Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Matka Wszystkich Lalek” to książka, w której Monika Szwaja opisała losy dwóch kobiet, różniących się właściwie wszystkim, od wieku począwszy. Jedna z nich, córka polsko-bretońskiego małżeństwa dobiega trzydziestki i właśnie dowiaduje się, że niezupełnie jest osobą, za którą dotąd się uważała. Druga również przez wiele lat przeżywała kłopoty z własną identyfikacją spowodowane bezwzględnością drugiej wojny światowej. Obie muszą sobie jakoś poradzić z nową wiedzą o sobie i swoim pochodzeniu. Nie jest to wcale łatwe, zwłaszcza w przypadku osoby, której w dzieciństwie zmieniono tożsamość i połączono to z regularnym praniem mózgu. Takich rzeczy nie przeżywa się bezkarnie.
Monika Szwaja, jak zwykle, pisze o kobietach, które nie gubią się na zakrętach rzeczywistości... a jeśli nawet czasem się zagubią, to starają się odnaleźć drogę do samych siebie. Potrafią myśleć, walczyć, pracować, kochać i cieszyć się życiem.
Czytając "Matkę Wszystkich Lalek" przeniesiemy się na małą, skalistą wysepkę u wybrzeża magicznej krainy - Bretanii, a także w polskie Karkonosze, również posiadające własną magię i niezaprzeczalny urok, tak dobrze znany wielu z nas.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 475
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 11 godz. 41 min
Lektor: monika szwaja
www.wydawnictwosol.pl
Copyright © Monika Szwaja 2011
www.monikaszwaja.pl
Redakcja:
Elżbieta Tyszkiewicz
Okładka:
Leszek Żebrowski
Warszawa 2012
ISBN978-83-62405-68-8
Wydawca:
Wydawnictwo SOLMonika Szwaja • Mariusz Krzyżanowski05-600 Grójec, Duży Dół [email protected]
ePub i Redakcja techniczna:
Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châ[email protected]
Opowieść tę z wielką przyjemnością dedykuję Pani Bogusi Stachurskiej, prawdziwej pielęgniarce z Daru Młodzieży – wspaniałej Osobie, która jest żywym dowodem nato, że zawsze można pójść nową drogą, znaleźć nowe horyzonty, barwnie przeżyć kawałek czasu, jaki został nam dany.
Tak się przypadkowo złożyło, że zarys tej powieści ostatecznie dopracowałam na pokładzie fregaty Dar Młodzieży, podczas ubiegłorocznych (2010) regat wielkich żaglowców. Książkę wymyśloną należy jeszcze napisać – i oto traf chciał, że nie udało mi się jej zacząć wcześniej niż latem tego (2011) roku, znów na pokładzie mojego ukochanego żaglowca i podczas Tall Ships’ Races. Na dystansie Szczecin – Greenock w Szkocji – Hebrydy – Szetlandy – Stavanger w Norwegii i Halmstad w Szwecji powstała mniej więcej połowa całej historii. Resztę napisałam już w domu, ale wciąż z obrazem morza i statków w tyle głowy – co, mam nadzieję, nie wpłynęło negatywnie na całość…
Na Darze, najpiękniejszym ze statków, doświadczyłam prawdziwej życzliwości (tu specjalne uściski dla tych, co mnie na Hebrydach w szkockim deszczu bohatersko taszczyli ze zwariowanej dmuchanej łódki na śliski trap Daru!), widziałam prawdziwe piękno morza, żagli i ludzkiej pracy. Wartości takich przeżyć nie da się przecenić.
Chyba pisanie kolejnej książki od razu zaplanuję na przyszłoroczne regaty...
A na razie dziękuję najserdeczniej jak potrafię Panu Komendantowi Białej Fregaty, Kapitanowi ż.w. Arturowi Królowi, Panu Intendentowi Ryszardowi Kwiatkowskiemu, Panu Michałowi i wszystkim członkom darowej załogi. Życzę Wam, kochani, szczęścia i silnych wiatrów – zawsze i wszędzie.
Panie: Kasię Muszyńską i Basię Rogalską z Działu Armatorskiego Akademii Morskiej w Gdyni pozdrawiam równie serdecznie.
Ani i Jaśminie, wspaniałym dziewczynom, dziękuję za bezcenne, wstępne konsultacje – jeszcze w morzu…
A teraz podziękowania lądowe – górskie i nizinne:
– Pani Alicji Adwent, znakomitej artystce, dziękuję za inspiracje „druciarskie”, a Pani Annie Mazoń – za „biżuteryjne”.
– Państwu Jadwidze i Tadeuszowi Kutom dziękuję za Teatr Nasz i Amerykę…
– Panu Juliuszowi Naumowiczowi dziękuję za wprowadzenie w czarodziejski świat kamieni i minerałów…
– Pani Oldze Danko, mojej karkonoskiej Przyjaciółce, dziękuję za wędrówki dolnośląskie…
– Pani Ani Henry, mojej Koleżance z Klasy, dziękuję za wędrówki bretońskie…
Postać genialnej krawcowej Hedwig dedykuję pamięci mojej ukochanej, szalonej, nieżyjącej już cioci Ady, a niezwykłej zagłębiowskiej akuszerki, babci Heli – pamięci mojej babci Franciszki.
•
Claire Pierrette Autret niemal od urodzenia wyglądała na dziecko nieślubne. Zarówno jej ojciec – Vincent Autret, Bretończyk dumny ze swego pochodzenia, jak i matka, Ewa z domu Stobiecka (o wiele mniej dumna ze swego) byli wysokimi brunetami o karnacji jakby naturalnie opalonej. Ich pierworodna córka miała włosy barwy spłowiałego złota, mleczną cerę i piegi, a przy tym nie wyrosła poza metr pięćdziesiąt sześć. Figurę, jak na francuskie wymagania, miała raczej pełną, co nie znaczy, że była gruba. Skąd taki mały odmieńczyk w rodzinie? – zastanawiano się dobrotliwie. I dochodzono do jedynie możliwego wniosku, że zapewne po jakichś ciotkach z linii matki. Jej młodsza siostra, Marianne, wybujała, szczupła i ciemna, trzymała już rodzinne standardy.
Claire, zwana też czasem Kuleczką, podniosła szarozielone oczy znad włóczki oraz drutów, spojrzała w okno i skrzywiła z niesmakiem pięknie wykrojone, acz troszkę niesymetryczne usta.
Nad Atlantykiem zbierały się ciemne chmury, a na ołowianej wodzie pojawiały się coraz większe białe grzywy. W wysoki falochron biły fale przypływu, podnosząc w górę pieniste rozbryzgi. Wyglądało na to, że wczorajsza prognoza pogody się sprawdzi. Będzie sztorm.
Claire kochała ocean, ale nie lubiła sztormów. Bała się ich. Kiedyś, dawno, jej bretońska babcia Pierrette opowiadała czteroletniej wówczas dziewczynce historię o tym, jak to ocean zalał całą wyspę. Calutką. Kobiety i dzieci zebrały się na kościelnej dzwonnicy (mężczyźni chyba się tam już nie zmieścili…), a ksiądz na wszelki wypadek dał wszystkim rozgrzeszenie.
– In articulo mortis – mówiła babcia Pierrette, przewracając ze zgrozy oczami. – W obliczu śmierci – tłumaczyła, dodając zaraz potem, że śmierć jednak nie nadeszła. – Ale mieszkańcy wyspy dwa dni z drżeniem serca czekali na to, czy ocean odstąpi, czy nie.
– Gdyby nie odstąpił, to co? – pytała mała Claire, wstrzymując oddech.
– To ludzie by się potopili – odpowiadała babcia, wzdychając. – Szczęśliwie ocean zabrał swoje wody i poszedł precz. Niedaleko, jak widzisz, dziecinko. Jest tuż obok cały czas.
– I może nas zalać? – Claire natychmiast wyciągała prawidłowe wnioski i umierała z przerażenia, a jej babcia zazwyczaj w tym momencie orientowała się, że wystraszyła wnuczkę okropnie.
– A skąd, maleńka! Patrz, jakie mamy wysokie falochrony, jakie potężne! Żaden ocean nie da im rady! Chodźmy do kuchni, zrobię specjalnie dla ciebie galette z masłem i cukrem!
Skruszona babcia, przeklinając swoją sklerozę – ileż razy przyrzekała sobie nie opowiadać więcej wnuczce o tym wydarzeniu sprzed stu lat z okładem! – pędziła do kuchni, przeganiała z niej tych, którzy aktualnie tam się znajdowali, i smażyła jasnobrązowy, chrupiący naleśnik z mąki gryczanej. Smarowała go masłem, posypywała cukrem i podawała Claire, obserwując bacznie, czy ukochana wnusia przestaje się wreszcie trząść.
Pod koniec naleśnika Claire w istocie pozornie wracała do równowagi. Babcia opowiedziała jej tę dramatyczną historię w sumie jakieś cztery, może pięć razy. To wystarczyło, żeby utrwalić w dziewczynce obawę przed grozą oceanu.
Jako z natury opanowana i dzielna osóbka, Claire starała się nie pokazywać po sobie, jak bardzo się boi. Właściwie można powiedzieć, że przywykła do tego strachu. Dwadzieścia osiem lat na mikroskopijnej wysepce otoczonej burzliwymi wodami Biskajów daje pewną wprawę w odgrywaniu dzielnego zucha.
Ano właśnie. Odgrywaniu. Ten stary, dziecinny strach wciąż w niej siedział i nigdy nie dał się tak całkiem przegonić.
Można jednak było starać się jakoś go zagłuszyć.
Claire miała na to swoje wypróbowane sposoby. Przede wszystkim należało zająć się czymś. Tym czymś zazwyczaj była praca. Na co dzień Claire uczyła matematyki w miejscowym gimnazjum – aktualnie uczęszczało tam ośmioro uczniów, nie była więc jakoś specjalnie zawalona szkolną robotą. Miała czas na coś, co lubiła o wiele bardziej niż wbijanie dzieciakom do głów prawideł królowej nauk. Były to robótki dziewiarskie oraz wyrób biżuterii.
Właściwie nie ma chyba kobiety, która choć raz w życiu nie zaliczyłaby przygody z drutami, szydełkiem i różnokolorową włóczką. Jakieś sweterki, kamizelki, a przynajmniej proste szaliki. Podobnie ma się sprawa z własnoręcznie nawleczonymi koralikami, wisiorkiem zrobionym z innego wisiorka, który się rozleciał, czy przeróbki kolczyków na bardziej lub mniej ozdobne.
To, co robiła Claire w zakresie dziewiarstwa i jubilerstwa, nie miało jednak nic wspólnego z amatorskimi próbami. Claire tworzyła arcydzieła. Obszerne płaszcze, swetry i kamizele przypominające gobeliny – były na nich liście i kwiaty albo pawie ogony, albo całe miasta i wioski, fale oceanu, latarnie morskie, łodzie bretońskich rybaków. Sprzedawała je za pośrednictwem Internetu – miała swoją stronę, ostatnio coraz częściej odwiedzaną, coś w rodzaju internetowej galerii. Pokazywała tam nie tylko własne wyroby dziewiarskie, ale i biżuterię. Wisiory, kolczyki, bransoletki. Ze srebra albo brązu. Z półszlachetnymi kamieniami – kochała zwłaszcza zieleń i błękit mieniących się jak ocean w słońcu labradorytów, ale też słonecznie złoty, przezroczysty cytryn. Czasem wykorzystywała lżejsze kamyczki z plaży, małe tutejsze otoczaki, zwane jak naleśniki, galettes (choć to raczej kamyczki były pierwsze). Miała niewielką pracownię na pięterku rodzinnego domu, z oknem, czy raczej okienkiem, wychodzącym na Atlantyk. Ojciec, który za nią przepadał i był szalenie dumny z jej talentów, podśmiewał się dobrodusznie, nazywając ją elektroniczną artystką. Rzeczywiście, nie tylko sprzedawała w Internecie, ale i całe zaopatrzenie w sprzęt, włóczki, narzędzia jubilerskie, kruszce, minerały załatwiała w sieci.
Obydwie umiejętności przywiozła Claire z Rennes, gdzie swego czasu studiowała na wydziale nauk ścisłych uniwersytetu. Nawiasem mówiąc, były to jedyne lata w jej życiu całkowicie wolne od podskórnego strachu przed oceanem.
Oczywiście, na uniwersytecie nie uczono jej ani robótek na drutach, ani jubilerstwa.
Pierwsze pokazała jej matka przyjaciółki z roku. Madame Marivon Dulac była zapaloną „druciarką” – ubierała się wyłącznie w suknie, swetry i spódnice własnej produkcji. Miała do tego świetną figurę – była szczupła i wysoka. Nieduża i kulkowata Claire z dzianin mogła bezkarnie nosić wyłącznie swetry i kamizele. Tylko pierwsza kamizelka, którą zrobiła dla Jeanne, córki madame, była jednobarwna. Wprawiwszy się w różnych ściegach i dziewiarskich sztuczkach, Claire zaczęła łączyć kolory. Madame Marivon tego nie robiła. Teorię znała doskonale, lecz zbyt skomplikowane wzory nie wychodziły jej za dobrze i na ogół poprzestawała na szlachetnej, geometrycznej prostocie. Kwadraty, prostokąty innych kolorów, obramowania – i starczy. Z całą życzliwością przestrzegała więc Claire przed mnożeniem barw. Okazało się jednak niebawem, że dla dziewczyny jest to po prostu bułka z masłem. Zabawa. Druty śmigały w małych dłoniach, a dokoła rosły zwały różnokolorowych włóczek.
– One cię kochają! – powiedziała kiedyś madame z podziwem.
– Kto mnie kocha? – nie zrozumiała Claire.
Madame zamachała rękami.
– Druty cię kochają! Włóczka cię kocha! Patrz, nawet ci się nie plącze! No tak, masz zdolności matematyczne, te wszystkie obliczenia to dla ciebie drobiazg, a ja zawsze zapominam o jakichś oczkach albo robię o jedno za dużo… Mój Boże, jak pięknie ci to wychodzi! Czuję, że będę kiedyś z ciebie dumna i będę wszystkim opowiadała, że to ja cię nauczyłam pierwszego ściegu! Już jestem dumna. Claire, czy to co widzę, to dachy domów?
Claire skinęła głową.
– To będzie miasteczko. Głównie na plecach, ale na przody też wchodzi wzór. Nieduże miasteczko, takie jak Audierne albo coś w tym rodzaju.
– Mnie to przypomina raczej Douarnenez – orzekła ze znawstwem madame i roześmiała się. – Ta rzeka na dole i ten most. Powinnaś jeszcze wrobić ten stary latarniowiec, który tam stoi… Och, nieważne. Przecież to taka synteza miasteczka. Można zobaczyć, co się chce. Piękne, naprawdę piękne. Pokaż lewą stronę!
Teraz Claire się roześmiała i pokazała lewą stronę roboty. Nic się nie plątało. Madame potrząsnęła głową z podziwem.
– Nie wierzę. Nigdy w życiu nie zrobiłam tak porządnie niczego. Niczego, powiadam. To jest twoja druga próba? Mój Boże, to jaka będzie trzecia?
– Trzecia będzie dla pani – obiecała Claire, bardzo zadowolona z pochwały. – Chce pani miasteczko czy może wielkie miasto, takie z katedrą, albo jakąś przyrodę? Ja bym panią widziała w kolorowych liściach.
– To zrób mi jesień, kochana. Dasz radę? Bo domki to jednak kąty proste… Nie, co ja mówię! Oczywiście, że dasz radę. Moje przyjaciółki oszaleją!
– Najpierw oszaleją przyjaciółki Jeanne – podsumowała rozmowę Claire, chichocząc pod nosem.
Rzeczywiście. Po kilku tygodniach skończyła Miasteczko, zabrała przyjaciółce tamtą, niezupełnie dokładnie zrobioną, kamizelę (zamierzała ją spruć, żeby nie patrzyć na własne błędy) i podarowała jej nowiutkie wdzianko. Połowa studentek uniwersytetu w Rennes dostała gorączki spowodowanej zdrową kobiecą zazdrością. Po następnych kilku tygodniach przyjaciółki madame Marivon dostały dokładnie takiej samej gorączki na widok Miedzianej Jesieni. Madame przefarbowała włosy na rudo, żeby zgadzać się kolorystycznie ze swoim imponującym okryciem. Tak jak przewidziała to Claire, jej mistrzyni wyglądała oszałamiająco.
– Czuję się jak królowa – wyznała autorce płaszcza, obracając się przed lustrem. – Chociaż nie wiem, czy królowe ubierały się w gobeliny.
– Raczej wieszały je na ścianach – odrzekła, śmiejąc się, Claire. – Pani ma fantastyczną figurę, mogłam sobie zaszaleć.
– Nie mam pojęcia, jak poradziłaś sobie ze zliczaniem tych wszystkich oczek. Przecież to olbrzymia dzianina, nie wiem, hektar chyba…
– Oczka to nic. Ale pod koniec roboty taka prozaiczna rzecz, jak przytrzymanie tego wszystkiego… to jest dopiero wyzwanie.
– No właśnie! A ty masz takie małe rączki! Jak dajesz radę?
– Siłą woli i charakteru. Wyobrażam sobie te okrzyki zachwytu i jakoś idzie.
Madame poczuła się w obowiązku natychmiastowego wydania kilkunastu kolejnych okrzyków zachwytu, po czym zaproponowała Claire, że jej zapłaci.
Dziewczyna pokręciła głową.
– Nie ma mowy. Pani mnie nauczyła robić na drutach i to jest podziękowanie. Poza tym jest pani dla mnie jak druga mama… kiedy miałam grypę, pani się o mnie tak troszczyła… Jednym słowem, mowy nie ma. Chyba że on się pani nie podoba, to mogę zabrać…
– Oszalałaś, dziecko, z kretesem! To najpiękniejsza rzecz, jaką miałam w życiu!
Madame trochę się jakby zapowietrzyła, a po sekundzie błysnęła oczami i uderzyła dłonią w stół.
– Coś mi przyszło do głowy – zawiadomiła Claire. – Ten dom zawsze był spory, a po śmierci mojego Nicolasa jest za duży na nas dwie. Gdybyś chciała zamieszkać z nami, zapraszam cię serdecznie. Chyba że wolisz kampus.
Claire nie wolała kampusu. Był duży, gwarny i nieco nadmiernie wesoły, a ona kochała spokój. Dom Jeanne i jej matki bardzo lubiła i z przyjemnością przesiadywała u obu pań. Nie miała jednak pewności, czy wypada jej przyjmować taką propozycję.
Madame zauważyła jej wahanie natychmiast i machnęła ręką.
– Bez skrupułów, moja droga. Zawsze chciałam mieć dwie córki, ale Nicolas dał mi jedną i umarł. Swoją drogą, co za ironia! To kobiety umierają przy porodzie. Mężczyzna ma obowiązek żyć i kobietę wspierać. Oraz własne dziecko.
– Ale przecież mąż pani nie umarł przy porodzie…
Madame podniosła do góry zielone oczy w otoczeniu kilku odcieni brązu i pokiwała głową nad losem własnym i swego męża Nicolasa. Potem spojrzała na Claire i nieoczekiwanie wybuchnęła śmiechem.
– Mój Boże, właśnie że umarł przy porodzie… Nie powinnam się śmiać i przez długie lata się nie śmiałam, tylko płakałam, ale przecież on dokładnie to zrobił! Umarł przy porodzie, tyle że moim. Dostał zawału i padł jak ścięty kwiat! A mówiłam, że to idiotyczne, dopuszczać mężczyznę do asystowania przy porodzie własnej żony. Jeszcze pępowinę zdążył przeciąć i powiedział: „Moja kochana Jeanne, moja najmilsza córeczka”. I koniec. Po mężu! Dostałam takiego szoku, że biedna Jeanne musiała się chować na sztucznych odżywkach zamiast na matczynym mleku! Pomijając to, że wcale nie miała być Jeanne, tylko Tristana. Nie po babce Nicolasa, tylko po mojej. Jeanne miała być druga. No i nie zdążył mi tej drugiej dać!
Claire nie bardzo wiedziała, czy może się śmiać, czy powinna zachować powagę, ale spojrzała na chichoczącą madame i nie wytrzymała. Po chwili obie wycierały załzawione oczy.
– Przepraszam – zaczęła Claire, ale madame tylko machnęła ręką.
– Nie przepraszaj, bo nie ma za co. Zastanów się spokojnie, czy wolisz swój okropny kampus, czy pomieszkasz te kilka lat z nami, i daj mi znać, co zdecydowałaś. Nie spiesz się. Żebyś nie żałowała. Chociaż przecież w każdej chwili mogłabyś się wyprowadzić, gdyby coś ci nie pasowało.
Ale Claire już czuła, że się nie wyprowadzi, bo kiedy się wprowadzi, wszystko jej będzie pasowało. Niewielki biały domek ze stromym dachem pokrytym ciemnoszarą dachówką, otoczony niezbyt dużym ogródkiem, podobał jej się od chwili, kiedy Jeanne po raz pierwszy zaprosiła ją na obiad do swojej mamy. Stał przy Rue de Hyl, tworzącej jakby jedną dużą pętlę i dwie mniejsze wiszące na ogonkach… tak to w każdym razie wyglądało na planie miasta. Dom stał przy końcu ogonka średniej z trzech pętli. Na dole miał salon, kuchnię, łazienkę i pokój madame, góra podzielona była na dwa pokoje z mansardowymi oknami. Jeden z nich zajmowała Jeanne, drugi pełnił funkcję gościnnego.
No więc zagościła w nim Claire i przemieszkała tam całe cztery lata. Jeanne była zachwycona towarzystwem przyjaciółki, madame Marivon również. W czasie akademickich wakacji lokatorka ustępowała miejsca letnikom, a sama wracała na swoją wyspę.
Na kampusie de Bealieu odżałowano jakoś zniknięcie średnio towarzyskiej dziewczyny. Był jednak ktoś, kto nie mógł odżałować.
Hervé Loussaut, równolatek Claire i jej przyjaciel od dzieciństwa (na wyspie mieszkał w domu tuż obok), studiował w Rennes informatykę. W przeciwieństwie do swojej odwiecznej kumpelki dostał od natury w prezencie naprawdę nadzwyczajną urodę. Jeśli ktoś pamięta, jak wyglądał Alain Delon w młodości, to już wie, jak wyglądał Hervé. Kto Delona nie znał, niech zajrzy do Internetu, a dowie się. Kobietom polecamy szczególnie.
Zasadniczą różnicą między przepięknym Delonem a przepięknym Hervé było to, że ten pierwszy był (w każdym razie na zdjęciach) zawsze pochmurny, a jego młodszy sobowtór zazwyczaj uśmiechał się łagodnie. Można było przypuszczać, że jest odrobinę gamoniem – i rzeczywiście, trochę nim był, ale jego uroda z reguły nie pozwalała (zwłaszcza kobietom) w to uwierzyć.
Podkochiwać się w Claire Hervé zaczął jakieś dwa lata przed maturą, ale wrodzona nieśmiałość nie pozwoliła mu się ujawnić. Był o krok od przełamania tej nieśmiałości, kiedy pojawiła się przed nimi perspektywa rozstania. Ale kiedy się okazało, że będą studiować na tym samym uniwersytecie i mieszkać na tym samym kampusie, kamień spadł mu z serca i postanowił jeszcze zaczekać z aktem odwagi. Poza tym – myślał sobie – może niespodziewanie w tym tłumie dziewczyn spotkam kogoś, kto sprawi, że miłość do Claire okaże się pomyłką… co wtedy?
Jak dotąd jednak nikt podobny się Hervé nie objawił. Były, owszem, dziewczyny piękniejsze, ale milszej nie było ani jednej. W każdym razie według jego kryteriów. Kiedy Claire wyprowadziła się z kampusu, Hervé poczuł się obrzydliwie osamotniony. Postanowił umawiać się z nią jak najczęściej – do kina, na spacery, do ulubionej przez studentów kreperii, czyli knajpki naleśnikowej, gdziekolwiek!
Niestety, Claire już wpadła w szpony druciarskiego nałogu i biedny Hervé miał ją dla siebie (w sensie jedynie koleżeńskim!) o wiele rzadziej, niżby chciał. Paradoksalnie – im rzadziej ją widywał, tym bardziej się do niej przywiązywał.
Któregoś dnia postanowił nieco zacieśnić zażyłość, jaka łączyła ich od dzieciństwa. Nie, nie pomyślał jeszcze o zmianie niewinnego charakteru owej zażyłości – jak już wspominaliśmy, był troszkę gamoniem. Poczuł natomiast kategoryczny imperatyw nakazujący mu ofiarowanie Claire jakiegoś pięknego prezentu. Po kilku konsultacjach z koleżankami z roku był gotów do czynu.
Biedny Hervé! Nie przypuszczał, że szlachetne zamiary obrócą się przeciw niemu.
Ba! Gdyby przypuszczał, raczej ofiarowałby jej koraliki z plastyku!
W dniu urodzin Claire zaprosił ją do rozkosznej kafejki w pobliżu uniwersytetu i zamówiwszy kawę, lody oraz białe wino, podarował jej wisior z oksydowanego srebra, z zielono połyskującym labradorytem w środku. Wisior miał kształt liścia jesionu i w sumie był dość prosty. Ale w swej prostocie przepiękny.
– O mamo, jaki on śliczny – wyszeptała Claire z nabożnym podziwem. – Hervé, dziękuję ci, jesteś kochany. Skąd wytrzasnąłeś takie cudo?
– Ty też jesteś kochana. Skąd wytrzasnąłem cudo? Miałem ci nie mówić i udawać tajemniczego, ale wiesz, że nie potrafię. Taki jeden to robi, nawet niedaleko. Ma pracownię jubilerską, razem z ojcem. Ojciec robi jakoś inaczej, starymi metodami, coś mi mówili, ale zapomniałem. A syn rzeźbi takie, o, jak widzisz. Dziewczyny mnie tam zaprowadziły, z mojego wydziału.
– On ma jeszcze inne?
– A co, chcesz zamienić?
– Oszalałeś. Chcę zobaczyć tego więcej!
Godzinę później Hervé pomyślał z niejakim żalem, że na jego widok oczy Claire nigdy tak nie błyszczały. A przecież był o tyle przystojniejszy od małego, pękatego syna jubilera, który teraz puszył się jak prawdziwy galijski kogut, pokazując oczarowanej dziewczynie wisiory, bransolety i pierścionki, a każdy – trzeba mu to było przyznać, niestety! – każdy był małym dziełem sztuki. Miały swoje nazwy (mocno poetyckie jak na takiego tłustego kurdupla – pomyślał z irytacją Hervé), nawiązujące do celtyckich legend, starych ballad, dawnych wierzeń. Oksydowane i polerowane srebro albo brąz wiły się wokół barwnych minerałów, wśród których królowały: opalizujący na zielono i niebiesko labradoryt, złocisty cytryn, czerwonawy karneol, ciemnoniebieski lapis lazuli. Niektóre biżutki ozdabiały misterne ornamenty, większość jednak charakteryzowała szlachetna prostota.
Claire miała coraz większe oczy i widać było, że z własnej woli nie wyjdzie z tej pracowni.
– Czy ja bym mogła kiedyś zobaczyć, jak to się robi? – spytała w końcu niemal bez tchu. – To bardzo skomplikowane?
– Czy ja wiem? – Syn jubilera zaśmiał się. – Niespecjalnie. No, trochę talentu trzeba mieć – dodał skromnie. – Teraz używa się tak zwanych glinek metali, one się łatwo dają obrabiać. Chcesz zobaczyć, jak to się robi?
– O matko! Pewnie, że chcę. A mogę?
– A możesz. Wpadnij na przykład jutro po południu, mam do zrobienia takiego małego korrigana dla jednej pani, to będzie, oczywiście, płaskorzeźbka na srebrnym medalionie.
– Z jakimś kamykiem?
– Nie, kamienie mi do niego nie pasują, ale za to dam trochę emalii. Co ja ci będę opowiadał, przyjdź, a zobaczysz.
I w ten sposób mały bretoński skrzat z łajdackim wyrazem twarzy, zastygły w srebrnej płytce z odrobiną zielonej emalii, odbił studentowi dziewczynę… No, nie do końca, ale wiele popołudniowych godzin, które można było spędzić razem w kinie albo na spacerach, albo jeszcze inaczej, zostało bezpowrotnie straconych.
Oczywiście, wyłącznie w oczach Hervé. Claire uważała swoje popołudnia i wieczory w jubilerskiej pracowni za doskonale wykorzystane. Druty i włóczka chwilowo poszły w odstawkę. Dziewczyna całkowicie oddała się formowaniu, polerowaniu, oksydowaniu, emaliowaniu, technice wire wrapping i wprawianiu kamieni. Bardzo polubiła pękatego Paula i jego nie mniej pękatego tatusia – poważne słowo „ojciec” jakoś nie pasowało do pogodnego miłośnika życia we wszelkich jego przejawach, Jean-Luca Pourbaix. Sympatia została odwzajemniona. Obaj panowie chętnie wtajemniczali Claire w arkana swojej sztuki, ona zaś, pojętna uczennica, niebawem zaczęła im się odwdzięczać coraz piękniejszymi biżutkami. Traktowała to jako zapłatę za nauki. Po roku była równie dobra jak Paul. Pracowni jednak nie opuściła, zaczęła natomiast otrzymywać honoraria.
Starszy pan Pourbaix zaczął ją traktować niemal jak córkę. Początkowo miał nadzieję, że może Claire zostanie jego synową, ale nadzieje mu przeszły, kiedy zobaczył tego przystojnego gamonia, który po nią przychodził wieczorami. Bardzo żałował, bardzo. Ale nie ma się co dziwić. Porównanie Paula z gamoniem – pod względem męskiej urody – wypadało zdecydowanie na niekorzyść syna. A tyle razy mu się mówiło, że powinien mniej jeść! W swoim czasie pan Jean-Luc Pourbaix pilnował się w tym względzie, dopóki zwiewna Marie nie została jego żoną. Po prawdzie to i ona dość szybko po ślubie przestała być zwiewna.
Claire też wcale łątką nie jest. Ale taka miła! I taka utalentowana! Och, Paul, Paul, ty ośle!
Biżuteryjny szał opuścił Claire po dwóch latach. Powróciła do dziergania. Nie do końca jednak. Połowę wolnego od nauki czasu nadal poświęcała wytwarzaniu dzieł sztuki jubilerskiej, drugą połowę zaś wytwarzaniu dzieł sztuki dziewiarskiej.
Dla Hervé pozostawała jej… trzecia połowa. Raczej niewielka, mówiąc uczciwie.
Kiedy skończyła studia i żegnała się z jubilerami – z poczciwych, błękitnych jak u niemowlęcia oczek pana Pourbaix starszego popłynęły autentyczne łzy. Paul był bliski rozklejenia się, ale jakoś trzymał pion.
Claire wyściskała ich obu i obsypała tysiącznymi podziękowaniami za bezcenne nauki. Nie spłakała się wprawdzie tak rzetelnie jak tatunio Pourbaix, ale kilka łez uroniła.
– Odwiedzaj nas, dziecko, jeśli będziesz w Rennes. Będzie nam ciebie bardzo brakowało.
– Na pewno będę was odwiedzać. Mnie też będzie was brakowało. Nie wiem, jak wam dziękować…
– Nie dziękuj, odwdzięczyłaś się tysiąc razy. Paul, daj jej nasz prezent!
Paul kiwnął głową i wyjął z szuflady małe ozdobne pudełeczko, jedno z tych, w które pakowali swoje wyroby.
– To dla ciebie, żebyś o nas nie zapomniała. Tato zrobił łańcuch, a ja medalion. Pamiętasz, jakie miałem zamówienie, kiedy do nas przyszłaś pierwszy raz?
– Korrigana…
Claire otworzyła pudełeczko. W środku leżał srebrny wisior. Mały, kudłaty na głowie skrzat, z lekko łajdackim wyrazem twarzy – jak to u korriganów – miał w stosownym miejscu małe serce z czerwonej emalii… o, do licha, serce było podwójne, jak gdyby nałożone jedno na drugie. Ojciec i syn Pourbaix wyrazili w ten sposób swoje uczucia.
– Kocham was! – zawołała Claire impulsywnie i po raz kolejny wyściskała obydwu. – Wisiorek jest uroczy! I ten łańcuszek, cudo. Unikat. Jedyny na świecie. Będę go nosić i na pewno nigdy was nie zapomnę!
Pożegnanie z madame Marivon było równie serdeczne, aczkolwiek nie aż tak wzruszające. Kobiety czasem bywają przytomniejsze od mężczyzn. Madame podarowała swojej lokatorce piękny, lekki jak piórko i ciepły jak piecyk szal własnej roboty.
– W sam raz na paskudne pogody na tej twojej wyspie – powiedziała.
Lokatorka odwdzięczyła się kamizelą z motywem kwietnej łąki.
Kiedy Hervé przyjechał swoim trochę tylko rozklekotanym terenowym nissanem, aby ostatecznie zabrać Claire z małego domku przy Rue de Hyl, złapał się teatralnym gestem za głowę. To, co dziewczyna przywiozła z sobą, kiedy zaczynała studia na uniwersytecie, nadal mieściło się grzecznie w dwóch walizkach. Poza tym jednak na chodniku przed domem kłębiły się masy kolorowych włóczek w różnych torbach, jakieś pozaczynane kawałki robótek w reklamówkach i koszyczkach, a zewsząd sterczały druty, stwarzając przechodniom niebezpieczeństwo nadziania się na ostre końce. Doszła do tego jeszcze jedna niewielka walizeczka, dość ciężka. Były w niej materiały i narzędzia – zaczątek przyszłej pracowni biżuterii artystycznej. Częściowo otrzymane w prezencie od panów Pourbaix, częściowo za ich radą kupione, przeważnie w Internecie.
Hervé wziął głęboki oddech, zapełnił dobytkiem przyjaciółki spory bagażnik nissana oraz jego tył (jak to dobrze, że swoje rzeczy odwiózł na wyspę już miesiąc temu, wcześniej zakończywszy sprawy uczelniane), pożegnał uprzejmie madame Marivon, przeczekał kolejne rzucanie się sobie na szyję trzech kobiet (Jeanne była obecna) i w końcu udało mu się wyjechać z gościnnego Rennes.
Po tym znaczącym sukcesie zaraz przyszedł następny. Ponieważ zrobiło się późnawo, stracili szansę dostania się na swoją wyspę, w związku z czym musieli przenocować w motelu po drodze – tam wreszcie Hervé dopadł swoją ukochaną i udowodnił jej, że jest prawdziwym mężczyzną, a nie jakimś tam gamoniem.
•
Kiedy Elżunia Szumacher była małą dziewczynką, żadna babcia nie straszyła jej oceanem. Dla babci Heli Szumacherowej ocean był pojęciem abstrakcyjnym, ponieważ babcia Hela, doskonała akuszerka, czyli położna, nigdy w życiu nie wystawiła nosa poza rodzinne Zagłębie. Podobnie dziadek Józef Szumacher, właściciel sklepiku typu „szwarc, mydło i powidło”. Co innego dziadkowie ze strony mamy, Anny Szumacher z domu Gros. Nie to, żeby dziadkowie Grosowie widzieli ocean, broń Boże, nie było ich stać na dalekie podróże. Za to oboje byli nauczycielami – babcia Jania uczyła małe dzieci wszystkiego, a dziadek Zenek starsze dzieci geografii. Mieli więc pewne pojęcie w tej kwestii. Jak również w kwestii gór i rozmaitych krain. Czasami obiecywali wnuczce, że gdy dorośnie, nauczą ją wszystkiego o świecie. A czasami zabierali ją na spacer, na górę Dorotkę i pokazywali Grodziec, domy, rzekę Brynicę, kominy fabryczne, szmat śląsko-zagłębiowskiej ziemi i cementownię, w której pracował jej tata, inżynier Anzelm Szumacher.
Małą Elżunię straszyło zupełnie co innego, a mianowicie wojna. Oczywiście, wojny w Grodźcu właściwie nie było, a w każdym razie nie było jej widać na podwórku domu u stóp góry Dorotki, z widokiem na kościół świętej Doroty. Czasami jednak starsi o niej mówili i Elżunia szybko zauważyła, że kiedy padało to słowo, dorośli pochmurnieli i zaczynali mówić półgłosem. Najwyraźniej było to złe słowo. Podobnie jak słowo „Niemcy”. Kiedy jednak próbowała się jakoś dowiedzieć, o co chodzi, prosiła mamę albo tatę czy któregoś z dziadków, żeby jej wytłumaczyli – zazwyczaj kończyło się na tym, że tata brał ją na kolana i podrzucając do góry, śpiewał wesoło:
– NaBoleradzu, naprzykopie
niedotykane ziele,
naBoleradzu ładni chłopcy,
ale ich niewiele…
Elżunia natychmiast zapominała o swoich dociekaniach, łapała ojca z obu stron za uszy i podskakiwała na jego kolanach coraz wyżej. Temat rozwiewał się w powietrzu.
Któregoś dnia – Elżunia prawie zaczynała już szósty rok i uważała się za doskonale zorientowaną we wszystkich sprawach tego świata – rodziców odwiedził ważny gość. Musiał być ważny, skoro Elżunia jednym ruchem maminej ręki została „sprzątnięta” do kuchni, gdzie babcia gotowała obiad. Babcia Jania, zazwyczaj uosobienie łagodności, tym razem miała zaciśnięte usta i wyraz twarzy mówiący: „Bez kija ani przystąp”.
Elżunia chciała ją wypytać, o co chodzi, ale babcia zbyła ją byle czym, a potem poprosiła o pomoc przy lepieniu pierożków. Dziewczynka właśnie opanowała tę trudną sztukę i była bardzo dumna z własnej umiejętności zakręcania pierogom falbanek, zajęła się więc pracą i zapomniała o gościu.
Trzaśnięcie drzwi obwieściło jego wyjście. Mama z tatą, bladzi i zdenerwowani, stanęli w drzwiach kuchni.
– Wójt – zakomunikował krótko ojciec.
– Wiem. Czego chciał? – spytała równie krótko babcia.
Ojciec zawahał się i spojrzał na Elżunię, stojącą jak trusia z umączonymi łapkami i wielkim pytaniem w błękitnych oczach. Nawet z tym pierogiem w garści wyglądała jak mały aniołek. Westchnął ciężko.
– Chyba już trzeba zacząć mówić o tych rzeczach przy dziecku – powiedział niepewnie.
– Nie jestem dzieckiem – oburzył się pierogowy aniołek.
– Jesteś, jesteś. – Ojciec znowu westchnął. – Ale trzeba, żebyś o pewnych rzeczach już wiedziała. Ja ci potem wszystko dokładnie objaśnię. Na razie powiem babci, dobrze? A ty pamiętaj, że o tym, co mówimy w domu, nie wolno nigdzie opowiadać. Nigdzie i nikomu.
– Bo jest wojna?
– Tak, kochanie. Bo jest wojna. Naprawdę, potem ci wszystko wyjaśnię, córeczko, a teraz słuchaj. No więc, proszę mamy, tak jak się spodziewaliśmy, pan wójt przyszedł do nas z propozycją, żebyśmy podpisali volkslistę. Chyba mu zresztą chodziło głównie o moją mamę, bo według niego to nie jest w porządku, żeby polska akuszerka sprowadzała na świat niemieckie dzieci. Z drugiej strony, wiadomo, że mama jest wspaniała i kobiety wójta zagryzą, jakby jej zrobił krzywdę. On sobie umyślił, że z naszymi nazwiskami to będzie łatwe, pisownię Szumacherów się zmieni na niemiecką, Grosom dołoży się jeszcze jedno „s” i wszystko będzie cacy. Urodę mamy nordycką, czy tam aryjską, nie pamiętam, jak on nas tam określił. W każdym razie jego zdaniem nadajemy się na Niemców.
– Coście mu powiedzieli?
Jej córka i zięć jednocześnie wzruszyli ramionami. Babcia skinęła głową.
– No tak.
– Nic nie rozumiem – zgłosiła pretensję Elżunia. – Tacimku, miałeś mi wytłumaczyć…
– Dobrze, kochanie, pamiętam. Dokończcie z babcią Janią ten obiad, zjemy, a potem zabiorę cię na spacer i porozmawiamy jak dorośli.
Zanim babcia Jania wykończyła pierogi i doprawiła zupę, do domu wróciła babcia Hela, a zaraz po niej pojawił się dziadek Zenek. Usłyszeli lakoniczny komunikat i nie skomentowali go, podobnie jak babcia Jania.
Atmosfera przy stole w ogóle nie przypominała codziennej beztroski, jaką prezentowała na ogół rodzina. Elżunia wyraźnie czuła, że coś złego się dzieje. No tak, wojna.
Po obiedzie ojciec, który zawsze dotrzymywał słowa danego swojej małej córeczce, oświadczył, że teraz idzie z nią na górę Dorotkę, gdzie będą omawiać sprawy rodzinne i państwowe. Tak powiedział. Rodzinne i państwowe. Zabrzmiało to godnie.
– Tato – poprosił jeszcze dziadka Zenka. – Gdyby ojciec zechciał…
– Wiem, rozumiem – przerwał mu dziadek. – Skoczę do sklepu, powiem Józefowi, co się dzieje. Czemu nie przyszedł na obiad?
– Pracownik zachorował – poinformowała go mama. – Tatuś nie mógł zostawić sklepu. Słuchajcie, wyjdziemy razem, ja też pójdę na Dorotkę. Pomodlę się w kościele, może święta Dorota jakoś nas uchroni przed kłopotami…
– Święta Dorota chroni od kłopota – mruknął jej mąż. – Anulko, może niepotrzebnie kraczemy, pamiętaj, że nie ma tu lepszej akuszerki niż moja mama… jest potrzebna wójtowi, on sam jeszcze może mieć dzieci, to u kogo będzie chciała rodzić pani wójtowa? Tylko u pani Szumacherowej…
– Pamiętam. A ty pamiętasz, że jak Kloce odmówili podpisania volkslisty, to dwa tygodnie później pojechali do Niemiec na roboty, wszyscy trzej?
– Optymizmu, kobieto! Wszystko będzie dobrze.
– Nie denerwuj mnie, mężu! Robię, co mogę… ale się martwię – dokończyła prawie szeptem.
Mąż przygarnął ją i ucałował w czubek głowy. Anna Szumacher wysunęła się z jego ramion i pospiesznie wyszła przed dom. Po chwili szybkim krokiem szła w stronę kościoła na wzgórzu.
– A my sobie pomalutku – oznajmił tata. – Znajdziemy ładne miejsce, usiądziemy i uświadomimy naszą małą córeczkę.
Ładne miejsce było mniej więcej w połowie zbocza, w każdym razie ani ojcu, ani córce nie chciało się iść dalej.
Nie można powiedzieć, żeby Elżunia zrozumiała wszystko, co usłyszała od swojego ukochanego tacimka. Niemniej zrozumiała sporo i posmutniała.
Posmutniałaby jeszcze bardziej, gdyby wiedziała, że za miesiąc tacimek zniknie.
•
Bracia Egon i Erwin Zacharzewscy opuścili bezpieczny pokład LOT-owskiego embraera i znaleźli się w kotle lotniska de Gaulle’a w Paryżu. Lotnisko to zbrzydziło ich natychmiast, obaj bowiem z natury byli spokojnymi ludźmi i nie znosili tłoku, hałasu i przepychanek. Gdyby zamiast nich był tu ich ojciec, czułby się zachwycony i w swoim żywiole. Cóż, kiedy obaj najwyraźniej wrodzili się w mamusię. Mamusia, kobieta anielskiego usposobienia, była biologiem morza, pracowała w Morskim Instytucie Rybackim w Gdyni, a jej mąż śmiał się, że przez to upodobniła się charakterologicznie do swoich „klientów” – ryb i innych morskich żyjątek. On sam był swego czasu gdańskim dziennikarzem prasowym, typowym pistoletem, którego wszędzie pełno, bez którego nie odbyłaby się żadna awantura w mieście, żadna afera, rewolucja i tak dalej. No, kilka rewolucji w Gdańsku miał, więc w sumie uważał się za spełnionego zawodowo.
Jego synowie (imiona mówią same za siebie) mieli pójść śladami ojca. Tak to sobie wymarzył. Ale im obydwu cierpła skóra za uszami na samą myśl o wykłócaniu się, przyciskaniu do muru, chytrym wyciąganiu zeznań. Ostatecznie starszy, Egon, został, jak matka, biologiem – tyle że lądowym. Entomologiem. Jakby powiedział Gałczyński: badaczem owadzich nogów. Wybrał sobie dziwną specjalizację (to znaczy dziwił się ojciec, matka świetnie rozumiała synka) – chrząszcze z rodziny kusakowatych. W efekcie wylądował w Karkonoskim Parku Narodowym, gdzie uwił sobie gniazdko i czuł się znakomicie, mając do towarzystwa ponad tysiąc trzysta gatunków chrząszczy. W tym swoje ukochane Staphylinidae.
Erwin, młodszy Zacharzewski, też wykazał się dziwnymi (w rozumieniu tatusia) upodobaniami: lubił młodzież. Mało tego – lubił uczyć młodzież. Skończył studia historyczne, podziękował za propozycję pozostania na uczelni i poszukał sobie liceum, żeby móc robić to, na co miał ochotę. Znalazł takie ni mniej, ni więcej tylko w Karpaczu – uczciwie mówiąc, znalazł mu je brat, który chciał go ściągnąć do siebie. Erwin, bardzo zadowolony, rozwinął talenta i dał się poznać z tak dobrej strony, że w wieku dwudziestu siedmiu lat został zastępcą dyrektora szkoły. Obecnie miał lat dwadzieścia osiem i we wrześniu czekał na niego pełny etat dyrektorski: jego poprzednik był kobietą w ciąży, a kiedy przyszły na świat trojaczki, z bólem serca musiał pożegnać się z pracą zawodową i poświęcić rodzinie.
Obaj bracia poczuli się w Karkonoszach, jakby tu przyszli na świat i nigdy w życiu nie wyjeżdżali. Przypuszczali, że to geny po cioci.
Ciocia, Bogusia Januszewicz, rodzona siostra Gabriela Zacharzewskiego, mieszkała w uroczej karkonoskiej wsi rozłożonej na zboczach i w dolinkach górskich. Wioska od jednej z otaczających ją gór wzięła nazwę Zachełmie. Sam Chełm nie był przesadnie wysoki, niecałe pięćset metrów. Ale były też inne – zielone, zalesione kopki, tu i ówdzie przetykane skałkami i skalnymi dziurami. A wysoko nad Zachełmiem stał majestatyczny Mały Szyszak, wtopiony w główny grzbiet Karkonoszy.
Ciocia Bogusia była pielęgniarką, i stąd cały kłopot.
Pracowała w jeleniogórskim szpitalu jako przełożona pielęgniarek na internie, a poza tym była serdecznie, choć platonicznie (miała własną sporą, kochaną i kochającą rodzinę) zaprzyjaźniona z ordynatorem tejże interny, doktorem Jerzym Dzierzbowskim, również mieszkańcem Zachełmia. Onże miał nieszczęście poważnie zachorować i przewidując własny koniec, zwierzył się ciotce Bogusi oraz powierzył jej niebywale ważną misję.
A ona przekazała tę misję bratankom.
W rezultacie stali teraz obaj w kotłującym się tłumie na paryskim lotnisku i mieli obłęd w oczach.
– Tam – powiedział Egon i wskazał ręką jakiś kierunek. – Tam będą oddawać bagaże.
Bracia popędzili za strzałkami z kilkujęzycznymi informacjami, że bagaż jest TAM.
– Słuchaj – odezwał się z kolei Erwin. – Ja nie będę nic kombinował z żadnymi kolejkami, rerami, metrami i Bóg wie czym. Ja mam oszczędności i ja wsiadam do taksówki. Nie dam się zwariować.
– Doskonale. Jestem z tobą, bracie. Cholera, to jednak nie było tam. Nie wiesz, co robią, jak się człowiek nie zgłosi w porę po walizki?
– Nie wiem. Jakiś czas one chyba jeżdżą na tej taśmie. Nienawidzę takich tłumów. Chodź tędy.
– Czekaj, spytam funkcyjnego!
Elegancki funkcyjny z angielskim opanowanym do perfekcji wskazał im właściwą drogę. Kilka minut później bracia z obłędem w oczach już znacznie mniejszym wsiadali do taksówki.
– Gar Mąparnas, siwuple – zadysponował Egon, który słyszał o tym, że Francuzi wolą jak się do nich mówi po francusku. Usilnie starał się akcentować wszystko na ostatniej sylabie.
Taksówkarz, o dziwo, zrozumiał i kiwnął głową.
– La Pologne – powiedział z miłym uśmiechem. – Walęsa. Tusk!
– O, uiiii – potwierdził z ulgą Egon. – Ziuuu. Jedziemy. Teżewe. Bretania. La Bretań. Kęper.
– Bretagne, jecomprends. S’il vous plaît. Vacanses? Le tourisme?
– O, ną – jęknął Erwin z tym samym akcentem, co brat. – Mission impossible…
Kierowca wybuchnął śmiechem pełnym sympatii do dwóch zagubionych nieco Polaków. Po drodze usiłował im tłumaczyć, co właśnie widzą, a oni, choć rozumieli go tylko częściowo, grzecznie wykazywali zainteresowanie wszystkim.
W rezultacie dojechali na dworzec Montparnasse nieomal zaprzyjaźnieni. Sympatyczny taksówkarz stanął dokładnie przed właściwym wejściem. Znowu coś gadał, z czego oni zrozumieli, że on im życzy bonne chance. Znaczy: powodzenia.
Pożegnali go serdecznie, wzięli plecaki i weszli w dworcową czeluść. Kocioł panował tu prawie taki jak na lotnisku, ale już się troszkę uodpornili. Wszak od godziny byli w Paryżu!
– Gdzie tu są TGV? – spytał Egon. – Masz jakiś pomysł?
– Moim zdaniem wszędzie – mruknął Erwin. – Rozejrzyj się, człowieku.
W istocie, na peronach przylegających do głównej hali stały srebrne maszyny jak gigantyczne stwory z wydłużonymi pyskami i czerwonymi oczyma świateł.
– O kurczę, ależ one są piękne – zachwycił się starszy brat. – Ciekawe, czy nasz już stoi?
– Chyba nie, mamy jeszcze trzy godziny z hakiem. Zorientujmy się, co i jak, i chodźmy gdzieś coś zjeść. Chyba że wolisz tu…
– Nie, wolę gdzie indziej. Tu jest tablica informacyjna. No, oczywiście, naszego pociągu jeszcze nie ma. Gdzie oni mają oznaczone perony?
– Obawiam się, że nigdzie. Jak jest po ichniemu peron albo tor? Ty sprawdzałeś te rzeczy.
– Voie? – powiedział niepewnie Egon.
– Tam coś jest napisane o voie. Patrz.
Istotnie, na tablicy informacyjnej pod trasami i godzinami odjazdu pociągów widniała informacja: La voie de départ des trains sera affichée 20 minutes avant le départ.
– Na inteligencję trzeba – orzekł stanowczo Erwin. – To całe wuaje, zakładamy, oznacza peron. Départ jak angielskie departur czyli odjazd. Train to pociąg, każdy głupi wie. Sera… nie wiem. Oni tu mają od zarąbania serów. Afiszeee… no to jasne, afiszują. Ogłaszają. Dwadzieścia minutes, wiadomo. Awangarda idzie przed. Ariergarda idzie za. Wszystko rozumiem. Peron odjazdu pociągu afiszuje się dwadzieścia minut przed odjazdem. Ser nam został, ale on chyba nie ma jakiegoś specjalnego znaczenia. To jakiś przyimek albo słowo posiłkowe.
– Piękny język – zachwycił się niespodziewanie Egon. – Będę się go uczył, stary.
– Teraz?
– Później. Chodź, pójdziemy sobie gdzieś. Nie chcę jeść bułki na dworcu. Poza tym widziałem takie jedno duże, chętnie bym to zobaczył z bliska.
Bracia wyszli na słoneczną ulicę. Duże natychmiast rzuciło się obydwu w oczy.
– O, ja wiem, co to jest – pochwalił się Erwin. – Jak guglałem sobie o TGV i dworcu Montparnasse, to mi samo wyskoczyło. To jest, mój drogi, Tour Montparnasse. Znaczy wieża. Dwieście metrów z groszkiem. Na pięćdziesiątym dziewiątym piętrze mają jakieś widoki. Ja bym to chętnie zobaczył.
Niebawem bracia oglądali Paryż z góry i rozpoznawali rozmaite obiekty architektoniczne, znane im dotąd jedynie z obrazków – ruchomych albo nieruchomych. Zidentyfikowali Panteon, bazylikę Sacré-Cœur, Wieżę Eiffla, Notre Dame, dawne więzienie Conciergerie, Łuk Tryumfalny, Luwr, Ogród Luksemburski, dzielnicę La Défense i kilka innych drobiazgów. W Erwinie nagle obudziła się zawodowa żyłka historyczna i Paryż do niego przemówił.
– Co za miasto – mruknął w zadumie. – Pierwszy raz je widzisz, a ono do ciebie gada. Wszystko mi się teraz mętli w głowie: Rewolucja Francuska, noc świętego Bartłomieja, Komuna Paryska, Napoleon, Henryk IV, Król Słońce, de Gaulle i marszałek Foch… Muszę tu kiedyś przyjechać na dłużej. Dotarł do mnie zew minionych wieków, mój bracie.
– Biedaczek – odmruknął jego brat. – Ja tam niczego podobnego nie słyszę. Nic mnie nie woła. Takie wielkie miasto mnie przeraża. Chcę jak najszybciej wrócić do mojej chatki pustelnika i w spokoju oglądać wschody i zachody słońca. A historia jest głównie pasmem morderstw i wszelkiego obrzydlistwa. Nie lubię jej.
– Ja uważam, że to twoje robale są pasmem obrzydlistwa – wyszczerzył się Erwin. – Chodź, znajdziemy coś do jedzenia.
– Owady, głąbie. Chodź, bo już mnie w dołku ściska.
Pokręciwszy się chwilę, bracia trafili na połączenie restauracji z grillem i brasserią o nazwie L’Atlantique. Uznali to za świetny zbieg okoliczności – jechali przecież nad ten ocean. Postanowili, że ryby będą jeść tam, gdzie one są naprawdę świeże, poprosili więc, posługując się angielskim, o porządne porcje mięsa. Dostali całkiem spore steki, jakieś frytki, surówki, dodatki, dołożyli sobie desery i poczuli, że mogą jechać.
W hali dworcowej odbywało się coś dziwnego. Pociągi stały jak przedtem, gotowe do jazdy. Chyba nie były to te same składy, co wcześniej, bo tamte powinny trzy godziny temu odjechać. Zapewne podstawiono nowe. Pod tablicą informacyjną zebrał się tłum pasażerów, spoglądających w górę z wyczekiwaniem. Numerów peronów konsekwentnie na niej nie było.
– Coś mi tu nie gra. – Egon pokręcił głową. – Patrz, wszystkie perony są puste. Normalnie powinno być tak, że ludzie jeżdżą tymi pociągami i wiedzą, skąd one odchodzą. A to wygląda, jakby do ostatniej chwili nic nie było wiadomo.
– Dokładnie tak jest! – warknęła po polsku stojąca obok wiedźmowata staruszka z długim nosem i potarganymi siwymi włosami. – Oni tu sobie urządzają regularnego toto-lotka! Losowanie, cholera! Jedziecie do Bordeaux?
– Nie, my do Quimper, proszę pani – odpowiedział grzecznie Erwin.
– Gdzie to jest? – Staruszka wyglądała na zdziwioną, ale natychmiast trzepnęła się dłonią w czoło. – Dobrze, już nie mów, wiem. Bretania. A po co wy tam jedziecie, chłopcy? Tam strasznie wieje. Jak w Kieleckiem… hehe, mówi się tak jeszcze w kraju? A w Bordeaux są dobre wina, hehe. W Bretanii będziecie się truli cydrem… O Jezusie! Pokazują!
Klapki na tablicy zaczęły się obracać, odsłaniając kolejne numery peronów. Babcia porwała swoją walizę na kółkach i z łoskotem tychże kółek pognała gdzieś w głąb dworca.
– Pomożemy! – Obaj jak na komendę ruszyli za nią.
– Nie trzeba! – wrzasnęła wiedźma. – Pilnujcie swojego, bo nie zdążycie!
Rzeczywiście, niewiele brakowało. Widocznie francuskie koleje nie przewidywały gapiostwa u swoich klientów. Srebrny pociąg zdawał się nie mieć końca, a właściwy wagon znajdował się – no właśnie – na tym końcu oddalonym maksymalnie od głównej hali. Bracia dotarli do niego po kilku minutach, zastanawiając się, ile nerwów kosztują podobne biegi przełajowe ludzi niepełnosprawnych, leciwych, na wózkach…
Obaj z dziecinną ciekawością oczekiwali momentu, kiedy superszybki pociąg ruszy z miejsca. Spodziewali się jakiegoś szarpnięcia, wgniecenia w fotel, czegoś z tej poetyki. TGV sprawił im zawód. Przeoczyli moment dziejowy, bo się zagadali. Podnieśli oczy, a za oknem migały już krajobrazy. Trochę się pocieszyli, kiedy mijali równolegle biegnącą autostradę i wyprzedzali śmigające po niej samochody.
– To nie ma nic wspólnego z Pekape – zachichotał Erwin. – Warto było zapłacić tę kupę forsy, żeby takie sztuki zobaczyć.
– Też mi się podoba – zgodził się jego brat. – Ładna ta Francja, ale strasznie szybko przelatuje. To ja się prześpię.
Po chwili obaj bracia, wreszcie odprężeni, chrapali w najlepsze, ignorując całkowicie malownicze pejzaże słodkiej Francji.
•
Sztorm przyszedł i poszedł. Potrwał dwa dni. Wcale to nie było dużo jak na możliwości Atlantyku na północnym krańcu Biskajów, ale dość sporo jak na wytrzymałość Claire. Oczywiście, trzymała się dzielnie, jak zwykle, ale co się wewnętrznie natrzęsła, to jej. Dwukrotnie musiała iść do szkoły, zmagając się z porywami wichru, który koniecznie chciał urwać jej głowę, a to, co zostanie, miotnąć pod jakiś mur albo płot. Dwie noce przespała – jak to mówiła jej polska babcia – na jedno oko. Nie było to precyzyjne określenie; obydwoje oczu miała szczelnie zamknięte, ale w jej uszy wciąż wdzierały się ryki gniewnego oceanu. Babcia mawiała też coś o stulaniu uszu i kładzeniu ich po sobie – chyba zresztą w zupełnie innym znaczeniu – niemniej Claire najchętniej całkiem dosłownie zwinęłaby uszy w trąbkę albo odłożyła je gdzieś daleko od siebie, byle nie słyszeć tego, co się działo za oknem. Kiedy udało jej się zasnąć, śniły jej się babcine opowieści o kobietach zebranych na kościelnej dzwonnicy i księdzu. Obudziwszy się, postanowiła, że kiedyś wydzierga taki płaszcz: fale morskie, ludzie i dzwonnica. Może wtedy przestanie się bać sztormów.
– Ty, mały – powiedziała do korrigana, który razem ze swoim medalionem wisiał na klamce okiennej. – Mógłbyś kiedyś coś zrobić w tej sprawie. Albo jesteś istotą czarodziejską, albo nie.
Korrigan łypnął na nią okiem, ale nic nie powiedział. Claire z westchnieniem wygrzebała się spod kołdry. Jest ładnie, a zatem przypłyną turyści, a ona będzie musiała raczej pomagać w ich obsługiwaniu, niż dłubać w metalu. Myślała właśnie intensywnie o zrobieniu w srebrze małej rybki patrzącej na świat ułamkiem ciemnoniebieskiego lapis lazuli. Rybka będzie nosiła nazwę Chimera Maris. Claire miała nadzieję, że gdzieś w głębinach oceanu pływają podobne do tej, którą sama wymyśliła i nazwała. Nadawała imiona wszystkim swoim pracom – i rzeźbiarskim, i jubilerskim – łacińskie, francuskie, bretońskie, a czasem polskie. Najlepiej bawiła się, nazywając kolejne korrigany – a rzeźbiła ich ostatnimi czasy mnóstwo.
Claire zupełnie nieźle mówiła po polsku, ale nie było to zasługą jej matki, tylko babki. Pani Hanna Stobiecka przyjechała na stałe do Francji dwa lata po tym, jak zmarł jej mąż, dziadek Claire, którego dziewczynka nigdy nie poznała. Babcia Ana miała wtedy pięćdziesiąt kilka lat i z radością rzuciła pracę w archiwum państwowym, znudziwszy się nią ostatecznie. Teraz, dobiegając siedemdziesiątki, była osobą wesołą, pogodną i optymistyczną. Zupełnie jak francuska babcia Pierrette. I dziadek Charles. Ci z kolei znudzili się prowadzeniem restauracji Chez Marianne i prysnęli do słonecznej Prowansji, kiedy tylko uznali, że mogą przekazać rodzinny biznes synowi i jego żonie. Wszystko wynikło stąd, że kiedyś, dawno (były to lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku) na wyspie pojawili się ze swymi obrazami dwaj znakomici malarze, Maurice Boitel i Jean Rigaud. Starsi państwo Autret odkryli nagle dla siebie powaby malarstwa i zostali wielkimi amatorami sztuki. Pociągał ich zwłaszcza impresjonizm, w związku z czym zaczęli marzyć o odwiedzeniu miejsc malowanych kiedyś przez Van Gogha i innych wielkich. Siedzieli już od dwudziestu lat w niewielkim domku, w samiutkim Arles i napawali się szczęściem oraz słońcem. To ostatnie doskonale robiło im na reumatyzmy nabyte w poprzednim miejscu zamieszkania. Co jakiś czas pojawiali się na Île-de-Sein, obładowani butelkami prowansalskiego wina i koszami prowansalskich łakoci. Claire i Marianne objadały się kandyzowanymi owocami, a kiedy wydoroślały, opijały doskonałymi winami, szukając w nich – według zaleceń babci i dziadka – południowego słońca i powiewów mistrala.
Babcia Ana zaprzyjaźniła się z Autretami serdecznie – w przeciwieństwie do Ewy, swojej córki, która cały czas odnosiła się do teściów z rezerwą... podobnie zresztą jak do własnego męża. Hanna nie rozumiała tego. Przecież, na Boga, widziały gały, co brały! Vincent może nie jakiś cud urody, ale przystojny – jak na mężczyznę – zupełnie wystarczająco. Sympatyczny. Ciepły. Dobry człowiek. Kocha żonę i jest najlepszym ojcem na świecie. Czego ona od niego chce?
Ewa chciała po prostu, żeby Vincent był kimś innym.
•
Egon i Erwin dotarli francuskim cudem techniki kolejowej do Quimper, zostali dobudzeni przez współpasażerów i wyszli na peron, przecierając zaspane oczy. Wypili w dworcowym barze kiepską kawę i poszli po samochód. Zamówili go sobie przez Internet a teraz byli ciekawi, czy naprawdę na nich czeka. Owszem, czekał. Uprzejma do szaleństwa pani załatwiła z nimi formalności i przekazała im kluczyki do niewielkiego czerwonego C3, stojącego na parkingu przed dworcem.
– Było zamówić z dżipiesem – westchnął Egon, sadowiąc się za kierownicą. – Gdzie mam jechać?
– Zawiń w lewo i prosto. Nic się nie martw, będę twoim dżipiesem, mam tu mapę, a podobno we Francji są przyzwoite drogi.
– Jak się nazywa toto, do czego jedziemy, bo zapomniałem?
– Esquibien. Na razie jedź przodem do przodu. Mam wrażenie, że dzisiaj się na tę naszą wyspę nie dostaniemy.
– Było sprawdzić.
– Sprawdziłem. Na pewno się nie dostaniemy.
– Było zamówić hotel.
– Zamówiłem. Na wyspie. Uważaj, żebyś mandatu za prędkość nie dostał.
Licznik czerwonej cytrynki wskazywał prędkość trzydzieści kilometrów na godzinę.
– Pierwszy raz prowadzę diesla. Muszę się przyzwyczaić do reakcji. Chcesz, żebym wykonał katastrofę drogową w obcym kraju?
– Ja ucieknę z miejsca wypadku, a ty rób, jak uważasz – zaśmiał się Erwin beztrosko. – Dobrze będzie, co się martwisz, bracie...
– Bracie-wariacie – mruknął Egon i ostrożnie przyspieszył do trzydziestu pięciu.
Powoli zaczynał się przyzwyczajać do nieznajomego samochodu i francuskich oznaczeń na drogach. Jechało mu się całkiem dobrze, zwłaszcza że francuscy kierowcy byli kulturalni i tolerancyjni. Nikt na niego nie zatrąbił, nawet kiedy usiłował zjechać z ronda pod prąd.
– Widzą obcą rejestrację i rozumieją, że kierowca nie zna terenu...
– Jaką obcą – naprostował brata Erwin. – Przecież tutejszym jedziemy. Rejestracja też tutejsza.
– A faktycznie, masz rację. – Egon zahamował gwałtownie, ustępując pierwszeństwa efektownej blondynie w wielkim jeepie. Pomachała mu wdzięcznie rączką i rycząc silnikiem, pozostawiła ich daleko za sobą. – Ale widzą, że auto wynajęte, i się domyślają. Może byś jednak sam poprowadził? Ja chyba wolę swojego łazika i nasze drogi, dziurawe, ale znajome. Nie będę mistrzem rajdów Monte Carlo. Mogę ci mówić, jak jechać.
– Nie trzeba, dam radę. Stań gdzieś. Patrz, tam jest jakaś cepeenka...
– Co ty z tą cepeenką... Już zjeżdżam.
Wprawdzie polska Centrala Przemysłu Naftowego od lat była nieboszczką, Erwin jednak przejął od ojca zwyczaj nazywania stacji paliw cepeenkami, czego Egon w żaden sposób nie mógł zrozumieć. Paliwa nie potrzebowali, ale francuska stacja oferowała też kanapki i kawę, co przyjęli wdzięcznym sercem, nie wyrywając się ze stwierdzeniem, że na naszych orlenach kawa jest dużo lepsza. Niestety, benzyniarz życzył sobie mówić wyłącznie po francusku, więc nie pogadali zbyt wiele. Metodą częściowo migową upewnili się tylko, że są na właściwej drodze i że do Esquibien powinni dojechać za niecałą godzinę.
Ponieważ był dopiero maj i rzesze turystów jeszcze się nie pojawiły, a także dlatego, iż kierownicę przejął młodszy brat, rzeczywiście w niespełna godzinę znaleźli się w Esquibien – miasteczku podobnym do tych, które mijali po drodze. Zjazd do portu znaleźli bez kłopotu, bowiem był porządnie oznaczony. Skręcili więc w lewo i po chwili zobaczyli Atlantyk z bliska.
Trochę to ich wzruszyło. Nie widzieli jeszcze oceanu. Jakoś nie było okazji.
W sporej marinie kiwały się na cumach białe jachty i kilka łodzi rybackich. Kiwały się jednakowoż nie na oceanicznej fali, a raczej w grząskim błotku. Kilka postaci w wysokich kaloszach krążyło między nimi, nachylając się co chwila i wydobywając coś z mułu.
– Odpływ – skonstatowali jednocześnie obaj bracia i pokiwali głowami.
– Ostrygi zbierają – dodał Egon. – Albo jakieś inne żyjątka spożywcze.
– Za nic na świecie nie wezmę tego do ust – prychnął Erwin. – A ty?
– A ja tak. Chodź do tej kasy, dowiemy się czegoś konkretnego.
Po chwili dowiedzieli się, że konkretnie to dzisiaj nie będzie nic płynąć na wyspę, ale jutro o dziewiątej rano proszę bardzo, jest statek. Panowie wrócą tego samego dnia? Pobyt trwa sześć godzin.
Dziewczyna w okienku miała przypięty kartonik z imieniem „Julie”, była bardzo ładna i doskonale mówiła po angielsku. Obaj bracia rozmaślili się nieco na jej widok i poinformowali ją, że jak popłyną, to tak zaraz nie wrócą, oraz że mają zarezerwowany pokój w pensjonacie na wyspie.
– Doskonale – powiedziała śliczna Julie. – A macie gdzie spać dzisiaj?
– Nie mamy – odrzekli chórem.
– Jesteście bliźniakami? – zainteresowała się. – Chyba nie. Jednak nie. Mogę pomóc załatwić hotel. Chcecie, żeby był bardzo tani?
Bracia spojrzeli po sobie i jak na komendę zaprzeczyli. Za ładna była ta cała Julie, żeby jej kazali załatwiać tanie noclegi.
– Tutaj już nic nie dostaniecie – poinformowała ich dziewczyna. – Wiem, bo szukałam noclegu dla kogoś. Jeśli nie musi być bardzo tanio, to moja ciocia ma pensjonat w Roscoff. Wiecie, gdzie to jest? Pokażę wam na mapie. Zdążycie jeszcze dzisiaj skoczyć na Pointe du Raz.
– Koniec świata? – mruknął Erwin.
Julie pokiwała głową.
– Finistère. Koniec świata. Długo tu będziecie?
– Tylko kilka dni – odparł Egon. – Mamy coś do załatwienia na wyspie i będziemy wracać.
– Szkoda. Stara dobra Breizh jest warta dłuższego pobytu. Może następnym razem wpadniecie chociaż na tydzień?
– A ty jesteś bretońską patriotką – uśmiechnął się Erwin.
Julia wydęła usteczka.
– Jasne. Breizh jest w porządku! A wy skąd jesteście?
– Z Polski. La Pologne.
– Ach, oczywiście!
– Dlaczego oczywiście? – zainteresował się Egon.
– Bo Polacy to zwykle przystojniaki – oświadczyła Julie, przewracając oczyma. – No, skoro nie jesteście po prostu turystami, to ja chyba wiem, do kogo przyjechaliście. Do Autretów? Tam są w rodzinie Polacy.
– Przystojniaki?
– Akurat same kobiety. – Julie znowu roześmiała się ślicznie. – Madame Ana, madame Ewa i dwie córki Ewy, to już na pół Bretonki, Claire i Marianne. Z Marianne chodziłam kiedyś do jednej klasy. Dobrze je znam. To wasze krewne?
– Nie, ale mamy im coś do przekazania. Rozumiesz. Coś od kogoś.
– Specjalna misja?
Obu braciom znowu przyszło do głowy określenie mission impossible. Cóż, nie będą przecież opowiadać o rodzinnych sprawach nawet najładniejszej bretońskiej kasjerce...
Bretońska kasjerka sama się połapała.
– Przepraszam, oczywiście nie powinnam była pytać. Życzę wam w każdym razie powodzenia. A teraz zadzwonię do cioci.
Wybrała numer i powiedziała coś po francusku. Jej francuszczyzna wydała się braciom jakby nietypowa.
– Rozmawiałaś po bretońsku? – zaciekawił się Erwin.
– Tak. My rozmawiamy głównie po bretońsku. Słuchajcie. W Roscoff przy głównej drodze jest hotel. Ciocia ma dla was pokój, akurat się zwolnił na jedną noc, tylko czy możecie spać w jednym łóżku? To jest duże łóżko, małżeńskie...
– Nie ma sprawy. Powołamy się na ciebie, dobrze?
Pożegnali dziewczynę z nadzieją, że ciocia okaże się równie sympatyczna.
Owszem, ciocia była równie miła jak siostrzenica i równie dobrze znała angielski. Dość elegancki pensjonat nazywał się Kermoor i stał na brzegu średnio urodziwej zatoczki, gdzie łodzie również taplały się w rzadkim błotku. Za to pokój był rewelacyjny, urządzono go bowiem bretońskimi ciężkawymi, ale pięknymi meblami, a wspomniane małżeńskie łoże znajdowało się wewnątrz czegoś w rodzaju szafy. Można się było w niej zamknąć i na przykład przeczekać zimę – jak zauważyli bracia. Okno wychodziło na zatokę.
– Jeśli chcecie jechać na Pointe du Raz, to proponuję teraz – powiedziała Madame Ciocia, jak ją od razu nazwali. Z akcentem na ostatniej sylabie. CioCIA. – Jedźcie tą drogą prosto, a dojedziecie. Jak wrócicie, to was nakarmimy czymś smacznym. Mamy pyszne ryby. Sola po młynarsku. Mule po marynarsku. Ostrygi! Lubicie ostrygi?
– Jeszcze nie wiemy – uśmiechnęli się i zwiali gościnnej Madame Cioci.
Droga poprowadziła ich środkiem małego miasteczka, zwanego nie wiedzieć czemu z rosyjska Plogoff. Z lewej strony przez zarośla i budynki prześwitywała tu i ówdzie błękitna woda Atlantyku. Bracia zastanawiali się przez chwilę akademicko, co by było, gdyby jakiś stuknięty architekt spróbował postawić tu wieżowce. Takie jak te, które spokojnie psują większość polskich miejscowości wakacyjnych. Tutaj nikt nie miał podobnych pomysłów. Domki były niewielkie, choć niekoniecznie stare, przeważnie białe z niebieskimi okiennicami albo innym niebieskim akcentem. Przy drodze rosły kwiaty – zwykłe, polne i wiejskie w charakterze. Jakieś drogi i dróżki odchodziły w prawo i znikały w zabudowaniach.
Nagle droga skończyła się, a wśród gęstych żywopłotów pojawiła się bramka ze szlabanem. Wyglądało to trochę tak, jakby już miało nie być nic więcej, jednak kawałek dalej objawił się olbrzymi parking, prawie całkiem zapchany samochodami i autobusami. Skąd to wszystko się wzięło, było dla braci niewiadomą. Owszem, mijało ich kilka pojazdów, ale żeby aż tyle? I to przed sezonem! W sezonie musi tu być istne piekło.
No i gdzie się podziało całe towarzystwo, które przyjechało tymi autami?
Kiedy Egon i Erwin zaparkowali cytrynkę i wychynęli zza żywopłotu, zrozumieli wszystko. Przed nimi dosłownie znikąd pojawiły się ustawione w rządku niezliczone stoiska i sklepiki z pamiątkami, ubraniami, zabawkami, pocztówkami i wszystkim, czego dusza turysty może zapragnąć. Kawałek dalej szarzał wielki kompleks informacyjny.
Pointe du Raz okazał się dużo większy, niż myśleli.
Oczywiście. Dowiedzieli się, że stąd do koniuszka Europy jest jeszcze około kilometra i że mogą pójść na piechotę albo pojechać busikiem. Zlekceważyli busik i po kilku minutach mijali zabudowania latarni morskiej. Kawałek dalej stał biały posąg. Madonna z Dzieciątkiem w objęciach i uniesioną dłonią, a przed nimi klęczący w błagalnej pozie mężczyzna.
– Ja wiem, co to za pomnik – oświadczył Erwin. – Podsłuchałem. To Madonna Zatopionych. Rozumiesz. Nie tych, co się utopili w gliniance, jak chcieli popływać, tylko zatopionych razem ze swoimi statkami.
– To ma się kim opiekować – stwierdził filozoficznie Egon. – Tu, o ile mi wiadomo, utonęło mnóstwo statków.
– Zgadza się. I dlatego mają tu mnóstwo latarni morskich. Nie chciałbym ja się wpakować na te skały. Gdybym był żeglarzem, oczywiście. Na szczęście nigdy nie będę.
Istotnie, przed nimi rozciągały się już tylko poszarpane skały, wciąż atakowane przez fale.
– Chciałbym widzieć, jak tu wygląda porządny sztorm – powiedział Egon w zadumie.
– Ja nie. Gdzie jest ta wyspa?
– Moim zdaniem tam, na wprost. Widać ją.
– Nie, to latarnia morska na skale. Wyspa jest dalej.
Z mapy obaj wiedzieli, że Pointe du Raz jest najbardziej na południe wysuniętym cyplem półwyspu Finistère, ograniczającym z kolei od północy wielką i słynną ze sztormów Zatokę Biskajską. Powyżej Pointe du Raz był już otwarty Atlantyk. Na przedłużeniu cypla, osiem kilometrów od jego końca, tkwiła w oceanie maleńka wysepka, Île-de-Sein, do której zamierzali jutro popłynąć, aby znaleźć pewną młodą osobę i – nie da się ukryć – zmienić jej życie.
•
Życie małej Elżuni Szumacherówny miało zmienić się na etapie o wiele wcześniejszym. W domu właściwie wszystko toczyło się dawnym trybem, a o wizycie wójta jak gdyby zapomniano. Babcie i dziadkowie robili swoje. Mama wzorowo prowadziła dom, a ojciec, zwany przez Elżunię tacimkiem, wciąż chodził do swojej cementowni. Coś niedobrego jednak wisiało w powietrzu.
No i stało się.
Najpierw zniknął tacimek.
Zanim jednak zniknął, pojawił się któregoś dnia po pracy z podłużnym pudełkiem pod pachą. Elżunia szóstym zmysłem kochanej córeczki tatusia wyczuła, że to coś dla niej, ale musiała odczekać, aż tata zje obiad i wypije swoją herbatę. Potem już nie wytrzymała.
Wskoczyła ojcu na kolana i złapała go za oba policzki, rozciągając je zabawnie. Zakłapał i spojrzał na nią groźnie. Nie przejęła się wcale, bo przecież to była ich stała zabawa! Pocałowała go w nos.
– Tacimku, co dla mnie przyniosłeś?
– Ja dla ciebie coś przyniosłem? – Ojciec artystycznie udał zdziwienie.
– PUDEŁKO – powiedziała bardzo wyraźnie Elżunia. – Tatu, nie oszukuj dziecka. To niewy... niewyw... chowace.
– Niewychowawcze.
– No właśnie. Co tam masz?
– Ale powiedz: nie-wy-cho-waw-cze.
Elżunia sprężyła się i podołała zadaniu.
– NIEWYCHO… WAWCZE. Powiedziałam. Dostanę?
Ojciec roześmiał się, chociaż jakoś nie tak, jak zwykle, i sięgnął do szafki po pudełko. Było słodkoróżowe. Wstążeczka na nim też różowa, w tym samym odcieniu.
Elżunia energicznie zdarła wstążkę, zdjęła pokrywkę i wydała okrzyk zachwytu.
W pudełku leżała lalka. Przepiękna. Całkiem dorosła. Nie żaden celuloidowy golasek. Ubrana w elegancką seledynową sukienkę, na głowie miała koronkowy kapelusik budkę w tym samym kolorze. Zielone butki prunelki. Zajmowała jakieś dwie trzecie pudełka. Pozostałą jego część wypełniał kuferek z seledynowym płaszczykiem i takąż parasolką.
Dziewczynka wydała pełen zachwytu pisk i rzuciła się ojcu na szyję. Uściskał ją jak zwykle. A może trochę mocniej.
– Jak ma na imię? – spytała, wyjmując lalkę z różowych bibułek.
– Wymyśl coś – uśmiechnął się.
– Ja mam wymyślić... Dobrze. Coś się wykombinuje. Czekaj, tacimku, czekaj... Ona będzie... ona będzie... Lampucera!
Nieopanowany wybuch śmiechu wszystkich obecnych w pokoju dorosłych (jakimś cudem zebrała się cała rodzina) nie tyle speszył Elżunię, ile dał jej do myślenia.
– Nie może być Lampucera? Dlaczego? Mnie się podoba!
Pierwszy spoważniał ojciec.
– Kochanie, bardzo mi przykro, ale nie może. I proszę cię, nie mów tak nigdy, bo to brzydkie słowo. Gdzieś ty to usłyszała?
– Babcia Hela tak mówiła o pani wójtowej – odrzekło prawdomówne dziecko, powodując kolejny ryk śmiechu rodziny. Babcia Hela trochę przy tym poczerwieniała, ale też nie mogła powstrzymać chichotu.
Tacimek jakby trochę się nawet spłakał.
Pierwszy oprzytomniał dziadek Józef.
– Kochanie, twojej babci się wyrwało, ale naprawdę nie można tak mówić. Babcia też już nie będzie, prawda, żono?
– Prawda, mężu...
Elżunia była trochę zmartwiona. Słowo brzmiało godnie i bardzo jej się podobało. Skoro jednak starszyzna nalega, to pewnie coś w tym jest.
– Ja tylko jeszcze ostatni raz sobie powiem, dobrze? LAMPUCERA. Koniec.
Dorośli znowu prychnęli, ale już na krótko.
– No to jak ja mam ją nazwać? Lampu... wam się nie podoba. To jak?
– Może Matylda?
– Eufrozyna?
– Kunegunda?
– Konferencja?
– Paralaksa?
– Rawalpinda?
Okropna rodzinka znowu zwijała się ze śmiechu. Elżunia znała to zjawisko od urodzenia i wiedziała, że starszyzna jest niepoważna. Nie szkodzi. Ona już miała własny pomysł.
– Cicho bądźcie! Dziecko pyta!
Zadziałało. Dorośli przestali chichotać, rżeć i porykiwać. Spojrzeli na dziecko, które chciało o coś spytać.
– Mów, córeczko.
– Elżunia to jest od Elżbiety? Taka mała Elżbieta?
– Tak. To zdrobnienie.
– Ale to to samo? Na pewno?
– To samo.
– To ja już wiem. Ona będzie miała na imię Elżbieta.
– Tak jak ty? – Babcia Jania była trochę zdziwiona, podobnie jak reszta zebranych.
– Bo to czasem będę ja – oświadczyła niedbale Elżunia, nałożyła lalce płaszczyk i zabrała ją na spacer, pokazać jej kury, gęsi i psa Prynca.
•
Egon i Erwin, wyspawszy się całkiem przyzwoicie w bretońskiej szafie małżeńskiej, wyjrzeli przez okno i zobaczyli łodzie, które już nie telepały się w rzadkim błotku, tylko dumnie kołysały na falach przypływu. Zjedli lekkie śniadanko, pożegnali Madame Ciocię i pojechali do Esquibien, łapać swój statek. Tak naprawdę obaj byli solidnie głodni, bo ani kawa i croissanty z masłem (Egon), ani kawa i bagietka z masłem i serem (Erwin) – cóż z tego, że wszystko bardzo smaczne i świeże – nie stanowiły posiłku godnego mężczyzny.
– Paróweczki, jajka na bekonie, kiełbaska grzana z musztardą, szyneczka, twarożek ze śmietaną, rzodkiewka i szczypiorek na razowym chlebku – mamrotał Erwin zza kierownicy, starając się nie przekraczać przepisów drogowych. – Co to za kraj, ta Francja, jak można ludziom dorosłym dawać ciastka na śniadanie. Boże, ja chcę do mamy!
– Omlet. Z sześciu jajek. Z zielonym groszkiem. Na masełku – rozmarzył się jego brat. – Masz rację, tu jest bardzo ładnie, ale musimy znaleźć jakieś żarcie.
– No, musisz przyznać jednakowoż, że u Madame Cioci… kolacyjka... Smakowały ci ostrygi?
– Jakbym się morza nałykał. I maślaków na surowo. Ale sałatka z krabów była niezła. Sola też okay. Znaczy, trrrre bię.
– Tylko mało. Szczęście, że Ciocia bagietek nie żałowała. Serek dobry. W sam raz śmierdział, a to wcale nie tak łatwo utrafić.
– W co? – nie zrozumiał Egon.
– W stopień siły rażenia bretońskiego serka.
– On był normandzki. Widziałem pudełko.
– Jeden diabeł. Jest Esquibien. Gdzie to się zjeżdżało? Widzę. Mam nadzieję, że nikt nam nie rąbnie tego autka...
– Nasza nowa przyjaciółka mówiła, że jak postawimy tu, koło budynku, to nie rąbną. Jest statek. Mały jakiś. Toto pływa po oceanie?
– Przy takiej pogodzie to i kajakiem można. Dobra. Tu stoję. Zabieramy bety i idziemy.