Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zupa z ryby fugu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 kwietnia 2010
Ebook
20,49 zł
Audiobook
34,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zupa z ryby fugu - ebook

Ryba fugu jest bardzo smaczna, ale jeśli będziemy obchodzić się z nią nieostrożnie – możemy otruć siebie i współbiesiadników. Na śmierć. Podobnie z naszym życiem. Jest ono jak potrawa dla inteligentnych. Trzeba zawsze myśleć o tym, co robimy, jakie decyzje podejmujemy – choćby targały nami szekspirowskie zgoła emocje - inaczej może się tak zdarzyć, że ktoś (my sami?) zapłaci wysoką cenę za nasz brak rozwagi.

Kobieta chce mieć dziecko – czy to zbyt wielkie żądanie? Chce być matką – czy jest w tym coś złego? Wykorzystuje możliwości, które daje współczesna nauka – po to jest nauka! W pewnym momencie jednak schodzi z bezpiecznej ścieżki – emocje wzięły górę, rozum zasnął, obudziły się upiory. Kobieta podejmuje decyzje, nie licząc się z nikim. Ważne jest tylko osiągnięcie celu. Młoda dziewczyna, studentka – rozsądna, inteligentna, zrównoważona – chce studiować na mało opłacalnym kierunku, dla własnej satysfakcji teraz i w przyszłości. Jest osamotniona w swoich dążeniach, rodzice widzieliby ją na bardziej praktycznych studiach, a w przyszłości w rodzinnym biznesie. Dziewczyna nie ma wsparcia z ich strony. Przyjaźń kolegów z uczelni nie wystarczy na mieszkanie, jedzenie, życie. Dziewczyna podchwytuje podsunięty jej pomysł na zarobienie pieniędzy i od razu wie, że podejmuje ryzyko. Nie wyobraża sobie jednak rozmiarów tego ryzyka. Obie te młode kobiety przypominają trochę kucharza, który beztrosko bierze rybę fugu za ogon i w całości wrzuca ją do garnka z zupą. Ktoś będzie musiał zapłacić za ten brak refleksji... a cena może być wysoka.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-62405-67-1
Rozmiar pliku: 728 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

– A że­by to naj­ja­śniej­szy szlag tra­fił!

Ta ma­ło ory­gi­nal­na in­wo­ka­cja za­brzmia­ła wpraw­dzie nie­zbyt gło­śno, ale na­ła­do­wa­na by­ła du­żą eks­pre­sją. Ani­ta Do­li­na-Gra­bi­szyń­ska, zwa­na rów­nież Ni­tecz­ką, wy­ję­ła z szaf­ki pacz­kę ol­łej­sów ze skrzy­deł­ka­mi i, wzdy­cha­jąc, uży­ła jed­ne­go z nich zgod­nie z prze­zna­cze­niem. Usia­dła na se­de­sie, usi­łu­jąc po­wstrzy­mać płacz.

Bied­ny Cy­pek. Bę­dzie bar­dzo roz­cza­ro­wa­ny.

Do­brze, że te­ścio­wa o ni­czym nie wie, by­ła­by wście­kła. Ona zresz­tą ca­ły czas jest wście­kła...



Za­czę­ło jej się to od mo­men­tu, kie­dy po­zna­ła na­zwi­sko Ani­ty. By­ło to wcze­sną wio­sną dwa ty­sią­ce czwar­te­go ro­ku, pod­czas uro­czy­ste­go śnia­da­nia wiel­ka­noc­ne­go. Pier­wo­rod­ny i je­dy­ny syn Ka­li­ny z Mu­szyń­skich i Bo­ży­sła­wa hra­bie­go Do­li­na-Gra­bi­szyń­skie­go, spad­ko­bier­cy cał­ko­wi­cie wir­tu­al­nej for­tu­ny zie­miań­skiej w głę­bo­kiej Lo­do­me­rii, Cy­prian hra­bia Do­li­na-Gra­bi­szyń­ski, zwa­ny w krę­gach przy­ja­ciel­skich Cyp­kiem, po­sta­no­wił przy­pro­wa­dzić ro­dzi­com swo­ją na­rze­czo­ną, Anit­kę, ko­le­żan­kę z ostat­nie­go ro­ku stu­diów na ar­chi­tek­tu­rze. By­ło to moż­li­we mię­dzy in­ny­mi i z te­go po­wo­du, że u pań­stwa D-G śnia­da­nie wiel­ka­noc­ne ja­da­ło się tuż po po­wro­cie z re­zu­rek­cji, czy­li wcze­snym ran­kiem, pod­czas gdy zmę­cze­ni ży­ciem za­wo­do­wym pań­stwo Pin­de­la­ko­wie śnia­da­li w oko­li­cach czter­na­stej. Ani­ta by­ła w sta­nie z po­wo­dze­niem ob­sko­czyć oby­dwie ce­re­mo­nie. Osta­tecz­nie raz mo­gła wstać jak ja­kiś stuk­nię­ty skow­ro­nek.

Że­by tyl­ko nie wy­le­cia­ła za wcze­śnie z tym swo­im na­zwi­skiem – nie­po­ko­ił się hra­bia Cy­pek D-G, prze­wi­du­jąc nie­za­do­wo­le­nie ma­mu­si. Ma­mu­sia ży­wi­ła na­dzie­ję, że on, syn je­dy­ny, dziec­ko do­sko­na­łej, ary­sto­kra­tycz­nej ro­dzi­ny, przy­pro­wa­dzi do do­mu co naj­mniej księż­nicz­kę. Anit­ka zaś by­ła pro­le­ta­riusz­ką z dzia­da pra­dzia­da, a jej je­dy­ne związ­ki z ary­sto­kra­cją po­le­ga­ły na tym, że pra­dzia­dek po mie­czu był szo­fe­rem u pa­na dzie­dzi­ca. Pierw­si wy­kształ­ce­ni w ro­dzi­nie by­li ro­dzi­ce, i to tyl­ko dla­te­go, że ta­ta, stu­den­tem bu­dow­nic­twa bę­dąc, za­cią­gnął na te sa­me stu­dia ma­mę, szy­ku­ją­cą się już do bły­sko­tli­wej ka­rie­ry bar­man­ki mlecz­nej w słyn­nym szcze­ciń­skim ba­rze „Bam­bi­no”. Bar ów, jak wia­do­mo, znaj­do­wał się w bli­skim są­siedz­twie Wy­dzia­łu Bu­dow­nic­twa i Ar­chi­tek­tu­ry Po­li­tech­ni­ki Szcze­ciń­skiej.

I oto sta­ła ślicz­na jak kwia­tek Anit­ka, cór­ka dwoj­ga bu­dow­lań­ców lą­do­wych, stu­dent­ka te­go sa­me­go wy­dzia­łu (a bar zli­kwi­do­wa­no!) – sta­ła przed swo­ją przy­szłą te­ścio­wą i wca­le się nie trzę­sła, w prze­ci­wień­stwie do na­rze­czo­ne­go.

– Ani­ta Pin­de­lak – po­wie­dzia­ła swo­bod­nie, wy­cią­ga­jąc rę­kę do pa­ni Ka­li­ny.

– O mat­ko! – Z uma­lo­wa­nych uste­czek wy­rwa­ło się coś jak­by zdu­szo­ny jęk i hra­bi­na omal nie cof­nę­ła rę­ki.

Tu nad­mień­my mo­że nie­co zło­śli­wie, że ary­sto­kra­tycz­na wraż­li­wość ma­da­me by­ła cha­rak­te­ry­stycz­na dla nu­wo­ry­szy... po­cho­dze­niem wła­snych ro­dzi­ców nie mo­gła­by się spe­cjal­nie po­chwa­lić; jej mat­ka by­ła sprze­daw­czy­nią w skle­pie me­blo­wym, któ­re­go kie­row­ni­kiem był z ko­lei oj­ciec. Mat­ka Bo­ży­sła­wa, Do­broch­na Gra­bi­szyń­ska, mia­ła tam przo­dy i za­ła­twia­ła me­ble wszyst­kim zna­jo­mym w za­mian za pro­duk­ty spo­żyw­cze z pe­ge­eru mę­ża, sta­ry Bo­ży­dar bo­wiem, jak wie­lu by­łych zie­mian, ukoń­czył SGGW i był świet­nym dy­rek­to­rem wiel­kie­go go­spo­dar­stwa rol­ne­go. Któ­re­goś dnia syn ro­du, Bo­ży­sław, od­bie­rał tap­cza­nik i spo­tkał w skle­pie uro­cze dziew­czę – tak im się za­czę­ło, ku ci­chej zgro­zie Do­broch­ny. Po­dob­na zgro­za sta­ła się te­raz udzia­łem Ka­li­ny.

Po­ha­mo­wa­ła się jed­nak i przy­wo­ła­ła na twarz nie­co wy­mu­szo­ny uśmiech.

– Bar­dzo nam przy­jem­nie, dro­gie dziec­ko.

Śnia­da­nie mi­nę­ło bez wiel­kich burz, w du­żej mie­rze dzię­ki pa­nu Bo­ży­sła­wo­wi (nie zno­sił swe­go imie­nia i ka­zał się na­zy­wać Sław­kiem), któ­re­mu przy­szła sy­no­wa nad­zwy­czaj spodo­ba­ła się z uro­dy. Po śnia­da­niu na­de­szła jed­nak po­ra po­szu­ki­wa­nia w ogro­dzie ja­je­czek z pre­zen­ta­mi – pa­ni Ka­li­na by­ła wiel­ce przy­wią­za­na do po­dob­nych tra­dy­cji – i za­nim Cy­prian zdą­żył zna­leźć ja­kie­kol­wiek jaj­ko, mat­ka za­cią­gnę­ła go w cień ogrom­ne­go krza­ka zi­mo­zie­lo­nej lau­ro­wi­śni.

– Cy­pria­nie – wy­szep­ta­ła dra­ma­tycz­nie, chwy­ta­jąc sy­na że­la­zną rę­ką za nad­gar­stek. – Czy ty po­waż­nie my­ślisz o tej dziew­czy­nie?

– Po­waż­nie, ma­mu­siu – od­rzekł syn grzecz­nie, za­sta­na­wia­jąc się, czy ma­mu­sia za­cznie od na­zwi­ska, czy od ma­nier. Za­sta­na­wiał się też, czy­by pro­fi­lak­tycz­nie nie strze­lić w ro­dzi­ciel­kę hi­sto­rią jej wła­snej ro­dzi­ny, ale dał so­bie spo­kój. Re­ak­cja mat­ki by­ła nie­prze­wi­dy­wal­na.

W mat­ce przez chwi­lę coś bul­go­ta­ło, jak­by nie mo­gła się zde­cy­do­wać, co bar­dziej ją za­szo­ko­wa­ło w po­ten­cjal­nej sy­no­wej.

– Pin­de­lak – po­wie­dzia­ła wresz­cie z roz­pa­czą. – Pin­de­lak. Hra­bi­na Do­li­na-Gra­bi­szyń­ska de do­mo Pin­de­lak.

– Ma­mu­siu – ode­zwał się nie­śmia­ło. – Nie wiem, czy za­uwa­ży­łaś, ale ma­my wiek dwu­dzie­sty pierw­szy. Dla mnie nie ma naj­mniej­sze­go zna­cze­nia, czy Ani­ta jest...

Nie do­koń­czył, spio­ru­no­wa­ny wzro­kiem o wiel­kiej si­le ra­że­nia.

– Czy jest kim?! Maj­strem bu­dow­la­nym? Jak ona mó­wi? Ty sły­sza­łeś, jak ona mó­wi?

– Sły­sza­łem – mruk­nął syn, któ­ry po­słu­gi­wał się do­kład­nie tą sa­mą współ­cze­sną pol­sz­czy­zną kul­tu­ral­ną, co je­go dziew­czy­na. Tyl­ko przy ma­mu­si sta­rał się uza­sad­nić ja­koś swo­je imię, któ­re do­stał na cześć Nor­wi­da. – Ma­mu­siu, za­pew­niam cię, że Ani­ta jest bar­dzo war­to­ścio­wą oso­bą, naj­lep­szą stu­dent­ką na ro­ku, a w ogó­le na wy­dzia­le też...

– No i co z te­go, co z te­go? Przy po­zio­mie tych wa­szych stu­diów to też nic dziw­ne­go. Mó­wi­łam ci, że po­wi­nie­neś je­chać na stu­dia do War­sza­wy al­bo do Kra­ko­wa... nie­waż­ne. Ona mi się nie po­do­ba, syn­ku! Ona nie da ci szczę­ścia!

Sy­nek po­wstrzy­mał się od za­wia­do­mie­nia ma­mu­si, że Ani­ta ow­szem, JUŻ da­je mu szczę­ście... od ja­kie­goś ro­ku. By­stre mat­czy­ne oko do­strze­gło jed­nak, co mia­ło do­strzec.

– Mat­ko Naj­święt­sza! Wy je­ste­ście ra­zem? Tyl­ko mi te­go nie mów! Ona jest w cią­ży? Bę­dziesz mu­siał się z nią oże­nić? Prze­cież ona zła­mie ci ży­cie! Jest w cią­ży?

Pa­ni Ka­li­na prze­rwa­ła wy­da­wa­nie prze­raź­li­wych szep­tów i znie­ru­cho­mia­ła, hip­no­tycz­nie wpa­trzo­na w sy­now­skie ob­li­cze.

– Mam dwa ja­ja!

Z tym nie­co fry­wol­nym ko­mu­ni­ka­tem w cie­niu roz­ro­śnię­tej lau­ro­wi­śni po­ja­wił się znie­nac­ka sam pan hra­bia. Wy­pa­da nam w tym mo­men­cie na­po­mknąć, że pro­fe­sor dok­tor Bo­ży­sław, czy­li Sła­wek Gra­bi­szyń­ski, nie zno­sił nie tyl­ko swo­je­go imie­nia, ale też ty­tu­łu hra­biow­skie­go, któ­re­go sta­rał się ni­g­dy nie uży­wać, oraz przy­dom­ka Do­li­na, któ­ry też kon­se­kwent­nie po­mi­jał. Był o wie­le mniej­szym sno­bem niż wła­sna mał­żon­ka, naj­więk­sza mi­łość je­go ży­cia, dla któ­rej zo­sta­wił dru­gą naj­więk­szą mi­łość, czy­li chi­rur­gię dzie­cię­cą. Prze­rzu­cił się na chi­rur­gię pla­stycz­ną, bo da­wa­ła o wie­le więk­sze do­cho­dy. Pa­ni Ka­li­na mia­ła nie­li­che wy­ma­ga­nia. Ostat­nio jed­nak co­raz czę­ściej pro­fe­sor my­ślał z pew­ną nie­chę­cią o mo­de­lo­wa­niu ko­lej­nych dam­skich cyc­ków i pod­bród­ków. Być mo­że ni­g­dy nie prze­pa­dał za tym na­praw­dę, tyl­ko do­ra­biał ide­olo­gię do za­rob­ków – a po dru­giej ope­ra­cji pla­stycz­nej wy­ko­na­nej na wła­snej żo­nie mo­że i mo­ty­wa­cja te­go do­ra­bia­nia mu sklę­sła.

Po­ten­cjal­na sy­no­wa uję­ła go wdzię­kiem, jak naj­bar­dziej. Pod­czas wspól­ne­go szu­ka­nia ja­je­czek opo­wie­dział jej dwa tłu­ste dow­ci­py chi­rur­gicz­ne, ona zre­wan­żo­wa­ła mu się dwo­ma so­czy­sty­mi bu­dow­la­ny­mi (ulu­bio­ne ta­ty Pin­de­la­ka) i przy­jaźń mię­dzy ni­mi zo­sta­ła przy­pie­czę­to­wa­na grom­kim, choć ma­ło wy­twor­nym śmie­chem. Zo­sta­wił ją te­raz (Ani­tę, nie przy­jaźń) na ogro­do­wej huś­taw­ce i udał się na po­szu­ki­wa­nie ro­dzi­ny. Oraz na od­siecz sy­no­wi. Znał żo­nę i wie­dział, ja­ką sy­tu­ację znaj­dzie za lau­ro­wi­śnią.

– Sław­ku! – wy­szep­ta­ła dra­ma­tycz­nie mał­żon­ka. – Ta dziew­czy­na jest w cią...

Tu za­tch­nę­ło ją osta­tecz­nie, ale pan Sła­wek bez tru­du do­po­wie­dział so­bie resz­tę i roz­pro­mie­nił się jak wiel­ka­noc­ne słoń­ce.

– Gra­tu­la­cje, sy­nu! Jak­że się cie­szę! Chodź, chrza­nić ja­jecz­ka, mu­si­my wznieść to­ast! Któ­ry to mie­siąc?

– Ja­ki to­ast, chy­ba zaj­za­je­rem! – wark­nę­ła mał­żon­ka. – Chcesz mieć ja­kąś Pin­de­lacz­kę za sy­no­wą? Osza­la­łeś?

– Pin­de­lacz­ka jest ślicz­na – oświad­czył hra­bia mał­żo­nek i oj­ciec ro­du. – I ma gło­wę na swo­im miej­scu. Bar­dzo się cie­szę, Cy­pek, na­praw­dę. Któ­ry mie­siąc, mó­wi­łeś?

– Nie mó­wi­łem. – Cy­prian po­zwo­lił się uści­skać i wy­do­był z ra­mion oj­ca. – Ta­to, ma­mo, ona nie jest w cią­ży. A po­bie­ra­my się w ma­ju. Wszyst­ko już za­ła­twio­ne. Ślub kon­kor­da­to­wy, w ko­ście­le. Skrom­ny i ci­chy, tu, na Wy­spiań­skie­go.

Ma­ma D-G przez chwi­lę wpa­try­wa­ła się po­nu­ro w kę­pę fioł­ków. Zna­ła Cy­pria­na od dwu­dzie­stu czte­rech lat i wie­dzia­ła do­sko­na­le, że je­śli sy­nuś na coś się uprze, to ona mu te­go z pew­no­ścią nie wy­per­swa­du­je. Wy­ko­na­ła bły­ska­wicz­ną pra­cę my­ślo­wą. Pin­de­lacz­ka. Bu­dow­la­niec. Spo­sób by­cia bu­dow­la­ny, jak naj­bar­dziej. Uro­da, no, ow­szem, uj­dzie. Na­wet pa­su­je do Cy­pria­na.

Wes­tchnę­ła.

Mo­że im bę­dzie do­brze ra­zem, kto to wie? Na­zwi­sko dziew­czy­na w koń­cu przyj­mie po mę­żu, nie bę­dzie de­ner­wo­wać po­rząd­nych lu­dzi pa­nień­skim.

Ślub.

No, to jest coś. Oczy­wi­ście żad­ne taj­nia­cze­nie nie wcho­dzi w grę. I nie na Po­god­nie. Ślub za­pla­nu­je się w ka­te­drze, za­pro­si ro­dzi­nę, przy­ja­ciół, skrom­nie, gó­ra sto osób. Miej­my na­dzie­ję, że pań­stwo Pin­de­lac­two nie na­ro­bi kło­po­tów. No nie, bę­dą się przed­sta­wiać tym strasz­nym na­zwi­skiem. Bo­że, już ni­czym nie moż­na się cie­szyć tak po pro­stu!

Bę­dzie za to oka­zja do wło­że­nia olśnie­wa­ją­cej, zie­lo­no­srebr­nej kiec­ki od Ver­sa­ce, do któ­rej za­ku­pu zmu­si­ła Bo­ży­sła­wa pod­czas ze­szło­rocz­ne­go po­by­tu w Me­dio­la­nie... Sła­wek po­dzi­wiał ka­te­drę, a ona skle­py. Każ­dy miał to, co lu­bił. Ach, no i chy­ba moż­na wy­jąć z ku­fer­ka szma­rag­do­wy na­szyj­nik pra­bab­ci Gra­bi­szyń­skiej (pra­dzia­dek szarp­nął się na pre­zent, kie­dy wy­grał w Mon­te Car­lo... za­nim prze­rżnął tam w ru­let­kę i ba­ka­ra­ta du­żą część ro­do­wych po­sia­dło­ści). Na­szyj­nik sam w so­bie jest dość osten­ta­cyj­ny, wy­ma­ga wiel­kich uro­czy­sto­ści... No więc bę­dzie uro­czy­stość.

Myśl o ślu­bie i we­se­lu po­cie­szy­ła znacz­nie pa­nią Ka­li­nę, któ­ra osta­tecz­nie po­go­dzi­ła się z lo­sem. Da­ła swo­im męż­czy­znom znak do opusz­cze­nia krza­ków i wszy­scy tro­je uda­li się w stro­nę huś­taw­ki. Ja­jecz­ka i in­ne nie­spo­dzian­ki po­cho­wa­ne w za­ka­mar­kach ogro­du po­szły chwi­lo­wo w nie­pa­mięć.

Kie­dy Ani­ta usły­sza­ła o skrom­nym we­se­lu na sto osób, omal się nie udu­si­ła. Ocza­mi du­szy zo­ba­czy­ła na­tych­miast tę ku­pę pie­nię­dzy, któ­re trze­ba bę­dzie wy­dać na przy­staw­kę z ho­ma­ra w ma­jo­ne­zie, zu­pę ra­ko­wą i je­sio­tra w so­sie ko­per­ko­wym. Nie wia­do­mo dla­cze­go aku­rat ta­ki mor­ski ja­dło­spis przy­szedł jej na myśl. Z pew­no­ścią był wy­twor­ny, choć mo­że nie­co jed­no­staj­ny, za to na pew­no cho­ler­nie dro­gi. Wszyst­ko po­da­ne na sre­brze, zło­cie i krysz­ta­łach, po­je­dyn­cze bry­lan­ty wa­la­ły się po sto­le ja­ko de­ko­ra­cja, a w cha­rak­te­rze ser­we­tek wy­stę­po­wa­ły ele­ganc­ko zwi­nię­te bank­no­ty stu­do­la­ro­we.

Za­mknę­ła oczy, otwo­rzy­ła i na­bra­ła po­wie­trza, że­by wy­gło­sić swo­je zda­nie w kwe­stii wła­sne­go przy­ję­cia we­sel­ne­go.

Cy­prian zdą­żył ją chwy­cić za rę­kę w ostat­niej chwi­li. Za­sko­czo­na, spoj­rza­ła na nie­go i wy­raz je­go nie­win­nych, ciem­no­nie­bie­skich, a te­raz pra­wie gra­na­to­wych z prze­ra­że­nia, oczu po­wie­dział jej wszyst­ko. Zro­zu­mia­ła, że jej na­rze­czo­ny, a jed­no­cze­śnie pew­ny sie­bie, swo­bod­ny, we­so­ły i nie­za­leż­ny ko­le­ga ze stu­diów, w do­mu jest tyl­ko bez­rad­nym przed­szko­lacz­kiem. Prze­stra­szo­nym ko­cia­kiem. Szcze­niacz­kiem w desz­czu pod wiatr. Co to by­ło w desz­czu pod wiatr? A, kon­dukt, u Star­szych Pa­nów. Ani­ta uwiel­bia­ła Star­szych Pa­nów, ido­li wła­snych ro­dzi­ców. À pro­pos – co na to star­szy pan?

Star­szy pan Gra­bi­szyń­ski („mów mi Sła­wek, dziec­ko, nie bę­dzie­my się chy­ba wy­głu­piać z ja­kimś ta­tu­siem”) spo­glą­dał na nie­mą sce­nę wzro­kiem, w któ­rym wi­docz­ne by­ło głę­bo­kie zro­zu­mie­nie. No, teść przy­naj­mniej wy­glą­da na po­rząd­ne­go fa­ce­ta. Ma po­czu­cie hu­mo­ru, praw­do­po­dob­nie dy­stans... Mu­si mieć dy­stans, ina­czej by nie wy­trzy­mał.

– Ni­tecz­ko naj­droż­sza, bła­gam, nie sprze­ci­wiaj się jej – szep­tał go­rą­co Cy­prian go­dzi­nę póź­niej, kie­dy ro­dzi­ce uda­li się na wio­sen­ny spa­cer, co mło­dzi szyb­ciut­ko wy­ko­rzy­sta­li jak naj­bar­dziej pra­wi­dło­wo. – Bo­że, ja­ka ty je­steś ślicz­na...

– Nie zmie­niaj te­ma­tu. – Ani­ta ener­gicz­nie usia­dła w roz­grze­ba­nej po­ście­li. – W ży­ciu nie zgo­dzę się na ja­kieś idio­tycz­ne wi­do­wi­sko, i to ze mną w ro­li głów­nej! Sto hra­bin, któ­re bę­dą się na mnie ga­pić! Za­po­mnij!

– Ale ja­kie sto hra­bin! Co ty mó­wisz...

– No, mo­że i nie sto, bo jesz­cze hra­bio­wie mu­szą się zmie­ścić i z pięć osób z mo­jej ro­dzi­ny. Cy­pek, ty po­my­śla­łeś, ile to bę­dzie kosz­to­wać? Wo­la­ła­bym do­stać ma­ły sa­mo­cho­dzik. Al­bo du­ży sa­mo­cho­dzik. Hu­laj­no­gę z wo­do­try­skiem!

– Ku­pię ci hu­laj­no­gę z wo­do­try­skiem, Anit­ko. Za­ro­bię i ku­pię, sło­wo ho­no­ru. A tych pie­nię­dzy, któ­re mat­ka wy­da na we­se­le, i tak prze­cież nie do­sta­nie­my do gar­ści. Nie da­dzą nam, przy­kro mi bar­dzo...

– Skąd wiesz?

– Znam ma­mu­się. – Cy­prian wes­tchnął roz­dzie­ra­ją­co. – Ma­mu­sia strasz­li­wie prze­ży­je od­mo­wę. A kon­se­kwen­cje po­nie­sie oj­ciec. Ma­ma go­to­wa do­stać za­pa­ści al­bo cze­goś gor­sze­go. Ro­bi­ła już ta­kie nu­me­ry. Skoń­czy się na tym, że to on przyj­dzie do nas i bę­dzie nas pro­sił, że­by­śmy da­li spo­kój. Ni­tecz­ko, bła­gam, daj­my spo­kój...

– Cy­pek, nie bądź pier­do­łą – po­wie­dzia­ła nie­cier­pli­wie Ani­ta i za­nur­ko­wa­ła pod sa­ty­no­wą koł­drę, co da­ło na­tych­mia­sto­wy sku­tek w po­sta­ci skie­ro­wa­nia roz­mo­wy na zu­peł­nie in­ne to­ry. Roz­mo­wa zresz­tą dość szyb­ko za­ni­kła.

O trzy­na­stej trzy­dzie­ści po­ten­cjal­na pan­na mło­da w bie­li opu­ści­ła jak­że go­ścin­ny dom pań­stwa Do­li­na-Gra­bi­szyń­skich, że­by zjeść śnia­da­nie we wła­snym do­mu, ze swy­mi ko­cha­ny­mi i ko­cha­ją­cy­mi, choć bu­dow­la­ny­mi, ro­dzi­ca­mi i bra­cisz­kiem, do­brze za­po­wia­da­ją­cym się stu­den­tem fi­lo­zo­fii – je­dy­ną hu­ma­ni­stycz­ną za­ka­łą ro­dzi­ny. Opo­wie­dzia­ła im o po­my­śle przy­szłej te­ścio­wej na we­se­le, czym uba­wi­ła ich set­nie. Zo­sta­ła też po­chwa­lo­na za wy­ka­za­nie zdro­we­go roz­sąd­ku i aser­tyw­ność. Po­tem z ko­lei ona mu­sia­ła iść na spa­cer, mia­ła bo­wiem wra­że­nie, że za chwi­lę pęk­nie od nad­mia­ru je­dze­nia. Do­daj­my, że Cy­prian nie to­wa­rzy­szył jej, bo dla je­go mat­ki nie do po­my­śle­nia by­ło­by, aby ko­goś z ro­dzi­ny przy ta­kim świę­cie za­bra­kło w do­mu, cho­ciaż­by na chwi­lę. Pla­no­wa­ny był na­to­miast po­wrót Ani­ty na Po­god­no w po­rze ko­la­cyj­nej, na­stęp­nie znów jej od­da­le­nie się w pie­le­sze, gdzie z ko­lei Cy­prian miał ją i jej ro­dzi­nę od­wie­dzić na­za­jutrz.

W su­mie – ra­czej skom­pli­ko­wa­ny i zde­cy­do­wa­nie pe­ry­pa­te­tycz­ny spo­sób spę­dza­nia świąt.

Przy ko­la­cji – przy do­sko­na­łych sa­łat­kach i pie­czo­nym mię­si­wie – Ani­ta ze­bra­ła się w so­bie i od­mó­wi­ła efek­tow­ne­go ślu­bu w ka­te­drze grzecz­nie, ale sta­now­czo. We­se­la na sto osób rów­nież. Wy­ja­śni­ła po­wo­dy swo­jej nie­złom­nej de­cy­zji: jest oso­bą skrom­ną, nie zno­si blich­tru, tłu­my ją krę­pu­ją, jej ro­dzi­na nie jest przy­zwy­cza­jo­na do fet na ta­ką ska­lę. Ar­gu­ment fi­nan­so­wy nie zo­stał w ogó­le pod­nie­sio­ny: Ani­ta uzna­ła, że nie by­ło­by to ele­ganc­kie.

Pod­czas jej kunsz­tow­nej prze­mo­wy Cy­prian zno­wu do­stał gra­na­to­wych oczu, przy­szły teść nie po­wie­dział nic, a te­ścio­wa wes­tchnę­ła i zła­pa­ła się za ser­ce, ale osta­tecz­nie też nic nie po­wie­dzia­ła.

Ani­ta spoj­rza­ła na Cy­pria­na z dys­kret­nym try­um­fem. Tak się za­ła­twia trud­ne spra­wy.

O czwar­tej ra­no w świą­tecz­ny po­nie­dzia­łek pod wil­lę przy Woj­ska Pol­skie­go pod­je­cha­ła ka­ret­ka po­go­to­wia i za­bra­ła pa­nią Ka­li­nę z po­tęż­ną aryt­mią do szpi­ta­la na Unii Lu­bel­skiej. Stra­pio­ny mał­żo­nek po­je­chał ra­zem z nią.

Syn do­cze­kał do ósmej i za­dzwo­nił ze spra­woz­da­niem do na­rze­czo­nej. Po­cząt­ko­wo by­ła tro­chę zła, bo ją obu­dził, ale za­raz za­czę­ła słu­chać uważ­nie, a po­tem ka­za­ła mu przy­je­chać. Szyb­ko był, bo dzię­ki za­po­bie­gli­wo­ści dziad­ka Pin­de­la­ka, pio­nie­ra Szcze­ci­na w trud­nych la­tach po­wo­jen­nych, ro­dzi­na Ani­ty rów­nież miesz­ka­ła w wil­li na Po­god­nie, na ma­łej, przy­tul­nej uli­cy Ja­na Sty­ki.

– Cy­pek – za­czę­ła nie­co stra­pio­na Ani­ta. – Ty my­ślisz, że to z po­wo­du te­go ślu­bu?

Cy­prian po­nu­ro po­ki­wał gło­wą.

– Ma­ma strasz­nie się przej­mu­je, kie­dy nie mo­że do­piąć swe­go. Za­wsze tak by­ło. Po­dob­no za­czę­ło się, jak by­ła jesz­cze ma­ła. Jest bar­dzo wraż­li­wa.

– I co, je­śli się zgo­dzi­my, to jej przej­dzie?

Cy­prian bez sło­wa po­ki­wał gło­wą.

Ani­ta po­czu­ła się do pew­ne­go stop­nia za­szan­ta­żo­wa­na. Wszyst­ko w niej bun­to­wa­ło się prze­ciw ta­kie­mu ob­ro­to­wi spra­wy. Z dru­giej jed­nak stro­ny – je­śli star­sza pa­ni (ma­da­me Gra­bi­szyń­ska za­bi­ła­by Ani­tę, gdy­by się do­wie­dzia­ła, że jest dla niej „star­szą pa­nią”) przy­pła­ci zdro­wiem al­bo, nie daj Bo­że, ży­ciem, jej, Ani­ty, sta­now­czość... Czy war­ta skór­ka wy­praw­ki?

Ocza­mi du­szy Ani­ta uj­rza­ła ja­sno oświe­tlo­ne wnę­trze ka­te­dry, ze­bra­ny w ław­kach tłum go­ści, Cy­pria­na w smo­kin­gu... nie, we fra­ku, przy­stoj­ne­go do obłę­du... i sie­bie, w chmu­rze tiu­li i ko­ro­nek, z bu­kie­tem bia­łych kwia­tów w dło­ni...

Ileż jest ko­biet, któ­re tak na­praw­dę nie chcą raz w ży­ciu być kró­lo­wą w bie­li?

Cy­prian wpa­try­wał się w nią z na­pię­ciem.

– Zga­dzasz się? Ni­tecz­ko, skar­bie? Zga­dzasz się?

Je­że­li się nie zgo­dzi, a pa­ni Ka­li­na umrze... tfu, od­pu­kać! No, to by już by­ło po wiel­kiej mi­ło­ści. Cy­prian nie bę­dzie umiał żyć z ko­bie­tą, któ­ra wy­koń­czy­ła je­go mat­kę.

– No zga­dzam się... I co, mam te­raz le­cieć do szpi­ta­la z ko­mu­ni­ka­tem?

Cy­prian im­pe­tycz­nie chwy­cił ją w ob­ję­cia, rów­nie im­pe­tycz­nie wy­pu­ścił i zła­pał z ko­lei te­le­fon ko­mór­ko­wy.

– Oj­ciec? Ani­ta się zga­dza!

Bla­da i znę­ka­na, pod­łą­czo­na do kro­pló­wek z po­ta­sem i Bóg wie czym jesz­cze pa­ni Ka­li­na ob­ser­wo­wa­ła spod oka swo­je­go mę­ża, od­bie­ra­ją­ce­go la­ko­nicz­ny ko­mu­ni­kat.

– Już wszyst­ko wiem – po­wie­dzia­ła sła­bym gło­sem, bar­dzo za­do­wo­lo­na. – Te­raz od­pocz­nę.

Za­mknę­ła oczy i naj­spo­koj­niej w świe­cie za­snę­ła. Pan Bo­ży­sław osu­nął się na okrop­nie nie­wy­god­ne krze­sło, sam bli­ski sta­nu przed­za­wa­ło­we­go. Ka­li­na kil­ka ra­zy w ży­ciu urzą­dza­ła mu ta­kie nu­me­ry, któ­rych ja­ko ko­cha­ją­cy mąż bał się śmier­tel­nie, a ja­ko le­karz nie ro­zu­miał. Wy­glą­da­ło mu na to, że ona po­tra­fi ja­kimś nie­wy­tłu­ma­czal­nym na­ka­zem wo­li roz­re­gu­lo­wać so­bie pra­cę ser­ca. Na ży­cze­nie.

By­ło tak, istot­nie. Ka­lin­ka od­kry­ła swo­ją nie­zwy­kłą umie­jęt­ność w wie­ku lat dwu­na­stu, na ko­lo­niach let­nich, któ­rych nie­na­wi­dzi­ła jak za­ra­zy i na któ­rych fa­tal­nie się czu­ła, zbyt ma­ło po­dzi­wia­na. Ro­dzi­ce uwa­ża­li, że ma fa­na­be­rie i że po­byt w gó­rach do­sko­na­le jej zro­bi. Ka­lin­ka po­kom­bi­no­wa­ła, wy­obra­zi­ła so­bie pla­stycz­nie ca­łą ro­dzi­nę, z ma­mu­sią, ta­tu­siem i uko­cha­nym psem na cze­le, le­żą­cą po­ko­tem i do­kład­nie nie­ży­wą, wczu­ła się z ca­łej si­ły we wła­sne wi­zje i po pię­ciu mi­nu­tach jej ser­ce ska­ka­ło jak sza­lo­ne, a go­rącz­ka ro­sła la­wi­no­wo. No, mo­że la­wi­na ro­śnie w prze­ciw­ną stro­nę. W każ­dym ra­zie na­stęp­ne­go dnia ta­ta Mu­szyń­ski, cięż­ko prze­ra­żo­ny, pę­dził po­ży­czo­nym sa­mo­cho­dem (wła­sna sy­ren­ka od­mó­wi­ła współ­pra­cy) czte­ry­sta ki­lo­me­trów do je­le­nio­gór­skie­go szpi­ta­la, nie­pew­ny, czy za­sta­nie có­recz­kę ży­wą. Le­karz mó­wił mu wpraw­dzie przez te­le­fon, że za­sta­nie, ale jed­no­cze­śnie opi­sał sy­tu­ację dość dra­ma­tycz­nie. Dzie­sięć mi­nut po ra­do­snym po­wi­ta­niu ser­ce Ka­li­ny prze­sta­ło się wy­głu­piać. Ro­dzi­ce ni­g­dy już nie wy­sła­li jej na ko­lo­nie.

Nie po­wie­dzia­ła im, że sa­ma spro­wo­ko­wa­ła swój stan. Trosz­kę się przy tym prze­stra­szy­ła, ale tyl­ko trosz­kę. O wie­le bar­dziej ba­wi­ła ją re­ak­cja oto­cze­nia. Zro­zu­mia­ła, że ma do dys­po­zy­cji taj­ną broń. Za­sto­so­wa­ła ją jesz­cze z po­wo­dze­niem w kil­ku spra­wach po­zor­nie bez­na­dziej­nych. Za­wsze oka­zy­wa­ły się wca­le nie tak bez­na­dziej­ne, jak wy­glą­da­ły na po­cząt­ku. Ro­dzi­ce nie wy­obra­ża­li so­bie, że mo­gli­by na­ra­zić zdro­wie uko­cha­nej có­recz­ki. A mo­że na­wet i ży­cie! Po­dob­nie jej pierw­szy na­rze­czo­ny, okrop­ny, jak się oka­za­ło, nu­dziarz, któ­re­go zmu­szo­na by­ła po­rzu­cić. Na­wet pró­bo­wał o nią wal­czyć, ale po­ka­za­ła co po­tra­fi i fa­cet wy­miękł na­tych­miast.

W sto­sun­ku do mę­ża sta­ra­ła się swo­jej ulu­bio­nej me­to­dy nie nad­uży­wać. Osta­tecz­nie był le­ka­rzem i mógł się zo­rien­to­wać. No i pra­wie się zo­rien­to­wał, co i tak nie zmie­nia­ło sy­tu­acji: fi­gle z wła­snym ser­cem nie by­ły tak do koń­ca bez­piecz­ne.

– Och, Ka­lin­ko – po­wie­dział te­raz z po­tęż­nym wes­tchnie­niem. – Igrasz z ogniem. Kie­dyś ja przez cie­bie do­sta­nę za­wa­łu.

Otwo­rzy­ła jed­no oko i na­tych­miast za­mknę­ła je w po­wro­tem.

– Bzdu­ry ga­dasz – mruk­nę­ła i po chwi­li mąż usły­szał zna­jo­me i jak­że uko­cha­ne ci­che po­świ­sty­wa­nie przez nos. A pro­po­no­wał żo­nie ope­ra­cję prze­gro­dy no­so­wej, to nie chcia­ła.

Kwa­drans póź­niej ser­ce pa­ni Ka­li­ny bi­ło rów­no i spo­koj­nie.

Cy­prian tym­cza­sem zo­stał prze­cho­wa­ny w zna­nej już so­bie do­syć do­brze sy­pial­ni Ani­ty do ko­lej­ne­go świą­tecz­ne­go śnia­da­nia. Za­nim jed­nak ono na­stą­pi­ło, bied­ny Cy­pek prze­żył na­stęp­ny wstrząs. Ani­ta zresz­tą rów­nież. Otóż mło­dy Sta­si­nek Pin­de­lak, z upodo­ba­niem kul­ty­wu­ją­cy nie­któ­re sta­ro­pol­skie tra­dy­cje, wszedł na pa­lusz­kach do sy­pial­ni sio­stry, od­chy­lił z roz­ma­chem koł­drę na jej łóż­ku i za­nim zdą­żył za­uwa­żyć, że znaj­du­ją się tam dwie oso­by, chlu­snął hoj­nie z trzy­ma­ne­go w rę­ce garn­ka, wrzesz­cząc jed­no­cze­śnie:

– Śmi­gus-dyn­gus!

Dru­gi okrzyk te­go ty­pu uwiązł mu w krta­ni. Ani­ta i Cy­pek wrza­snę­li za to z ca­łej si­ły.

– Idio­ta! – To Ani­ta.

– Je­zus, Ma­ria! – To Cy­prian.

– O, w mor­dę je­ża – wy­mam­ro­tał Sta­si­nek, nie mo­gąc po­wstrzy­mać chi­cho­tu. – Sor­ry, lu­dzie, nie wie­dzia­łem... swo­ją dro­gą, nie­czuj­ni je­ste­ście, trze­ba by­ło drzwi za­mknąć... Już idę, już mnie nie ma...

Ko­chan­ko­wie zre­zy­gno­wa­li z cią­gu dal­sze­go w kom­plet­nie zmo­czo­nej po­ście­li, wy­grze­ba­li się z niej i usie­dli na su­chym brze­gu łóż­ka. Po chwi­li zza drzwi do­biegł ryk Sta­sin­ka, do­pad­nię­te­go jed­no­cze­śnie przez ta­tu­sia i ma­mu­się, też we­so­łych wy­znaw­ców tra­dy­cji.

– Dla­cze­go nie za­bi­łaś go, kie­dy był jesz­cze ma­lut­ki – po­ża­lił się Cy­prian. – Nie wiem, czy przez te­go idio­tę nie stra­ci­łem... te­go... po­ten­cji. Z prze­stra­sze­nia.

– No. I nie wia­do­mo, czy bę­dzie­my mo­gli mieć dzie­ci po ta­kim szo­ku.

Spoj­rze­li po so­bie i wy­buch­nę­li śmie­chem.

Cza­sa­mi mó­wi się róż­ne rze­czy w tak zwa­ną złą go­dzi­nę.



Pierw­sze sło­wa na te­mat nie­odzow­no­ści po­sia­da­nia po­tom­ka, któ­ry odzie­dzi­czył­by szla­chet­ne na­zwi­sko Do­li­na-­Gra­bi­szyń­skich, usły­sza­ła Ani­ta w dzień ślu­bu z Cy­pria­nem. Wcze­śniej pa­ni Ka­li­na uwa­ża­ła­by ta­kie alu­zje za wul­gar­ne, ale na­tych­miast kie­dy mło­dzi ode­szli od oł­ta­rza – w ka­te­drze, ma się ro­zu­mieć, w obec­no­ści pół­to­rej set­ki za­pro­szo­nych – wzru­szo­na do łez mat­ka i te­ścio­wa ży­czy­ła no­wiut­kiej sy­no­wej gro­mad­ki prze­ślicz­nych dzie­ciacz­ków.

– Zro­bi się – po­wie­dzia­ła bez­tro­sko Ani­ta, sza­le­nie za­do­wo­lo­na ze swo­je­go wy­glą­du kró­lo­wej. Ko­ron­ko­wą suk­nię za­fun­do­wał jej oso­bi­sty oj­ciec, któ­ry uwa­żał, że je­śli już mu­si od­dać uko­cha­ną có­recz­kę ob­ce­mu fa­ce­to­wi, to od­da mu ją w peł­nej kra­sie, a niech mu ga­ły wyj­dą na wierzch. Zię­cio­wi, zna­czy. Wy­pruł więc z sie­bie ży­ły, a kon­kret­nie po­świę­cił daw­no ho­do­wa­ne­go za­skór­nia­ka, i za­pro­sił szczę­śli­wą na­rze­czo­ną do sto­sow­ne­go do­mu mo­dy.

– Dziec­ko – po­wie­dział na je­go pro­gu. – Dziec­ko mo­je ko­cha­ne. Nie bę­dą cię te wszyst­kie hra­biow­skie po­ciot­ki pal­ca­mi wy­ty­kać. Nic nie mów. Ja wiem, że szko­da pie­nię­dzy. Ale tak na­praw­dę nie szko­da. – Tu tro­chę się za­pę­tlił. – Nie­waż­ne, wiesz, co mam na my­śli. I tak jest nam głu­pio, że to ca­łe we­se­li­sko oni fun­du­ją, a nie my, ja­ko ro­dzi­ce pan­ny mło­dej. Więc cho­ciaż kiec­kę mu­sisz mieć od­po­wied­nią. Praw­da, Lo­niu?

– Praw­da, Ma­recz­ku – od­rze­kła lo­jal­na mał­żon­ka, któ­ra wła­śnie po­rzu­ci­ła na­dzie­ję na ma­ły re­mont ma­łe­go dom­ku przy ma­łej ulicz­ce Ja­na Sty­ki. Mę­żow­ski za­skór­niak plus jej wła­sne bo­ki po­win­ny jak raz wy­star­czyć. Ale co tam, cha­łu­pa jesz­cze się nie roz­la­tu­je, a Anit­ka mu­si mieć pre­zen­cję.

Do­daj­my tu, że pań­stwo Pin­de­la­ko­wie w naj­mniej­szym stop­niu nie by­li sno­ba­mi, nie mie­li też kom­plek­sów. Mie­li na­to­miast do­sko­na­le roz­wi­nię­te po­czu­cie pro­por­cji i przy tym ułań­ską fan­ta­zję. By­li w sta­nie bez ża­lu za­mie­nić per­spek­ty­wy re­mon­to­we na ślub­ną suk­nię dla uko­cha­nej cór­ki.

No więc Anit­ka mia­ła pre­zen­cję. Ro­dzi­ce, uj­rzaw­szy cór­kę w ko­ście­le w cha­rak­te­rze bia­łe­go anio­ła (do­kład­niej: anio­ła ecrú), po­pła­ka­li się zgod­nie, ale szyb­ko się po­zbie­ra­li, bo prze­cież oj­ciec mu­siał ją po­pro­wa­dzić do oł­ta­rza. Na tę oko­licz­ność po­ży­czył frak od za­przy­jaź­nio­ne­go wal­tor­ni­sty fil­har­mo­nicz­ne­go, któ­ry aku­rat te­go dnia miał wol­ne. Ani­ta by­ła z nie­go dum­na – wy­glą­dał o wie­le pięk­niej od te­ścia, któ­ry też był we fra­ku, ale miał gor­szą fi­gu­rę.

– Ma­mo, ta­to, wy­glą­da­cie bo­sko, le­piej od tych wszyst­kich Gra­bi­szyń­skich – wy­mam­ro­ta­ła po­spiesz­nie, kie­dy przy­szła ko­lej na skła­da­nie ży­czeń i ro­dzi­ce ob­ję­li ją do­mo­wym zwy­cza­jem obo­je na­raz. – Z Cy­pu­siem włącz­nie...

– Nie grzesz, dziec­ko – od­mam­ro­ta­ła zdła­wio­nym gło­sem mat­ka. – Cy­pek jest w po­rząd­ku. Ko­cha­na, wiesz, cze­go mo­gą ci ży­czyć twoi sta­rzy ro­dzi­ce...

– Mów za sie­bie, Lo­niecz­ko – ob­ru­szył się jej mąż. – Ja tam sta­ry nie je­stem. Dzie­cin­ko ko­cha­na, szczę­ścia, szczę­ścia i jesz­cze raz szczę­ścia. Je­śli on ci go nie da, ja mu dam po mor­dzie...

– Tyl­ko nie bądź­cie za­nad­to wy­ryw­ni w spra­wie dzie­ci – prze­strze­gła ko­cha­ją­ca mat­ka. – Bo ja nie mam za­dat­ków na do­brą bab­cię, a prze­cież mu­si­cie naj­pierw po­żyć tro­chę, na­cie­szyć się so­bą... Nie spiesz­cie się, ja wam to mó­wię!

Tu wzru­sze­ni pań­stwo Pin­de­la­ko­wie mu­sie­li ustą­pić miej­sca świe­żo upie­czo­nym te­ściom ko­cha­nej Anit­ki, któ­rych ży­cze­nia, wy­ra­żo­ne przez pa­nią Ka­li­nę, rzecz­ni­ka pra­so­we­go ro­dzi­ny, by­ły, jak wie­my, dia­me­tral­nie róż­ne. Teść Bo­ży­sław zwa­ny Sław­kiem ogra­ni­czył się do stan­dar­do­wych uści­sków, za to nie­wąt­pli­wie szcze­rych i ser­decz­nych.

We­se­le od­by­ło się w wy­na­ję­tym pa­ła­cu w Ma­cie­je­wie. Ani­ta, raz od­ża­ło­waw­szy tę ko­smicz­ną for­sę, któ­rą mu­sia­ło kosz­to­wać (nie ją zresz­tą), ba­wi­ła się do­sko­na­le, zwłasz­cza że uda­ło się prze­my­cić w skład za­pro­szo­nych go­ści kil­ku­na­stu ko­le­gów z ar­chi­tek­tu­ry. Cy­pek był szczę­śli­wy, czu­ły i pe­łen za­pa­łu. W noc po­ślub­ną śpie­wa­ły im zza otwar­te­go okna ca­łe sta­da sło­wi­ków, za­pew­ne sta­no­wią­cych sta­łe wy­po­sa­że­nie oko­licz­nych krza­ków bzu. Bez pach­niał, ma się ro­zu­mieć. Księ­życ świe­cił. Wszyst­kie wróż­by na przy­szłość wy­glą­da­ły wspa­nia­le.

I rze­czy­wi­ście – wy­glą­da­ło na to, że ślub Ani­ty i Cy­pria­na za­po­cząt­ko­wał sze­reg po­myśl­nych wy­da­rzeń w ży­ciu tych mło­dych lu­dzi.

Przede wszyst­kim kil­ka mie­się­cy póź­niej obo­je sum­ma cum lau­de za­koń­czy­li stu­dia na Po­li­tech­ni­ce Szcze­ciń­skiej. Dy­plo­my mie­li bar­dzo przy­zwo­ite, Ani­ta do­sta­ła na­wet pro­po­zy­cję po­zo­sta­nia na uczel­ni, ale pra­ca na­uko­wa to nie by­ło to, o czym obo­je my­śle­li. Od ro­ku cze­ka­ło na nich tro­je star­szych ko­le­gów, z któ­ry­mi już daw­no za­mie­rza­li za­ło­żyć wła­sne biu­ro pro­jek­tów. Po­sta­no­wi­li skon­cen­tro­wać się na pro­jek­to­wa­niu dom­ków jed­no­ro­dzin­nych róż­nej wiel­ko­ści i o róż­nym stan­dar­dzie, wy­cho­dząc ze słusz­ne­go za­ło­że­nia, że lud pol­ski (a przy­naj­mniej zna­czą­ca je­go część) się bo­ga­ci, a za­tem bę­dzie chciał się rów­nież bu­do­wać. Za­pał twór­czy mło­dych lu­dzi oraz ich nie­chęć do kon­wen­cji i nie­wąt­pli­we ta­len­ty za­wo­do­we spra­wi­ły, iż fir­ma o wdzięcz­nej, nie­co ja­poń­skiej w brzmie­niu na­zwie „Ma­ta cha­tę” dość szyb­ko za­czę­ła przy­no­sić do­cho­dy. Mo­że nie by­ła to jesz­cze ma­gnac­ka for­tu­na, ale ro­bi­ło się co­raz przy­zwo­iciej.

By­ło­by zu­peł­nie wspa­nia­le, gdy­by nie to, że fir­ma mie­ści­ła się w po­ło­wie ob­szer­nej wil­li, któ­rej dru­gą po­ło­wę za­miesz­ki­wa­li te­ścio­wie Gra­bi­szyń­scy. Ani­ta mia­ła na­dzie­ję, że w mia­rę szyb­ko prze­nio­są się z Cy­pria­nem do ja­kie­goś wła­sne­go do­mu, tyl­ko że na to po­trzeb­ne by­ły pie­nią­dze, któ­rych jesz­cze nie mie­li. Kre­dy­tu nie chcie­li brać. Gdy­by ich sy­tu­acja zmu­si­ła, pew­nie by wzię­li, ale by­ło­by głu­po­tą nie sko­rzy­stać z tej po­łów­ki po dziad­kach... od­kąd dzia­dek zmarł, bab­cia Do­broch­na i tak miesz­ka­ła u sy­na, w po­ko­ju na par­te­rze. Wil­la mia­ła re­we­la­cyj­ną lo­ka­li­za­cję, w do­brej dziel­ni­cy, na pryn­cy­pial­nej uli­cy mia­sta Szcze­ci­na. Do­sko­na­ły ad­res dla fir­my.

Cięż­ko wzdy­cha­jąc, Ani­ta po­go­dzi­ła się z sy­tu­acją i na pię­trze owej po­łów­ki urzą­dzi­ła roz­kosz­ne gniazd­ko dla sie­bie i swo­je­go no­we­go, nad wy­raz przy­jem­ne­go mę­ża. Na par­te­rze dzia­ła­ło biu­ro ar­chi­tek­to­nicz­ne „Ma­ta cha­tę”, zdo­by­wa­ją­ce już pierw­sze in­trat­ne zle­ce­nia i pierw­sze uzna­nie na ryn­ku. Pa­ni Ka­li­na przy­szła kie­dyś na ma­łą in­spek­cję, po­krę­ci­ła no­skiem na no­wo­cze­sne me­ble i resz­tę urzą­dze­nia biu­ra, nie­mniej zmil­cza­ła. Na pię­trze jed­nak trud­niej jej by­ło nic nie po­wie­dzieć, kie­dy zo­ba­czy­ła to ca­łe po­wie­trze hu­la­ją­ce w miej­scach, gdzie jesz­cze nie­daw­no sta­ły gro­ma­dy ro­dzin­nych szaf, ka­nap i fo­te­li. Fał­szy­we lu­dwi­ki i praw­dzi­we bi­der­ma­je­ry wy­nie­sio­no na strych, usta­wio­no w grzecz­nym rząd­ku w to­wa­rzy­stwie to­re­bek an­ty­mo­lo­wych i ład­nie przy­kry­to po­krow­ca­mi. Na po­ko­jach zo­sta­ło kil­ka na­praw­dę nie­zbęd­nych sprzę­tów. Z okien po­zni­ka­ły cięż­kie sto­ry, za­stą­pio­ne obec­nie przez zwiew­ne i mi­ni­ma­li­stycz­ne fi­ran­ki z ja­sno­błę­kit­nej or­gan­zy. Nie by­ło ani jed­ne­go dy­wa­nu!

– Ojej... – Pa­ni Ka­li­na zło­ży­ła bu­zię w ciup. – Nic tu nie ma... Dzie­ci ko­cha­ne, a po­my­śle­li­ście, jak przy­kro bę­dzie bab­ci Do­broch­nie, je­śli was kie­dyś przy­pad­kiem od­wie­dzi?

– Bab­cia Do­broch­na by­ła za­chwy­co­na – od­po­wie­dzia­ła bez­czel­nie sy­no­wa. – Omó­wi­łam z nią wszyst­kie zmia­ny bar­dzo do­kład­nie i pro­si­łam ją o ra­dę. Po­wie­dzia­ła, że ni­g­dy nie mia­ła od­wa­gi, że­by roz­wa­lić ten ca­ły skład me­blo­wy, bo jej ko­cha­ny Bo­ży­da­rek był przy­wią­za­ny do każ­de­go krze­sła i każ­dej żar­di­nier­ki z osob­na. Tak po­wie­dzia­ła. Sło­wo da­ję, ma­mo. I by­ła u nas kil­ka ra­zy. I to ona po­ra­dzi­ła, że­by wszyst­kie sto­ry od­dać do schro­ni­ska dla bez­dom­nych ko­tów...

– Bez­dom­nych ko­tów – po­wtó­rzy­ła jak echo pa­ni Ka­li­na.

– No wła­śnie. – Ani­ta za­mru­ga­ła dłu­gi­mi rzę­sa­mi. – Nie­któ­re cał­kiem się roz­la­ty­wa­ły. Nie ko­ty. Za­sło­ny.

Pa­ni Ka­li­na pod­da­ła się. Nie w każ­dej dzie­dzi­nie jed­nak!

– Anit­ko, ko­cha­na – za­gad­nę­ła z mi­łym wy­ra­zem twa­rzy. – Ja tu prze­cież nie przy­szłam z in­spek­cją. Zresz­tą jest bar­dzo ład­nie. A po­czę­sto­wa­ła­byś mnie ka­wą? Chcia­ła­bym po­ga­dać...

– Ja­sne, z przy­jem­no­ścią!

Ani­ta ru­szy­ła do kuch­ni i wzię­ła się do pa­rze­nia ka­wy. Uczu­cia mia­ła co­kol­wiek mie­sza­ne. Te­ścio­wa po­tra­fi­ła być uro­cza i naj­czę­ściej ta­ka wła­śnie by­ła. Cza­sa­mi jed­nak da­wa­ła po­pa­lić. Cie­ka­we, o co jej tym ra­zem cho­dzi. Mo­że uwa­ża, że ona, Ani­ta, nie dba o jej uko­cha­ne­go sy­nu­sia. Cy­pek ostat­nio ład­nie ze­szczu­plał na lek­ko­straw­nym wik­cie swo­jej no­wo­cze­snej żo­ny, któ­ra nie ro­bi­ła za­wie­si­stych so­sów ani po­żyw­nych zu­pek, za to pcha­ła w nie­go wie­lo­ko­lo­ro­we sa­łat­ki i wa­rzy­wa w każ­dej po­sta­ci.

Pa­ni Ka­li­na nie mia­ła za­mia­ru – tym ra­zem! – po­uczać sy­no­wej w spra­wie je­dze­nia, cho­ciaż brak cia­ste­czek do ka­wy za­uwa­ży­ła na­tych­miast. A Cy­pria­nek tak lu­bił cia­stecz­ka! W do­mu za­wsze by­ły. By­ły, są i bę­dą!

Do pa­ni Ka­li­ny nie do­tar­ła jesz­cze świa­do­mość, że Cy­prian od ja­kie­goś cza­su ma wła­sny dom, a do ro­dzi­ców mo­że, naj­wy­żej, przy­cho­dzić w od­wie­dzi­ny.

– Anit­ko... chcia­łam z to­bą po­roz­ma­wiać o jed­nej bar­dzo waż­nej rze­czy. I do­brze, że Cy­pria­na nie ma, bo to by by­ło tro­chę krę­pu­ją­ce, a tak mię­dzy na­mi ko­bie­ta­mi... Swo­ją dro­gą, gdzie on jest? Chy­ba po­wi­nien już być w do­mu o tej po­rze?

Do­cho­dzi­ła dzie­więt­na­sta.

– Cy­pek po­szedł na wód­kę, ma­mo. Mę­ski wie­czo­rek. Je­go uko­cha­ny kum­pel z li­ceum na dniach się że­ni i dzi­siaj chłop­cy bę­dą to czcić po swo­je­mu.

– Uko­cha­ny kum­pel? Któ­ry? Na pew­no go znam!

– Pew­nie tak. Ka­ra­luch.

– Ach, Mi­re­czek Ka­ro­lak, oczy­wi­ście, że znam. Za­wsze mia­łam wra­że­nie, że on jest upo­śle­dzo­ny umy­sło­wo, ale Cy­prian twier­dził, że nic po­dob­ne­go. Anit­ko, prze­cież nie bę­dzie­my roz­ma­wiać o Ka­ro­la­ku. Słu­chaj, ko­cha­na mo­ja, chcia­ła­bym cię za­py­tać, dla­cze­go ty jesz­cze nie je­steś w cią­ży?

W Ani­tę jak­by pio­run strze­lił. Te­ścio­wa po­tra­fi­ła być bez­po­śred­nia.

Te­ścio­wa kon­ty­nu­owa­ła do­bro­tli­wym to­nem:

– Bo wiesz, skar­bie, je­ste­ście mał­żeń­stwem już dzie­więć mie­się­cy. Dzie­więć mie­się­cy – po­wtó­rzy­ła z na­ci­skiem. – Za chwi­lę po­win­nam pia­sto­wać mo­je­go pierw­sze­go wnu­ka. Je­że­li nie już. Czy ty, ko­cha­nie, nie masz, Bo­że broń, ja­kichś kło­po­tów z zaj­ściem w cią­żę?

– Nie mam żad­nych kło­po­tów, ma­mo. Sto­su­je­my an­ty­kon­cep­cję.

– Je­zus, Ma­ria!

Te­ścio­wa aż się żach­nę­ła. Sy­no­wa spoj­rza­ła na nią z lek­kim za­nie­po­ko­je­niem, ale na atak aryt­mii jesz­cze to nie wy­glą­da­ło.

– Dla­cze­go „Je­zus, Ma­ria”, ma­mo? Uwa­ża­my, że jesz­cze nie po­ra na dziec­ko. Do­pie­ro co się po­bie­ra­li­śmy. Roz­krę­ca­li­śmy fir­mę. Bu­do­wa­li­śmy nasz wspól­ny dom. Nie do­słow­nie, ma­ma ro­zu­mie.

– Ro­zu­miem. – Pa­ni Ka­li­na po­sta­no­wi­ła nie do­sta­wać aryt­mii, tyl­ko prze­mó­wić sy­no­wej do ro­zu­mu. – Ale te­raz, ko­cha­na, już się po­bra­li­ście, roz­krę­ci­li­ście fir­mę, aż dziw bie­rze, jak spraw­nie... no i ten dom też chy­ba zbu­do­wa­li­ście, praw­da?

Na gru­zach ro­dzin­ne­go do­mo­stwa przod­ków – chcia­ła do­dać, ale się po­wstrzy­ma­ła. Ta Do­broch­na! Sta­ra a głu­pia. To jest, te­go, nie­roz­sąd­na. Ka­li­na ni­g­dy jej tak na­praw­dę nie po­lu­bi­ła. Swo­je­go cza­su, kie­dy wy­cho­dzi­ła za Bo­ży­sła­wa, te­ścio­wa Do­broch­na tyl­ko wzno­si­ła oczy do nie­ba ze zgro­zą. Dla niej to Ka­li­na by­ła ma­ło do­bra dla sy­nu­sia! No tak, mo­że te­raz Ani­ta jest ja­kąś for­mą ka­ry bo­skiej. Tak czy ina­czej trze­ba jej prze­tłu­ma­czyć to i owo.

Sy­no­wa sie­dzia­ła na fo­te­lu wy­pro­sto­wa­na jak stru­na i pa­trzy­ła na te­ścio­wą wy­zy­wa­ją­co. W tym jej spoj­rze­niu wy­raź­ne by­ło py­ta­nie: no to co?

– Po­wiem pro­sto i krót­ko, mo­ja dro­ga. Gdy­byś wy­szła za któ­re­go­kol­wiek swo­je­go ko­le­gę ze stu­diów al­bo z li­ceum, al­bo nie wiem skąd, z po­dwór­ka, to mo­że nie mia­ło­by zna­cze­nia, czy chcesz mieć dziec­ko czy nie. Ale je­steś żo­ną Cy­pria­na. Cy­pria­na hra­bie­go Do­li­na-Gra­bi­szyń­skie­go. Nie wy­obra­żasz so­bie na­wet, ja­kie po­sia­dło­ści mia­ła ro­dzi­na swo­je­go cza­su na kre­sach, ja­kie ma­jąt­ki!

– Mia­ła, ale nie ma – nie wy­trzy­ma­ła Ani­ta. – Ustrój się zmie­nił geo­po­li­tycz­ny. Na­wet gdy­bym na­tych­miast uro­dzi­ła tu dziec­ko, to i tak nie mia­ło­by co odzie­dzi­czyć, pro­szę ma­my.

Spe­cjal­nie tak po­wie­dzia­ła – pro­szę ma­my, z lek­ką drwi­ną. Te­ścio­wa łyp­nę­ła na nią groź­nie.

– Na­zwi­sko – syk­nę­ła. – Na­zwi­sko cze­ka na swo­je­go dzie­dzi­ca! To­bie się mo­że wy­da­je, że ta­ka je­steś mło­da, a ty wca­le mło­da już nie je­steś. Dwa­dzie­ścia pięć lat. Ostat­ni gwiz­dek, że­by uro­dzić zdro­we­go po­tom­ka!

Ani­ta do­sko­na­le wie­dzia­ła, że to bzdu­ra z tym gwizd­kiem, ale i tak zro­bi­ło jej się nie­przy­jem­nie.

– Cy­prian jest je­dy­nym mło­dym męż­czy­zną w ro­dzi­nie, spad­ko­bier­cą na­zwi­ska – kon­ty­nu­owa­ła te­ścio­wa. – Ma obo­wią­zek wo­bec swo­ich przod­ków, se­na­to­rów Rze­czy­po­spo­li­tej! Ma obo­wią­zek spło­dzić sy­na, że­by na­zwi­sko nie zgi­nę­ło, jak wie­le in­nych zna­ko­mi­tych na­zwisk. A je­go żo­na ma obo­wią­zek te­go sy­na uro­dzić!

Ani­ta, tra­fio­na se­na­to­ra­mi Rze­czy­po­spo­li­tej, uzna­ła, że te­ścio­wa po­su­nę­ła się za da­le­ko.

– Ja­kie mam obo­wiąz­ki, to sa­ma wiem naj­le­piej, pro­szę ma­my. Je­ste­śmy do­ro­śli obo­je z Cyp­kiem i sa­mi za­de­cy­du­je­my, kie­dy bę­dzie­my mie­li dzie­ci. Oraz czy w ogó­le bę­dzie­my je mie­li!

Ostat­nie zda­nie do­da­ła dla za­sa­dy, bo tak na­praw­dę pla­no­wa­li z Cyp­kiem roz­mno­że­nie się – w ja­kiejś nie­da­ją­cej się prze­wi­dzieć, lecz nie­zbyt da­le­kiej przy­szło­ści.

– Ach, tak! – za­wo­ła­ła te­ścio­wa co­kol­wiek zdu­szo­nym gło­sem. – Bie­rzesz na sie­bie od­po­wie­dzial­ność za to, że ród zgi­nie bez­pow­rot­nie? Ta­ka je­steś? Bied­ny Cy­prian! Bied­ny mój syn!

Wy­da­ło jej się, że tro­chę prze­ho­lo­wa­ła z eks­pre­sją, ale już nie po­ra by­ło co­kol­wiek na­pra­wiać. Spek­ta­ku­lar­nie zła­pa­ła się za oko­li­ce ser­ca i chwiej­nym kro­kiem opu­ści­ła miesz­ka­nie na pię­trze. Kie­dy by­ła pew­na, że Ani­ta jej nie wi­dzi, krok jej znor­mal­niał. Ta­kim nor­mal­nym prze­ma­sze­ro­wa­ła przez ogró­dek, we­szła do wła­sne­go miesz­ka­nia, upew­ni­ła się, że mąż Bo­ży­sław jest już obec­ny, po czym za­chwia­ła się i do­sta­ła ata­ku.



– To są ja­kieś ja­ja – orze­kła au­to­ry­ta­tyw­nie nie­co roz­śmie­szo­na Eli­za Trum­biak. Eli­za by­ła oso­bą z na­tu­ry au­to­ry­ta­tyw­ną. – Je­śli ona wam wy­ki­tu­je, bę­dziesz win­na jej śmier­ci.

– Od­pu­kaj na­tych­miast i spluń trzy ra­zy przez le­we ra­mię! Bo po­wiem ci, Eliz­ka, że tym ra­zem by­ło dość strasz­nie, nie mo­gli jej z tej aryt­mii wy­pro­wa­dzić w szpi­ta­lu! Teść osi­wiał do resz­ty. Je­mu zresz­tą jest bar­dzo przy­stoj­nie z ta­ką si­wi­zną. W ogó­le faj­ny ten mój teść Sła­wek.

Przy­ja­ciół­ki sie­dzia­ły w naj­ciem­niej­szym ką­cie re­stau­ra­cyj­ki „Bo­he­ma” i wal­czy­ły z dłu­gim ma­ka­ro­nem. Przy oka­zji Ani­ta opo­wia­da­ła Eli­zie swo­je ostat­nie prze­ży­cia ro­dzin­ne. Eli­za bły­ska­ła oku­la­ra­mi, ja­dła ma­ka­ron z kre­wet­ka­mi i in­nym mor­skim ba­dzie­wiem (tak to na­zy­wa­ła) i za­sta­na­wia­ła się, co by tu ko­le­żan­ce do­ra­dzić.

Swo­je­go cza­su, a kon­kret­nie w la­tach li­ce­al­nych, by­ły pa­puż­ka­mi nie­roz­łącz­ka­mi. Eli­za wraz z ro­dzi­ca­mi, pa­rą sym­pa­tycz­nych na­uczy­cie­li, przy­je­cha­ła do Szcze­ci­na z Dą­bro­wy Gór­ni­czej, kie­dy by­ła w pierw­szej kla­sie li­ceum. Bar­dzo to prze­ży­ła, zo­sta­wia­jąc za so­bą daw­ną szko­łę i przy­ja­ciół, nie mia­ła jed­nak żad­nej moż­li­wo­ści ma­new­ru. Za­rów­no mat­ka, jak i oj­ciec po­waż­nie za­nie­mo­gli na płu­ca, co sta­ło się, oczy­wi­ście, w wy­ni­ku ca­łe­go ży­cia i ży­cia po­przed­nich po­ko­leń w ko­pal­nia­nym i prze­my­sło­wym śro­do­wi­sku. W fa­mi­lii Trum­bia­ków je­dy­nie naj­młod­sza có­recz­ka nie bie­ga­ła jesz­cze z in­ha­la­to­rem przy ustach. Pań­stwo Trum­bia­ko­wie po­sta­no­wi­li jej te­go oszczę­dzić, przy oka­zji ra­tu­jąc nędz­ne reszt­ki wła­sne­go zdro­wia i ży­cia. Za­miesz­ka­li w Zdu­no­wie, zie­lo­nej dziel­ni­cy Szcze­ci­na, wresz­cie w cie­niu wy­so­kich so­sen, a nie w cie­niu ko­mi­nów. Pra­cę obo­je zna­leź­li w Dą­biu. Eli­za jed­nak nie chcia­ła cho­dzić do tej sa­mej szko­ły i w re­zul­ta­cie zna­la­zła się w słyn­nej szcze­ciń­skiej Je­dyn­ce. Po­dob­nie jak Ani­ta Pin­de­la­ków­na.

Po­lu­bi­ły się praw­do­po­dob­nie na za­sa­dzie przy­cią­ga­nia kon­tra­stów. By­ły róż­ne na­wet fi­zycz­nie. Ani­ta – ho­ża ciem­no­po­pie­la­ta blon­dy­necz­ka o roz­wi­chrzo­nej czu­pry­nie, i Eli­za – drob­na, ciem­na, gład­ka, w oku­la­rach skry­wa­ją­cych spoj­rze­nie. Ani­ta ko­cha­ła wszyst­kich i wszyst­ko, Eli­za by­ła nie­uf­na i nie­zbyt lu­bi­ła lu­dzi, po­czy­na­jąc od swo­ich ro­dzi­ców. Ani­ta nie mo­gła te­go zro­zu­mieć, pań­stwo Trum­bia­ko­wie bo­wiem by­li na­praw­dę mi­li i ona sa­ma za ni­mi prze­pa­da­ła. Po­dob­nie jak za wła­sny­mi ro­dzi­ca­mi, z któ­ry­mi by­ła głę­bo­ko za­przy­jaź­nio­na.

Uczy­ły się do­sko­na­le, by­ły zdol­ne i mia­ły roz­licz­ne ta­len­ta. Po ma­tu­rze si­łą rze­czy mu­sia­ły się roz­stać; Ani­ta po­szła na swo­ją wy­ma­rzo­ną ar­chi­tek­tu­rę, pod­czas gdy Eli­za wy­bra­ła po­lo­ni­sty­kę i wy­je­cha­ła do Po­zna­nia, szu­kać uni­wer­sy­te­tu lep­sze­go niż mło­dy szcze­ciń­ski. Ani­cie tu­tej­sza po­li­tech­ni­ka wy­star­cza­ła w zu­peł­no­ści. Spo­ty­ka­ły się rza­dziej, ale przy­jaźń wciąż kwi­tła. No i te­raz wy­glą­da­ło na to, że zno­wu bę­dą bli­sko sie­bie, bo Eli­za po dy­plo­mie wró­ci­ła do Szcze­ci­na, pra­co­wać na tym sa­mym uni­wer­sy­te­cie, któ­rym kie­dyś po­gar­dzi­ła. Wy­glą­da­ło na to, że Po­znań zro­bił jej ja­kąś krzyw­dę. Nie chcia­ła o tym mó­wić. Ani­ta po­dej­rze­wa­ła, że jest to ra­czej spra­wa mę­sko-dam­ska ani­że­li uczel­nia­na.

W isto­cie, by­ła to spra­wa mę­sko-dam­ska, w sek­sow­nej i ele­ganc­kiej po­sta­ci pew­ne­go asy­sten­ta z wy­dzia­łu hi­sto­rii. Nie­ste­ty, amant ów po kil­ku cu­dow­nych spo­tka­niach stwier­dził, że wła­sna żo­na da­je mu wię­cej sa­tys­fak­cji niż Eli­za, i tak się owa try­wial­na do bó­lu przy­go­da za­koń­czy­ła. Kom­pli­ka­cją ze stro­ny Eli­zy by­ła praw­dzi­wa, wiel­ka, obez­wład­nia­ją­ca mi­łość, w ja­ką dziew­czy­na zdą­ży­ła się wpa­ko­wać. Ko­mu­ni­kat o ist­nie­niu żo­ny był dla niej nie la­da szo­kiem. Znie­na­wi­dzi­ła sek­sow­ne­go asy­sten­ta tak bar­dzo, jak bar­dzo go ko­cha­ła. Znie­na­wi­dzi­ła też Po­znań i przy oka­zji po­głę­bi­ła się w niej nie­na­wiść do ludz­ko­ści ogól­nie.

Z wy­jąt­kiem Ani­ty i mo­że jesz­cze kil­ku osób. Nie­wie­lu.

Cho­ciaż, praw­dę mó­wiąc, od­kąd Ani­ta zo­sta­ła szczę­śli­wą żo­ną cięż­ko za­ko­cha­ne­go w niej Cy­pria­na, Eli­za lu­bi­ła ją jak­by mniej. No, bądź­my na­praw­dę uczci­wi: nie lu­bi­ła jej wca­le. By­ła na nią wście­kła. Przy­ja­ciół­ka, któ­rej po­wio­dło się w mi­ło­ści, pod­czas kie­dy ona, Eli­za, prze­ży­ła tak kosz­mar­ne roz­cza­ro­wa­nie, ta­ki za­wód – sta­no­wi­ła dla niej oso­bi­stą ob­ra­zę. Ha­mo­wa­ła jed­nak uczu­cia i nie da­wa­ła po so­bie po­znać, co ją nur­tu­je. Po­sta­no­wi­ła po­cze­kać, aż Ani­ta też się na czymś po­śliź­nie. Nie mia­ła aż tak wie­lu przy­ja­ció­łek, że­by ni­mi roz­rzut­nie sza­fo­wać.

– Słu­chaj, Nit­ka – po­wie­dzia­ła te­raz z na­my­słem, es­te­tycz­nie za­gar­nia­jąc resz­tę so­su po­mi­do­ro­we­go. – No to mo­że po pro­stu zrób­cie so­bie to dziec­ko i bę­dzie­cie je mie­li z gło­wy.

– Za­sta­na­wia­li­śmy się nad tym – jęk­nę­ła Ani­ta. – To by mnie na ja­kiś czas wy­klu­czy­ło z ro­bo­ty. I z ży­cia w ogó­le. Ja nie chcę jesz­cze za­ko­py­wać się w zup­kach!

– W zup­kach to chy­ba to­pić – za­uwa­ży­ła lo­gicz­nie Eli­za. – Mo­że tak od ra­zu byś się nie uto­pi­ła. Cho­ciaż kasz­ka to chy­ba mo­że we­ssać, jak ba­gno! – Za­chi­cho­ta­ła. – Po­dob­no faj­nie jest mieć dziec­ko. Ja tam nie wiem, mnie nie cią­gnie. Ale ja nie mam mę­ża ani ro­dzi­ny. Ja so­bie mo­gę być sa­want­ką.

– Co to zna­czy, bo nie pa­mię­tam?

– Ko­bie­tą uczo­ną – wy­ja­śni­ła Eli­za, trze­po­cząc ciem­ny­mi rzę­sa­mi. – Ty nie masz do te­go pre­dys­po­zy­cji...

– Ja je­stem pro­stym in­ży­nie­rem – jęk­nę­ła Ani­ta. – Wiesz, jak nam się faj­nie te­raz pra­cu­je? Ma­my zle­ce­nia! Ze­spół nam się ład­nie zgrał! Od­kąd Zby­sio od­szedł, a Krzy­sio przy­szedł, to już po pro­stu wszy­scy z dziób­ków so­bie je­dzą! Kon­kurs chce­my wy­grać na osie­dle dom­ków jed­no­ro­dzin­nych, ta­kie roz­wo­jo­we, wiesz, że moż­na do­bu­do­wy­wać i do­kle­jać te ko­lej­ne dom­ki, i nie ro­bi się przez to brzyd­ko. Ma­my na­praw­dę pięk­ną kon­cep­cję! No, bo­sko jest po pro­stu!

Eli­za wie­dzia­ła, że jest bo­sko, bo sły­sza­ła to…

.

.

.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: