No więc Anitka miała prezencję. Rodzice, ujrzawszy córkę w kościele w charakterze białego anioła (dokładniej: anioła ecrú), popłakali się zgodnie, ale szybko się pozbierali, bo przecież ojciec musiał ją poprowadzić do ołtarza. Na tę okoliczność pożyczył frak od zaprzyjaźnionego waltornisty filharmonicznego, który akurat tego dnia miał wolne. Anita była z niego dumna – wyglądał o wiele piękniej od teścia, który też był we fraku, ale miał gorszą figurę.
– Mamo, tato, wyglądacie bosko, lepiej od tych wszystkich Grabiszyńskich – wymamrotała pospiesznie, kiedy przyszła kolej na składanie życzeń i rodzice objęli ją domowym zwyczajem oboje naraz. – Z Cypusiem włącznie...
– Nie grzesz, dziecko – odmamrotała zdławionym głosem matka. – Cypek jest w porządku. Kochana, wiesz, czego mogą ci życzyć twoi starzy rodzice...
– Mów za siebie, Lonieczko – obruszył się jej mąż. – Ja tam stary nie jestem. Dziecinko kochana, szczęścia, szczęścia i jeszcze raz szczęścia. Jeśli on ci go nie da, ja mu dam po mordzie...
– Tylko nie bądźcie zanadto wyrywni w sprawie dzieci – przestrzegła kochająca matka. – Bo ja nie mam zadatków na dobrą babcię, a przecież musicie najpierw pożyć trochę, nacieszyć się sobą... Nie spieszcie się, ja wam to mówię!
Tu wzruszeni państwo Pindelakowie musieli ustąpić miejsca świeżo upieczonym teściom kochanej Anitki, których życzenia, wyrażone przez panią Kalinę, rzecznika prasowego rodziny, były, jak wiemy, diametralnie różne. Teść Bożysław zwany Sławkiem ograniczył się do standardowych uścisków, za to niewątpliwie szczerych i serdecznych.
Wesele odbyło się w wynajętym pałacu w Maciejewie. Anita, raz odżałowawszy tę kosmiczną forsę, którą musiało kosztować (nie ją zresztą), bawiła się doskonale, zwłaszcza że udało się przemycić w skład zaproszonych gości kilkunastu kolegów z architektury. Cypek był szczęśliwy, czuły i pełen zapału. W noc poślubną śpiewały im zza otwartego okna całe stada słowików, zapewne stanowiących stałe wyposażenie okolicznych krzaków bzu. Bez pachniał, ma się rozumieć. Księżyc świecił. Wszystkie wróżby na przyszłość wyglądały wspaniale.
I rzeczywiście – wyglądało na to, że ślub Anity i Cypriana zapoczątkował szereg pomyślnych wydarzeń w życiu tych młodych ludzi.
Przede wszystkim kilka miesięcy później oboje summa cum laude zakończyli studia na Politechnice Szczecińskiej. Dyplomy mieli bardzo przyzwoite, Anita dostała nawet propozycję pozostania na uczelni, ale praca naukowa to nie było to, o czym oboje myśleli. Od roku czekało na nich troje starszych kolegów, z którymi już dawno zamierzali założyć własne biuro projektów. Postanowili skoncentrować się na projektowaniu domków jednorodzinnych różnej wielkości i o różnym standardzie, wychodząc ze słusznego założenia, że lud polski (a przynajmniej znacząca jego część) się bogaci, a zatem będzie chciał się również budować. Zapał twórczy młodych ludzi oraz ich niechęć do konwencji i niewątpliwe talenty zawodowe sprawiły, iż firma o wdzięcznej, nieco japońskiej w brzmieniu nazwie „Mata chatę” dość szybko zaczęła przynosić dochody. Może nie była to jeszcze magnacka fortuna, ale robiło się coraz przyzwoiciej.
Byłoby zupełnie wspaniale, gdyby nie to, że firma mieściła się w połowie obszernej willi, której drugą połowę zamieszkiwali teściowie Grabiszyńscy. Anita miała nadzieję, że w miarę szybko przeniosą się z Cyprianem do jakiegoś własnego domu, tylko że na to potrzebne były pieniądze, których jeszcze nie mieli. Kredytu nie chcieli brać. Gdyby ich sytuacja zmusiła, pewnie by wzięli, ale byłoby głupotą nie skorzystać z tej połówki po dziadkach... odkąd dziadek zmarł, babcia Dobrochna i tak mieszkała u syna, w pokoju na parterze. Willa miała rewelacyjną lokalizację, w dobrej dzielnicy, na pryncypialnej ulicy miasta Szczecina. Doskonały adres dla firmy.
Ciężko wzdychając, Anita pogodziła się z sytuacją i na piętrze owej połówki urządziła rozkoszne gniazdko dla siebie i swojego nowego, nad wyraz przyjemnego męża. Na parterze działało biuro architektoniczne „Mata chatę”, zdobywające już pierwsze intratne zlecenia i pierwsze uznanie na rynku. Pani Kalina przyszła kiedyś na małą inspekcję, pokręciła noskiem na nowoczesne meble i resztę urządzenia biura, niemniej zmilczała. Na piętrze jednak trudniej jej było nic nie powiedzieć, kiedy zobaczyła to całe powietrze hulające w miejscach, gdzie jeszcze niedawno stały gromady rodzinnych szaf, kanap i foteli. Fałszywe ludwiki i prawdziwe bidermajery wyniesiono na strych, ustawiono w grzecznym rządku w towarzystwie torebek antymolowych i ładnie przykryto pokrowcami. Na pokojach zostało kilka naprawdę niezbędnych sprzętów. Z okien poznikały ciężkie story, zastąpione obecnie przez zwiewne i minimalistyczne firanki z jasnobłękitnej organzy. Nie było ani jednego dywanu!
– Ojej... – Pani Kalina złożyła buzię w ciup. – Nic tu nie ma... Dzieci kochane, a pomyśleliście, jak przykro będzie babci Dobrochnie, jeśli was kiedyś przypadkiem odwiedzi?
– Babcia Dobrochna była zachwycona – odpowiedziała bezczelnie synowa. – Omówiłam z nią wszystkie zmiany bardzo dokładnie i prosiłam ją o radę. Powiedziała, że nigdy nie miała odwagi, żeby rozwalić ten cały skład meblowy, bo jej kochany Bożydarek był przywiązany do każdego krzesła i każdej żardinierki z osobna. Tak powiedziała. Słowo daję, mamo. I była u nas kilka razy. I to ona poradziła, żeby wszystkie story oddać do schroniska dla bezdomnych kotów...
– Bezdomnych kotów – powtórzyła jak echo pani Kalina.
– No właśnie. – Anita zamrugała długimi rzęsami. – Niektóre całkiem się rozlatywały. Nie koty. Zasłony.
Pani Kalina poddała się. Nie w każdej dziedzinie jednak!
– Anitko, kochana – zagadnęła z miłym wyrazem twarzy. – Ja tu przecież nie przyszłam z inspekcją. Zresztą jest bardzo ładnie. A poczęstowałabyś mnie kawą? Chciałabym pogadać...
– Jasne, z przyjemnością!
Anita ruszyła do kuchni i wzięła się do parzenia kawy. Uczucia miała cokolwiek mieszane. Teściowa potrafiła być urocza i najczęściej taka właśnie była. Czasami jednak dawała popalić. Ciekawe, o co jej tym razem chodzi. Może uważa, że ona, Anita, nie dba o jej ukochanego synusia. Cypek ostatnio ładnie zeszczuplał na lekkostrawnym wikcie swojej nowoczesnej żony, która nie robiła zawiesistych sosów ani pożywnych zupek, za to pchała w niego wielokolorowe sałatki i warzywa w każdej postaci.
Pani Kalina nie miała zamiaru – tym razem! – pouczać synowej w sprawie jedzenia, chociaż brak ciasteczek do kawy zauważyła natychmiast. A Cyprianek tak lubił ciasteczka! W domu zawsze były. Były, są i będą!
Do pani Kaliny nie dotarła jeszcze świadomość, że Cyprian od jakiegoś czasu ma własny dom, a do rodziców może, najwyżej, przychodzić w odwiedziny.
– Anitko... chciałam z tobą porozmawiać o jednej bardzo ważnej rzeczy. I dobrze, że Cypriana nie ma, bo to by było trochę krępujące, a tak między nami kobietami... Swoją drogą, gdzie on jest? Chyba powinien już być w domu o tej porze?
Dochodziła dziewiętnasta.
– Cypek poszedł na wódkę, mamo. Męski wieczorek. Jego ukochany kumpel z liceum na dniach się żeni i dzisiaj chłopcy będą to czcić po swojemu.
– Ukochany kumpel? Który? Na pewno go znam!
– Pewnie tak. Karaluch.
– Ach, Mireczek Karolak, oczywiście, że znam. Zawsze miałam wrażenie, że on jest upośledzony umysłowo, ale Cyprian twierdził, że nic podobnego. Anitko, przecież nie będziemy rozmawiać o Karolaku. Słuchaj, kochana moja, chciałabym cię zapytać, dlaczego ty jeszcze nie jesteś w ciąży?
W Anitę jakby piorun strzelił. Teściowa potrafiła być bezpośrednia.
Teściowa kontynuowała dobrotliwym tonem:
– Bo wiesz, skarbie, jesteście małżeństwem już dziewięć miesięcy. Dziewięć miesięcy – powtórzyła z naciskiem. – Za chwilę powinnam piastować mojego pierwszego wnuka. Jeżeli nie już. Czy ty, kochanie, nie masz, Boże broń, jakichś kłopotów z zajściem w ciążę?
– Nie mam żadnych kłopotów, mamo. Stosujemy antykoncepcję.
– Jezus, Maria!
Teściowa aż się żachnęła. Synowa spojrzała na nią z lekkim zaniepokojeniem, ale na atak arytmii jeszcze to nie wyglądało.
– Dlaczego „Jezus, Maria”, mamo? Uważamy, że jeszcze nie pora na dziecko. Dopiero co się pobieraliśmy. Rozkręcaliśmy firmę. Budowaliśmy nasz wspólny dom. Nie dosłownie, mama rozumie.
– Rozumiem. – Pani Kalina postanowiła nie dostawać arytmii, tylko przemówić synowej do rozumu. – Ale teraz, kochana, już się pobraliście, rozkręciliście firmę, aż dziw bierze, jak sprawnie... no i ten dom też chyba zbudowaliście, prawda?
Na gruzach rodzinnego domostwa przodków – chciała dodać, ale się powstrzymała. Ta Dobrochna! Stara a głupia. To jest, tego, nierozsądna. Kalina nigdy jej tak naprawdę nie polubiła. Swojego czasu, kiedy wychodziła za Bożysława, teściowa Dobrochna tylko wznosiła oczy do nieba ze zgrozą. Dla niej to Kalina była mało dobra dla synusia! No tak, może teraz Anita jest jakąś formą kary boskiej. Tak czy inaczej trzeba jej przetłumaczyć to i owo.
Synowa siedziała na fotelu wyprostowana jak struna i patrzyła na teściową wyzywająco. W tym jej spojrzeniu wyraźne było pytanie: no to co?
– Powiem prosto i krótko, moja droga. Gdybyś wyszła za któregokolwiek swojego kolegę ze studiów albo z liceum, albo nie wiem skąd, z podwórka, to może nie miałoby znaczenia, czy chcesz mieć dziecko czy nie. Ale jesteś żoną Cypriana. Cypriana hrabiego Dolina-Grabiszyńskiego. Nie wyobrażasz sobie nawet, jakie posiadłości miała rodzina swojego czasu na kresach, jakie majątki!
– Miała, ale nie ma – nie wytrzymała Anita. – Ustrój się zmienił geopolityczny. Nawet gdybym natychmiast urodziła tu dziecko, to i tak nie miałoby co odziedziczyć, proszę mamy.
Specjalnie tak powiedziała – proszę mamy, z lekką drwiną. Teściowa łypnęła na nią groźnie.
– Nazwisko – syknęła. – Nazwisko czeka na swojego dziedzica! Tobie się może wydaje, że taka jesteś młoda, a ty wcale młoda już nie jesteś. Dwadzieścia pięć lat. Ostatni gwizdek, żeby urodzić zdrowego potomka!
Anita doskonale wiedziała, że to bzdura z tym gwizdkiem, ale i tak zrobiło jej się nieprzyjemnie.
– Cyprian jest jedynym młodym mężczyzną w rodzinie, spadkobiercą nazwiska – kontynuowała teściowa. – Ma obowiązek wobec swoich przodków, senatorów Rzeczypospolitej! Ma obowiązek spłodzić syna, żeby nazwisko nie zginęło, jak wiele innych znakomitych nazwisk. A jego żona ma obowiązek tego syna urodzić!
Anita, trafiona senatorami Rzeczypospolitej, uznała, że teściowa posunęła się za daleko.
– Jakie mam obowiązki, to sama wiem najlepiej, proszę mamy. Jesteśmy dorośli oboje z Cypkiem i sami zadecydujemy, kiedy będziemy mieli dzieci. Oraz czy w ogóle będziemy je mieli!
Ostatnie zdanie dodała dla zasady, bo tak naprawdę planowali z Cypkiem rozmnożenie się – w jakiejś niedającej się przewidzieć, lecz niezbyt dalekiej przyszłości.
– Ach, tak! – zawołała teściowa cokolwiek zduszonym głosem. – Bierzesz na siebie odpowiedzialność za to, że ród zginie bezpowrotnie? Taka jesteś? Biedny Cyprian! Biedny mój syn!
Wydało jej się, że trochę przeholowała z ekspresją, ale już nie pora było cokolwiek naprawiać. Spektakularnie złapała się za okolice serca i chwiejnym krokiem opuściła mieszkanie na piętrze. Kiedy była pewna, że Anita jej nie widzi, krok jej znormalniał. Takim normalnym przemaszerowała przez ogródek, weszła do własnego mieszkania, upewniła się, że mąż Bożysław jest już obecny, po czym zachwiała się i dostała ataku.
•
– To są jakieś jaja – orzekła autorytatywnie nieco rozśmieszona Eliza Trumbiak. Eliza była osobą z natury autorytatywną. – Jeśli ona wam wykituje, będziesz winna jej śmierci.
– Odpukaj natychmiast i spluń trzy razy przez lewe ramię! Bo powiem ci, Elizka, że tym razem było dość strasznie, nie mogli jej z tej arytmii wyprowadzić w szpitalu! Teść osiwiał do reszty. Jemu zresztą jest bardzo przystojnie z taką siwizną. W ogóle fajny ten mój teść Sławek.
Przyjaciółki siedziały w najciemniejszym kącie restauracyjki „Bohema” i walczyły z długim makaronem. Przy okazji Anita opowiadała Elizie swoje ostatnie przeżycia rodzinne. Eliza błyskała okularami, jadła makaron z krewetkami i innym morskim badziewiem (tak to nazywała) i zastanawiała się, co by tu koleżance doradzić.
Swojego czasu, a konkretnie w latach licealnych, były papużkami nierozłączkami. Eliza wraz z rodzicami, parą sympatycznych nauczycieli, przyjechała do Szczecina z Dąbrowy Górniczej, kiedy była w pierwszej klasie liceum. Bardzo to przeżyła, zostawiając za sobą dawną szkołę i przyjaciół, nie miała jednak żadnej możliwości manewru. Zarówno matka, jak i ojciec poważnie zaniemogli na płuca, co stało się, oczywiście, w wyniku całego życia i życia poprzednich pokoleń w kopalnianym i przemysłowym środowisku. W familii Trumbiaków jedynie najmłodsza córeczka nie biegała jeszcze z inhalatorem przy ustach. Państwo Trumbiakowie postanowili jej tego oszczędzić, przy okazji ratując nędzne resztki własnego zdrowia i życia. Zamieszkali w Zdunowie, zielonej dzielnicy Szczecina, wreszcie w cieniu wysokich sosen, a nie w cieniu kominów. Pracę oboje znaleźli w Dąbiu. Eliza jednak nie chciała chodzić do tej samej szkoły i w rezultacie znalazła się w słynnej szczecińskiej Jedynce. Podobnie jak Anita Pindelakówna.
Polubiły się prawdopodobnie na zasadzie przyciągania kontrastów. Były różne nawet fizycznie. Anita – hoża ciemnopopielata blondyneczka o rozwichrzonej czuprynie, i Eliza – drobna, ciemna, gładka, w okularach skrywających spojrzenie. Anita kochała wszystkich i wszystko, Eliza była nieufna i niezbyt lubiła ludzi, poczynając od swoich rodziców. Anita nie mogła tego zrozumieć, państwo Trumbiakowie bowiem byli naprawdę mili i ona sama za nimi przepadała. Podobnie jak za własnymi rodzicami, z którymi była głęboko zaprzyjaźniona.
Uczyły się doskonale, były zdolne i miały rozliczne talenta. Po maturze siłą rzeczy musiały się rozstać; Anita poszła na swoją wymarzoną architekturę, podczas gdy Eliza wybrała polonistykę i wyjechała do Poznania, szukać uniwersytetu lepszego niż młody szczeciński. Anicie tutejsza politechnika wystarczała w zupełności. Spotykały się rzadziej, ale przyjaźń wciąż kwitła. No i teraz wyglądało na to, że znowu będą blisko siebie, bo Eliza po dyplomie wróciła do Szczecina, pracować na tym samym uniwersytecie, którym kiedyś pogardziła. Wyglądało na to, że Poznań zrobił jej jakąś krzywdę. Nie chciała o tym mówić. Anita podejrzewała, że jest to raczej sprawa męsko-damska aniżeli uczelniana.
W istocie, była to sprawa męsko-damska, w seksownej i eleganckiej postaci pewnego asystenta z wydziału historii. Niestety, amant ów po kilku cudownych spotkaniach stwierdził, że własna żona daje mu więcej satysfakcji niż Eliza, i tak się owa trywialna do bólu przygoda zakończyła. Komplikacją ze strony Elizy była prawdziwa, wielka, obezwładniająca miłość, w jaką dziewczyna zdążyła się wpakować. Komunikat o istnieniu żony był dla niej nie lada szokiem. Znienawidziła seksownego asystenta tak bardzo, jak bardzo go kochała. Znienawidziła też Poznań i przy okazji pogłębiła się w niej nienawiść do ludzkości ogólnie.
Z wyjątkiem Anity i może jeszcze kilku osób. Niewielu.
Chociaż, prawdę mówiąc, odkąd Anita została szczęśliwą żoną ciężko zakochanego w niej Cypriana, Eliza lubiła ją jakby mniej. No, bądźmy naprawdę uczciwi: nie lubiła jej wcale. Była na nią wściekła. Przyjaciółka, której powiodło się w miłości, podczas kiedy ona, Eliza, przeżyła tak koszmarne rozczarowanie, taki zawód – stanowiła dla niej osobistą obrazę. Hamowała jednak uczucia i nie dawała po sobie poznać, co ją nurtuje. Postanowiła poczekać, aż Anita też się na czymś pośliźnie. Nie miała aż tak wielu przyjaciółek, żeby nimi rozrzutnie szafować.
– Słuchaj, Nitka – powiedziała teraz z namysłem, estetycznie zagarniając resztę sosu pomidorowego. – No to może po prostu zróbcie sobie to dziecko i będziecie je mieli z głowy.
– Zastanawialiśmy się nad tym – jęknęła Anita. – To by mnie na jakiś czas wykluczyło z roboty. I z życia w ogóle. Ja nie chcę jeszcze zakopywać się w zupkach!
– W zupkach to chyba topić – zauważyła logicznie Eliza. – Może tak od razu byś się nie utopiła. Chociaż kaszka to chyba może wessać, jak bagno! – Zachichotała. – Podobno fajnie jest mieć dziecko. Ja tam nie wiem, mnie nie ciągnie. Ale ja nie mam męża ani rodziny. Ja sobie mogę być sawantką.
– Co to znaczy, bo nie pamiętam?
– Kobietą uczoną – wyjaśniła Eliza, trzepocząc ciemnymi rzęsami. – Ty nie masz do tego predyspozycji...
– Ja jestem prostym inżynierem – jęknęła Anita. – Wiesz, jak nam się fajnie teraz pracuje? Mamy zlecenia! Zespół nam się ładnie zgrał! Odkąd Zbysio odszedł, a Krzysio przyszedł, to już po prostu wszyscy z dzióbków sobie jedzą! Konkurs chcemy wygrać na osiedle domków jednorodzinnych, takie rozwojowe, wiesz, że można dobudowywać i doklejać te kolejne domki, i nie robi się przez to brzydko. Mamy naprawdę piękną koncepcję! No, bosko jest po prostu!
Eliza wiedziała, że jest bosko, bo słyszała to od przyjaciółki na bieżąco. To ją też denerwowało. Ona nie miała w pracy bosko. Studenci byli po prostu beznadziejni, beznadziejni, prawie tak beznadziejni jak jej płaca! O kolegach lepiej nie mówić. Naukawcy – jak ich pogardliwie nazywała. Beztalencia. No i głównie baby. Żeby chociaż pieniądze były jakie takie!
– Chcę się wyprowadzić od rodziców – zmieniła niespodziewanie temat. – Nie wiesz czegoś o niekrępującym mieszkanku? Nie za drogim, ale gdzieś w centrum?
– Nic nie wiem. Popytam. Jak się dowiem, to ci powiem.
•
– Kalinko droga, jak się czujesz?
– Lepiej – wyszemrała pani Kalina, już w domowych pieleszach, na własnej kanapie, otulona własnym cieniutkim i cieplutkim pledem w koty. – Naprawdę lepiej. Już nie musisz się martwić, Sławku. Jesteś bardzo kochany – dodała, mrużąc oczy.
Ten numer zawsze działał pozytywnie na męża, który miał zobaczyć, jak dzielna jest jego żona, chociaż tak naprawdę słania się na nogach. O ile można się słaniać w pozycji półleżącej. Bożysław powinien teraz wzruszyć się do głębi i obdarzyć małżonkę ostrożnym pocałunkiem oraz uściskiem.
Jakość otrzymanego całusa i pewna zdawkowość ucisku zaniepokoiły nieco panią Kalinę. Miała nadzieję, że Sławek nie zacznie jej teraz piłować w sprawie tych kardiologicznych objawów na życzenie. Próbował już wiele razy, ale zawsze przysięgała z prawdą w głosie, że TO się samo robi.
Niestety, znowu zaczął. Usiadł naprzeciwko niej na krześle, pochylił się ku niej, a wyraz twarzy miał poważny.
– Kalinko, słuchaj, chciałbym porozmawiać...
Westchnęła głęboko.
– Sławku, proszę cię... Ty mi nie wierzysz, ale ja naprawdę nie robię sobie TEGO sama. Czy ja wyglądam na fakira, który potrafi wydawać polecenia swoim narządom wewnętrznym?
– Kochana, ja już nic nie wiem. Może jesteś fakirem. Ale jeśli nie jesteś, to uważaj. Oni potrafią wprowadzić się w różne stany i potrafią się z nich wyprowadzić. Weź pod uwagę, że kiedyś może ci się nie udać powrót. Powrót, mówię. Wpakujesz się w kłopoty, z którymi lekarze mogą sobie nie poradzić.
Pani Kalina przybrała pozę więdnącej lilii.
– Jak ty w ogóle możesz tak do mnie mówić? Uważasz, że gram komedię? Czy ciebie w ogóle nie obchodzi, że ród może wygasnąć bezpotomnie? Setki lat! Setki lat tradycji! Ja nie mogę do tego dopuścić! Ta dziewczyna kompletnie nie ma świadomości, jaką wzięła na siebie odpowiedzialność! No więc ja się przejmuję – zakończyła dobitnie tę płomienną przemowę.
– Kobieto, dajże im pożyć! – Pan Bożysław na swój łagodny sposób wyraził zniecierpliwienie. – O tym też chciałem z tobą porozmawiać. Ile czasu są małżeństwem? Kilka miesięcy. Założyli tę firmę. Ładnie wystartowali. Niech okrzepną. Na dziecko mają jeszcze mnóstwo czasu.
Pani Kalina przez dwie sekundy zastanawiała się, czyby nie dostać kolejnego ataku, ale jej małżonek wstał z krzesła i wyszedł, zanim zdążyła podjąć decyzję.
– Chciał porozmawiać – mruknęła do siebie ironicznie. – Powiedział dwa zdania i poszedł sobie.
Odrzuciła pled w koty i spojrzała z zadowoleniem na własne nogi. Były najzupełniej w porządku. Wyjątkowo w porządku, można by powiedzieć. W tym wieku mało która baba ma takie nogi.
•
– Chłopcy i dziewczynki, nie wiecie czegoś o mieszkaniu w centrum miasta i najlepiej za darmo?
Z tym pytaniem na ustach Anita weszła do pracowni i natychmiast została wyśmiana przez cały zespół z wyjątkiem własnego męża, który był nieobecny, bo miał coś do załatwienia w Urzędzie Miejskim.
– Rozumiem – rzekła pogodnie Anita, odpalając komputer. – Jednakowoż gdybyście się czegoś dowiedzieli, to miejcie na uwadze moją przyjaciółkę, kulturalną osobę, polonistkę z uniwerku. Cicha, spokojna, nie wadzi nikomu.
– Będziemy szukać – zapewnił ją w imieniu wszystkich Krzysztof Idzikowski, nie przerywając klikania myszą. – Rozumiem, że ta twoja kumpelasia zarabia jakieś grosze? Jak to na uczelni? Tanio ma być?
– No właśnie. O matko, co to jest?
W pokoju rozległo się coś jakby głośne miauknięcie. Nikt oprócz Anity nim się nie przejął, tylko Krzysztof porzucił myszkę i wstał od komputera.
– Młody Idzikowski się obudził – wyjaśnił i wytoczył zza biurka wózeczek. – Ja dzisiaj jestem tatuś karmiący. Justyna musiała jechać do lekarza, bo złamała sobie mały palec u nogi. Albo zwichnęła.
– Kopnęła kociątko? – spytał niewinnym tonem Henio Ryba, nadzieja polskiej architektury.
– Kopnęła kółko od wózka, bo się nie chciało odblokować – odrzekł Krzysio i fachowym gestem sprawdził pampersa.
– Zlał się? – Henio był bezpośredni.
– Nie, na szczęście. Dam mu żarcia, to zaśnie. Prawdziwy mężczyzna z niego.
Troskliwy tatuś wydobył z głębi wózka buteleczkę i pomachał synowi przed nosem. Dziecko rozpromieniło się natychmiast i wyciągnęło rączki.
– Patrz, jaki komunikatywny, skubaniutki – zachwycił się Henio. – Fajny taki stworek mały. Mordasek! Nitka, widziałaś?
Anita podeszła do wózka i zajrzała do środka. Młody Idzikowski wyglądał pogodnie i papuśnie. Na widok nowej damskiej twarzy mlasnął smakowicie.
– Mówiłem, że to prawdziwy facet. Spodobałaś mu się, Anitko. Chodź, Dżunior.
Krzysztof sprawnie wydobył syna z wózka, umieścił go na swoim lewym ramieniu i podał mu butelkę. Młody przyssał się do niej natychmiast. Henio, zafascynowany, obserwował tę rodzinną scenkę z zaciekawieniem i aprobatą. Heniowa Sylwia uśmiechała się od swojego komputera. Anita spoglądała to na Dżuniora, całkowicie zajętego butelką, to na dwóch mężczyzn, całkowicie zajętych Dżuniorem. Kurczę, do twarzy facetom z takim maluchem. Ciekawe, jak wyglądałby Cypek z podobnym Dżuniorem? Swoim, oczywiście.
•
Jakiś czas później Anita zarządziła naradę rodzinną.
– Mam lecieć po rodziców i babcię czy pójdziemy do nich? – spytał Cypek, przebierając się w miękki domowy sweter koloru szaroniebieskiego. Wyglądał w nim bardzo przystojnie i milutko jednocześnie. Anita czasem go pożyczała i wtedy ona wyglądała milutko, chociaż musiała zawijać rękawy.
Gapiła się teraz na niego i rozmyślała. Jego pytanie dotarło do niej z pewnym opóźnieniem, dopiero kiedy je powtórzył.
– Nie, nie. Nic z tych rzeczy. My się musimy ponaradzać. Sami. Zrobię herbaty z soczkiem malinowym, chcesz? I zabierz łapy. Na pieszczoszki przyjdzie czas. Musimy się poważnie sprężyć umysłowo.
– Weź te ręce, nie rób tego więcej! – zaśpiewał Cypek, okropnie fałszując. – Nie dotykaj mnie TUTAJ! Weź te ręce, nie rób tego więcej, na twe ręce czeka HUTAAAAA!
Oboje uwielbiali Czerwonego Tulipana i znali na pamięć wszystkie, co do jednej, Tulipanowe piosenki, te zabawne i te liryczne. Anita powinna była teraz podłączyć się do pieśni, ale nie zrobiła tego, co było dla Cypriana znakiem, że sprawa, o której żona chce z nim rozmawiać, jest naprawdę poważna.
– Nowa Huta pod Krakowem... – dośpiewał niepewnie i zamilkł.
Anita postawiła filiżanki na stole. Nie obok kanapy, na której pewnie dość szybko dyskusja straciłaby swoją powagę. Na dużym stole obiadowym.
– Już się zaczynam bać – powiedział Cypek, lejąc herbatę z uroczego bawarskiego dzbanka, podarowanego im przez babcię Dobrochnę. – Mam nadzieję, że nic się złego nie stało...
– Nie. W ogóle nic się nie stało. Myślę i myślę.
– No to się jednak stało! – Cypek podniósł figlarnie jedną brew, ale Anita nie zareagowała na subtelny dowcip.
– O dziecku.
Cyprian zamarł z filiżanką przy ustach. Zrezygnował z łyknięcia herbaty i ostrożnie postawił filiżankę na spodku. Anita patrzyła na niego dużymi oczami. Wciąż uwielbiał te jej oczy i zastanawiał się, czy będzie je tak uwielbiał do śmierci czy może jednak nieco krócej.
– Ty o tym nie myślałeś?
– Myślałem. W zasadzie przez mamę, bo tak w ogóle to... Rozumiesz, Niteczko, ja mam świadomość, że mama stosuje taki swój szantaż, terror, nie wiem, jak to nazwać. Miałem męską rozmowę z ojcem i on uważa, że mama steruje własnym sercem, jak chce. I on się boi, że kiedyś może nad nim nie zapanować. Że to się skończy zawałem albo nie wiadomo czym. Ale przecież nie planowaliśmy teraz dziecka, więc ja nie wiem...
– Ja też nie wiem. Zaczęłam się zastanawiać. Patrz, Krzyśki mają niemowlaka i jakoś żyją i pracują. Jak byli w sytuacji awaryjnej, to się Krzysio pozajmował Dżuniorem i nic złego się nie stało. My przecież pracujemy w tej samej firmie, co Krzysiek. Możemy sobie pozwolić na elastyczność. Bo wiesz, ja się jeszcze zastanawiałam, czy to przypadkiem nie jest prawda z tym wiekiem. Rozmawiałam z moją ginekolożką. Ona mówi, że jestem w najlepszym wieku. Cypek, ty chciałbyś mieć dziecko?
Cyprian ponownie odstawił filiżankę, z której nie zdążył się napić. Coś go złapało za gardło. Kiedy Idzikowski Dżunior wizytował ich pracownię, on sam, Cypek, wpadł do firmy dość późno i dość wkurzony, po kilkugodzinnym załatwianiu prostej sprawy w urzędzie – no i zobaczył tego śmiesznego małego facecika w seledynowym wdzianku kontrastującym z różowymi policzkami, zezującego dokoła z zadowoleniem. Wkurzenie jakoś mu minęło. Pomyślał wtedy o własnym dziecku po raz pierwszy nie jak o przeszkodzie w karierze i życiu przyjemnym. Pomyślał o dziecku jak o dziecku. Krew z krwi i kość z kości. Jego i Anity.
– Myślałem o tym – powiedział teraz i wreszcie napił się herbaty, podczas gdy żona przyglądała mu się uważnie i nie mówiła nic. – Sama wiesz, że argumenty mojej matki stoją w mojej osobistej hierarchii wartości na ostatnim miejscu. Nazwisko nie ma dla mnie znaczenia. Mógłbym się nazywać Jakub Szela albo Kubuś Puchatek i być potomkiem Króla Lula albo Ojca Wirgiliusza, wisi mi to, generalnie rzecz biorąc. Mam wrażenie, że tobie też.
Kiwnęła głową. Kiedy zdecydowała się wyjść za niego, to wychodziła nie za hrabiego, tylko za Cypka, który miał tajny tytuł ciacha roku trzykrotnie przyznany przez gremium studentek Wydziału Budownictwa i Architektury, uroczego kolegę, inteligentnego człowieka z cudnym poczuciem humoru, talenciarza i boskiego amanta. To były sprawy ważne. I rzeczywiście mógłby się nazywać Kubuś Puchatek, chociaż z drugiej strony trzeba przyznać, że teść Bożysławek jest nadzwyczaj sympatyczny i w zasadzie miło, że się na niego trafiło. Rym-cym-cym. W przeciwieństwie do teściowej, która jest pretensjonalną starą pudernicą.
Jak widzimy, Anita nie tylko mówiła, ale również myślała w jędrnym języku budowlanym odziedziczonym po własnych rodzicach
– No więc – kontynuował mąż Cypek. – No więc wiemy, co nie jest ważne. A co jest ważne?
– Cypciu – roześmiała się Anita. – Czyś ty się czasem nie zapętlił?
– Może trochę – przyznał Cyprian. – Ale ja strasznie nie lubię tego zadęcia, które czasem uwielbia moja mamusia. A mam wrażenie, że już za moment wpadłbym w jakiś straszny patos. To może ja to uproszczę, co? No więc tak. Ostatnio wydaje mi się, że nawet chciałbym, żebyśmy mieli jakieś dziecko. Albo dwa.
– Dwa dziecka naraz, co? Chłopczyka i dziewczynkę. To by było najpraktyczniej, ale może nam się nie udać.
– A co, ty też dojrzałaś?
– Ja też myślałam o tym. Niewykluczone, że nawet pod wpływem twojej mamy. Ona zasiała ziarno, rozumiesz. Początkowo nie chciałam o tym słyszeć, z samej przekory, rozumiesz. Potem jednak zaczęłam zadawać sobie różne pytania. Podejrzewam, że raczej banalne te pytania były i że miliony kobiet w każdej chwili na świecie też je sobie zadają. A teraz jeszcze pojawił się młody Idzikowski... Zastanawiałam się nad naszym życiem i wyszło mi, że myśmy już się całkiem sporo nabawili na studiach. Pracować mogłabym nawet z dzieckiem przy piersi, mamy taki układ zawodowy, że to by się mogło udać. Nawet jeśli tylko na pół gwizdka. Za to potem małe byłoby już spore, a ja jeszcze bym miała szansę pożyć.
– No właśnie. Dziecka by miały młodych rodziców – zauważył Cyprian, stosując tę archaiczną formę gramatyczną, która nie wiedzieć czemu bardzo mu się spodobała. – Patrz, Niteczko, one by już były spore, a my jeszcze wciąż młodzi. I chętni do figielków.
– To jakaś aluzja?
Cyprian przesiadł się na kanapę i pociągnął żonę za sobą.
– Możemy to potraktować jako aluzję. W takim razie co robimy z naszym problemem rodzinnym? Podejmujemy jakąś decyzję?
Anita usiadła mężowi na kolanach.
– Ja bym salomonowo podjęła taką, że nic nie robimy specjalnie. Powyrzucam te antykoncepcyjne wynalazki. Niech się dzieje, co się ma dziać. Tyle że nie będziemy przeszkadzać naturze. I niech już ona robi swoje..
– Czy zawiadomimy o naszym postanowieniu rodziców, a zwłaszcza mamę, żeby już nie miała swoich zawałów?
– Oszalałeś! To by nam mogło przynieść pecha. Mama niech się ćwiczy w cierpliwości i przyzwyczaja do myśli, że jesteśmy asertywni! Mówiłeś coś o figielkach?
•
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Anita i Cyprian Dolina-Grabiszyńscy zaczynali wcielać w czyn swoją strategiczną decyzję, Miranda Wiesiołek zastanawiała się, co by tu zrobić z własnym życiem.
Na pierwszy rzut oka nie miała zbyt wielkiego pola manewru.
Liczyła sobie siedemnaście lat i właśnie otrzymała promocję do drugiej klasy liceum. Teoretycznie więc zaczynały jej się wakacje. W praktyce rozpoczynał się okres, którego nienawidziła: dwa i pół miesiąca harówy w pensjonacie rodziców w Łukęcinie. Pensjonat był raczej byle jaki, ale niepojętym cudem ludzie do niego chętnie przyjeżdżali. Może dlatego, że tato Wiesiołek pijał wódeczkę z jednym zdolnym informatykiem, który zrobił mu świetną stronę internetową i goście dawali się na kolorowe fotki nabrać, a potem to już działała siła przyzwyczajenia. Miranda, mimo swego młodego wieku, od kilku lat bywała ogólną pensjonatową sprzątaczką – poza tym, że na doskok robiła wszystko, co w danej chwili robić było trzeba. W tym roku awansowała na pokojówkę. Oznaczało to kompletny brak czasu wolnego, bo zmienniczki nie miała. Rodzice tłumaczyli, że ich po prostu nie stać na zaangażowanie dodatkowej pracownicy. Pewnie była to prawda, co wcale nie pocieszało nieszczęsnej niewolnicy. Oczywiście, pieniądze, których mogła się spodziewać z tytułu dziesięciotygodniowej harówki, były gorzej niż mizerne.
Och, jak nienawidziła pensjonatu, który nosił jej własne imię – „Miranda”! Imienia też nie znosiła, uważając je słusznie za okropnie pretensjonalne, i kazała nazywać się Mirką. Matka nie mogła jej się nadziwić. Takie piękne imię! Nie pamiętała już, gdzie je usłyszała. A może było w jakiejś książce? Jej syn Wiesio, skaranie boskie, cholerny dauniak, jak go nazywał ojciec w momentach dobrego humoru – otóż ten właśnie Wiesio Wiesiołek twierdził, że Miranda była rajskim ptakiem w książce o jakimś doktorze dla zwierząt. Możliwe. Pani Wiesia Wiesiołkowa (fajny zbieg okoliczności z tym nazwiskiem, nie? Bo Wiesio to już był specjalnie, ale ona wyszła za Wiesiołka przez czysty przypadek!) nie pamiętała, co czytała potomstwu, kiedy było małe (oprócz Mirandy i Wiesia była jeszcze najstarsza córka, Dosia, znaczy Dorota). Może i był tam jakiś lekarz od zwierzaków, a czy to ważne jest w ogóle?
Miranda, rajski ptak... No, Mirka Wiesiołkówna czuła się raczej jak brzydkie kaczątko. Matka twierdziła, że Mirka ma wybujałe ambicje. Dosia, która dwa lata temu skończyła liceum i teraz zatrudniała się w rodzinnym pensjonacie, ambicji nie miała żadnych, a co za tym idzie nie marudziła, a nawet chwaliła sobie to, co dostała od losu. Mirka mogłaby wziąć z niej przykład, ale nie, Mirce się wydawało, że coś więcej jej się należy... tylko nie wiadomo co! Zamiast robić coś pożytecznego w domu albo chociaż odrabiać lekcje, albo ostatecznie książki czytać, Miranda wymykała się na całe popołudnia i szwendała po rozmaitych zakątkach Kamienia. Bo trzeba zaznaczyć, że w Łukęcinie był tylko pensjonat, państwo Wiesiołkowie z trojgiem dzieci mieszkali w Kamieniu Pomorskim, w bloku nieopodal ratusza (wynikało to trochę ze skąpstwa pana Wiesiołka, który nie zamierzał instalować w pensjonacie ogrzewania, nie można więc było mieszkać tam cały rok). Ukochane miejsca ucieczek Mirandy od rzeczywistości znajdowały się przeważnie w bezpośredniej bliskości wody; nad brzegami zalewu, na przystani, gdzie cumowały białe jachty, na moście łączącym stały ląd z zarośniętą krzakami wyspą. Wadą tych miejsc była łatwość, z jaką można tam było Mirandę wypatrzyć. Jej ojciec uważał, że dziewczyna wałęsająca się samotnie po mieście to automatycznie półkurwię, wysyłał więc za nią brata, polecając mu groźnym tonem natychmiastowe odnalezienie i sprowadzenie do domu siostry. Wiesio chyżym krokiem przebiegał ulice oraz nadbrzeżne ścieżki i z reguły dopadał spragnioną samotności uciekinierkę. Bywał przy tym tak autentycznie uradowany, witał ją z taką radością i serdecznością, że Mirka nie miała siły gniewać się na niego. Starała się tylko nie pozwalać mu na spektakularne ataki czułości braterskiej. Nie chciała, żeby widzieli to szkolni koledzy, którzy i tak aż nazbyt często pytali ją, dlaczego starzy Wiesiołkowie nie oddali jeszcze downa do jakiegoś domu dla niepełnosprytnych.
Czasami Miranda miała wrażenie, że tylko Wiesio kocha ją naprawdę. Kiedy myślała o nim i jego przyszłości, serce jej się ściskało i postanawiała sobie, że gdyby zabrakło rodziców, to ona się bratem zajmie. Nie pozwoli na to, żeby znalazł się w jakimś upiornym zakładzie, w towarzystwie Bóg wie jakich wariatów. Bo Dosia w jego sprawie nawet palcem nie kiwnie. Tego Miranda była pewna. Ale jaka będzie przyszłość – kto to wie?
Miranda Wiesiołek miała jeszcze jedno ulubione miejsce, najściślej tajne i jak dotąd niezawodne. Rodzicom, zadeklarowanym ateistom i przeciwnikom Kościoła, nie przyszłoby nigdy do głowy szukać córki w katedrze. Ona tymczasem bywała tam nader często, zresztą wcale nie po to, żeby się modlić. Musiała czasami pobyć w samotności, spokoju i ciszy – wszystko to znajdowała w kąciku za barokową kazalnicą, gdzie przysiadała na całe godziny, oddając się marzeniom. Kiedy przychodziła wiosna i na dworze robiło się ciepło, Miranda zyskiwała kolejną kryjówkę, tę najbardziej ukochaną. Otwierano bowiem wewnętrzne drzwi w głównej nawie, a drzwi owe prowadziły do otoczonego murem wirydarza, niewielkiego ogrodu, gdzie rosły drzewa i krzewy, i kwiaty na klombach. Można było w nieskończoność wędrować wokół klombów, w cieniu gotyckich arkad... albo przysiąść na jakiś czas i czekać na przylatujące tu ptaki. Pojawiało się tu również mnóstwo wycieczek, przez wirydarz przebiegali Niemcy z aparatami fotograficznymi, rozlegał się gwar rozmów prowadzonych w różnych językach – dla Mirandy wszystko to było elementem przyrody ożywionej. Wycieczki w końcu znikały, klomby zasnuwał cień, trzeba było wracać do domu. W duszy jednak pozostawał spokój. Łatwiej było znieść marudzenie matki, pokrzykiwanie ojca, drwiny siostry i nadmierną czułość brata.
Ciekawe, ile razy w czasie tych wakacji uda się wpaść na chwilę do wirydarza?
Jeszcze tylko trzeba jakoś doczekać do matury. Miranda miała nadzieję, że kiedy zacznie studia, wyrwie się raz na zawsze z domu i nie da nigdy więcej zagonić do pracy w pensjonacie. Niech rodzice zatrudnią kogoś za uczciwe pieniądze. Ona wtedy będzie już wolnym człowiekiem.
•
– Architekci powinni mieć znajomości w sferze mieszkaniowej. – Eliza Trumbiak była niezadowolona.
Uważała, że kto jak kto, ale koledzy Anity powinni jej znaleźć jakieś sympatyczne i niekrępujące mieszkanko. Tymczasem odkąd na dobre wyprowadziła się z rodzicielskiego mieszkania w zielonym Zdunowie, zmieniała już drugą wynajętą kawalerkę. Pierwsza okazała się za droga jak na uniwersytecką pensję młodszego pracownika naukowego i Eliza pomieszkała tam dwa miesiące. Wprawdzie cena była jej znana od początku, ale Eliza miała nadzieję, że jak zamieszka, to wynegocjuje. Nic z tego nie wyszło, oczywiście. Kolejne lokum, w willi należącej do pewnej starszej damy, miało tę wadę, że dama wpadała na pogawędki, żywo przypominające inspekcje połączone z przesłuchaniami. To ostatnie mogło być wynikiem ugruntowanych przyzwyczajeń pani domu, wieloletniego zasłużonego prokuratora w czasach Peerelu.
– Gdzie teraz będziesz mieszkać? – spytała nieśmiało Anita. Eliza wpędzała ją w jakieś kompletnie bezsensowne poczucie winy. Ani ona, ani nikt z jej kolegów nie ma obowiązku szukania Elizie kwatery! No. I żeby jeszcze miała odwagę jej to powiedzieć...
Przyjaciółki od godziny krążyły po centrum handlowym „Galaxy”, odwiedzając różne sklepy, bez specjalnych planów zakupowych. Eliza nazywała to shoppingiem, co Anita przetłumaczyła jako „sklepowanie”. W sumie wyszedł im z tego „skleping”. Eliza uwielbiała to zajęcie, Anitę ono raczej nużyło, ale postanowiła się poświęcić w imię przyjaźni.
– Jedna studentka, z nie mojego wydziału zresztą, zaproponowała mi wspólne mieszkanie. Na Krzywoustego. Jej samej nie stać, a w każdym razie ona nie chce aż tyle wydawać. A może zresztą życzy sobie mieć damę do towarzystwa, bo coś mi się wydaje, że rodzice mają forsy jak lodu. Albo liczy na to, że ja będę sprzątać chatę. No to się przeliczy. Zawsze można spróbować, najwyżej się wyprowadzę, nie nowina dla mnie. Ty, słuchaj, gdzie są te torby, kiedyś tu były niedaleko...
– Za winklem są, znaczy za rogiem. A potem skoczymy do Empiku, co? Zobaczymy, co mają nowego.
Polonistka zatrzymała się i spojrzała na architektkę z obrzydzeniem w twarzy.
– Oszalałaś. Nie mogę już patrzeć na książki. Sama sobie pójdziesz, a ja poczekam na ciebie tu na dole, na kawie. Książki mam przedawkowane. Torby nie. Torbę potrzebuję, możliwie dużą.
Torby za winklem były, istotnie, ale Eliza nie znalazła żadnej, która mogłaby ją usatysfakcjonować. Tak w każdym razie powiedziała przyjaciółce. W rzeczywistości podobały jej się dwie czy trzy, ale kosztowały zbyt wiele jak na jej aktualne możliwości. Z zepsutym samopoczuciem poszła do baru kawowego, podnieść sobie ciśnienie jeszcze bardziej.
Kiedy Anita wróciła z Empiku, Eliza obrzuciła spojrzeniem pełnym politowania jeden romans i jeden kryminał, po czym zamówiła sobie drugą kawę.
– Napijesz się też, czy może już ci nie wolno używać używek?
– Wolno, wolno – westchnęła Anita i zamówiła sobie podwójne espresso. – Boże, co za dzień, jak ścierka do podłogi zupełnie. Nie mogę żyć bez słońca.
– Nie zmieniaj tematu. Co z twoim dzidziusiem, dziedzicem fortuny magnackiej?
– Dziedzicem nazwiska magnackiego, fortuna została w Związku Radzieckim i szlag ją dawno trafił. A dzidziusia nie ma. Przynajmniej na razie.
– No coś ty. Staracie się porządnie?
– Jak najbardziej. Wyrzuciłam te wszystkie piguły, od razu mi się lepiej zrobiło, Cypek cały szczęśliwy, rozpusta w domu kwitnie, a ja nie zachodzę. Jestem zupełnie jak to słońce w Imperium Brytyjskim. Nie zachodzę, w mordę jeża.
Anita rzuciła tym dość łagodnym, ulubionym w rodzinie przekleństwem, ale nie przyniosło jej ulgi, więc westchnęła ponownie. Na jej twarzy malowało się tak wymowne strapienie, że Eliza poczuła nagły przypływ życzliwości. Jak wiemy, sympatia Elizy była odwrotnie proporcjonalna do stopnia powodzenia będącego udziałem jej przyjaciół. W tym przypadku przyjaciółki.
– Byłaś już u lekarza? – W tonie tego pytania zabrzmiała niemal autentyczna troska.
– Jeszcze nie. To znaczy byłam, na normalnej kontroli, ale moja lekarka mówi, że na razie nie ma powodów do niepokoju. Mamy przestać się naprężać.
– Znaczy co? Macie je robić od niechcenia?
– Tak jakby.
– Od niechcenia – powiedziała wolno Eliza. Spodobało jej się to określenie. – Od niechcenia. Bzyku, bzyku... Tu obiadzik, a tu bzyku. Projektujemy domek i hyc za szafę, i znowu bzyk, bzyk! Mimochodem!
Zaśmiewała się, rozbawiona własnym subtelnym dowcipem.
Anita popadła w zamyślenie nad swoją filiżanką. Zastanawiała się już kiedyś, czy przypadkiem nie dali się zwariować i czy nie za bardzo chcą z Cypkiem, żeby ona zaszła w ciążę. I czy to nadmierne chcenie nie wpływa negatywnie na jej narządy wewnętrzne. Kobiece. Albo na plemniki Cypka. Czy plemniki mogą się stresować? Nieważne. Z całego tego seksualnego rachunku sumienia wychodziło jej, że tak naprawdę, kiedy przychodzi co do czego (względem tego, co i owszem, jak powiadał niedościgniony Boy, uwielbiany przez wszystkich Pindelaków od kołyski), otóż w tym momencie biorą górę uczucia czy, jak kto woli, hormony i wszystkie kalkulacje przestają się liczyć. Powiedziała o tym swojej lekarce, a ta bąknęła coś o podświadomości. Postanowili więc z Cyprianem w ogóle nie rozmawiać i nie myśleć o dziecku. Będzie to będzie, a nie...
To nie?
No, nie!
•
Miranda Wiesiołek przechadzała się pod arkadami w przykatedralnym wirydarzu w Kamieniu Pomorskim i snuła ponure myśli. Arkady dawały latem piękną ochronę przed słońcem; w ich cieniu było zawsze chłodno i nieco tajemniczo. Teraz jednak wszędzie było chłodno i ciemnawo, nad światem zapanowała późna jesień. Wirydarz bywał przeważnie zamknięty, dzisiaj jednak otwarto podwójne drzwi, aby dwie niemieckie wycieczki mogły obejrzeć tę osobliwość architektury. Miranda, która wpadła do katedry jak zwykle bez specjalnego celu, wykorzystała pomyślny zbieg okoliczności. Znajoma zakonnica uśmiechnęła się do niej życzliwie, gdy dziewczyna zaproponowała, że dopilnuje momentu, kiedy ostatni gość opuści wirydarz, zamknie go i przyniesie klucze na plebanię. Robiła tak już wiele razy i wiadomo było, że można jej zaufać.
Stanęła teraz przy kamiennym filarze i zapatrzyła się w zarośniętą bluszczem ścianę, nad którą wiatr gonił ciemne chmury pełne deszczu.
Będzie lało.
Smutek i beznadzieja.
Dobrze, że jest szkoła, bo inaczej wciąż musiałaby tyrać w koszmarnym pensjonacie. Jakimś cudem wciąż było tam kilkoro gości. W tym układzie miało to nawet dobrą stronę – rodzice siedzieli w Łukęcinie, Dosia też, tylko Wiesio powrócił razem z Mirandą do mieszkania w Kamieniu, bo musiał chodzić do szkoły. Radził sobie jakoś, choć dwa razy powtarzał klasę. Było pewne, że liceum nie dla niego, rodzice będą musieli znaleźć mu coś innego. Miranda myślała o tym z przykrością. Brat, chociaż czasem okropnie namolny, był jednak do niej naprawdę przywiązany i ona odpłacała mu siostrzaną miłością. Siostrzaną, a czasem nawet matczyną, bo niejeden raz musiała mu regularnie matkować, kiedy pani Wiesiołkowa zajęta była czymś innym. Przeważnie pensjonatem. Wiesio był Mirce tak wdzięczny, że rozczulenie brało u niej górę nad zniecierpliwieniem. Na Wiesia nie potrafiła się gniewać. Czasem zachowywał się jak młody psiak: miał za dużo łap i wymagał nieustannej uwagi.
Nie powinnam przyrównywać brata do psa, pomyślała. To nie przystoi. Niepełnosprawny intelektualnie (tak teraz na to mówią w telewizji?) jest przecież człowiekiem takim samym jak my wszyscy. Z drugiej strony – czy są stworzenia milsze niż młode psiaki? Dla Mirandy zwierzęta były zawsze równie ważne jak ludzie, a na pewno bardziej warte miłości. Ludzi kochała coraz mniej.
Po ostatnim sezonie w pensjonacie jeszcze jej się to pogłębiło. Ta niechęć do ludzi. Niektórzy wczasowicze byli nawet sympatyczni, ale sporo najechało okropnego buractwa, które w pokojówce nie widziało człowieka. Miranda odwzajemniała się buractwu rzetelną nienawiścią, chociaż nie była z siebie wtedy zadowolona. Czuła, że ta nienawiść w jakiś sposób obciąża ją samą. Tak naprawdę chciałaby lubić wszystkich ludzi, ale cóż – nie dawali szansy!
Pracę w pensjonacie osładzało jej do pewnego stopnia jedno, całkowicie zrozumiałe w młodym wieku, marzenie. Jak łatwo się domyślić, w marzeniu owym występował ktoś w rodzaju księcia z bajki, który na doraźny użytek przybierał różne postacie: bruneta, blondyna, szatyna, o włosach długich lub krótkich, oczach dowolnego koloru; studenta, młodego biznesmena, artystę, a nawet komandosa jednostki Grom. Wszystkich tych panów łączyło jedno: zakochiwali się i zabierali ją do pałacu bram.
Ojciec Mirandy przy całym swoim ciężkim do zniesienia charakterze miał piękny głos i nieźle śpiewał, miał też swoją ulubioną piosenkę o Rebece.
A mała Rebeka w zamyśleniu czeka,
aż przyjedziesz po nią sam
i zabierzesz ją jako żonę swą
aż do pałacu bram.
Piosenkę tata Wiesiołek śpiewał zawsze w okolicznościach alkoholowych, których jako właściciel pensjonatu miał co niemiara. Miranda uważała, że to jakiś okropny szmonces, ale sama, sprzątając pokoje, podśpiewywała czasami pod nosem:
Ten gwałt, ten krzyk, ten szum,
Ja sobie wyobrażam, Boże mój!
Na rynku cały tłum,
A na mnie błyszczy biały, weselny strój...
O mój wymarzony, o mój wytęskniony,
Czy ktoś tak kocha cię jak ja?
Lecz ja jestem biedna i to mój sen,
Co całe życie trwa...[*]
Kiedy Miranda dochodziła do tego miejsca, przeważnie zalewała się łzami, odkładała odkurzacz i ścierkę, zamykała się w najbliższej łazience i szlochała jakiś czas. Doprowadzała się potem do porządku i wracała do roboty. Czasem zdarzało jej się snuć różne plany mające na celu wyrwanie się spod rodzicielskiej kurateli i stworzenie własnego życia. Aby to jednak osiągnąć, potrzebowała pieniędzy, a z tymi było gorzej niż źle.
Dwie czy trzy jej szkolne koleżanki miały pewien patent na pozyskiwanie środków, ale Miranda czuła w sobie opory przeciwko wałęsaniu się po galeriach i zaczepianiu mężczyzn. Potem szybki seksik w toalecie albo samochodzie, prezencik albo jakaś stosowna, nie przesadnie zresztą wielka suma, ot dwieście, trzysta złotych... jeszcze gorzej, jeszcze bardziej nie do przyjęcia! Pomijając już to, że galerie były w Szczecinie, a ona nie miała czasu na jeżdżenie do Szczecina.
Raz zdarzyło jej się przyjąć propozycję wczasowicza i zaryzykowała z nim... w jego własnym pokoju pensjonatowym. Facet nie był nawet taki najgorszy wizualnie, liczył ze czterdzieści lat, a jeśli więcej, to dobrze się trzymał. Miranda nie rozumiała, po co on w ogóle chciał to z nią robić, skoro miał bardzo ładną żonę. W typie Edyty Górniak. Może zresztą była zimna, ta żona. Wskazywałaby na to pasja, z jaką gostek się do niej, Mirandy, dobrał. Mniej więcej pół godziny obracał ją na łóżku, a ona umierała ze strachu, że ta żona mogłaby wrócić wcześniej z plaży. Oczywiście, żadnej przyjemności nie miała, chociaż, prawdę mówiąc, trochę na to liczyła. Koleżanki galerianki owszem, chwaliły się jakością swoich przygód seksualnych. A tu nic. Wyglądający na inteligenta wczasowicz okazał się dość tępym brutalem. Po wszystkim kazał jej się jak najszybciej ubierać i spadać. Dał jej sto złotych, chociaż umawiali się na pięćset, i zagroził, że opowie o jej wybryku (tak to określił) rodzicom. Nie przyszło jej do głowy, że gdyby spełnił swoją groźbę, to i jemu tata Wiesiołek mógłby spuścić lanie – za bardzo się bała. Bała się zresztą nadal, że może zajść w ciążę, bo się nijak nie zabezpieczyła. Teoretycznie nie powinna, po trzech dniach dostała okresu, ale przecież zdarza się, że okres jest i ciąża też jest...
Czuła wstyd i żal. Nie wstydziła się samego seksu, zresztą cnotę udało jej się stracić już w gimnazjum, z jednym prawie zakochanym kolegą, który jednak potem wyjechał z Kamienia do Irlandii, gdzie jego rodzice dostali pracę. Wspominała to dość miło, choć w sumie bez sentymentów. W jej klasie po prostu należało tę cnotę jakoś stracić, bo można było zyskać opinię cnotki albo takiej, której nikt nie chce.
To jednak, co się wydarzyło w pensjonacie, było obrzydliwe. Facet ją sponiewierał i oszukał.
Postanowiła już nigdy, przenigdy nie dać się oszukać.
•
Wieczór wigilijny dwa tysiące szóstego roku miał szansę być dla rodzin Pindelaków i Dolina-Grabiszyńskich wieczorem miłym, świątecznym, z ogromnym drzewkiem i obfitością tradycyjnych dań. Babcia Dobrochna zaktywizowała się, jak co roku w tym okresie, i z pomocą zachwyconej Anity, z natury domatorki, wyprodukowała wszystko, co pamiętała z własnego dzieciństwa: zupę grzybową z domowymi łazankami, pierogi, karpia w galarecie i smażonego, szczupaka po polsku, kilka rodzajów śledzi, postną kapustę z fasolą i równie postną kapustę z grzybami, kutię, łamańce, struclę z makiem, sernik, piernik i małe, słodkie pierniczki w kształcie aniołków, gwiazdek i choinek, ozdobione kolorowym lukrem. Matka Anity nie miała szans wykazać się niczym, ale też nie martwiła się tym specjalnie, postanawiając, że za rok to ona pokaże co potrafi. Babcia Dobrochna oprócz gór jedzenia produkowała mnóstwo trójwymiarowych gwiazdek, kunsztownie splecionych z kilku poskładanych pasków białego papieru, a także dobry nastrój. Zupełnie jakby była damską wersją Świętego Mikołaja. Twierdziła zresztą z odrobiną kokieterii, że jest równie stara.
Ożywiona działalność najstarszej pani Dolina-Grabiszyńskiej sprawiła, że Anicie udało się niemal zapomnieć o smutkach i kłopotach mijającego roku. Było ich sporo, a wszystkie sprowadzały się właściwie do jednego: młodzi wciąż nie mieli dziecka... ani widoków na dziecko. Od ślubu w maju dwa tysiące czwartego roku minęło dwa i pół roku. Półtora roku, odkąd postanowili sobie sprawić młode i przestali się zabezpieczać. Pół roku, odkąd po wielu nieprzyjemnych i wyczerpujących badaniach lekarze stwierdzili u Anity endometriozę, niepozwalającą na zajście w ciążę. Od pół roku faszerowała się lekami i denerwowała coraz bardziej.