Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Nieznane przykazanie" odkrywa przed czytelnikami wstrząsające fakty z przeszłości kobiet z rodu słynnego amerykańskiego pisarza - skandalisty, którego bestsellerowa powieść uznana została za atak na podstawy Kościoła Katolickiego w świecie, wyjaśniając jednocześnie motywy, które były przyczyną napisania książki.
Mieszkający w Boston znany dziennikarz i piękna fotoreporterka, tworząc zlecony im artykuł o rodzicach pisarza, natrafiają na ślad spisku,którego skutki mogą okazać się nieobliczalne zarówno dla Kościoła jak i dla świata. Bohaterowie toczą śmiertelny bój z pełniącą w nim kluczową rolę, pragnącą ich zniszczyć matką pisarza, Konstancją, wspomaganą przez szatana oraz nie cofającego się przed niczym, cynicznego służącego, Leona Moreno. Watykan nie jest zainteresowany pomocą i pomimo wymowy faktów,lekceważy zagrożenie. Czy Markowi i Carli uda się wygrać z bezwzględnym,nie cofającym się przed niczym, przeciwnikiem?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 398
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
www.wydawnictwosol.pl
Copyright © by Marek Meissner 2012
Redakcja i korekta:
Karina Stempel-Gancarczyk
Projekt okładki:
Andrzej Brzezicki i Alicja Brzezicka ARIDI
Warszawa 2012
ISBN 978-83-62405-78-7
Wydawca:
Wydawnictwo SOLMonika Szwaja • Mariusz Krzyżanowski 05-600 Grójec, Duży Dół [email protected]
ePub i Redakcja techniczna:
Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châ[email protected]
Wiosna zawitała do Salem w 1692 roku bardzo późno. Ciężkie, ciemnopopielate chmury, niesione porywistym wiatrem, niemal do połowy kwietnia co rano wisiały nisko na niebie, zapowiadając kolejny śnieżny dzień i niwecząc tym samym nadzieję mieszkańców na rychłą zmianę pogody. Srogi mróz, który już na początku listopada skuł całe Massachusetts, też nie zamierzał ustąpić, trzymając wielkie połacie lądu w lśniących niby diament okowach. Zima tłumiła w zarodku wszelkie próby nabrzmiałych pąków kwiatowych i zawiązków listowia, by nareszcie przebić się na zewnątrz, zakosztować dobrodziejstw ciepłego słońca, okryć gałęzie delikatnymi płatkami i przystroić je w bujną zieleń.
A gdy już brakło opału do ogrzania domostw i zaczęto lamentować, że zbyt długa zima z pewnością zaszkodzi zbiorom, przynosząc nieurodzaj i grożąc klęską głodu, słońce nagle zaświeciło, a wręcz zaczęło parzyć niemal już zapomnianym ciepłem, jakby chciało ogrzać zziębniętych mieszkańców całej okolicy, wynagradzając im opóźnienie powracającą nadzieją i chęcią do życia.
Zmiana była gwałtowna. Każdy kolejny dzień niósł ze sobą przeobrażenia krajobrazu dokonujące się zazwyczaj w o wiele dłuższym czasie. Gruba warstwa śniegu nawet nie próbowała się bronić, znikając w ciągu kilku dni bez śladu, a w miejsce dróg i ścieżek zeszklonych lodem zawitały wielkie kałuże i potoki wody. Przyroda rzuciła się do gorączkowego odrabiania zaległości, pospiesznie przywdziewając odmienną szatę. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki niedawny majestat śnieżnej, zimnej bieli zastąpiła wszechobecna żywa zieleń. Natura nie zrezygnowała z koloru śniegu, teraz jednak przeniosła go z pól na gałęzie drzew, malując nim, delikatnym różem i bladą żółcią płatki kwiatów. Wysoko na niebie rozbrzmiały śpiewy ptaków, radośnie wieszczących budzące się na nowo życie.
Był piękny, niedzielny, majowy poranek. Konstancja szła powoli i ociężale przez rozmiękłe pole, starając się ostrożnie stawiać stopy na kępkach trawy oraz zbitych grudach ziemi. Odstępstwo od tej zasady równało się natychmiastowemu ugrzęźnięciu w błocie po kostki i ubrudzeniu odświętnego stroju, a dodatkowo groziło bólem. Chłonęła ciepły zapach parującej ziemi, przemieszany z cierpkim i nieco gorzkim, lecz przyjemnym aromatem pojawiających się tu i ówdzie polnych kwiatów. Wkrótce las, łąki i pola wypełnią się roślinnością, a zarazem wróci czar letnich, upajających zapachem wieczorów. Ciekawe, czy ona będzie mogła jeszcze pojawić się tu kiedykolwiek, powracając do ulubionych ziół i zbóż. Zaczęła liczyć w myślach dni, gdy nagle dobiegł ją z boku głos młodej kobiety.
– Konstancjo, poczekaj! Pójdziemy razem.
Odwróciła się niechętnie. Tak jak się spodziewała, Mary nie była sama. Obok niej szli uśmiechnięci Joseph i George. Na jej widok skrzywili się.
– Ale ja nie mogę iść szybciej – powiedziała. – Wczoraj zwichnęłam nogę. Poza tym jest jeszcze wcześnie. Nie ma się co spieszyć.
Jakby na zaprzeczenie tych słów zza drzew dały się słyszeć uderzenia kościelnego dzwonu. Mary podeszła bliżej.
– Zostało tylko piętnaście minut do rozpoczęcia nabożeństwa. Pospiesz się. Wiesz, że pastor nie lubi, gdy się ktoś spóźnia. A dziś gubernator ma przed kazaniem wygłosić jakąś bardzo ważną mowę w związku ze sprawą córki pastora i jej kuzynki. Mówią, że te ich dziwne zachowania to był efekt czarów – wyszeptała Mary, zbliżając konfidencjonalnie usta do jej ucha. – W mieście krążą pogłoski, że chcą rozpocząć procesy aresztowanych.
– Mówiłam ci, że nie mogę iść szybciej – burknęła. – Nie czekajcie na mnie. Zresztą, co mnie to wszystko obchodzi. Niech robią z nimi to, na co zasłużyły.
Mary machnęła ręką i zwróciła się do mężczyzn:
– Trudno. Ja chcę zdążyć na czas. Idziecie ze mną czy zostajecie z Konstancją?
– Ma się rozumieć, że idziemy z tobą – odpowiedział jeden z nich, odświętnie ubrany, i wzruszył ramionami. – Przynajmniej ja. Chyba że George dotrzyma towarzystwa Konstancji. Pasuje do niej. Też wystrojony, jakby szedł do ślubu. Zostajesz, George?
Chłopak popatrzył na niego z nieskrywaną niechęcią, odpowiadając poirytowanym głosem:
– Daj mi spokój. Ja idę z Mary. Zresztą, obiecała mi, że wieczorem wybierze się ze mną na tańce. Odczep się ode mnie i przy okazji od niej. Sam zostań z tą… – skrzywił się – tą pięknością. Ze swoją prostacką gębą to ty do niej bardziej pasujesz niż ja.
Mary zrobiło się żal Konstancji. Daliby jej w końcu spokój. Cóż ona winna swojej brzydocie. Chciała coś powiedzieć i obróciła się w kierunku młodej kobiety. Tamta jednak została już dobre dwadzieścia metrów za nimi. Mary widziała jej krępą postać, poruszającą się niezgrabnie i powoli, ze wzrokiem wbitym w czubki czystych, wypolerowanych butów. Dziewczyna nie patrzyła w ich stronę. Mary przyszło do głowy, że na całe szczęście Konstancja chyba nie słyszała zakończenia ich rozmowy. Przyspieszyła kroku, zwracając się pojednawczo do mężczyzn:
– Na zabawie będę tańczyła z wami obydwoma. Nie kłóćcie się. Chodźmy szybciej. Ciekawe, co tam wymyślili. – Ujęła obu pod ramiona, uśmiechając się do nich zalotnie.
Konstancja zwolniła jeszcze bardziej, wlokąc się teraz noga za nogą. Fala nieznośnego gorąca, która wraz z doznanym nie wiedzieć który raz upokorzeniem uderzyła jej do głowy i zalała policzki purpurą, powoli opadała. Zacisnęła zęby i wyszeptała pod nosem:
– Jeszcze mnie popamiętacie. Odpłacę wam za wszystko. Widzę, że ciągle wam mało.
Powoli doszła do kaplicy, dołączając do grupy zgromadzonych wiernych. Pastora ani zapowiedzianego gubernatora jeszcze nie było. Kobiety, nawet te znacznie starsze, na jej widok rozstąpiły się. Podeszła więc do przodu, rozglądając się za swoim miejscem w ławce. Było wolne – pomimo tłoku nikt nie ośmielił się go zająć. Wiedziano powszechnie, że jest pupilką pastora i jego dystyngowanej żony. Co więcej, siedzący obok ścisnęli się teraz usłużnie, choć na twarzach mężczyzn pojawiły się kpiące uśmiechy. Któryś z nich szepnął do kolegi:
– Wolałbym chyba przespać się z własną jałówką. Popatrz na nią. Szkaradna jak noc. A jaka wystrojona i jak się puszy!
Sąsiad nie odpowiedział, bo w tym samym momencie z zakrystii wyszedł gubernator Phips, a za nim czcigodny Samuel Parris, tutejszy pastor. Wskazał gubernatorowi miejsce w fotelu, sam zaś wszedł na mównicę. Przeżegnał się, po czym powiedział:
– Niech Chrystus was błogosławi! Witam wszystkich tu zgromadzonych. Zebraliśmy się dziś, aby modlitwą podziękować Bogu za to, że daje nam cieszyć się piękną wiosną. Będziemy prosić go o błogosławieństwo przy zasiewach i o to, by pozwolił przyrodzie przemienić je w tak nam potrzebne obfite plony. Ale zanim to uczynimy, musimy wrócić pamięcią do niedawnych wydarzeń. Wiecie zapewne, co mam na myśli. I sprawa nie dlatego jest tak bulwersująca, że dotknęła między innymi moją córkę i siostrzenicę, ale że w opinii wielu spośród nas stoi za tym szatan.
Wśród zgromadzonych rozległy się szepty i pomruki. Większość obecnych myślała tak, jak pastor. Starszy, elegancko ubrany mężczyzna z rozwichrzonymi siwymi włosami i taką samą brodą krzyknął:
– Pod sąd z nimi! A potem na szubienicę!
Pastor uniósł rękę, uciszając rosnący gwar. Jednocześnie wskazał na Williama Phipsa, mówiąc z emfazą:
– Jest z nami na szczęście wybrany niedawno szanowny pan gubernator. Pozwólmy zatem, aby to on zabrał głos w sprawie tak ważnej dla naszej społeczności. Prosimy, sir Williamie! – zakończył patetycznie, po czym zaklaskał, dając przykład innym.
Rozległy się nieśmiałe brawa, ale dość szybko ucichły. W powietrzu czuć już było oczekiwanie na słowa najważniejszej w całym Massachusetts osoby. Gubernator wstał z fotela i podszedł do mównicy, dziękując skinieniem głowy za słowa powitania. Był mężczyzną słusznego wzrostu, o okrągłej, nieco nalanej twarzy, miał długie, ciemne, starannie ufryzowane włosy. Bladość niedokładnie pokrytych różem policzków i nieustanne ziewanie zdawały się zdradzać skłonności przedstawiciela władzy do nocnego życia i mocniejszych trunków. Nie wyglądał na kogoś podzielającego emocje rozgorączkowanego tłumu. Odezwał się, ważąc każde słowo:
– Zostałem pierwszym gubernatorem tej krainy zaledwie dwa tygodnie temu. Dano mi upoważnienie do samodzielnego decydowania o ważkich sprawach tutejszej młodej społeczności oraz stanowienia prawa. Nie mogę jednak w tym przypadku tak właśnie postąpić. Sprawa jest niezwykle skomplikowana i wymaga waszej zbiorowej mądrości. Doszedłem więc do wniosku, że jedynym słusznym rozwiązaniem jest powołanie specjalnego sądu. Ten bezstronnie i mądrze oceni kobiety oskarżone o wywołanie tych dziwnych przypadłości czy, jak chcą niektórzy, przypadków opętania, które dotknęły kilku dziewcząt. Pismo powołujące sąd wraz z listą wybranych przeze mnie jego członków zostanie zaraz wywieszone na tablicy ogłoszeń. Osoby te gwarantują sobą najwyższy standard moralny, a tym samym i bezstronność w sprawie – z tymi słowami podał kartkę z wypisanymi kilkoma nazwiskami młodemu mężczyźnie siedzącemu w pierwszym rzędzie. Ten wstał z miejsca i powiesił listę.
Natychmiast otoczył go wianuszek zaciekawionych ludzi. Konstancja patrzyła na to z udaną obojętnością, ale widząc, że niektóre osoby po przeczytaniu listy podnoszą wzrok na nią, domyśliła się, że jej nazwisko tam widnieje. Musiało widnieć. Któż bowiem jak nie ona, wymieniana wielokrotnie przez czcigodnego pastora jako wzór do naśladowania zarówno dla młodych, jak i starszych kobiet, miałby się na niej znaleźć? Czy jednak mogła mieć satysfakcję, słysząc słowa, jakimi ją opisywał? Czy była dumna, że jest „wzorem dziewiczej czystości, przykładem tego, co najcnotliwsze, nieskazitelne i najbardziej cenne u niewiasty?”. Nie. Żadna dobiegająca trzydziestki, niezamężna, niewzbudzająca nawet w najmniejszym stopniu męskich emocji kobieta nie odebrałaby tych pozornych komplementów z zadowoleniem. W reakcji na puste, niewiele warte, powtarzane przez stare matrony frazesy robiła wyniosło-obojętną minę, patrząc z udawaną wyższością na rozchichotane panny, które kiwały zgodnie głowami nad rzekomymi wartościami godnego, cnotliwego życia bez mężczyzny, aby zaraz potem wymknąć się na zewnątrz, do pukających w okno młodzieńców. Potem jednak, po powrocie do domu, kryjąc się przed całym światem, nawet przed własną matką, łkała długo w poduszkę. Wiedziała, że jej nikt nigdy nie zechce, i ta myśl przeszywała ją bólem.
Zdarzyło się kiedyś, podczas popołudniowej pogawędki przy drodze, że trzykrotnie zamężna Bridget Bishop niby w żartach stwierdziła, że lepiej być bogatą niż piękną, „bo kobieta, która ma pieniądze, i tak kupi każdego mężczyznę, którego sobie wybierze. A jeśli nie zechce się wiązać na stałe, stać ją, by zapłacić choćby za zaspokojenie swoich potrzeb”. Od tej pory tamta stała się jej śmiertelnym wrogiem. Nie zastanawiała się nawet nad tym, czy miała na myśli ją, czy też było to uogólnienie. Jej, a właściwie matki majątek, nigdy nie był traktowany przez Konstancję jako źródło, które miałoby posłużyć znalezieniu towarzysza życia.
Teraz jednak czuła rodzaj dumy. Będzie mogła zadecydować o czyimś losie i odpłacić za lata doznawanych poniżeń i upokorzeń. Przypomniała sobie znów aresztowaną niedawno Bridget Bishop. Zrobi wszystko, żeby to ona zawisła na szubienicy pierwsza. Ma przecież prawo rzucić oskarżenie, na kogo zechce. Tym większa wiarygodność zarzutów, jeśli stoi za nimi autorytet, a ten będzie nie byle czyj, bo jej, Konstancji Green. I choć niemal wszystkich można oskarżyć o rzucanie czarów na młode kobiety w Salem, sama jest poza wszelkimi podejrzeniami. Jako jedna z nielicznych.
Rozpoczęło się nabożeństwo. Konstancja jednak nie mogła już skupić się na niczym innym prócz myślenia o swym rychłym udziale w pracach sądu. Gdy pastor przystąpił do wygłaszania kazania, w którym gorąco zachęcał obecnych do darowania winy wrogom, słuchała go z zaciśniętymi zębami. Jej to nie dotyczyło. Miałaby wybaczyć komuś kpiny z siebie? Które – wiedziała to dobrze – nigdy nie ustaną?
Gdy jednak padły słowa o szatanie, pragnącym zaszczepić w ludzkiej duszy nienawiść i przez to w niej zamieszkać, wzburzenie, które ją wypełniało, ustąpiło miejsca zaciekawieniu. Czy jego zamiarem jest naprawdę opętać człowieka i zawładnąć nim całkowicie?
Szatan… Nie wątpiła, że istnieje, chciała jednak wiedzieć o nim jak najwięcej. Jaki naprawdę jest? Pełne ekspresji, przerażające słowa pastora, opisującego go jako śmiertelnego wroga człowieka, pragnącego jego zguby i szykującego mu straszne cierpienia w piekle, nie przekonywały jej w najmniejszym stopniu. Jak zresztą wiele innych. Czy można bowiem wierzyć komuś, kto zachęcając podczas porannego kazania do miłości i wierności małżeńskiej, kilka godzin później szuka doznań cielesnych z młodymi dziewczętami nad potokiem, kryjąc się przed ludzkimi oczami w zaroślach?
Jej uważny wzrok umiał go jednak dosięgnąć. Przypomniała sobie przerażone miny dwójki przyłapanych ludzi, gdy szeleszcząc umyślnie krzakami, stanęła kilka metrów dalej, udając, że nie dostrzega podciągniętej spódnicy dziewczyny i opuszczonych spodni duchownego. Postała tak chwilę, po czym odeszła bez słowa, zostawiając pastora zmieszanego i niepewnego, zdanego odtąd na jej dobrą i złą wolę. Nie powiedziała o tym nikomu, patrzyła jednak na niego z pogardą i wyższością. Przyjmowała jego fałszywy, przesłodzony szacunek i uznanie jako coś całkowicie jej należnego, ale jego słowa przestały mieć dla niej jakąkolwiek wartość. Podobnie było teraz. Opis szatana zamiast strachu budził w niej wyłącznie ciekawość. Ciekawość połączoną z dziwnym pożądaniem. Dusza… Cóż jej po duszy? Ona od dawna była gotowa oddać swoją komukolwiek, razem z ciałem lub samą, byle tylko ktoś zechciał z nią być. Towarzyszyć jej i przerwać tę przeraźliwą, lodowatą, ponurą jak długa zimowa noc samotność.
•
To zdarzyło się tamtego lata, gdy ciężkie, dojrzałe łany zbóż ścieliły się złotem, schylając już kłosy niczym głowy przygotowane do ścięcia. Błądziła jak zwykle po polach i łąkach, chłonąc ich niezwykły aromat spełnienia i dojrzewania, kiedy to będąca w pełni rozkwitu przyroda czuje, że obecne dni należą do niej i właśnie teraz jest u szczytu płodności, doskonałości i piękna. I chlubiąc się tym, woła dumnie: „Spójrz na mnie!”.
Uwielbiała ten nastrój późnosierpniowych wieczorów. Siadała na miedzy, czując zjednoczenie z tak namacalnym majestatem natury i stając się jakby jego cząstką. Tu wiedziała, że jest we właściwym miejscu.
Pewnego razu w takiej właśnie chwili zrywała dojrzałe kłosy żyta, rozkoszując się smakiem wyskubywanych z nich świeżych ziaren. Kłosy były gdzieniegdzie poprzetykane obłymi drobinkami w kształcie malutkich rożków. Czarnych, z lekkim odcieniem fioletu. Z wyglądu przypominały ziarna, ale były od nich dłuższe, niezwykłe i niepodobne do wszystkich innych.
Z ciekawości wzięła jedną drobinkę do ust. Żuła chwilę, ale wydało jej się, że nie czuje smaku wystarczająco mocno. Oderwała więc z kłosa kilka czarnych rożków i rozgniatając je między zębami, znów próbowała się go doszukać. Był oleisty i przywodził na myśl grzyby. Konstancja powtórzyła próbę. Tym razem obskubała cały kłos i wymieszała czarne drobinki z ziarnami żyta, po czym pełną garść tak przygotowanej mieszanki włożyła do ust i zaczęła rozgryzać. Wstała, by nazbierać kwiatów do bukietu. Poczerwieniałe słońce zaczynało właśnie skrywać się za horyzont.
Poczuła dziwne podniecenie, połączone z lekkim oszołomieniem i sennością. Nie zaniepokoiło jej to jednak. Od rana była na polu, składała zatem owe doznania na karb zmęczenia i świeżego powietrza. Pomyślała, że położy się na chwilę na pobliskiej łące, by trochę odpocząć. Zrobiła tak, kierując swój wzrok ku wielkiej, czerwonej już teraz tarczy słonecznej, dotykającej krawędzią horyzontu.
Niespodziewanie i z ogromnym zdziwieniem dostrzegła, że krwista powierzchnia zaczyna falować, a na myśl przyszła jej tafla wody. Czas nie wiadomo dlaczego od tego momentu stanął w miejscu. Konstancja nie czuła jednak z tego powodu lęku, tylko wielkie zaciekawienie, doznając jednocześnie wrażenia niezwykłego wyostrzenia zmysłów.
Potem usłyszała dziwną muzykę. Tworzył ją głos świerszczy i rechot olbrzymich ropuch, których zawsze było pełno w pobliskim bajorze i docierały czasem aż na łąkę, teraz zaś spoglądały na nią z czerwonej głębi. Wzięła jedną z nich do ręki, ale stworzenie było oślizłe i wypadło na trawę, a jego rechot połaskotał ją w udo. Zaskoczyło ją to, że dźwięki istnieją fizycznie. Że też wcześniej tego nie zauważyła! Wypływając z gardzieli stworzeń, strużkami wlewały się do jej uszu. Miały purpurowozłoty kolor, a w ich brzegi ktoś powtykał czarne rożki z fioletowym połyskiem, takie same jak te, które przed chwilą gryzła. A może nie gryzła ich, tylko słuchała, i stąd dźwięki, które rozbrzmiewały w uszach?
Była zaciekawiona, czy muzyki można skosztować. Spróbowała jej językiem, oblizując oklejone śluzem z ropuch dłonie, lecz niczego nie mogła poczuć. Już wiedziała, pomyliła się, to te czarne drobinki, ziarenka miały smak. Właśnie jedno z nich odłączyło się od reszty, chwilę wirując, aby w końcu znieruchomieć naprzeciw jej oczu. Tu zaczęło rozrastać się i powoli zakryło jej całe pole widzenia.
Teraz otoczyła ją ciemna przestrzeń, do której wrzucono złote, skrzące się ziarna zboża. Były piękne. Wyciągnęła rękę, by pochwycić jedno z nich, ale znajdowało się za daleko i mimo wysiłków nie potrafiła go dosięgnąć. Przyszło jej jednak na myśl, że przecież jest w stanie zrobić wszystko, czego zapragnie. Może po prostu ku niemu popłynąć. Odbiła się więc od ziemi i poruszając miarowo rękami, tak jak to robiła w rzece, wypłynęła w majestatyczną, tajemniczą ciemność przestworzy. Myśli jednak plątały się i po chwili nie wiedziała już, po co tu się znalazła, czego poszukuje w tej bezkresnej, pulsującej czerni.
Pomyślała, że czerń jest gorzka i samotna. Czuła teraz jej smak w ustach i na języku. A właściwie to nie ona, tylko ktoś drugi, kim ona jeszcze była, choć nie musiała. Teraz zrozumiała, że zawsze było ich dwie. Odejdzie więc, zostawiając tamtą drugą, wraz z przeszywającym, nieznośnym smutkiem i goryczą, wypełniającymi ją dotąd po brzegi. Odejdzie i spróbuje znaleźć coś, czego od tak dawna szuka. Teraz już wie, że może to zrobić.
Spojrzała na samą siebie, pozostającą tu i zarazem odpływającą, czy może unoszącą się w powietrzu, wolną od dotychczasowych smutków i pełną euforii. Ujrzała równocześnie, jak te pozostawione smutki łączą się w wielkie krople, powoli ściekając płaczliwymi strużkami i tworząc fantazyjnie zdobioną wschodnią makatkę, wiszącą u wezgłowia jej łóżka. Nie, nie chciała na nią patrzeć. Ani oglądać więcej miejsca, w którym spędziła samotnie tyle bezsennych nocy, łkając bezgłośnie, gdy jej rozpalone ciało pragnęło wyrwać się, nie wiedząc, dokąd. Teraz wie, że to miejsce istnieje i jest właśnie gdzieś tutaj. Musi płynąć dalej i je znaleźć. A równocześnie tego, który tam na nią czeka. Może on zresztą już tu jest, wystarczy tylko się rozejrzeć i wyłowić go z wirujących wokół tęczowych kłębów?
Nagle doświadczyła uczucia, że nie jest sama, a gdy poczuła na swoim ciele czyjś dotyk, nie zdziwiła się. Ogarnęło ją to samo pragnienie, którego doznawała cała drżąca w nieznanym oczekiwaniu, leżąc w swoim pokoju i mając za jedyne towarzystwo tamtą makatkę nad głową, gdy przyzywała do siebie kogokolwiek, byleby tylko zechciał się pojawić. Choćby nawet miał nim być ten, którego imienia bała się wypowiedzieć. Ale teraz makatki ani zawieszonego na niej krzyża już nie ma. Tym razem będzie więc inaczej.
Wyciągnęła dłoń w kierunku tego dotyku, a potem zatonęła w czyichś objęciach. Palące ogniem wargi dotknęły jej ust, a dłonie zaczęły pieścić ją całą, spragnioną i rozpaloną do nieprzytomności. Odniosła wrażenie, że tym, co ją obejmuje i wciąga, jest czerń. Tak, to właśnie ona paliła ją nieznanym ogniem. Ogniem niemożliwym do ugaszenia. Gdzieś na obrzeżach jej świadomości pojawiła się pachnąca piołunem myśl, że czerń jest jednak inna, niż sądziła. Gorzka, ale i słodka zarazem. Odrażająca, lecz również piękna. Straszna i pociągająca.
Odchodząc od zmysłów, popłynęła w nią, aby w końcu zapaść się bez reszty. Z jej ust wydobył się czarny, spazmatyczny, rozpaczliwy jęk szczęścia i przerażenia. A potem zatonęła w niezrozumiałej przestrzeni i nie czuła już nic…
Obudziło ją przejmujące zimno rześkiego poranka. Słońce stało już dość wysoko na niebie, a ona leżała wciąż na łące, cała mokra od porannej rosy. Podniosła się i rozejrzała wokół. Była sama. Czuła lekkie oszołomienie, ucisk z tyłu głowy i suchość w ustach, ale poza tym nic jej nie bolało. Pomyślała, że powinna iść do domu. Matka musiała się już denerwować. Owszem, czasem kończyła wyprawy w pola równo z blaskiem wschodzącego słońca, jednak zawsze dotąd wracała na noc. Co się z nią wczoraj działo?
Mogła przyjąć, że ten dziwny stan, w jakim się znalazła, spowodowało zjedzenie czarnych rożków wydłubanych z ziaren żyta. Przypomniała sobie, co miało miejsce później, tę wciągającą ją, niesamowitą czerń i uczucie, którego doznała na końcu. Na tę myśl zadrżała i zakręciło się jej w głowie tak silnie, że musiała usiąść. Chwilę tkwiła bez ruchu, próbując uspokoić bijące szaleńczo serce i uwolnić się od napływającego ponownie falami do jej ciała pożądania. Wtedy poczuła ból na plecach. Taki, jak po silnym zadrapaniu. Była pewna, że to od całonocnego leżenia na łące pełnej źdźbeł szorstkiej trawy i sztywnych łodyg ziół. Po chwili jednak dotknęła bolącego miejsca i wyczuła szeroką, długą pręgę, mającą początek na łopatce i biegnącą wzdłuż ciała aż po biodro. Tutaj jej dłoń, oklejona jakimś dziwnym, zaschłym śluzem, natrafiła na kolejne dwie szerokie szramy, ciągnące się od biodra w poprzek lewego uda.
Podskoczyła jak rażona gromem, stwierdzając jednocześnie, że na drugim udzie ma podobne podbiegnięte krwawo ślady. Weszła więc w pobliskie zarośla i ściągnąwszy sukienkę, poczęła dokładnie oglądać całe ciało. Patrzyła i nie mogła uwierzyć własnym oczom. Skóra na jej piersiach, brzuchu, biodrach, pośladkach i udach wyglądała tak, jakby jakiś zwierz porysował ją pazurami.
Siedziała na łące, dygocząc spazmatycznie. Nagle do głowy przyszła jej przerażająca myśl. Z wahaniem i obawą spojrzała na bieliznę. Nie myliła się. Wszędzie plamy zakrzepłej krwi. Teraz dopiero zdała sobie sprawę, że jej odczucia musiały być czymś więcej, niż początkowo sądziła, składając nocne przeżycia na karb pobudzonej wyobraźni.
•
Tak… To było zaledwie kilka miesięcy temu… Wracając teraz myślą do tamtych chwil, była zupełnie pewna, że pastor nie może mieć racji, mówiąc o nim w ten sposób. On wcale nie był straszny. Gdyby to była prawda, czy zechciałby ofiarować jej ten wspaniały dar? Chwile szczęścia i wspólnego stapiania się w bezkresną, słodką czerń?
Nagle siedząca obok w ławce kobieta szepnęła jej do ucha:
– Pastor pyta członków sądu, czy przysięgną przed Bogiem, że będą rzetelnie wypełniali swoje obowiązki.
Konstancja zerwała się z miejsca, odzyskując świadomość. Ludzie patrzyli na nią, a pastor uśmiechał się zachęcająco, gestem ręki przyzywając ją do siebie. Podeszła do mównicy i powtórzyła słowa ślubowania.
– Ja, w pełni świadoma nałożonych mi przez społeczność obowiązków, w imię Boga przyrzekam wypełniać powierzoną mi misję uczciwie, sprawiedliwie i rozważnie. Nie pozwolę, aby mój umysł i serce zostały dotknięte grzechem braku rozsądku. Tak mi dopomóż Bóg.
Wracając na swoje miejsce w ławce, poczuła ogarniające ją przerażenie. Czy Stwórca, widząc wnętrze jej serca i obserwując, co przeżywa, nie ześle na nią kary za straszne grzechy i kłamstwa?
Ale zaraz naszła ją inna myśl. Stwórca jej nie kocha. Nigdy jej nie kochał. Ją kochał ktoś inny. I to jemu pozostanie wierna na zawsze. Zrobi dla niego wszystko, czego tamten zapragnie.
•
Był z nią. Chociaż jej ręce natrafiały na pustkę, gdy mając przed oczyma jego ciemną postać chciała się do niego przytulić. Mimo że przyprawiał ją o utratę zmysłów, nie mogła dojrzeć niczego, nawet jego twarzy. Jej miłość była obłąkana i szalona. W dzień drżała na myśl o nim, ale gdy przychodziła noc, łaknęła go przeraźliwie. I zaczął się pojawiać na jej wezwania. A teraz dzięki niemu czuła w sobie ruchy budzącego się życia, choć jeszcze nikt się tego nie domyślał. Dziś to jemu zatem składa przysięgę, szepcząc:
– Jestem cała twoja… Zrobię wszystko, czego ode mnie zażądasz…
•
Robiło się coraz ciemniej. Czerwona tarcza słońca zeszła bardzo nisko i już większą częścią kryła się za horyzontem, resztkami gasnącej purpury łamiąc głęboką czerń nieba. Feeria zdobiących drzewa wrześniowych kolorów, rdzawoczerwonego, żółtego oraz pozostałej tu i ówdzie żywej zieleni, które jeszcze przed momentem tworzyły fantastyczny pokaz na tle ciemniejącego błękitu, teraz posępniała, przykrywana płaszczem czerni, jakby chcąc przypomnieć, że wszystko co piękne, przemija. Szarość chmur i srebro obłoków gnanych w ten jesienny wieczór przez wzmagający się wiatr dopełniały majestatycznego pokazu natury. W powietrzu przesyconym wilgotnym, choć jeszcze ciepłym zapachem wczesnojesiennej mgły i dymu z ognisk czuło się już nastrój melancholii, która wysyłała wyraźne sygnały, że czas letniej beztroski dobiega końca, że teraz to właśnie ona ma zamiar zdominować świat i nasączyć go smętnymi cieniami.
Mark jechał samochodem przez nieco już senne o tej porze uliczki niewielkiego Baxter. Otworzył okno i napawał się niezwykłym widokiem, próbując dostrzec i zachować na później jak najwięcej śladów uciekającego ciepła. Zatrzymać je na te dni, gdy wciskająca się wszędzie, nawet w najszczelniej opatulone ciało listopadowa plucha odbierze chęć nie tylko do opuszczania domu, ale wręcz do życia. Zapamiętać je, by dawały nadzieję, że podobnie jak kiedyś dobre, tak teraz złe chwile wreszcie sięgną kresu.
Zamyślił się. Czy miał jeszcze do tego prawo? Czy po tym, co go spotkało, mógł wciąż czekać na powrót lepszych chwil? Czy cały zapas szczęścia nie wyczerpał się zupełnie wraz z odejściem Christine?
Miejsce, do którego wysłał go Peter Jackson, bardzo różniło się od Bostonu. Pogrążył się we wspomnieniach.
•
Wydarzenia, które zmieniły jego życie, rozegrały się zaledwie kilka tygodni wcześniej. Właściwie rozumiał, dlaczego zdecydowała się zamienić go na starszego od siebie ponad dwadzieścia lat wiceprezesa firmy informatycznej z Krzemowej Doliny. David Blunt, obecny od długiego czasu na liście stu najbogatszych ludzi w Stanach „Forbesa”, mógł zapewnić jej w końcu to, czego on, Mark, nie miał szans jej dać i o czym tak naprawdę nigdy nawet nie marzył – atmosferę luksusu i przepychu. A ona – piękne, platynowe, długonogie bóstwo, przyciągające na każdym kroku nie tylko spojrzenia zachwyconych mężczyzn, ale i nienawistny wzrok zazdrosnych kobiet – bez tego sprawiała wrażenie ryby pozbawionej wody. Natura stworzyła ją, by królowała na wybiegach, użyczała swojego olśniewającego wizerunku prasie i firmom kosmetycznym lub była podziwiana w jakikolwiek inny sposób. A małżeństwo z nim najwidoczniej ją ograniczało.
Poznali się, gdy to on, Mark Wells, jaśniejąca coraz mocniejszym blaskiem gwiazda dziennikarstwa, wysoki, przystojny, dobrze zbudowany trzydziestodwuletni blondyn w typie młodego Seana Connery’ego przyciągał wzrok kobiet, a Christine, młodsza o dziewięć lat, piękna tłumaczka francuskiego pracująca w sekretariacie redakcji zwróciła na niego uwagę i zdecydowała się go uwieść.
Czy go kochała? Pewnie tak, ale chyba przede wszystkim miała nadzieję, że przy nim jej uroda rozkwitnie i że otworzą się przed nią nowe możliwości – choćby zaprezentowania się szerokiemu światu. Nie myślała jeszcze o karierze modelki. Tkwiący w niej potencjał był jak cenny klejnot, który chce się pokazać innym, niekoniecznie myśląc o tym, by czerpać z niego wymierne korzyści. To przyszło znacznie później.
Przez jakiś czas obojgu wydawało się, że są ze sobą szczęśliwi. On zarabiał bardzo dobrze i podobnie jak Christine lubił cieszyć się życiem. Ona nie chciała mieć dzieci, uważając, że jest jeszcze za młoda i nie może marnować na ich wychowanie najpiękniejszych chwil życia. Oboje mieli więc mnóstwo czasu dla siebie. Mogli podróżować, chadzać do restauracji, dyskotek i na zakupy, a że stanowili wyjątkowo atrakcyjną parę, wzbudzali nieustannie zainteresowanie zarówno kobiet, jak i mężczyzn, często bywając w towarzystwie, dla którego liczyły się podobne wartości. W efekcie właśnie wtedy Christine tak naprawdę zaczęła dostrzegać rysujące się przed nią perspektywy, i to stało się początkiem końca ich małżeństwa.
Proces rozpadu nie nastąpił gwałtownie, przypominał raczej erozję, powolne, niedostrzegalne, ale i nieubłagane niszczenie elementów spajających ich w jedną całość. Wtedy też dało się zauważyć, że powoli ich role się zmieniają i Christine staje się osobą ważniejszą w tym tandemie. Dotąd to ona była towarzyszką życia znanego dziennikarza, teraz jednak Mark zaczął odchodzić w cień, stając się zaledwie tłem dla zjawiskowej kobiety.
Trwało to trzy długie i nużące lata, podczas których w obojgu pogłębiała się świadomość, że perspektywy ich małżeństwa są bardzo ograniczone i że przeznaczeniem Christine jest coś więcej niż rola towarzyszki życia zwykłego, acz znanego dziennikarza. Potrzebny był tylko impuls, ten kamyk wyzwalający lawinę.
Co ciekawe, gdy już pojawił się w postaci pierwszego kontraktu reklamowego, który Christine podpisała w przeddzień rocznicy ich związku, on w zasadzie był gotów zaakceptować życie u boku żony modelki. Kochając ją, godził się z jej częstymi nieobecnościami w domu. Wiedział, że chcąc być z nią, musi zapłacić jakąś cenę za swoje uczucie, nawet jeśli tą ceną jest konieczność dzielenia się żoną z innymi.
Nie stanowił zatem zagrożenia dla trwałości ich związku. Stała się nim – paradoksalnie – lojalność samej Christine wobec niego. Wiedziała, że świat, o którym marzy, niesie z sobą tak wiele pokus, iż zostawiona sama sobie nie będzie w stanie się im przeciwstawić, a rola niewiernej żony wtedy jeszcze nie wchodziła w rachubę. W efekcie, realizując pierwszą umowę dla Diora, nakłoniła Marka do wspólnej podróży do Paryża, gdzie wystąpił w charakterze jej menadżera. Musiał wtedy porzucić pracę dziennikarza ekonomicznego w „Boston Globe”.
Po kilku miesiącach oboje mieli jednak dosyć tej męki. Gdy więc jak z rękawa zaczęły sypać się następne propozycje, powiedział, że nie będzie więcej jej towarzyszył.
Christine nie protestowała. Zresztą, wzajemne torturowanie się nie miało sensu. Mark nie mógł znieść kontaktu z wiecznie zachwyconymi nią mężczyznami, którzy nie próbowali nawet kryć fascynacji piękną dziewczyną. Więcej, zdawali się otwarcie okazywać, że oczyma wyobraźni widzą siebie budzących się rano w jej towarzystwie i że są skłonni oddać swe fortuny właśnie za taką możliwość. Ona zaś była rozdarta coraz silniej pomiędzy beznadziejną, nienowoczesną lojalnością i wiernością mężowi, a rosnącą pokusą skorzystania z którejś z tych ofert, stanowiących przepustkę do świata bogactwa i nieograniczonych możliwości. Świata, którego smak znajdował się na wyciągnięcie ręki, zapraszając ją do siebie.
Nie trzeba było geniusza, aby to zrozumieć i wiedzieć, jaki będzie finał. Jego nadzieje stopniowo rozpływały się więc niby lód topniejący pod wpływem promieni słonecznych i rozpłynęły ostatecznie, kiedy w końcu Christine po powrocie z któregoś z wielu wyjazdów zaprosiła go na uroczystą kolację.
Przeczuwał, że będzie to stypa z okazji rozpadu ich małżeństwa. Nie chciał nigdzie wychodzić. Powiedział, że woli wysłuchać tego, co ma do zakomunikowania, w domu.
Nie mylił się. Zdziwił się tylko nieco, gdy padło z jej ust nazwisko Blunt, jako że nic na temat ich związku nie przedostało się do prasy, choć rozpisywano się o kulisach jego rozwodu. Blunt musiał jednak naprawdę oszaleć na punkcie Christine. Brukowce donosiły, że rozwód z żoną miał kosztować go ni mniej, ni więcej tylko okrągłe sto milionów dolarów.
Christine zostawiła Markowi cały ich wspólny majątek – przeszło trzy miliony dolarów na koncie oraz nieomal tyle samo wart mierzący dwieście metrów kwadratowych penthouse. Mieszkanie było dumą ich obojga. Wyposażono je we wszystko, co można sobie wymarzyć, łącznie z kominkiem na gaz i drewno, marmurowym holem, kuchnią, najwyższej klasy sprzętem i granitowymi blatami, a także olbrzymim tarasem. Podłogi w pokojach pyszniły się mahoniem i wiśnią, a z olbrzymiego okna – ściany ze szkła – rozciągał się przepiękny widok na Atlantyk i Boston. Wiele razy podziwiali stąd nocną panoramę rozświetlonego miasta, zastanawiając się, co przyniesie przyszłość.
Mark początkowo nie chciał przyjąć od niej tego prezentu, czy raczej rekompensaty. Może dlatego, że mieszkanie było bolesnym wspomnieniem pięknych chwil. Uległ jednak w końcu gorącym prośbom żony. Wydawało mu się, że być może ona chce dzięki temu gestowi pozostawić sobie jakąś furtkę do ewentualnego powrotu w razie niepowodzeń w nowym życiu. Czuł, że wciąż w jego sercu jest miejsce dla Christine.
Rozstali się zatem jak dwoje wciąż zupełnie bliskich sobie ludzi. Jak przyjaciele, bez złości czy urazów. Chwila pożegnania trąciła nawet nieco melodramatem – kochał ją tak samo jak na początku i odczuwał ogromny ból, zaciskając mocno powieki i siłą powstrzymując łzy cisnące mu się do oczu. Ona zaś, przytulona do niego, otwarcie i spazmatycznie łkała, utrzymując, że jej uczucie nie wygasło, a tylko przybrało nieco inną formę. Twierdziła, że Blunt, choć jego też kocha, jest dla niej o wiele mniej wart niż Mark.
Zastanawiał się smętnie, jak to możliwe, by kochać dwóch mężczyzn równocześnie i, nawet jeśli tak jest, dlaczego Christine wybiera tego, który dla niej mniej znaczy. Ale nie potrafił się na nią złościć. Przy każdym jej dotknięciu odczuwał wciąż olbrzymie pożądanie, nie mniejsze niż na początku ich znajomości.
Christine mówiąc o swoim niewygasłym uczuciu, też chyba nie kłamała, bo gdy z oczyma pełnymi łez zbliżyła wargi do jego ust, szepcząc, że to pożegnalny pocałunek, w obojgu rozpalił się natychmiast ogień szaleństwa. Rzucili się sobie w ramiona z taką siłą, jakby za chwilę świat miał przestać istnieć, i na długi czas zapomnieli o wszystkim. Nie szeptała mu jednak do ucha tych samych co zawsze cudownych słów o miłości. Jej spazmatyczne jęki brzmiały inaczej, jak głos niewyobrażalnego smutku i żalu za czymś, co stanowiło dotąd treść życia, a co właśnie się kończy i czego zawsze będzie jej odtąd brakowało. Świadomość tego chyba już do niej docierała.
Potem, wykrzyczawszy całą swoją skargę na bezduszny los, umilkła, zmęczona miłosnym szałem. Przylgnęła do niego, łkając bezgłośnie. Mark zaś, widząc jej posągowe ciało, miał wrażenie, że życie uchodzi z niego niczym powietrze ze sflaczałej piłki, a on sam zamienia się w bryłę lodu, pogrążając w otchłani beznadziei i skrajnej rozpaczy. Czuł już nieomal fizycznie jej brak i smak goryczy rozstania, wiedząc, że za chwilę żona wysunie mu się z ramion i zniknie z jego życia na zawsze. Był pewien, że nie może jej zatrzymać. Wtulił więc głowę w poduszkę, czekając, aż wyjdzie i zostawi go samego.
Dopiero kiedy usłyszał zamykające się drzwi, uległ emocjom. Leżał na łóżku, nie wstrzymując łez spływających mu po policzkach. Przyszło mu do głowy, że to jakiś zły sen. Zaraz obudzi się i wszystko będzie jak dawniej. Unoszący się w powietrzu delikatny zapach perfum Christine oraz kilka włosów na poduszce były jednak czymś jak najbardziej realnym. Więcej miał nie doświadczać ani jednego, ani drugiego.
Wiedział, że niełatwo przyjdzie mu wymazać ją z pamięci. W skrajnej apatii przeleżał bez ruchu kilka godzin. Dopiero gdy na ścianach pokoju zaczęły kłaść się cienie nocy, zwlókł się z łóżka i wyciągnął z barku butelkę whisky. Początkowo miał wrażenie, że wszystko straciło sens, i chciał po prostu upić się i zapomnieć o tym dniu.
Patrząc samotnie przez wielką szklaną taflę okna, za którą błyszczały dziesiątki tysięcy świateł miasta, popijał prosto z butelki płyn w kolorze bursztynu, próbując dokonać bilansu swojego małżeństwa. Zastanawiał się zarazem nad przyszłością, szukając w sobie resztek nadziei, jakiegokolwiek elementu, który mógłby stanowić teraz dla niego cel. Zdawał sobie sprawę, że to konieczne, że musi czymś się zająć, jeśli nie chce zwariować albo co najmniej pogrążyć się w głębokiej depresji.
•
Czy w ogóle można było mówić o jakichkolwiek plusach tej sytuacji? Niemały majątek nie wydawał mu się w tej chwili wielką pociechą, a nic innego nie przychodziło mu do głowy. Co innego minusy – tych dostrzegał aż nadto wiele. Stracił żonę, ale też porzucił świetnie rozwijającą się i rokującą wielkie nadzieje na przyszłość karierę dziennikarską. Jego nazwisko zniknęło ze szpalt wszelkich pism finansowych, a on sam z programów telewizyjnych kanałów Bloomberg, CNN i CNBC, do których bywał często zapraszany. A jako że rynek nie znosi pustki, zwolnione przez niego miejsce natychmiast zajęli inni. Teraz sytuacja zmuszała go do znalezienia jakiegoś zajęcia, bo wydawanie oszczędności raczej nie było najlepszym sposobem na życie.
Na początku pomyślał, że spróbuje wrócić na stare śmieci, przypominając o swoim istnieniu tym, którzy zwabieni magią nazwiska Wells sięgali po prasę finansową lub zasiadali przed telewizorami. Ale natychmiast ogarnęły go wątpliwości. To mogło okazać się wcale nie takie łatwe – nie tylko wypadł z rynku, ale i stracił z pola widzenia wszystko, co stanowiło treść jego dziennikarskiej pracy. Jeśli miałby powrócić do zawodu, musiałby poświęcić trochę czasu na chłodną analizę bieżącej rzeczywistości gospodarczej oraz wyrobienie sobie własnego zdania na wiele tematów. Czekałaby go więc długa, nudna, monotonna i wytężona praca, co w połączeniu z ogarniającą go apatią nie wróżyło nadziei na poprawę samopoczucia.
Kilka miesięcy wcześniej otrzymał pewną propozycję, która teraz wydała mu się szansą na powrót do zawodu. Wiązała się ona, co prawda, z przejściem do diametralnie innej branży, ale może właśnie to dobrze by mu zrobiło? Jack Bloom, magnat medialny oraz właściciel kilku gazet o modzie i tematyce rozrywkowej, już od dawna pragnął złowić go w swoje sidła. Może warto byłoby tego spróbować? Przyjęcie jego oferty i idące za tym zmiany mogłyby stać się symbolicznym zerwaniem ze starym życiem.
Istniała jednak druga strona medalu. Miałby pisać o świecie ludzi bogatych, takich jak Blunt. Wiedział, że znajdzie się blisko jego sekretów, a alkohol nasunął myśl, że być może będzie w stanie znaleźć coś, co mogłoby tamtego skompromitować. Z tą wiedzą wiązałaby się zaś możliwość pojawienia się przy Christine we właściwej chwili i odzyskania jej. Pomysł był wprawdzie absurdalny i lekko niesmaczny, ale w tym momencie wydał mu się dobry. Bez dłuższego namysłu odszukał wizytówkę i zadzwonił.
•
Jack Bloom zaskoczył Marka, zapraszając go do lokalu, którego ten jeszcze nie widział. Restauracja Blue Ginger przy Washington Street sprawiała rzeczywiście imponujące wrażenie. Podłogi z wielkich, prostokątnych płyt z włoskiego różowego granitu, poprzetykane tu i ówdzie wstążkami czerni i szarości, komponowały się doskonale z drzwiami, oknami i barem wykonanymi z pięknej czereśni. Całości dopełniały trzy szumiące uspokajająco fontanny, w których we wdzięcznych pozach prezentowały się alabastrowobiałe posągi kobiet. To nie było wszystko. Wnętrze pełne zielonych, nieznanych mu roślin w miedzianych donicach i wykonanych z metalu rzeźb wiszących na ścianach emanowało atmosferą pewności i celowości.
I rzeczywiście, intuicja go nie myliła. Kim Wang, właściciel lokalu, mężczyzna w średnim wieku, o azjatyckich rysach i wyglądzie niegdysiejszego mistrza jednej ze wschodnich sztuk walki po wylewnym powitaniu wyjaśnił, że inspiracją dla takiego wystroju wnętrza było feng shui. Twierdził, że jako gorący zwolennik stara się wykorzystywać wartości i zalety tej sztuki w każdym miejscu. Pokrótce wyjaśnił mu, na czym polega równowaga yin i yang oraz zasada pięciu żywiołów – drzewa, ognia, ziemi, metalu i wody. Mark słuchał niezbyt uważnie, zastanawiając się, jak wyglądałoby jego mieszkanie, gdyby poznał te zasady, będąc mężem Christine. Może wtedy ich losy potoczyłyby się inaczej?
Potem Wang, choć widział go po raz pierwszy w życiu, wysilił się jeszcze na kilka komplementów pod jego adresem i elegancko wycofał się, pozostawiając swoich gości pod opieką trzech kelnerów w czarnych smokingach.
– Cieszy mnie, że w końcu się zdecydowałeś, Mark – głos Blooma brzmiał ciepło i serdecznie, ale w malutkich, świdrujących oczach, ledwie widocznych w świecącej od potu, nalanej twarzy, czaił się wyraz triumfu.
Markowi przyszło na myśl, że tamten powie za chwilę: „A widzisz? Jednak przyszła koza do woza”. Czyżby dowiedział się już o odejściu Christine? Nie zadał jednak żadnego pytania. Gdy zajmował się finansami, nauczył się, że podjęta pochopnie, nierozważna decyzja czy nieprzemyślane słowo oznacza gorszą pozycję w negocjacjach. Niech rozmówca pierwszy odkryje się i pokaże swoje słabe punkty.
Było coś jeszcze. Czuł do Blooma niechęć już od momentu, kiedy mniej więcej rok wcześniej go poznał. Nie myślał o tym, umawiając się na spotkanie, ale teraz to wrażenie powróciło. Mierziła go bijąca od tego człowieka lepka słodycz oraz fałszywe, rozbiegane spojrzenie, denerwowały zawsze gładko przylizane do czaszki włosy, zaczesane z przedziałkiem na środku, aby ukryć zaawansowaną łysinę.
Bloom podniósł ociężale zza stołu zwaliste cielsko w białej koszuli, ozdobionej zrobionymi na zamówienie złotymi spinkami – inicjałami jego imienia i nazwiska „J&B” – z krzykliwym, zbyt jaskrawym krawatem w kwiaty, prezentując przy okazji olbrzymi, wystający brzuch, i ujął w dłoń butelkę whisky. Wzniósł ją pod światło, jakby chcąc odczytać etykietę, ale Mark wiedział, że chodzi wyłącznie o to, aby napis „Macallan Fine & Rare” został dostrzeżony i należycie doceniony, nie tylko zresztą przez niego, ale i gości przy sąsiednich stolikach. Grubas wykonał teraz wymowny gest w kierunku rozstawionej baterii najprzeróżniejszych kieliszków.
– Nalać ci? O ile się nie mylę, lubisz dobrą whisky. Ta ma trzydzieści lat i trzymają ją wyłącznie dla mnie na specjalne okazje.
– O, czyżby dzisiaj taka była? – Mark udał zdziwienie, kiwając głową i podsuwając swoją szklankę. Tamten zachichotał.
– Tak. Zadzwoniłeś do mnie w samą porę. Mam zamiar dobrać się do skóry konkurencji. – Rozejrzał się wokoło, po czym wyszeptał konfidencjonalnie: – Przejmuję tygodnik „O!”. W poniedziałek ogłoszę, że mam kontrolny pakiet akcji. Tylko cicho sza!
– Gratuluję. – Wychylił jednym haustem pół wysokiej szklanki jeszcze nie dość zimnej od lodu whisky.
Bloom skrzywił się, a Marka naszła złośliwa refleksja, że w kontekście słów o wyjątkowości trunku jego czyn był jawną profanacją. Powinien rozkoszować się złotawym, opalizującym płynem powoli, wydając z siebie pełne zachwytu słowa na temat bukietu i fantastycznych doznań.
Nie był jednak w stanie tego zrobić. Nie starał się nawet, aby w jego głosie zabrzmiał choć cień entuzjazmu. Miał wrażenie, że uczucie awersji do grubasa narasta. Bloom niewątpliwie należał do świata, który wybrała jego żona. Aby mu zaimponować, zamówił butelkę whisky w cenie małego samochodu. Inny, podobny do niego, równie oślizły od potu i odrażający facet siłą swych pieniędzy sprawił, że Christine leżała być może teraz u jego boku. Dawała mu się obmacywać tłustymi dłońmi, a on ślinił się, dotykając jej pełnych piersi i posągowych ud, wpychając łapę pomiędzy jej nogi, na końcu zaś…
Poczuł, że ogarnia go rozpacz i zadrżał, łapiąc się za głowę. Podstawił kelnerowi szklankę, którą ten usłużnie napełnił. Wlał ją w siebie niemal natychmiast, nie czekając na dosypanie lodu. Skrzywił się, ale już po chwili znajome ciepło rozlało się po jego ciele. Potężna dawka alkoholu pozwoliła mu odzyskać równowagę psychiczną.
Bloom popatrzył na niego zdziwiony, ale nie zadał żadnego pytania. Kontynuował wyraźnie podekscytowany:
– Tak. Kompletuję zupełnie nowy zespół. Szkoda, że zadzwoniłeś dopiero dzisiaj… Gdybyś odezwał się z tydzień temu, zrobiłbym cię naczelnym.
– Nie zależy mi na tym – pokręcił głową Mark. – Szczególnie że to dla mnie nowa branża. Lubię pisać, i to wszystko. Zresztą, sam wiesz.
– Tak, wiem – przytaknął Bloom. – Ale nie martw się. Dasz sobie radę. Dostaniesz zresztą tyle samo kasy, co naczelny. Znasz go chyba. To Peter Jackson. – Zerknął, czy nazwisko zrobiło na Marku wystarczające wrażenie.
– Słyszałem o nim. Ale to ty masz wiedzieć, kogo zatrudniasz. Ja postaram się nie zawieść twoich oczekiwań. – Miał jak najgorsze zdanie o Jacksonie, o którym mówiono, że jest nędzną szują, ale wolał zachować się dyplomatycznie. W końcu prawdopodobnie będzie się z nim spotykać na co dzień.
– Okej. To co, kiedy podpisujemy kontrakt? – Bloomowi bardzo się spieszyło.
Mark wzruszył ramionami. Alkohol otępiał go i opóźniał proces docierania do mózgu impulsów. Zobojętniał całkowicie na to, co się dzieje wokół. Takim też tonem odpowiedział:
– Zrób, jak uważasz.
– To może zaraz? – podchwycił tamten, łypiąc na niego chytrym spojrzeniem.
– Jeżeli chcesz, nie ma sprawy. Tylko kto ci to teraz przygotuje?
– To żaden problem. Mój prawnik będzie tu za pół godziny. My w tym czasie zjemy kolację i ustalimy szczegóły. Zgoda? – Bloom skinął na kelnera, który napełnił po raz kolejny obie szklanki.
Mark zgadzał się na wszystko.
– A może przed kolacją spróbujesz Boston Flipa? – kontynuował wyraźnie zadowolony grubas. – Polecam. To mój ulubiony drink.
– Co to takiego? – podniósł obojętnie głowę.
– Pół na pół whisky i madery albo sherry oloroso. Do tego odrobina piany z białka.
– Nie chcę. – Mark pokręcił głową. – Proszę tylko o whisky i trochę lodu. W kwestii kolacji zdaję się całkowicie na ciebie. – Pomyślał złośliwie, że z przyjemnością przyczyni się do tego, by na rachunku widniała jak największa suma. Niech Bloom wie, że nie zbędzie go byle czym.
•
Obudziwszy się rano, z lekkim strachem skonstatował, że jego pamięć zachowała bardzo mgliste wspomnienie nie tylko treści podpisanego kontraktu, ale nawet zakończenia wieczoru i momentu powrotu do domu. Odnotowywał luki już od chwili podania przez kelnerów homarów w sosie, fileta z okonia nilowego z kaparami i cielęciny z truflami, do których to potraw zaserwowano białe, według słów prawnika Blooma, wyjątkowe wino „Chablis Premier Cru”, które on z czystej przekory mocno skrytykował. Jak przez mgłę przypominał sobie również, że trzykrotnie z nieznanych powodów chciał odchodzić od stołu, ale magnat prasowy był niezwykle zdeterminowany, zatrzymując go za każdym razem. Tolerował jego humory i żądania nad wyraz ugodowo.
Nerwowo przetrząsnął teraz wszystkie kieszenie i w marynarce znalazł potwornie wymiętą kartkę ze swoim koślawym podpisem, po czym wydobył ją na światło dzienne.
Tak, to była zawarta wczoraj umowa. Wypiwszy duszkiem dwie butelki wody mineralnej, z obawą zabrał się do jej studiowania. Czytał i dziwił się. Nie znalazł w treści nic, czego nie chciałby teraz, na trzeźwo, zaakceptować. Wprost przeciwnie, nie sądził, że umowa będzie dla niego aż tak korzystna. Nie rozumiał na przykład, jakim cudem Bloom mógł zgodzić się na wypłacenie mu premii w wysokości miliona dolarów za sam fakt przepracowania dwóch lat w tygodniku. Wierszówka o czterdzieści procent wyższa od tej, którą otrzymywał u ostatniego pracodawcy, wyglądała przecież nieźle sama w sobie, nawet zważywszy, że po kilku latach jego nieobecności na rynku pieniądze miały mniejszą wartość nabywczą. Lekko zirytował go tylko fakt, że zgodził się pisywać na tematy wyznaczane przez przełożonych. To jednak była pestka. W końcu, co za różnica… Liczyło się to, że ma upragnione zajęcie, i to zajęcie w świecie, w którym przebywa na co dzień jego żona.
Na wspomnienie żony sięgnął po alkohol. Chwilę później, gdy zaczynało już lekko szumieć mu w głowie, pomyślał, że może ukoi żal po Christine w ramionach jakiejś prostytutki. Właśnie brał do ręki gazetę leżącą na stoliku, gdy zadzwonił telefon. Odebrał i rozpoznał głos Blooma.
– Cześć, Mark – wysapał jego nowy pracodawca. – Masz mi coś do powiedzenia w związku z wczorajszym dniem?
Był wściekły. Mark nie miał pojęcia, dlaczego. Może gdyby nie tęsknota za żoną i niezaleczony jeszcze kac, bawiłby się w jakieś uprzejmości i próbował coś wyjaśniać. Stan, w którym się znajdował, nie wyzwalał jednakże jakiejkolwiek chęci bycia miłym i układnym. Odpowiedział więc równie szorstko:
– Nie miałeś kiedy zadzwonić? Przed chwilą wstałem i źle się czuję. Mów, o co chodzi, byle szybko.
Jack milczał dłuższą chwilę, wydając z siebie jedynie dziwne chrząknięcia przypominające świński kwik. Musiał być zszokowany tupetem rozmówcy i po prostu z wrażenia odebrało mu mowę. Mark poczuł narastające rozdrażnienie.
– No, wyduś to z siebie. A najlepiej nie zawracaj mi głowy i zadzwoń jutro.
Bloom przetrawił bezczelność i kompletny brak szacunku, jaki go spotykał. Ryknął jak zraniony byk:
– Ty… Ty świnio! Ty draniu! Myślisz, skurwielu, że mnie wykiwałeś, tak?! Kiedy chciałeś mi powiedzieć o rozwodzie?
Mark jak przez mgłę przypomniał sobie, że Bloom przy pożegnaniu wychwalał pod niebiosa Christine i jej rozległe kontakty. Wtedy nie tyle zignorował jego słowa, co nie miał już siły poruszać tematu. Teraz zrozumiał wszystko. A więc Bloom jednak nie wiedział o ich rozstaniu i zatrudniając go, liczył przede wszystkim na jej wpływy i znajomości!
Zrobiło mu się trochę głupio. Nie miał najmniejszego zamiaru wspinać się na czyichkolwiek plecach po ścieżce kariery, a już ostatnią osobą, którą wykorzystałby do tego celu, była jego żona. Mruknął pojednawczo:
– Myślałem, że wiesz… Nie miałem zamiaru cię oszukiwać…
Bloom jednak nie zareagował zupełnie na zmianę tonu. Może po prostu go nie słuchał albo ponad miarę rozemocjonowany źle zrozumiał jego słowa. W każdym razie wyzwał go od oszustów i kombinatorów, czego on z oczywistych przyczyn nie mógł strawić. Odpłacając pięknym za nadobne, nazwał swojego nowego szefa tłustym śmierdzielem i kazał mu iść do diabła. W odpowiedzi na tę zniewagę Bloom wrzasnął, że go wykończy, po czym nieomal równocześnie rzucili słuchawki.
W poniedziałek i wtorek po weekendzie telefon milczał, widocznie Bloom był zajęty sprawami związanymi z przejęciem pisma i zmianą zarządu. Mark spędził ten okres samotnie, w nieustannie falującym nastroju w rytmie wypijanej whisky.
Dopiero w środę w imieniu magnata skontaktował się z nim Peter Jackson, nowy redaktor naczelny, przystępując bez zwłoki do realizowania zapisów zawartych w umowie. Okazało się, że Mark miał rozpocząć pracę natychmiast na wezwanie redakcji, na który to fakt nie zwrócił wcześniej najmniejszej uwagi. Jackson zaś złośliwie poinformował, że chce go widzieć zaraz.
•
Rozmowa, na którą pojechał, była wyjątkowo nieprzyjemna. Naczelny, niski facet przed czterdziestką, w dżinsowym ubraniu, o niesympatycznej, szczurzej twarzy z charakterystycznymi pędzelkami cieniutkich wąsików pod nosem, najwyraźniej był marionetką w pełni zależną od Blooma. Okazało się też, że krążące o nim opinie mają pełne pokrycie w rzeczywistości.
Już na wstępie zapowiedział, że Mark nie ma najmniejszych szans na ciekawe tematy, wprost przeciwnie, będzie zajmował się rzeczami najgłupszymi z możliwych. Mark dopiero teraz zdał sobie sprawę z perfidii umowy, która pozwalała pracodawcy żądać od niego pisania o tym, co przełożeni uznają za stosowne. Po tym ostrym wstępie do akcji zmiękczania go przystąpił poznany już w restauracji prawnik, gładki, wylizany blondyn, ubrany w garnitur od Bossa za trzy tysiące dolarów. Próbował być nieco bardziej uprzejmy i ugodowy niż naczelny. Zaproponował anulowanie kontraktu.
– Nie zrozumieliście się z Bloomem, i to wszystko. Nie chcesz chyba przez te dwa lata pracy u nas stracić całego swojego prestiżu?
Mark popatrzył na nich spode łba, zastanawiając się, co kombinują. Odpowiedział lekceważąco:
– Nie chcecie mnie, to nie. Mam gdzieś pracę u was i te pieniądze. Ale Bloom mnie obraził. Nazwał mnie oszustem. Niech mnie przeprosi i po sprawie.
– To nie wchodzi w rachubę, Mark – pokręcił głową prawnik. – Wiesz, jaki jest Jack.
– Tak, wiem – powiedział zapalczywie. – To zarozumialec i palant, któremu zdaje się, że świat powinien płaszczyć się u jego stóp. Ja tego nie będę robić.
– Odpuść sobie te przeprosiny – prawnik zdobył się na pojednawczy ton. – Zresztą, ty też mu nawrzucałeś. Myślałem, że dostanie wylewu po waszej rozmowie.
– Ale to on zaczął. Nigdy by mi nie przyszło do głowy was oszukiwać. Niech mnie przeprosi, i odejdę.
– Jak uważasz – wtrącił niby beznamiętnie redaktor, ale w szparkach jego wąskich oczu czaiła się ironia, a usta z krzywymi małymi ząbkami ułożyły się w coś na kształt złośliwego uśmiechu. Widać było ewidentnie, że nie tylko przejął się rolą, narzuconą mu przez Blooma, ale chęć uprzykrzania życia innym jest nieodłączną cechą jego charakteru, tak więc odmowa Marka była mu jak najbardziej na rękę. Wskazał głową prawnika. – Ja nie będę tak uprzejmy jak James. Gwarantuję ci dwa lata najgorszego okresu w twojej dziennikarskiej karierze.
•