Nieznane przykazanie - Marek Meissner - ebook + książka

Nieznane przykazanie ebook

Marek Meissner

0,0

Opis

"Nieznane przykazanie" odkrywa przed czytelnikami wstrząsające fakty z przeszłości kobiet z rodu słynnego amerykańskiego pisarza - skandalisty, którego bestsellerowa powieść uznana została za atak na podstawy Kościoła Katolickiego w świecie, wyjaśniając jednocześnie motywy, które były przyczyną napisania książki.

Mieszkający w Boston znany dziennikarz i piękna fotoreporterka, tworząc zlecony im artykuł o rodzicach pisarza, natrafiają na ślad spisku,którego skutki mogą okazać się nieobliczalne zarówno dla Kościoła jak i dla świata. Bohaterowie toczą śmiertelny bój z pełniącą w nim kluczową rolę, pragnącą ich zniszczyć matką pisarza, Konstancją, wspomaganą przez szatana oraz nie cofającego się przed niczym, cynicznego służącego, Leona Moreno. Watykan nie jest zainteresowany pomocą i pomimo wymowy faktów,lekceważy zagrożenie. Czy Markowi i Carli uda się wygrać z bezwzględnym,nie cofającym się przed niczym, przeciwnikiem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 398

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




www.wydawnictwosol.pl

Copyright © by Marek Meissner 2012

Redakcja i korekta:

Karina Stempel-Gancarczyk

Projekt okładki:

Andrzej Brzezicki i Alicja Brzezicka ARIDI

Warszawa 2012

ISBN 978-83-62405-78-7

Wydawca:

Wydawnictwo SOLMonika Szwaja • Mariusz Krzyżanowski 05-600 Grójec, Duży Dół [email protected]

ePub i Redakcja techniczna:

Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châ[email protected]

Rozdział I

Wio­sna za­wi­ta­ła do Sa­lem w 1692 ro­ku bar­dzo póź­no. Cięż­kie, ciem­no­po­pie­la­te chmu­ry, nie­sio­ne po­ry­wi­stym wia­trem, nie­mal do po­ło­wy kwiet­nia co ra­no wi­sia­ły ni­sko na nie­bie, za­po­wia­da­jąc ko­lej­ny śnież­ny dzień i ni­we­cząc tym sa­mym na­dzie­ję miesz­kań­ców na ry­chłą zmia­nę po­go­dy. Sro­gi mróz, któ­ry już na po­cząt­ku li­sto­pa­da skuł ca­łe Mas­sa­chu­setts, też nie za­mie­rzał ustą­pić, trzy­ma­jąc wiel­kie po­ła­cie lą­du w lśnią­cych ni­by dia­ment oko­wach. Zi­ma tłu­mi­ła w za­rod­ku wszel­kie pró­by na­brzmia­łych pą­ków kwia­to­wych i za­wiąz­ków li­sto­wia, by na­resz­cie prze­bić się na ze­wnątrz, za­kosz­to­wać do­bro­dziejstw cie­płe­go słoń­ca, okryć ga­łę­zie de­li­kat­ny­mi płat­ka­mi i przy­stro­ić je w buj­ną zie­leń.

A gdy już bra­kło opa­łu do ogrza­nia do­mostw i za­czę­to la­men­to­wać, że zbyt dłu­ga zi­ma z pew­no­ścią za­szko­dzi zbio­rom, przy­no­sząc nie­uro­dzaj i gro­żąc klę­ską gło­du, słoń­ce na­gle za­świe­ci­ło, a wręcz za­czę­ło pa­rzyć nie­mal już za­po­mnia­nym cie­płem, jak­by chcia­ło ogrzać zzięb­nię­tych miesz­kań­ców ca­łej oko­li­cy, wy­na­gra­dza­jąc im opóź­nie­nie po­wra­ca­ją­cą na­dzie­ją i chę­cią do ży­cia.

Zmia­na by­ła gwał­tow­na. Każ­dy ko­lej­ny dzień niósł ze so­bą prze­obra­że­nia kra­jo­bra­zu do­ko­nu­ją­ce się za­zwy­czaj w o wie­le dłuż­szym cza­sie. Gru­ba war­stwa śnie­gu na­wet nie pró­bo­wa­ła się bro­nić, zni­ka­jąc w cią­gu kil­ku dni bez śla­du, a w miej­sce dróg i ście­żek ze­szklo­nych lo­dem za­wi­ta­ły wiel­kie ka­łu­że i po­to­ki wo­dy. Przy­ro­da rzu­ci­ła się do go­rącz­ko­we­go od­ra­bia­nia za­le­gło­ści, po­spiesz­nie przy­wdzie­wa­jąc od­mien­ną sza­tę. Jak za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdż­ki nie­daw­ny ma­je­stat śnież­nej, zim­nej bie­li za­stą­pi­ła wszech­obec­na ży­wa zie­leń. Na­tu­ra nie zre­zy­gno­wa­ła z ko­lo­ru śnie­gu, te­raz jed­nak prze­nio­sła go z pól na ga­łę­zie drzew, ma­lu­jąc nim, de­li­kat­nym ró­żem i bla­dą żół­cią płat­ki kwia­tów. Wy­so­ko na nie­bie roz­brzmia­ły śpie­wy pta­ków, ra­do­śnie wiesz­czą­cych bu­dzą­ce się na no­wo ży­cie.

Był pięk­ny, nie­dziel­ny, ma­jo­wy po­ra­nek. Kon­stan­cja szła po­wo­li i ocię­ża­le przez roz­mię­kłe po­le, sta­ra­jąc się ostroż­nie sta­wiać sto­py na kęp­kach tra­wy oraz zbi­tych gru­dach zie­mi. Od­stęp­stwo od tej za­sa­dy rów­na­ło się na­tych­mia­sto­we­mu ugrzęź­nię­ciu w bło­cie po kost­ki i ubru­dze­niu od­święt­ne­go stro­ju, a do­dat­ko­wo gro­zi­ło bó­lem. Chło­nę­ła cie­pły za­pach pa­ru­ją­cej zie­mi, prze­mie­sza­ny z cierp­kim i nie­co gorz­kim, lecz przy­jem­nym aro­ma­tem po­ja­wia­ją­cych się tu i ów­dzie po­lnych kwia­tów. Wkrót­ce las, łą­ki i po­la wy­peł­nią się ro­ślin­no­ścią, a za­ra­zem wró­ci czar let­nich, upa­ja­ją­cych za­pa­chem wie­czo­rów. Cie­ka­we, czy ona bę­dzie mo­gła jesz­cze po­ja­wić się tu kie­dy­kol­wiek, po­wra­ca­jąc do ulu­bio­nych ziół i zbóż. Za­czę­ła li­czyć w my­ślach dni, gdy na­gle do­biegł ją z bo­ku głos mło­dej ko­bie­ty.

– Kon­stan­cjo, po­cze­kaj! Pój­dzie­my ra­zem.

Od­wró­ci­ła się nie­chęt­nie. Tak jak się spo­dzie­wa­ła, Ma­ry nie by­ła sa­ma. Obok niej szli uśmiech­nię­ci Jo­seph i Geo­r­ge. Na jej wi­dok skrzy­wi­li się.

– Ale ja nie mo­gę iść szyb­ciej – po­wie­dzia­ła. – Wczo­raj zwich­nę­łam no­gę. Po­za tym jest jesz­cze wcze­śnie. Nie ma się co spie­szyć.

Jak­by na za­prze­cze­nie tych słów zza drzew da­ły się sły­szeć ude­rze­nia ko­ściel­ne­go dzwo­nu. Ma­ry po­de­szła bli­żej.

– Zo­sta­ło tyl­ko pięt­na­ście mi­nut do roz­po­czę­cia na­bo­żeń­stwa. Po­spiesz się. Wiesz, że pa­stor nie lu­bi, gdy się ktoś spóź­nia. A dziś gu­ber­na­tor ma przed ka­za­niem wy­gło­sić ja­kąś bar­dzo waż­ną mo­wę w związ­ku ze spra­wą cór­ki pa­sto­ra i jej ku­zyn­ki. Mó­wią, że te ich dziw­ne za­cho­wa­nia to był efekt cza­rów – wy­szep­ta­ła Ma­ry, zbli­ża­jąc kon­fi­den­cjo­nal­nie usta do jej ucha. – W mie­ście krą­żą po­gło­ski, że chcą roz­po­cząć pro­ce­sy aresz­to­wa­nych.

– Mó­wi­łam ci, że nie mo­gę iść szyb­ciej – burk­nę­ła. – Nie cze­kaj­cie na mnie. Zresz­tą, co mnie to wszyst­ko ob­cho­dzi. Niech ro­bią z ni­mi to, na co za­słu­ży­ły.

Ma­ry mach­nę­ła rę­ką i zwró­ci­ła się do męż­czyzn:

– Trud­no. Ja chcę zdą­żyć na czas. Idzie­cie ze mną czy zo­sta­je­cie z Kon­stan­cją?

– Ma się ro­zu­mieć, że idzie­my z to­bą – od­po­wie­dział je­den z nich, od­święt­nie ubra­ny, i wzru­szył ra­mio­na­mi. – Przy­naj­mniej ja. Chy­ba że Geo­r­ge do­trzy­ma to­wa­rzy­stwa Kon­stan­cji. Pa­su­je do niej. Też wy­stro­jo­ny, jak­by szedł do ślu­bu. Zo­sta­jesz, Geo­r­ge?

Chło­pak po­pa­trzył na nie­go z nie­skry­wa­ną nie­chę­cią, od­po­wia­da­jąc po­iry­to­wa­nym gło­sem:

– Daj mi spo­kój. Ja idę z Ma­ry. Zresz­tą, obie­ca­ła mi, że wie­czo­rem wy­bie­rze się ze mną na tań­ce. Od­czep się ode mnie i przy oka­zji od niej. Sam zo­stań z tą… – skrzy­wił się – tą pięk­no­ścią. Ze swo­ją pro­stac­ką gę­bą to ty do niej bar­dziej pa­su­jesz niż ja.

Ma­ry zro­bi­ło się żal Kon­stan­cji. Da­li­by jej w koń­cu spo­kój. Cóż ona win­na swo­jej brzy­do­cie. Chcia­ła coś po­wie­dzieć i ob­ró­ci­ła się w kie­run­ku mło­dej ko­bie­ty. Tam­ta jed­nak zo­sta­ła już do­bre dwa­dzie­ścia me­trów za ni­mi. Ma­ry wi­dzia­ła jej krę­pą po­stać, po­ru­sza­ją­cą się nie­zgrab­nie i po­wo­li, ze wzro­kiem wbi­tym w czub­ki czy­stych, wy­po­le­ro­wa­nych bu­tów. Dziew­czy­na nie pa­trzy­ła w ich stro­nę. Ma­ry przy­szło do gło­wy, że na ca­łe szczę­ście Kon­stan­cja chy­ba nie sły­sza­ła za­koń­cze­nia ich roz­mo­wy. Przy­spie­szy­ła kro­ku, zwra­ca­jąc się po­jed­naw­czo do męż­czyzn:

– Na za­ba­wie bę­dę tań­czy­ła z wa­mi oby­dwo­ma. Nie kłóć­cie się. Chodź­my szyb­ciej. Cie­ka­we, co tam wy­my­śli­li. – Uję­ła obu pod ra­mio­na, uśmie­cha­jąc się do nich za­lot­nie.

Kon­stan­cja zwol­ni­ła jesz­cze bar­dziej, wlo­kąc się te­raz no­ga za no­gą. Fa­la nie­zno­śne­go go­rą­ca, któ­ra wraz z do­zna­nym nie wie­dzieć któ­ry raz upo­ko­rze­niem ude­rzy­ła jej do gło­wy i za­la­ła po­licz­ki pur­pu­rą, po­wo­li opa­da­ła. Za­ci­snę­ła zę­by i wy­szep­ta­ła pod no­sem:

– Jesz­cze mnie po­pa­mię­ta­cie. Od­pła­cę wam za wszyst­ko. Wi­dzę, że cią­gle wam ma­ło.

Po­wo­li do­szła do ka­pli­cy, do­łą­cza­jąc do gru­py zgro­ma­dzo­nych wier­nych. Pa­sto­ra ani za­po­wie­dzia­ne­go gu­ber­na­to­ra jesz­cze nie by­ło. Ko­bie­ty, na­wet te znacz­nie star­sze, na jej wi­dok roz­stą­pi­ły się. Po­de­szła więc do przo­du, roz­glą­da­jąc się za swo­im miej­scem w ław­ce. By­ło wol­ne – po­mi­mo tło­ku nikt nie ośmie­lił się go za­jąć. Wie­dzia­no po­wszech­nie, że jest pu­pil­ką pa­sto­ra i je­go dys­tyn­go­wa­nej żo­ny. Co wię­cej, sie­dzą­cy obok ści­snę­li się te­raz usłuż­nie, choć na twa­rzach męż­czyzn po­ja­wi­ły się kpią­ce uśmie­chy. Któ­ryś z nich szep­nął do ko­le­gi:

– Wo­lał­bym chy­ba prze­spać się z wła­sną ja­łów­ką. Po­patrz na nią. Szka­rad­na jak noc. A ja­ka wy­stro­jo­na i jak się pu­szy!

Są­siad nie od­po­wie­dział, bo w tym sa­mym mo­men­cie z za­kry­stii wy­szedł gu­ber­na­tor Phips, a za nim czci­god­ny Sa­mu­el Par­ris, tu­tej­szy pa­stor. Wska­zał gu­ber­na­to­ro­wi miej­sce w fo­te­lu, sam zaś wszedł na mów­ni­cę. Prze­że­gnał się, po czym po­wie­dział:

– Niech Chry­stus was bło­go­sła­wi! Wi­tam wszyst­kich tu zgro­ma­dzo­nych. Ze­bra­li­śmy się dziś, aby mo­dli­twą po­dzię­ko­wać Bo­gu za to, że da­je nam cie­szyć się pięk­ną wio­sną. Bę­dzie­my pro­sić go o bło­go­sła­wień­stwo przy za­sie­wach i o to, by po­zwo­lił przy­ro­dzie prze­mie­nić je w tak nam po­trzeb­ne ob­fi­te plo­ny. Ale za­nim to uczy­ni­my, mu­si­my wró­cić pa­mię­cią do nie­daw­nych wy­da­rzeń. Wie­cie za­pew­ne, co mam na my­śli. I spra­wa nie dla­te­go jest tak bul­wer­su­ją­ca, że do­tknę­ła mię­dzy in­ny­mi mo­ją cór­kę i sio­strze­ni­cę, ale że w opi­nii wie­lu spo­śród nas stoi za tym sza­tan.

Wśród zgro­ma­dzo­nych roz­le­gły się szep­ty i po­mru­ki. Więk­szość obec­nych my­śla­ła tak, jak pa­stor. Star­szy, ele­ganc­ko ubra­ny męż­czy­zna z roz­wi­chrzo­ny­mi si­wy­mi wło­sa­mi i ta­ką sa­mą bro­dą krzyk­nął:

– Pod sąd z ni­mi! A po­tem na szu­bie­ni­cę!

Pa­stor uniósł rę­kę, uci­sza­jąc ro­sną­cy gwar. Jed­no­cze­śnie wska­zał na Wil­lia­ma Phip­sa, mó­wiąc z em­fa­zą:

– Jest z na­mi na szczę­ście wy­bra­ny nie­daw­no sza­now­ny pan gu­ber­na­tor. Po­zwól­my za­tem, aby to on za­brał głos w spra­wie tak waż­nej dla na­szej spo­łecz­no­ści. Pro­si­my, sir Wil­lia­mie! – za­koń­czył pa­te­tycz­nie, po czym za­kla­skał, da­jąc przy­kład in­nym.

Roz­le­gły się nie­śmia­łe bra­wa, ale dość szyb­ko uci­chły. W po­wie­trzu czuć już by­ło ocze­ki­wa­nie na sło­wa naj­waż­niej­szej w ca­łym Mas­sa­chu­setts oso­by. Gu­ber­na­tor wstał z fo­te­la i pod­szedł do mów­ni­cy, dzię­ku­jąc ski­nie­niem gło­wy za sło­wa po­wi­ta­nia. Był męż­czy­zną słusz­ne­go wzro­stu, o okrą­głej, nie­co na­la­nej twa­rzy, miał dłu­gie, ciem­ne, sta­ran­nie ufry­zo­wa­ne wło­sy. Bla­dość nie­do­kład­nie po­kry­tych ró­żem po­licz­ków i nie­ustan­ne zie­wa­nie zda­wa­ły się zdra­dzać skłon­no­ści przed­sta­wi­cie­la wła­dzy do noc­ne­go ży­cia i moc­niej­szych trun­ków. Nie wy­glą­dał na ko­goś po­dzie­la­ją­ce­go emo­cje roz­go­rącz­ko­wa­ne­go tłu­mu. Ode­zwał się, wa­żąc każ­de sło­wo:

– Zo­sta­łem pierw­szym gu­ber­na­to­rem tej kra­iny za­le­d­wie dwa ty­go­dnie te­mu. Da­no mi upo­waż­nie­nie do sa­mo­dziel­ne­go de­cy­do­wa­nia o waż­kich spra­wach tu­tej­szej mło­dej spo­łecz­no­ści oraz sta­no­wie­nia pra­wa. Nie mo­gę jed­nak w tym przy­pad­ku tak wła­śnie po­stą­pić. Spra­wa jest nie­zwy­kle skom­pli­ko­wa­na i wy­ma­ga wa­szej zbio­ro­wej mą­dro­ści. Do­sze­dłem więc do wnio­sku, że je­dy­nym słusz­nym roz­wią­za­niem jest po­wo­ła­nie spe­cjal­ne­go są­du. Ten bez­stron­nie i mą­drze oce­ni ko­bie­ty oskar­żo­ne o wy­wo­ła­nie tych dziw­nych przy­pa­dło­ści czy, jak chcą nie­któ­rzy, przy­pad­ków opę­ta­nia, któ­re do­tknę­ły kil­ku dziew­cząt. Pi­smo po­wo­łu­ją­ce sąd wraz z li­stą wy­bra­nych prze­ze mnie je­go człon­ków zo­sta­nie za­raz wy­wie­szo­ne na ta­bli­cy ogło­szeń. Oso­by te gwa­ran­tu­ją so­bą naj­wyż­szy stan­dard mo­ral­ny, a tym sa­mym i bez­stron­ność w spra­wie – z ty­mi sło­wa­mi po­dał kart­kę z wy­pi­sa­ny­mi kil­ko­ma na­zwi­ska­mi mło­de­mu męż­czyź­nie sie­dzą­ce­mu w pierw­szym rzę­dzie. Ten wstał z miej­sca i po­wie­sił li­stę.

Na­tych­miast oto­czył go wia­nu­szek za­cie­ka­wio­nych lu­dzi. Kon­stan­cja pa­trzy­ła na to z uda­ną obo­jęt­no­ścią, ale wi­dząc, że nie­któ­re oso­by po prze­czy­ta­niu li­sty pod­no­szą wzrok na nią, do­my­śli­ła się, że jej na­zwi­sko tam wid­nie­je. Mu­sia­ło wid­nieć. Któż bo­wiem jak nie ona, wy­mie­nia­na wie­lo­krot­nie przez czci­god­ne­go pa­sto­ra ja­ko wzór do na­śla­do­wa­nia za­rów­no dla mło­dych, jak i star­szych ko­biet, miał­by się na niej zna­leźć? Czy jed­nak mo­gła mieć sa­tys­fak­cję, sły­sząc sło­wa, ja­ki­mi ją opi­sy­wał? Czy by­ła dum­na, że jest „wzo­rem dzie­wi­czej czy­sto­ści, przy­kła­dem te­go, co naj­cno­tliw­sze, nie­ska­zi­tel­ne i naj­bar­dziej cen­ne u nie­wia­sty?”. Nie. Żad­na do­bie­ga­ją­ca trzy­dziest­ki, nie­za­męż­na, nie­wzbu­dza­ją­ca na­wet w naj­mniej­szym stop­niu mę­skich emo­cji ko­bie­ta nie ode­bra­ła­by tych po­zor­nych kom­ple­men­tów z za­do­wo­le­niem. W re­ak­cji na pu­ste, nie­wie­le war­te, po­wta­rza­ne przez sta­re ma­tro­ny fra­ze­sy ro­bi­ła wy­nio­sło-obo­jęt­ną mi­nę, pa­trząc z uda­wa­ną wyż­szo­ścią na roz­chi­cho­ta­ne pan­ny, któ­re ki­wa­ły zgod­nie gło­wa­mi nad rze­ko­my­mi war­to­ścia­mi god­ne­go, cno­tli­we­go ży­cia bez męż­czy­zny, aby za­raz po­tem wy­mknąć się na ze­wnątrz, do pu­ka­ją­cych w okno mło­dzień­ców. Po­tem jed­nak, po po­wro­cie do do­mu, kry­jąc się przed ca­łym świa­tem, na­wet przed wła­sną mat­ką, łka­ła dłu­go w po­dusz­kę. Wie­dzia­ła, że jej nikt ni­g­dy nie ze­chce, i ta myśl prze­szy­wa­ła ją bó­lem.

Zda­rzy­ło się kie­dyś, pod­czas po­po­łu­dnio­wej po­ga­węd­ki przy dro­dze, że trzy­krot­nie za­męż­na Brid­get Bi­shop ni­by w żar­tach stwier­dzi­ła, że le­piej być bo­ga­tą niż pięk­ną, „bo ko­bie­ta, któ­ra ma pie­nią­dze, i tak ku­pi każ­de­go męż­czy­znę, któ­re­go so­bie wy­bie­rze. A je­śli nie ze­chce się wią­zać na sta­łe, stać ją, by za­pła­cić choć­by za za­spo­ko­je­nie swo­ich po­trzeb”. Od tej po­ry tam­ta sta­ła się jej śmier­tel­nym wro­giem. Nie za­sta­na­wia­ła się na­wet nad tym, czy mia­ła na my­śli ją, czy też by­ło to uogól­nie­nie. Jej, a wła­ści­wie mat­ki ma­ją­tek, ni­g­dy nie był trak­to­wa­ny przez Kon­stan­cję ja­ko źró­dło, któ­re mia­ło­by po­słu­żyć zna­le­zie­niu to­wa­rzy­sza ży­cia.

Te­raz jed­nak czu­ła ro­dzaj du­my. Bę­dzie mo­gła za­de­cy­do­wać o czy­imś lo­sie i od­pła­cić za la­ta do­zna­wa­nych po­ni­żeń i upo­ko­rzeń. Przy­po­mnia­ła so­bie znów aresz­to­wa­ną nie­daw­no Brid­get Bi­shop. Zro­bi wszyst­ko, że­by to ona za­wi­sła na szu­bie­ni­cy pierw­sza. Ma prze­cież pra­wo rzu­cić oskar­że­nie, na ko­go ze­chce. Tym więk­sza wia­ry­god­ność za­rzu­tów, je­śli stoi za ni­mi au­to­ry­tet, a ten bę­dzie nie by­le czyj, bo jej, Kon­stan­cji Gre­en. I choć nie­mal wszyst­kich moż­na oskar­żyć o rzu­ca­nie cza­rów na mło­de ko­bie­ty w Sa­lem, sa­ma jest po­za wszel­ki­mi po­dej­rze­nia­mi. Ja­ko jed­na z nie­licz­nych.

Roz­po­czę­ło się na­bo­żeń­stwo. Kon­stan­cja jed­nak nie mo­gła już sku­pić się na ni­czym in­nym prócz my­śle­nia o swym ry­chłym udzia­le w pra­cach są­du. Gdy pa­stor przy­stą­pił do wy­gła­sza­nia ka­za­nia, w któ­rym go­rą­co za­chę­cał obec­nych do da­ro­wa­nia wi­ny wro­gom, słu­cha­ła go z za­ci­śnię­ty­mi zę­ba­mi. Jej to nie do­ty­czy­ło. Mia­ła­by wy­ba­czyć ko­muś kpi­ny z sie­bie? Któ­re – wie­dzia­ła to do­brze – ni­g­dy nie usta­ną?

Gdy jed­nak pa­dły sło­wa o sza­ta­nie, pra­gną­cym za­szcze­pić w ludz­kiej du­szy nie­na­wiść i przez to w niej za­miesz­kać, wzbu­rze­nie, któ­re ją wy­peł­nia­ło, ustą­pi­ło miej­sca za­cie­ka­wie­niu. Czy je­go za­mia­rem jest na­praw­dę opę­tać czło­wie­ka i za­wład­nąć nim cał­ko­wi­cie?

Sza­tan… Nie wąt­pi­ła, że ist­nie­je, chcia­ła jed­nak wie­dzieć o nim jak naj­wię­cej. Ja­ki na­praw­dę jest? Peł­ne eks­pre­sji, prze­ra­ża­ją­ce sło­wa pa­sto­ra, opi­su­ją­ce­go go ja­ko śmier­tel­ne­go wro­ga czło­wie­ka, pra­gną­ce­go je­go zgu­by i szy­ku­ją­ce­go mu strasz­ne cier­pie­nia w pie­kle, nie prze­ko­ny­wa­ły jej w naj­mniej­szym stop­niu. Jak zresz­tą wie­le in­nych. Czy moż­na bo­wiem wie­rzyć ko­muś, kto za­chę­ca­jąc pod­czas po­ran­ne­go ka­za­nia do mi­ło­ści i wier­no­ści mał­żeń­skiej, kil­ka go­dzin póź­niej szu­ka do­znań cie­le­snych z mło­dy­mi dziew­czę­ta­mi nad po­to­kiem, kry­jąc się przed ludz­ki­mi ocza­mi w za­ro­ślach?

Jej uważ­ny wzrok umiał go jed­nak do­się­gnąć. Przy­po­mnia­ła so­bie prze­ra­żo­ne mi­ny dwój­ki przy­ła­pa­nych lu­dzi, gdy sze­lesz­cząc umyśl­nie krza­ka­mi, sta­nę­ła kil­ka me­trów da­lej, uda­jąc, że nie do­strze­ga pod­cią­gnię­tej spód­ni­cy dziew­czy­ny i opusz­czo­nych spodni du­chow­ne­go. Po­sta­ła tak chwi­lę, po czym ode­szła bez sło­wa, zo­sta­wia­jąc pa­sto­ra zmie­sza­ne­go i nie­pew­ne­go, zda­ne­go od­tąd na jej do­brą i złą wo­lę. Nie po­wie­dzia­ła o tym ni­ko­mu, pa­trzy­ła jed­nak na nie­go z po­gar­dą i wyż­szo­ścią. Przyj­mo­wa­ła je­go fał­szy­wy, prze­sło­dzo­ny sza­cu­nek i uzna­nie ja­ko coś cał­ko­wi­cie jej na­leż­ne­go, ale je­go sło­wa prze­sta­ły mieć dla niej ja­ką­kol­wiek war­tość. Po­dob­nie by­ło te­raz. Opis sza­ta­na za­miast stra­chu bu­dził w niej wy­łącz­nie cie­ka­wość. Cie­ka­wość po­łą­czo­ną z dziw­nym po­żą­da­niem. Du­sza… Cóż jej po du­szy? Ona od daw­na by­ła go­to­wa od­dać swo­ją ko­mu­kol­wiek, ra­zem z cia­łem lub sa­mą, by­le tyl­ko ktoś ze­chciał z nią być. To­wa­rzy­szyć jej i prze­rwać tę prze­raź­li­wą, lo­do­wa­tą, po­nu­rą jak dłu­ga zi­mo­wa noc sa­mot­ność.

To zda­rzy­ło się tam­te­go la­ta, gdy cięż­kie, doj­rza­łe ła­ny zbóż ście­li­ły się zło­tem, schy­la­jąc już kło­sy ni­czym gło­wy przy­go­to­wa­ne do ścię­cia. Błą­dzi­ła jak zwy­kle po po­lach i łą­kach, chło­nąc ich nie­zwy­kły aro­mat speł­nie­nia i doj­rze­wa­nia, kie­dy to bę­dą­ca w peł­ni roz­kwi­tu przy­ro­da czu­je, że obec­ne dni na­le­żą do niej i wła­śnie te­raz jest u szczy­tu płod­no­ści, do­sko­na­ło­ści i pięk­na. I chlu­biąc się tym, wo­ła dum­nie: „Spójrz na mnie!”.

Uwiel­bia­ła ten na­strój póź­no­sierp­nio­wych wie­czo­rów. Sia­da­ła na mie­dzy, czu­jąc zjed­no­cze­nie z tak na­ma­cal­nym ma­je­sta­tem na­tu­ry i sta­jąc się jak­by je­go cząst­ką. Tu wie­dzia­ła, że jest we wła­ści­wym miej­scu.

Pew­ne­go ra­zu w ta­kiej wła­śnie chwi­li zry­wa­ła doj­rza­łe kło­sy ży­ta, roz­ko­szu­jąc się sma­kiem wy­sku­by­wa­nych z nich świe­żych zia­ren. Kło­sy by­ły gdzie­nie­gdzie po­prze­ty­ka­ne ob­ły­mi dro­bin­ka­mi w kształ­cie ma­lut­kich roż­ków. Czar­nych, z lek­kim od­cie­niem fio­le­tu. Z wy­glą­du przy­po­mi­na­ły ziar­na, ale by­ły od nich dłuż­sze, nie­zwy­kłe i nie­po­dob­ne do wszyst­kich in­nych.

Z cie­ka­wo­ści wzię­ła jed­ną dro­bin­kę do ust. Żu­ła chwi­lę, ale wy­da­ło jej się, że nie czu­je sma­ku wy­star­cza­ją­co moc­no. Ode­rwa­ła więc z kło­sa kil­ka czar­nych roż­ków i roz­gnia­ta­jąc je mię­dzy zę­ba­mi, znów pró­bo­wa­ła się go do­szu­kać. Był ole­isty i przy­wo­dził na myśl grzy­by. Kon­stan­cja po­wtó­rzy­ła pró­bę. Tym ra­zem ob­sku­ba­ła ca­ły kłos i wy­mie­sza­ła czar­ne dro­bin­ki z ziar­na­mi ży­ta, po czym peł­ną garść tak przy­go­to­wa­nej mie­szan­ki wło­ży­ła do ust i za­czę­ła roz­gry­zać. Wsta­ła, by na­zbie­rać kwia­tów do bu­kie­tu. Po­czer­wie­nia­łe słoń­ce za­czy­na­ło wła­śnie skry­wać się za ho­ry­zont.

Po­czu­ła dziw­ne pod­nie­ce­nie, po­łą­czo­ne z lek­kim oszo­ło­mie­niem i sen­no­ścią. Nie za­nie­po­ko­iło jej to jed­nak. Od ra­na by­ła na po­lu, skła­da­ła za­tem owe do­zna­nia na karb zmę­cze­nia i świe­że­go po­wie­trza. Po­my­śla­ła, że po­ło­ży się na chwi­lę na po­bli­skiej łą­ce, by tro­chę od­po­cząć. Zro­bi­ła tak, kie­ru­jąc swój wzrok ku wiel­kiej, czer­wo­nej już te­raz tar­czy sło­necz­nej, do­ty­ka­ją­cej kra­wę­dzią ho­ry­zon­tu.

Nie­spo­dzie­wa­nie i z ogrom­nym zdzi­wie­niem do­strze­gła, że krwi­sta po­wierzch­nia za­czy­na fa­lo­wać, a na myśl przy­szła jej ta­fla wo­dy. Czas nie wia­do­mo dla­cze­go od te­go mo­men­tu sta­nął w miej­scu. Kon­stan­cja nie czu­ła jed­nak z te­go po­wo­du lę­ku, tyl­ko wiel­kie za­cie­ka­wie­nie, do­zna­jąc jed­no­cze­śnie wra­że­nia nie­zwy­kłe­go wy­ostrze­nia zmy­słów.

Po­tem usły­sza­ła dziw­ną mu­zy­kę. Two­rzył ją głos świersz­czy i re­chot ol­brzy­mich ro­puch, któ­rych za­wsze by­ło peł­no w po­bli­skim ba­jo­rze i do­cie­ra­ły cza­sem aż na łą­kę, te­raz zaś spo­glą­da­ły na nią z czer­wo­nej głę­bi. Wzię­ła jed­ną z nich do rę­ki, ale stwo­rze­nie by­ło ośli­złe i wy­pa­dło na tra­wę, a je­go re­chot po­ła­sko­tał ją w udo. Za­sko­czy­ło ją to, że dźwię­ki ist­nie­ją fi­zycz­nie. Że też wcze­śniej te­go nie za­uwa­ży­ła! Wy­pły­wa­jąc z gar­dzie­li stwo­rzeń, struż­ka­mi wle­wa­ły się do jej uszu. Mia­ły pur­pu­ro­wo­zło­ty ko­lor, a w ich brze­gi ktoś po­wty­kał czar­ne roż­ki z fio­le­to­wym po­ły­skiem, ta­kie sa­me jak te, któ­re przed chwi­lą gry­zła. A mo­że nie gry­zła ich, tyl­ko słu­cha­ła, i stąd dźwię­ki, któ­re roz­brzmie­wa­ły w uszach?

By­ła za­cie­ka­wio­na, czy mu­zy­ki moż­na skosz­to­wać. Spró­bo­wa­ła jej ję­zy­kiem, ob­li­zu­jąc okle­jo­ne ślu­zem z ro­puch dło­nie, lecz ni­cze­go nie mo­gła po­czuć. Już wie­dzia­ła, po­my­li­ła się, to te czar­ne dro­bin­ki, zia­ren­ka mia­ły smak. Wła­śnie jed­no z nich odłą­czy­ło się od resz­ty, chwi­lę wi­ru­jąc, aby w koń­cu znie­ru­cho­mieć na­prze­ciw jej oczu. Tu za­czę­ło roz­ra­stać się i po­wo­li za­kry­ło jej ca­łe po­le wi­dze­nia.

Te­raz oto­czy­ła ją ciem­na prze­strzeń, do któ­rej wrzu­co­no zło­te, skrzą­ce się ziar­na zbo­ża. By­ły pięk­ne. Wy­cią­gnę­ła rę­kę, by po­chwy­cić jed­no z nich, ale znaj­do­wa­ło się za da­le­ko i mi­mo wy­sił­ków nie po­tra­fi­ła go do­się­gnąć. Przy­szło jej jed­nak na myśl, że prze­cież jest w sta­nie zro­bić wszyst­ko, cze­go za­pra­gnie. Mo­że po pro­stu ku nie­mu po­pły­nąć. Od­bi­ła się więc od zie­mi i po­ru­sza­jąc mia­ro­wo rę­ka­mi, tak jak to ro­bi­ła w rze­ce, wy­pły­nę­ła w ma­je­sta­tycz­ną, ta­jem­ni­czą ciem­ność prze­stwo­rzy. My­śli jed­nak plą­ta­ły się i po chwi­li nie wie­dzia­ła już, po co tu się zna­la­zła, cze­go po­szu­ku­je w tej bez­kre­snej, pul­su­ją­cej czer­ni.

Po­my­śla­ła, że czerń jest gorz­ka i sa­mot­na. Czu­ła te­raz jej smak w ustach i na ję­zy­ku. A wła­ści­wie to nie ona, tyl­ko ktoś dru­gi, kim ona jesz­cze by­ła, choć nie mu­sia­ła. Te­raz zro­zu­mia­ła, że za­wsze by­ło ich dwie. Odej­dzie więc, zo­sta­wia­jąc tam­tą dru­gą, wraz z prze­szy­wa­ją­cym, nie­zno­śnym smut­kiem i go­ry­czą, wy­peł­nia­ją­cy­mi ją do­tąd po brze­gi. Odej­dzie i spró­bu­je zna­leźć coś, cze­go od tak daw­na szu­ka. Te­raz już wie, że mo­że to zro­bić.

Spoj­rza­ła na sa­mą sie­bie, po­zo­sta­ją­cą tu i za­ra­zem od­pły­wa­ją­cą, czy mo­że uno­szą­cą się w po­wie­trzu, wol­ną od do­tych­cza­so­wych smut­ków i peł­ną eu­fo­rii. Uj­rza­ła rów­no­cze­śnie, jak te po­zo­sta­wio­ne smut­ki łą­czą się w wiel­kie kro­ple, po­wo­li ście­ka­jąc płacz­li­wy­mi struż­ka­mi i two­rząc fan­ta­zyj­nie zdo­bio­ną wschod­nią ma­kat­kę, wi­szą­cą u wez­gło­wia jej łóż­ka. Nie, nie chcia­ła na nią pa­trzeć. Ani oglą­dać wię­cej miej­sca, w któ­rym spę­dzi­ła sa­mot­nie ty­le bez­sen­nych no­cy, łka­jąc bez­gło­śnie, gdy jej roz­pa­lo­ne cia­ło pra­gnę­ło wy­rwać się, nie wie­dząc, do­kąd. Te­raz wie, że to miej­sce ist­nie­je i jest wła­śnie gdzieś tu­taj. Mu­si pły­nąć da­lej i je zna­leźć. A rów­no­cze­śnie te­go, któ­ry tam na nią cze­ka. Mo­że on zresz­tą już tu jest, wy­star­czy tyl­ko się ro­zej­rzeć i wy­ło­wić go z wi­ru­ją­cych wo­kół tę­czo­wych kłę­bów?

Na­gle do­świad­czy­ła uczu­cia, że nie jest sa­ma, a gdy po­czu­ła na swo­im cie­le czyjś do­tyk, nie zdzi­wi­ła się. Ogar­nę­ło ją to sa­mo pra­gnie­nie, któ­re­go do­zna­wa­ła ca­ła drżą­ca w nie­zna­nym ocze­ki­wa­niu, le­żąc w swo­im po­ko­ju i ma­jąc za je­dy­ne to­wa­rzy­stwo tam­tą ma­kat­kę nad gło­wą, gdy przy­zy­wa­ła do sie­bie ko­go­kol­wiek, by­le­by tyl­ko ze­chciał się po­ja­wić. Choć­by na­wet miał nim być ten, któ­re­go imie­nia ba­ła się wy­po­wie­dzieć. Ale te­raz ma­kat­ki ani za­wie­szo­ne­go na niej krzy­ża już nie ma. Tym ra­zem bę­dzie więc ina­czej.

Wy­cią­gnę­ła dłoń w kie­run­ku te­go do­ty­ku, a po­tem za­to­nę­ła w czy­ichś ob­ję­ciach. Pa­lą­ce ogniem war­gi do­tknę­ły jej ust, a dło­nie za­czę­ły pie­ścić ją ca­łą, spra­gnio­ną i roz­pa­lo­ną do nie­przy­tom­no­ści. Od­nio­sła wra­że­nie, że tym, co ją obej­mu­je i wcią­ga, jest czerń. Tak, to wła­śnie ona pa­li­ła ją nie­zna­nym ogniem. Ogniem nie­moż­li­wym do uga­sze­nia. Gdzieś na obrze­żach jej świa­do­mo­ści po­ja­wi­ła się pach­ną­ca pio­łu­nem myśl, że czerń jest jed­nak in­na, niż są­dzi­ła. Gorz­ka, ale i słod­ka za­ra­zem. Od­ra­ża­ją­ca, lecz rów­nież pięk­na. Strasz­na i po­cią­ga­ją­ca.

Od­cho­dząc od zmy­słów, po­pły­nę­ła w nią, aby w koń­cu za­paść się bez resz­ty. Z jej ust wy­do­był się czar­ny, spa­zma­tycz­ny, roz­pacz­li­wy jęk szczę­ścia i prze­ra­że­nia. A po­tem za­to­nę­ła w nie­zro­zu­mia­łej prze­strze­ni i nie czu­ła już nic…

Obu­dzi­ło ją przej­mu­ją­ce zim­no rześ­kie­go po­ran­ka. Słoń­ce sta­ło już dość wy­so­ko na nie­bie, a ona le­ża­ła wciąż na łą­ce, ca­ła mo­kra od po­ran­nej ro­sy. Pod­nio­sła się i ro­zej­rza­ła wo­kół. By­ła sa­ma. Czu­ła lek­kie oszo­ło­mie­nie, ucisk z ty­łu gło­wy i su­chość w ustach, ale po­za tym nic jej nie bo­la­ło. Po­my­śla­ła, że po­win­na iść do do­mu. Mat­ka mu­sia­ła się już de­ner­wo­wać. Ow­szem, cza­sem koń­czy­ła wy­pra­wy w po­la rów­no z bla­skiem wscho­dzą­ce­go słoń­ca, jed­nak za­wsze do­tąd wra­ca­ła na noc. Co się z nią wczo­raj dzia­ło?

Mo­gła przy­jąć, że ten dziw­ny stan, w ja­kim się zna­la­zła, spo­wo­do­wa­ło zje­dze­nie czar­nych roż­ków wy­dłu­ba­nych z zia­ren ży­ta. Przy­po­mnia­ła so­bie, co mia­ło miej­sce póź­niej, tę wcią­ga­ją­cą ją, nie­sa­mo­wi­tą czerń i uczu­cie, któ­re­go do­zna­ła na koń­cu. Na tę myśl za­drża­ła i za­krę­ci­ło się jej w gło­wie tak sil­nie, że mu­sia­ła usiąść. Chwi­lę tkwi­ła bez ru­chu, pró­bu­jąc uspo­ko­ić bi­ją­ce sza­leń­czo ser­ce i uwol­nić się od na­pły­wa­ją­ce­go po­now­nie fa­la­mi do jej cia­ła po­żą­da­nia. Wte­dy po­czu­ła ból na ple­cach. Ta­ki, jak po sil­nym za­dra­pa­niu. By­ła pew­na, że to od ca­ło­noc­ne­go le­że­nia na łą­ce peł­nej źdźbeł szorst­kiej tra­wy i sztyw­nych ło­dyg ziół. Po chwi­li jed­nak do­tknę­ła bo­lą­ce­go miej­sca i wy­czu­ła sze­ro­ką, dłu­gą prę­gę, ma­ją­cą po­czą­tek na ło­pat­ce i bie­gną­cą wzdłuż cia­ła aż po bio­dro. Tu­taj jej dłoń, okle­jo­na ja­kimś dziw­nym, za­schłym ślu­zem, na­tra­fi­ła na ko­lej­ne dwie sze­ro­kie szra­my, cią­gną­ce się od bio­dra w po­przek le­we­go uda.

Pod­sko­czy­ła jak ra­żo­na gro­mem, stwier­dza­jąc jed­no­cze­śnie, że na dru­gim udzie ma po­dob­ne pod­bie­gnię­te krwa­wo śla­dy. We­szła więc w po­bli­skie za­ro­śla i ścią­gnąw­szy su­kien­kę, po­czę­ła do­kład­nie oglą­dać ca­łe cia­ło. Pa­trzy­ła i nie mo­gła uwie­rzyć wła­snym oczom. Skó­ra na jej pier­siach, brzu­chu, bio­drach, po­ślad­kach i udach wy­glą­da­ła tak, jak­by ja­kiś zwierz po­ry­so­wał ją pa­zu­ra­mi.

Sie­dzia­ła na łą­ce, dy­go­cząc spa­zma­tycz­nie. Na­gle do gło­wy przy­szła jej prze­ra­ża­ją­ca myśl. Z wa­ha­niem i oba­wą spoj­rza­ła na bie­li­znę. Nie my­li­ła się. Wszę­dzie pla­my za­krze­płej krwi. Te­raz do­pie­ro zda­ła so­bie spra­wę, że jej od­czu­cia mu­sia­ły być czymś wię­cej, niż po­cząt­ko­wo są­dzi­ła, skła­da­jąc noc­ne prze­ży­cia na karb po­bu­dzo­nej wy­obraź­ni.

Tak… To by­ło za­le­d­wie kil­ka mie­się­cy te­mu… Wra­ca­jąc te­raz my­ślą do tam­tych chwil, by­ła zu­peł­nie pew­na, że pa­stor nie mo­że mieć ra­cji, mó­wiąc o nim w ten spo­sób. On wca­le nie był strasz­ny. Gdy­by to by­ła praw­da, czy ze­chciał­by ofia­ro­wać jej ten wspa­nia­ły dar? Chwi­le szczę­ścia i wspól­ne­go sta­pia­nia się w bez­kre­sną, słod­ką czerń?

Na­gle sie­dzą­ca obok w ław­ce ko­bie­ta szep­nę­ła jej do ucha:

– Pa­stor py­ta człon­ków są­du, czy przy­się­gną przed Bo­giem, że bę­dą rze­tel­nie wy­peł­nia­li swo­je obo­wiąz­ki.

Kon­stan­cja ze­rwa­ła się z miej­sca, od­zy­sku­jąc świa­do­mość. Lu­dzie pa­trzy­li na nią, a pa­stor uśmie­chał się za­chę­ca­ją­co, ge­stem rę­ki przy­zy­wa­jąc ją do sie­bie. Po­de­szła do mów­ni­cy i po­wtó­rzy­ła sło­wa ślu­bo­wa­nia.

– Ja, w peł­ni świa­do­ma na­ło­żo­nych mi przez spo­łecz­ność obo­wiąz­ków, w imię Bo­ga przy­rze­kam wy­peł­niać po­wie­rzo­ną mi mi­sję uczci­wie, spra­wie­dli­wie i roz­waż­nie. Nie po­zwo­lę, aby mój umysł i ser­ce zo­sta­ły do­tknię­te grze­chem bra­ku roz­sąd­ku. Tak mi do­po­móż Bóg.

Wra­ca­jąc na swo­je miej­sce w ław­ce, po­czu­ła ogar­nia­ją­ce ją prze­ra­że­nie. Czy Stwór­ca, wi­dząc wnę­trze jej ser­ca i ob­ser­wu­jąc, co prze­ży­wa, nie ze­śle na nią ka­ry za strasz­ne grze­chy i kłam­stwa?

Ale za­raz na­szła ją in­na myśl. Stwór­ca jej nie ko­cha. Ni­g­dy jej nie ko­chał. Ją ko­chał ktoś in­ny. I to je­mu po­zo­sta­nie wier­na na za­wsze. Zro­bi dla nie­go wszyst­ko, cze­go tam­ten za­pra­gnie.

Był z nią. Cho­ciaż jej rę­ce na­tra­fia­ły na pust­kę, gdy ma­jąc przed oczy­ma je­go ciem­ną po­stać chcia­ła się do nie­go przy­tu­lić. Mi­mo że przy­pra­wiał ją o utra­tę zmy­słów, nie mo­gła doj­rzeć ni­cze­go, na­wet je­go twa­rzy. Jej mi­łość by­ła obłą­ka­na i sza­lo­na. W dzień drża­ła na myśl o nim, ale gdy przy­cho­dzi­ła noc, łak­nę­ła go prze­raź­li­wie. I za­czął się po­ja­wiać na jej we­zwa­nia. A te­raz dzię­ki nie­mu czu­ła w so­bie ru­chy bu­dzą­ce­go się ży­cia, choć jesz­cze nikt się te­go nie do­my­ślał. Dziś to je­mu za­tem skła­da przy­się­gę, szep­cząc:

– Je­stem ca­ła two­ja… Zro­bię wszyst­ko, cze­go ode mnie za­żą­dasz…

Rozdział II

Ro­bi­ło się co­raz ciem­niej. Czer­wo­na tar­cza słoń­ca ze­szła bar­dzo ni­sko i już więk­szą czę­ścią kry­ła się za ho­ry­zon­tem, reszt­ka­mi ga­sną­cej pur­pu­ry ła­miąc głę­bo­ką czerń nie­ba. Fe­eria zdo­bią­cych drze­wa wrze­śnio­wych ko­lo­rów, rdza­wo­czer­wo­ne­go, żół­te­go oraz po­zo­sta­łej tu i ów­dzie ży­wej zie­le­ni, któ­re jesz­cze przed mo­men­tem two­rzy­ły fan­ta­stycz­ny po­kaz na tle ciem­nie­ją­ce­go błę­ki­tu, te­raz po­sęp­nia­ła, przy­kry­wa­na płasz­czem czer­ni, jak­by chcąc przy­po­mnieć, że wszyst­ko co pięk­ne, prze­mi­ja. Sza­rość chmur i sre­bro ob­ło­ków gna­nych w ten je­sien­ny wie­czór przez wzma­ga­ją­cy się wiatr do­peł­nia­ły ma­je­sta­tycz­ne­go po­ka­zu na­tu­ry. W po­wie­trzu prze­sy­co­nym wil­got­nym, choć jesz­cze cie­płym za­pa­chem wcze­sno­je­sien­nej mgły i dy­mu z ognisk czu­ło się już na­strój me­lan­cho­lii, któ­ra wy­sy­ła­ła wy­raź­ne sy­gna­ły, że czas let­niej bez­tro­ski do­bie­ga koń­ca, że te­raz to wła­śnie ona ma za­miar zdo­mi­no­wać świat i na­są­czyć go smęt­ny­mi cie­nia­mi.

Mark je­chał sa­mo­cho­dem przez nie­co już sen­ne o tej po­rze ulicz­ki nie­wiel­kie­go Ba­xter. Otwo­rzył okno i na­pa­wał się nie­zwy­kłym wi­do­kiem, pró­bu­jąc do­strzec i za­cho­wać na póź­niej jak naj­wię­cej śla­dów ucie­ka­ją­ce­go cie­pła. Za­trzy­mać je na te dni, gdy wci­ska­ją­ca się wszę­dzie, na­wet w naj­szczel­niej opa­tu­lo­ne cia­ło li­sto­pa­do­wa plu­cha od­bie­rze chęć nie tyl­ko do opusz­cza­nia do­mu, ale wręcz do ży­cia. Za­pa­mię­tać je, by da­wa­ły na­dzie­ję, że po­dob­nie jak kie­dyś do­bre, tak te­raz złe chwi­le wresz­cie się­gną kre­su.

Za­my­ślił się. Czy miał jesz­cze do te­go pra­wo? Czy po tym, co go spo­tka­ło, mógł wciąż cze­kać na po­wrót lep­szych chwil? Czy ca­ły za­pas szczę­ścia nie wy­czer­pał się zu­peł­nie wraz z odej­ściem Chri­sti­ne?

Miej­sce, do któ­re­go wy­słał go Pe­ter Jack­son, bar­dzo róż­ni­ło się od Bo­sto­nu. Po­grą­żył się we wspo­mnie­niach.

Wy­da­rze­nia, któ­re zmie­ni­ły je­go ży­cie, ro­ze­gra­ły się za­le­d­wie kil­ka ty­go­dni wcze­śniej. Wła­ści­wie ro­zu­miał, dla­cze­go zde­cy­do­wa­ła się za­mie­nić go na star­sze­go od sie­bie po­nad dwa­dzie­ścia lat wi­ce­pre­ze­sa fir­my in­for­ma­tycz­nej z Krze­mo­wej Do­li­ny. Da­vid Blunt, obec­ny od dłu­gie­go cza­su na li­ście stu naj­bo­gat­szych lu­dzi w Sta­nach „For­be­sa”, mógł za­pew­nić jej w koń­cu to, cze­go on, Mark, nie miał szans jej dać i o czym tak na­praw­dę ni­g­dy na­wet nie ma­rzył – at­mos­fe­rę luk­su­su i prze­py­chu. A ona – pięk­ne, pla­ty­no­we, dłu­go­no­gie bó­stwo, przy­cią­ga­ją­ce na każ­dym kro­ku nie tyl­ko spoj­rze­nia za­chwy­co­nych męż­czyzn, ale i nie­na­wist­ny wzrok za­zdro­snych ko­biet – bez te­go spra­wia­ła wra­że­nie ry­by po­zba­wio­nej wo­dy. Na­tu­ra stwo­rzy­ła ją, by kró­lo­wa­ła na wy­bie­gach, uży­cza­ła swo­je­go olśnie­wa­ją­ce­go wi­ze­run­ku pra­sie i fir­mom ko­sme­tycz­nym lub by­ła po­dzi­wia­na w ja­ki­kol­wiek in­ny spo­sób. A mał­żeń­stwo z nim naj­wi­docz­niej ją ogra­ni­cza­ło.

Po­zna­li się, gdy to on, Mark Wells, ja­śnie­ją­ca co­raz moc­niej­szym bla­skiem gwiaz­da dzien­ni­kar­stwa, wy­so­ki, przy­stoj­ny, do­brze zbu­do­wa­ny trzy­dzie­sto­dwu­let­ni blon­dyn w ty­pie mło­de­go Se­ana Con­ne­ry’ego przy­cią­gał wzrok ko­biet, a Chri­sti­ne, młod­sza o dzie­więć lat, pięk­na tłu­macz­ka fran­cu­skie­go pra­cu­ją­ca w se­kre­ta­ria­cie re­dak­cji zwró­ci­ła na nie­go uwa­gę i zde­cy­do­wa­ła się go uwieść.

Czy go ko­cha­ła? Pew­nie tak, ale chy­ba przede wszyst­kim mia­ła na­dzie­ję, że przy nim jej uro­da roz­kwit­nie i że otwo­rzą się przed nią no­we moż­li­wo­ści – choć­by za­pre­zen­to­wa­nia się sze­ro­kie­mu świa­tu. Nie my­śla­ła jesz­cze o ka­rie­rze mo­del­ki. Tkwią­cy w niej po­ten­cjał był jak cen­ny klej­not, któ­ry chce się po­ka­zać in­nym, nie­ko­niecz­nie my­śląc o tym, by czer­pać z nie­go wy­mier­ne ko­rzy­ści. To przy­szło znacz­nie póź­niej.

Przez ja­kiś czas oboj­gu wy­da­wa­ło się, że są ze so­bą szczę­śli­wi. On za­ra­biał bar­dzo do­brze i po­dob­nie jak Chri­sti­ne lu­bił cie­szyć się ży­ciem. Ona nie chcia­ła mieć dzie­ci, uwa­ża­jąc, że jest jesz­cze za mło­da i nie mo­że mar­no­wać na ich wy­cho­wa­nie naj­pięk­niej­szych chwil ży­cia. Obo­je mie­li więc mnó­stwo cza­su dla sie­bie. Mo­gli po­dró­żo­wać, cha­dzać do re­stau­ra­cji, dys­ko­tek i na za­ku­py, a że sta­no­wi­li wy­jąt­ko­wo atrak­cyj­ną pa­rę, wzbu­dza­li nie­ustan­nie za­in­te­re­so­wa­nie za­rów­no ko­biet, jak i męż­czyzn, czę­sto by­wa­jąc w to­wa­rzy­stwie, dla któ­re­go li­czy­ły się po­dob­ne war­to­ści. W efek­cie wła­śnie wte­dy Chri­sti­ne tak na­praw­dę za­czę­ła do­strze­gać ry­su­ją­ce się przed nią per­spek­ty­wy, i to sta­ło się po­cząt­kiem koń­ca ich mał­żeń­stwa.

Pro­ces roz­pa­du nie na­stą­pił gwał­tow­nie, przy­po­mi­nał ra­czej ero­zję, po­wol­ne, nie­do­strze­gal­ne, ale i nie­ubła­ga­ne nisz­cze­nie ele­men­tów spa­ja­ją­cych ich w jed­ną ca­łość. Wte­dy też da­ło się za­uwa­żyć, że po­wo­li ich ro­le się zmie­nia­ją i Chri­sti­ne sta­je się oso­bą waż­niej­szą w tym tan­de­mie. Do­tąd to ona by­ła to­wa­rzysz­ką ży­cia zna­ne­go dzien­ni­ka­rza, te­raz jed­nak Mark za­czął od­cho­dzić w cień, sta­jąc się za­le­d­wie tłem dla zja­wi­sko­wej ko­bie­ty.

Trwa­ło to trzy dłu­gie i nu­żą­ce la­ta, pod­czas któ­rych w oboj­gu po­głę­bia­ła się świa­do­mość, że per­spek­ty­wy ich mał­żeń­stwa są bar­dzo ogra­ni­czo­ne i że prze­zna­cze­niem Chri­sti­ne jest coś wię­cej niż ro­la to­wa­rzysz­ki ży­cia zwy­kłe­go, acz zna­ne­go dzien­ni­ka­rza. Po­trzeb­ny był tyl­ko im­puls, ten ka­myk wy­zwa­la­ją­cy la­wi­nę.

Co cie­ka­we, gdy już po­ja­wił się w po­sta­ci pierw­sze­go kon­trak­tu re­kla­mo­we­go, któ­ry Chri­sti­ne pod­pi­sa­ła w przed­dzień rocz­ni­cy ich związ­ku, on w za­sa­dzie był go­tów za­ak­cep­to­wać ży­cie u bo­ku żo­ny mo­del­ki. Ko­cha­jąc ją, go­dził się z jej czę­sty­mi nie­obec­no­ścia­mi w do­mu. Wie­dział, że chcąc być z nią, mu­si za­pła­cić ja­kąś ce­nę za swo­je uczu­cie, na­wet je­śli tą ce­ną jest ko­niecz­ność dzie­le­nia się żo­ną z in­ny­mi.

Nie sta­no­wił za­tem za­gro­że­nia dla trwa­ło­ści ich związ­ku. Sta­ła się nim – pa­ra­dok­sal­nie – lo­jal­ność sa­mej Chri­sti­ne wo­bec nie­go. Wie­dzia­ła, że świat, o któ­rym ma­rzy, nie­sie z so­bą tak wie­le po­kus, iż zo­sta­wio­na sa­ma so­bie nie bę­dzie w sta­nie się im prze­ciw­sta­wić, a ro­la nie­wier­nej żo­ny wte­dy jesz­cze nie wcho­dzi­ła w ra­chu­bę. W efek­cie, re­ali­zu­jąc pierw­szą umo­wę dla Dio­ra, na­kło­ni­ła Mar­ka do wspól­nej po­dró­ży do Pa­ry­ża, gdzie wy­stą­pił w cha­rak­te­rze jej me­na­dże­ra. Mu­siał wte­dy po­rzu­cić pra­cę dzien­ni­ka­rza eko­no­micz­ne­go w „Bo­ston Glo­be”.

Po kil­ku mie­sią­cach obo­je mie­li jed­nak do­syć tej mę­ki. Gdy więc jak z rę­ka­wa za­czę­ły sy­pać się na­stęp­ne pro­po­zy­cje, po­wie­dział, że nie bę­dzie wię­cej jej to­wa­rzy­szył.

Chri­sti­ne nie pro­te­sto­wa­ła. Zresz­tą, wza­jem­ne tor­tu­ro­wa­nie się nie mia­ło sen­su. Mark nie mógł znieść kon­tak­tu z wiecz­nie za­chwy­co­ny­mi nią męż­czy­zna­mi, któ­rzy nie pró­bo­wa­li na­wet kryć fa­scy­na­cji pięk­ną dziew­czy­ną. Wię­cej, zda­wa­li się otwar­cie oka­zy­wać, że oczy­ma wy­obraź­ni wi­dzą sie­bie bu­dzą­cych się ra­no w jej to­wa­rzy­stwie i że są skłon­ni od­dać swe for­tu­ny wła­śnie za ta­ką moż­li­wość. Ona zaś by­ła roz­dar­ta co­raz sil­niej po­mię­dzy bez­na­dziej­ną, nie­no­wo­cze­sną lo­jal­no­ścią i wier­no­ścią mę­żo­wi, a ro­sną­cą po­ku­są sko­rzy­sta­nia z któ­rejś z tych ofert, sta­no­wią­cych prze­pust­kę do świa­ta bo­gac­twa i nie­ogra­ni­czo­nych moż­li­wo­ści. Świa­ta, któ­re­go smak znaj­do­wał się na wy­cią­gnię­cie rę­ki, za­pra­sza­jąc ją do sie­bie.

Nie trze­ba by­ło ge­niu­sza, aby to zro­zu­mieć i wie­dzieć, ja­ki bę­dzie fi­nał. Je­go na­dzie­je stop­nio­wo roz­pły­wa­ły się więc ni­by lód top­nie­ją­cy pod wpły­wem pro­mie­ni sło­necz­nych i roz­pły­nę­ły osta­tecz­nie, kie­dy w koń­cu Chri­sti­ne po po­wro­cie z któ­re­goś z wie­lu wy­jaz­dów za­pro­si­ła go na uro­czy­stą ko­la­cję.

Prze­czu­wał, że bę­dzie to sty­pa z oka­zji roz­pa­du ich mał­żeń­stwa. Nie chciał ni­g­dzie wy­cho­dzić. Po­wie­dział, że wo­li wy­słu­chać te­go, co ma do za­ko­mu­ni­ko­wa­nia, w do­mu.

Nie my­lił się. Zdzi­wił się tyl­ko nie­co, gdy pa­dło z jej ust na­zwi­sko Blunt, ja­ko że nic na te­mat ich związ­ku nie prze­do­sta­ło się do pra­sy, choć roz­pi­sy­wa­no się o ku­li­sach je­go roz­wo­du. Blunt mu­siał jed­nak na­praw­dę osza­leć na punk­cie Chri­sti­ne. Bru­kow­ce do­no­si­ły, że roz­wód z żo­ną miał kosz­to­wać go ni mniej, ni wię­cej tyl­ko okrą­głe sto mi­lio­nów do­la­rów.

Chri­sti­ne zo­sta­wi­ła Mar­ko­wi ca­ły ich wspól­ny ma­ją­tek – prze­szło trzy mi­lio­ny do­la­rów na kon­cie oraz nie­omal ty­le sa­mo wart mie­rzą­cy dwie­ście me­trów kwa­dra­to­wych pen­tho­use. Miesz­ka­nie by­ło du­mą ich oboj­ga. Wy­po­sa­żo­no je we wszyst­ko, co moż­na so­bie wy­ma­rzyć, łącz­nie z ko­min­kiem na gaz i drew­no, mar­mu­ro­wym ho­lem, kuch­nią, naj­wyż­szej kla­sy sprzę­tem i gra­ni­to­wy­mi bla­ta­mi, a tak­że ol­brzy­mim ta­ra­sem. Pod­ło­gi w po­ko­jach pysz­ni­ły się ma­ho­niem i wi­śnią, a z ol­brzy­mie­go okna – ścia­ny ze szkła – roz­cią­gał się prze­pięk­ny wi­dok na Atlan­tyk i Bo­ston. Wie­le ra­zy po­dzi­wia­li stąd noc­ną pa­no­ra­mę roz­świe­tlo­ne­go mia­sta, za­sta­na­wia­jąc się, co przy­nie­sie przy­szłość.

Mark po­cząt­ko­wo nie chciał przy­jąć od niej te­go pre­zen­tu, czy ra­czej re­kom­pen­sa­ty. Mo­że dla­te­go, że miesz­ka­nie by­ło bo­le­snym wspo­mnie­niem pięk­nych chwil. Uległ jed­nak w koń­cu go­rą­cym proś­bom żo­ny. Wy­da­wa­ło mu się, że być mo­że ona chce dzię­ki te­mu ge­sto­wi po­zo­sta­wić so­bie ja­kąś furt­kę do ewen­tu­al­ne­go po­wro­tu w ra­zie nie­po­wo­dzeń w no­wym ży­ciu. Czuł, że wciąż w je­go ser­cu jest miej­sce dla Chri­sti­ne.

Roz­sta­li się za­tem jak dwo­je wciąż zu­peł­nie bli­skich so­bie lu­dzi. Jak przy­ja­cie­le, bez zło­ści czy ura­zów. Chwi­la po­że­gna­nia trą­ci­ła na­wet nie­co me­lo­dra­ma­tem – ko­chał ją tak sa­mo jak na po­cząt­ku i od­czu­wał ogrom­ny ból, za­ci­ska­jąc moc­no po­wie­ki i si­łą po­wstrzy­mu­jąc łzy ci­sną­ce mu się do oczu. Ona zaś, przy­tu­lo­na do nie­go, otwar­cie i spa­zma­tycz­nie łka­ła, utrzy­mu­jąc, że jej uczu­cie nie wy­ga­sło, a tyl­ko przy­bra­ło nie­co in­ną for­mę. Twier­dzi­ła, że Blunt, choć je­go też ko­cha, jest dla niej o wie­le mniej wart niż Mark.

Za­sta­na­wiał się smęt­nie, jak to moż­li­we, by ko­chać dwóch męż­czyzn rów­no­cze­śnie i, na­wet je­śli tak jest, dla­cze­go Chri­sti­ne wy­bie­ra te­go, któ­ry dla niej mniej zna­czy. Ale nie po­tra­fił się na nią zło­ścić. Przy każ­dym jej do­tknię­ciu od­czu­wał wciąż ol­brzy­mie po­żą­da­nie, nie mniej­sze niż na po­cząt­ku ich zna­jo­mo­ści.

Chri­sti­ne mó­wiąc o swo­im nie­wy­ga­słym uczu­ciu, też chy­ba nie kła­ma­ła, bo gdy z oczy­ma peł­ny­mi łez zbli­ży­ła war­gi do je­go ust, szep­cząc, że to po­że­gnal­ny po­ca­łu­nek, w oboj­gu roz­pa­lił się na­tych­miast ogień sza­leń­stwa. Rzu­ci­li się so­bie w ra­mio­na z ta­ką si­łą, jak­by za chwi­lę świat miał prze­stać ist­nieć, i na dłu­gi czas za­po­mnie­li o wszyst­kim. Nie szep­ta­ła mu jed­nak do ucha tych sa­mych co za­wsze cu­dow­nych słów o mi­ło­ści. Jej spa­zma­tycz­ne ję­ki brzmia­ły ina­czej, jak głos nie­wy­obra­żal­ne­go smut­ku i ża­lu za czymś, co sta­no­wi­ło do­tąd treść ży­cia, a co wła­śnie się koń­czy i cze­go za­wsze bę­dzie jej od­tąd bra­ko­wa­ło. Świa­do­mość te­go chy­ba już do niej do­cie­ra­ła.

Po­tem, wy­krzy­czaw­szy ca­łą swo­ją skar­gę na bez­dusz­ny los, umil­kła, zmę­czo­na mi­ło­snym sza­łem. Przy­lgnę­ła do nie­go, łka­jąc bez­gło­śnie. Mark zaś, wi­dząc jej po­są­go­we cia­ło, miał wra­że­nie, że ży­cie ucho­dzi z nie­go ni­czym po­wie­trze ze sfla­cza­łej pił­ki, a on sam za­mie­nia się w bry­łę lo­du, po­grą­ża­jąc w ot­chła­ni bez­na­dziei i skraj­nej roz­pa­czy. Czuł już nie­omal fi­zycz­nie jej brak i smak go­ry­czy roz­sta­nia, wie­dząc, że za chwi­lę żo­na wy­su­nie mu się z ra­mion i znik­nie z je­go ży­cia na za­wsze. Był pe­wien, że nie mo­że jej za­trzy­mać. Wtu­lił więc gło­wę w po­dusz­kę, cze­ka­jąc, aż wyj­dzie i zo­sta­wi go sa­me­go.

Do­pie­ro kie­dy usły­szał za­my­ka­ją­ce się drzwi, uległ emo­cjom. Le­żał na łóż­ku, nie wstrzy­mu­jąc łez spły­wa­ją­cych mu po po­licz­kach. Przy­szło mu do gło­wy, że to ja­kiś zły sen. Za­raz obu­dzi się i wszyst­ko bę­dzie jak daw­niej. Uno­szą­cy się w po­wie­trzu de­li­kat­ny za­pach per­fum Chri­sti­ne oraz kil­ka wło­sów na po­dusz­ce by­ły jed­nak czymś jak naj­bar­dziej re­al­nym. Wię­cej miał nie do­świad­czać ani jed­ne­go, ani dru­gie­go.

Wie­dział, że nie­ła­two przyj­dzie mu wy­ma­zać ją z pa­mię­ci. W skraj­nej apa­tii prze­le­żał bez ru­chu kil­ka go­dzin. Do­pie­ro gdy na ścia­nach po­ko­ju za­czę­ły kłaść się cie­nie no­cy, zwlókł się z łóż­ka i wy­cią­gnął z bar­ku bu­tel­kę whi­sky. Po­cząt­ko­wo miał wra­że­nie, że wszyst­ko stra­ci­ło sens, i chciał po pro­stu upić się i za­po­mnieć o tym dniu.

Pa­trząc sa­mot­nie przez wiel­ką szkla­ną ta­flę okna, za któ­rą błysz­cza­ły dzie­siąt­ki ty­się­cy świa­teł mia­sta, po­pi­jał pro­sto z bu­tel­ki płyn w ko­lo­rze bursz­ty­nu, pró­bu­jąc do­ko­nać bi­lan­su swo­je­go mał­żeń­stwa. Za­sta­na­wiał się za­ra­zem nad przy­szło­ścią, szu­ka­jąc w so­bie resz­tek na­dziei, ja­kie­go­kol­wiek ele­men­tu, któ­ry mógł­by sta­no­wić te­raz dla nie­go cel. Zda­wał so­bie spra­wę, że to ko­niecz­ne, że mu­si czymś się za­jąć, je­śli nie chce zwa­rio­wać al­bo co naj­mniej po­grą­żyć się w głę­bo­kiej de­pre­sji.

Czy w ogó­le moż­na by­ło mó­wić o ja­kich­kol­wiek plu­sach tej sy­tu­acji? Nie­ma­ły ma­ją­tek nie wy­da­wał mu się w tej chwi­li wiel­ką po­cie­chą, a nic in­ne­go nie przy­cho­dzi­ło mu do gło­wy. Co in­ne­go mi­nu­sy – tych do­strze­gał aż nad­to wie­le. Stra­cił żo­nę, ale też po­rzu­cił świet­nie roz­wi­ja­ją­cą się i ro­ku­ją­cą wiel­kie na­dzie­je na przy­szłość ka­rie­rę dzien­ni­kar­ską. Je­go na­zwi­sko znik­nę­ło ze szpalt wszel­kich pism fi­nan­so­wych, a on sam z pro­gra­mów te­le­wi­zyj­nych ka­na­łów Blo­om­berg, CNN i CNBC, do któ­rych by­wał czę­sto za­pra­sza­ny. A ja­ko że ry­nek nie zno­si pust­ki, zwol­nio­ne przez nie­go miej­sce na­tych­miast za­ję­li in­ni. Te­raz sy­tu­acja zmu­sza­ła go do zna­le­zie­nia ja­kie­goś za­ję­cia, bo wy­da­wa­nie oszczęd­no­ści ra­czej nie by­ło naj­lep­szym spo­so­bem na ży­cie.

Na po­cząt­ku po­my­ślał, że spró­bu­je wró­cić na sta­re śmie­ci, przy­po­mi­na­jąc o swo­im ist­nie­niu tym, któ­rzy zwa­bie­ni ma­gią na­zwi­ska Wells się­ga­li po pra­sę fi­nan­so­wą lub za­sia­da­li przed te­le­wi­zo­ra­mi. Ale na­tych­miast ogar­nę­ły go wąt­pli­wo­ści. To mo­gło oka­zać się wca­le nie ta­kie ła­twe – nie tyl­ko wy­padł z ryn­ku, ale i stra­cił z po­la wi­dze­nia wszyst­ko, co sta­no­wi­ło treść je­go dzien­ni­kar­skiej pra­cy. Je­śli miał­by po­wró­cić do za­wo­du, mu­siał­by po­świę­cić tro­chę cza­su na chłod­ną ana­li­zę bie­żą­cej rze­czy­wi­sto­ści go­spo­dar­czej oraz wy­ro­bie­nie so­bie wła­sne­go zda­nia na wie­le te­ma­tów. Cze­ka­ła­by go więc dłu­ga, nud­na, mo­no­ton­na i wy­tę­żo­na pra­ca, co w po­łą­cze­niu z ogar­nia­ją­cą go apa­tią nie wró­ży­ło na­dziei na po­pra­wę sa­mo­po­czu­cia.

Kil­ka mie­się­cy wcze­śniej otrzy­mał pew­ną pro­po­zy­cję, któ­ra te­raz wy­da­ła mu się szan­są na po­wrót do za­wo­du. Wią­za­ła się ona, co praw­da, z przej­ściem do dia­me­tral­nie in­nej bran­ży, ale mo­że wła­śnie to do­brze by mu zro­bi­ło? Jack Blo­om, ma­gnat me­dial­ny oraz wła­ści­ciel kil­ku ga­zet o mo­dzie i te­ma­ty­ce roz­ryw­ko­wej, już od daw­na pra­gnął zło­wić go w swo­je si­dła. Mo­że war­to by­ło­by te­go spró­bo­wać? Przy­ję­cie je­go ofer­ty i idą­ce za tym zmia­ny mo­gły­by stać się sym­bo­licz­nym ze­rwa­niem ze sta­rym ży­ciem.

Ist­nia­ła jed­nak dru­ga stro­na me­da­lu. Miał­by pi­sać o świe­cie lu­dzi bo­ga­tych, ta­kich jak Blunt. Wie­dział, że znaj­dzie się bli­sko je­go se­kre­tów, a al­ko­hol na­su­nął myśl, że być mo­że bę­dzie w sta­nie zna­leźć coś, co mo­gło­by tam­te­go skom­pro­mi­to­wać. Z tą wie­dzą wią­za­ła­by się zaś moż­li­wość po­ja­wie­nia się przy Chri­sti­ne we wła­ści­wej chwi­li i od­zy­ska­nia jej. Po­mysł był wpraw­dzie ab­sur­dal­ny i lek­ko nie­smacz­ny, ale w tym mo­men­cie wy­dał mu się do­bry. Bez dłuż­sze­go na­my­słu od­szu­kał wi­zy­tów­kę i za­dzwo­nił.

Jack Blo­om za­sko­czył Mar­ka, za­pra­sza­jąc go do lo­ka­lu, któ­re­go ten jesz­cze nie wi­dział. Re­stau­ra­cja Blue Gin­ger przy Wa­shing­ton Stre­et spra­wia­ła rze­czy­wi­ście im­po­nu­ją­ce wra­że­nie. Pod­ło­gi z wiel­kich, pro­sto­kąt­nych płyt z wło­skie­go ró­żo­we­go gra­ni­tu, po­prze­ty­ka­ne tu i ów­dzie wstąż­ka­mi czer­ni i sza­ro­ści, kom­po­no­wa­ły się do­sko­na­le z drzwia­mi, okna­mi i ba­rem wy­ko­na­ny­mi z pięk­nej cze­re­śni. Ca­ło­ści do­peł­nia­ły trzy szu­mią­ce uspo­ka­ja­ją­co fon­tan­ny, w któ­rych we wdzięcz­nych po­zach pre­zen­to­wa­ły się ala­ba­stro­wo­bia­łe po­są­gi ko­biet. To nie by­ło wszyst­ko. Wnę­trze peł­ne zie­lo­nych, nie­zna­nych mu ro­ślin w mie­dzia­nych do­ni­cach i wy­ko­na­nych z me­ta­lu rzeźb wi­szą­cych na ścia­nach ema­no­wa­ło at­mos­fe­rą pew­no­ści i ce­lo­wo­ści.

I rze­czy­wi­ście, in­tu­icja go nie my­li­ła. Kim Wang, wła­ści­ciel lo­ka­lu, męż­czy­zna w śred­nim wie­ku, o azja­tyc­kich ry­sach i wy­glą­dzie nie­gdy­siej­sze­go mi­strza jed­nej ze wschod­nich sztuk wal­ki po wy­lew­nym po­wi­ta­niu wy­ja­śnił, że in­spi­ra­cją dla ta­kie­go wy­stro­ju wnę­trza by­ło feng shui. Twier­dził, że ja­ko go­rą­cy zwo­len­nik sta­ra się wy­ko­rzy­sty­wać war­to­ści i za­le­ty tej sztu­ki w każ­dym miej­scu. Po­krót­ce wy­ja­śnił mu, na czym po­le­ga rów­no­wa­ga yin i yang oraz za­sa­da pię­ciu ży­wio­łów – drze­wa, ognia, zie­mi, me­ta­lu i wo­dy. Mark słu­chał nie­zbyt uważ­nie, za­sta­na­wia­jąc się, jak wy­glą­da­ło­by je­go miesz­ka­nie, gdy­by po­znał te za­sa­dy, bę­dąc mę­żem Chri­sti­ne. Mo­że wte­dy ich lo­sy po­to­czy­ły­by się ina­czej?

Po­tem Wang, choć wi­dział go po raz pierw­szy w ży­ciu, wy­si­lił się jesz­cze na kil­ka kom­ple­men­tów pod je­go ad­re­sem i ele­ganc­ko wy­co­fał się, po­zo­sta­wia­jąc swo­ich go­ści pod opie­ką trzech kel­ne­rów w czar­nych smo­kin­gach.

– Cie­szy mnie, że w koń­cu się zde­cy­do­wa­łeś, Mark – głos Blo­oma brzmiał cie­pło i ser­decz­nie, ale w ma­lut­kich, świ­dru­ją­cych oczach, le­d­wie wi­docz­nych w świe­cą­cej od po­tu, na­la­nej twa­rzy, cza­ił się wy­raz trium­fu.

Mar­ko­wi przy­szło na myśl, że tam­ten po­wie za chwi­lę: „A wi­dzisz? Jed­nak przy­szła ko­za do wo­za”. Czyż­by do­wie­dział się już o odej­ściu Chri­sti­ne? Nie za­dał jed­nak żad­ne­go py­ta­nia. Gdy zaj­mo­wał się fi­nan­sa­mi, na­uczył się, że pod­ję­ta po­chop­nie, nie­roz­waż­na de­cy­zja czy nie­prze­my­śla­ne sło­wo ozna­cza gor­szą po­zy­cję w ne­go­cja­cjach. Niech roz­mów­ca pierw­szy od­kry­je się i po­ka­że swo­je sła­be punk­ty.

By­ło coś jesz­cze. Czuł do Blo­oma nie­chęć już od mo­men­tu, kie­dy mniej wię­cej rok wcze­śniej go po­znał. Nie my­ślał o tym, uma­wia­jąc się na spo­tka­nie, ale te­raz to wra­że­nie po­wró­ci­ło. Mier­zi­ła go bi­ją­ca od te­go czło­wie­ka lep­ka sło­dycz oraz fał­szy­we, roz­bie­ga­ne spoj­rze­nie, de­ner­wo­wa­ły za­wsze gład­ko przy­li­za­ne do czasz­ki wło­sy, za­cze­sa­ne z prze­dział­kiem na środ­ku, aby ukryć za­awan­so­wa­ną ły­si­nę.

Blo­om pod­niósł ocię­ża­le zza sto­łu zwa­li­ste ciel­sko w bia­łej ko­szu­li, ozdo­bio­nej zro­bio­ny­mi na za­mó­wie­nie zło­ty­mi spin­ka­mi – ini­cja­ła­mi je­go imie­nia i na­zwi­ska „J&B” – z krzy­kli­wym, zbyt ja­skra­wym kra­wa­tem w kwia­ty, pre­zen­tu­jąc przy oka­zji ol­brzy­mi, wy­sta­ją­cy brzuch, i ujął w dłoń bu­tel­kę whi­sky. Wzniósł ją pod świa­tło, jak­by chcąc od­czy­tać ety­kie­tę, ale Mark wie­dział, że cho­dzi wy­łącz­nie o to, aby na­pis „Ma­cal­lan Fi­ne & Ra­re” zo­stał do­strze­żo­ny i na­le­ży­cie do­ce­nio­ny, nie tyl­ko zresz­tą przez nie­go, ale i go­ści przy są­sied­nich sto­li­kach. Gru­bas wy­ko­nał te­raz wy­mow­ny gest w kie­run­ku roz­sta­wio­nej ba­te­rii naj­prze­róż­niej­szych kie­lisz­ków.

– Na­lać ci? O ile się nie my­lę, lu­bisz do­brą whi­sky. Ta ma trzy­dzie­ści lat i trzy­ma­ją ją wy­łącz­nie dla mnie na spe­cjal­ne oka­zje.

– O, czyż­by dzi­siaj ta­ka by­ła? – Mark udał zdzi­wie­nie, ki­wa­jąc gło­wą i pod­su­wa­jąc swo­ją szklan­kę. Tam­ten za­chi­cho­tał.

– Tak. Za­dzwo­ni­łeś do mnie w sa­mą po­rę. Mam za­miar do­brać się do skó­ry kon­ku­ren­cji. – Ro­zej­rzał się wo­ko­ło, po czym wy­szep­tał kon­fi­den­cjo­nal­nie: – Przej­mu­ję ty­go­dnik „O!”. W po­nie­dzia­łek ogło­szę, że mam kon­tro­l­ny pa­kiet ak­cji. Tyl­ko ci­cho sza!

– Gra­tu­lu­ję. – Wy­chy­lił jed­nym hau­stem pół wy­so­kiej szklan­ki jesz­cze nie dość zim­nej od lo­du whi­sky.

Blo­om skrzy­wił się, a Mar­ka na­szła zło­śli­wa re­flek­sja, że w kon­tek­ście słów o wy­jąt­ko­wo­ści trun­ku je­go czyn był jaw­ną pro­fa­na­cją. Po­wi­nien roz­ko­szo­wać się zło­ta­wym, opa­li­zu­ją­cym pły­nem po­wo­li, wy­da­jąc z sie­bie peł­ne za­chwy­tu sło­wa na te­mat bu­kie­tu i fan­ta­stycz­nych do­znań.

Nie był jed­nak w sta­nie te­go zro­bić. Nie sta­rał się na­wet, aby w je­go gło­sie za­brzmiał choć cień en­tu­zja­zmu. Miał wra­że­nie, że uczu­cie awer­sji do gru­ba­sa na­ra­sta. Blo­om nie­wąt­pli­wie na­le­żał do świa­ta, któ­ry wy­bra­ła je­go żo­na. Aby mu za­im­po­no­wać, za­mó­wił bu­tel­kę whi­sky w ce­nie ma­łe­go sa­mo­cho­du. In­ny, po­dob­ny do nie­go, rów­nie ośli­zły od po­tu i od­ra­ża­ją­cy fa­cet si­łą swych pie­nię­dzy spra­wił, że Chri­sti­ne le­ża­ła być mo­że te­raz u je­go bo­ku. Da­wa­ła mu się ob­ma­cy­wać tłu­sty­mi dłoń­mi, a on śli­nił się, do­ty­ka­jąc jej peł­nych pier­si i po­są­go­wych ud, wpy­cha­jąc ła­pę po­mię­dzy jej no­gi, na koń­cu zaś…

Po­czuł, że ogar­nia go roz­pacz i za­drżał, ła­piąc się za gło­wę. Pod­sta­wił kel­ne­ro­wi szklan­kę, któ­rą ten usłuż­nie na­peł­nił. Wlał ją w sie­bie nie­mal na­tych­miast, nie cze­ka­jąc na do­sy­pa­nie lo­du. Skrzy­wił się, ale już po chwi­li zna­jo­me cie­pło roz­la­ło się po je­go cie­le. Po­tęż­na daw­ka al­ko­ho­lu po­zwo­li­ła mu od­zy­skać rów­no­wa­gę psy­chicz­ną.

Blo­om po­pa­trzył na nie­go zdzi­wio­ny, ale nie za­dał żad­ne­go py­ta­nia. Kon­ty­nu­ował wy­raź­nie pod­eks­cy­to­wa­ny:

– Tak. Kom­ple­tu­ję zu­peł­nie no­wy ze­spół. Szko­da, że za­dzwo­ni­łeś do­pie­ro dzi­siaj… Gdy­byś ode­zwał się z ty­dzień te­mu, zro­bił­bym cię na­czel­nym.

– Nie za­le­ży mi na tym – po­krę­cił gło­wą Mark. – Szcze­gól­nie że to dla mnie no­wa bran­ża. Lu­bię pi­sać, i to wszyst­ko. Zresz­tą, sam wiesz.

– Tak, wiem – przy­tak­nął Blo­om. – Ale nie martw się. Dasz so­bie ra­dę. Do­sta­niesz zresz­tą ty­le sa­mo ka­sy, co na­czel­ny. Znasz go chy­ba. To Pe­ter Jack­son. – Zer­k­nął, czy na­zwi­sko zro­bi­ło na Mar­ku wy­star­cza­ją­ce wra­że­nie.

– Sły­sza­łem o nim. Ale to ty masz wie­dzieć, ko­go za­trud­niasz. Ja po­sta­ram się nie za­wieść two­ich ocze­ki­wań. – Miał jak naj­gor­sze zda­nie o Jack­so­nie, o któ­rym mó­wio­no, że jest nędz­ną szu­ją, ale wo­lał za­cho­wać się dy­plo­ma­tycz­nie. W koń­cu praw­do­po­dob­nie bę­dzie się z nim spo­ty­kać na co dzień.

– Okej. To co, kie­dy pod­pi­su­je­my kon­trakt? – Blo­omo­wi bar­dzo się spie­szy­ło.

Mark wzru­szył ra­mio­na­mi. Al­ko­hol otę­piał go i opóź­niał pro­ces do­cie­ra­nia do mó­zgu im­pul­sów. Zo­bo­jęt­niał cał­ko­wi­cie na to, co się dzie­je wo­kół. Ta­kim też to­nem od­po­wie­dział:

– Zrób, jak uwa­żasz.

– To mo­że za­raz? – pod­chwy­cił tam­ten, ły­piąc na nie­go chy­trym spoj­rze­niem.

– Je­że­li chcesz, nie ma spra­wy. Tyl­ko kto ci to te­raz przy­go­tu­je?

– To ża­den pro­blem. Mój praw­nik bę­dzie tu za pół go­dzi­ny. My w tym cza­sie zje­my ko­la­cję i usta­li­my szcze­gó­ły. Zgo­da? – Blo­om ski­nął na kel­ne­ra, któ­ry na­peł­nił po raz ko­lej­ny obie szklan­ki.

Mark zga­dzał się na wszyst­ko.

– A mo­że przed ko­la­cją spró­bu­jesz Bo­ston Fli­pa? – kon­ty­nu­ował wy­raź­nie za­do­wo­lo­ny gru­bas. – Po­le­cam. To mój ulu­bio­ny drink.

– Co to ta­kie­go? – pod­niósł obo­jęt­nie gło­wę.

– Pół na pół whi­sky i ma­de­ry al­bo sher­ry olo­ro­so. Do te­go odro­bi­na pia­ny z biał­ka.

– Nie chcę. – Mark po­krę­cił gło­wą. – Pro­szę tyl­ko o whi­sky i tro­chę lo­du. W kwe­stii ko­la­cji zda­ję się cał­ko­wi­cie na cie­bie. – Po­my­ślał zło­śli­wie, że z przy­jem­no­ścią przy­czy­ni się do te­go, by na ra­chun­ku wid­nia­ła jak naj­więk­sza su­ma. Niech Blo­om wie, że nie zbę­dzie go by­le czym.

Obu­dziw­szy się ra­no, z lek­kim stra­chem skon­sta­to­wał, że je­go pa­mięć za­cho­wa­ła bar­dzo mgli­ste wspo­mnie­nie nie tyl­ko tre­ści pod­pi­sa­ne­go kon­trak­tu, ale na­wet za­koń­cze­nia wie­czo­ru i mo­men­tu po­wro­tu do do­mu. Od­no­to­wy­wał lu­ki już od chwi­li po­da­nia przez kel­ne­rów ho­ma­rów w so­sie, fi­le­ta z oko­nia ni­lo­we­go z ka­pa­ra­mi i cie­lę­ci­ny z tru­fla­mi, do któ­rych to po­traw za­ser­wo­wa­no bia­łe, we­dług słów praw­ni­ka Blo­oma, wy­jąt­ko­we wi­no „Cha­blis Pre­mier Cru”, któ­re on z czy­stej prze­ko­ry moc­no skry­ty­ko­wał. Jak przez mgłę przy­po­mi­nał so­bie rów­nież, że trzy­krot­nie z nie­zna­nych po­wo­dów chciał od­cho­dzić od sto­łu, ale ma­gnat pra­so­wy był nie­zwy­kle zde­ter­mi­no­wa­ny, za­trzy­mu­jąc go za każ­dym ra­zem. To­le­ro­wał je­go hu­mo­ry i żą­da­nia nad wy­raz ugo­do­wo.

Ner­wo­wo prze­trzą­snął te­raz wszyst­kie kie­sze­nie i w ma­ry­nar­ce zna­lazł po­twor­nie wy­mię­tą kart­kę ze swo­im ko­śla­wym pod­pi­sem, po czym wy­do­był ją na świa­tło dzien­ne.

Tak, to by­ła za­war­ta wczo­raj umo­wa. Wy­piw­szy dusz­kiem dwie bu­tel­ki wo­dy mi­ne­ral­nej, z oba­wą za­brał się do jej stu­dio­wa­nia. Czy­tał i dzi­wił się. Nie zna­lazł w tre­ści nic, cze­go nie chciał­by te­raz, na trzeź­wo, za­ak­cep­to­wać. Wprost prze­ciw­nie, nie są­dził, że umo­wa bę­dzie dla nie­go aż tak ko­rzyst­na. Nie ro­zu­miał na przy­kład, ja­kim cu­dem Blo­om mógł zgo­dzić się na wy­pła­ce­nie mu pre­mii w wy­so­ko­ści mi­lio­na do­la­rów za sam fakt prze­pra­co­wa­nia dwóch lat w ty­go­dni­ku. Wier­szów­ka o czter­dzie­ści pro­cent wyż­sza od tej, któ­rą otrzy­my­wał u ostat­nie­go pra­co­daw­cy, wy­glą­da­ła prze­cież nie­źle sa­ma w so­bie, na­wet zwa­żyw­szy, że po kil­ku la­tach je­go nie­obec­no­ści na ryn­ku pie­nią­dze mia­ły mniej­szą war­tość na­byw­czą. Lek­ko zi­ry­to­wał go tyl­ko fakt, że zgo­dził się pi­sy­wać na te­ma­ty wy­zna­cza­ne przez prze­ło­żo­nych. To jed­nak by­ła pest­ka. W koń­cu, co za róż­ni­ca… Li­czy­ło się to, że ma upra­gnio­ne za­ję­cie, i to za­ję­cie w świe­cie, w któ­rym prze­by­wa na co dzień je­go żo­na.

Na wspo­mnie­nie żo­ny się­gnął po al­ko­hol. Chwi­lę póź­niej, gdy za­czy­na­ło już lek­ko szu­mieć mu w gło­wie, po­my­ślał, że mo­że ukoi żal po Chri­sti­ne w ra­mio­nach ja­kiejś pro­sty­tut­ki. Wła­śnie brał do rę­ki ga­ze­tę le­żą­cą na sto­li­ku, gdy za­dzwo­nił te­le­fon. Ode­brał i roz­po­znał głos Blo­oma.

– Cześć, Mark – wy­sa­pał je­go no­wy pra­co­daw­ca. – Masz mi coś do po­wie­dze­nia w związ­ku z wczo­raj­szym dniem?

Był wście­kły. Mark nie miał po­ję­cia, dla­cze­go. Mo­że gdy­by nie tę­sk­no­ta za żo­ną i nie­za­le­czo­ny jesz­cze kac, ba­wił­by się w ja­kieś uprzej­mo­ści i pró­bo­wał coś wy­ja­śniać. Stan, w któ­rym się znaj­do­wał, nie wy­zwa­lał jed­nak­że ja­kiej­kol­wiek chę­ci by­cia mi­łym i układ­nym. Od­po­wie­dział więc rów­nie szorst­ko:

– Nie mia­łeś kie­dy za­dzwo­nić? Przed chwi­lą wsta­łem i źle się czu­ję. Mów, o co cho­dzi, by­le szyb­ko.

Jack mil­czał dłuż­szą chwi­lę, wy­da­jąc z sie­bie je­dy­nie dziw­ne chrząk­nię­cia przy­po­mi­na­ją­ce świń­ski kwik. Mu­siał być zszo­ko­wa­ny tu­pe­tem roz­mów­cy i po pro­stu z wra­że­nia ode­bra­ło mu mo­wę. Mark po­czuł na­ra­sta­ją­ce roz­draż­nie­nie.

– No, wy­duś to z sie­bie. A naj­le­piej nie za­wra­caj mi gło­wy i za­dzwoń ju­tro.

Blo­om prze­tra­wił bez­czel­ność i kom­plet­ny brak sza­cun­ku, ja­ki go spo­ty­kał. Ryk­nął jak zra­nio­ny byk:

– Ty… Ty świ­nio! Ty dra­niu! My­ślisz, skur­wie­lu, że mnie wy­ki­wa­łeś, tak?! Kie­dy chcia­łeś mi po­wie­dzieć o roz­wo­dzie?

Mark jak przez mgłę przy­po­mniał so­bie, że Blo­om przy po­że­gna­niu wy­chwa­lał pod nie­bio­sa Chri­sti­ne i jej roz­le­głe kon­tak­ty. Wte­dy nie ty­le zi­gno­ro­wał je­go sło­wa, co nie miał już si­ły po­ru­szać te­ma­tu. Te­raz zro­zu­miał wszyst­ko. A więc Blo­om jed­nak nie wie­dział o ich roz­sta­niu i za­trud­nia­jąc go, li­czył przede wszyst­kim na jej wpły­wy i zna­jo­mo­ści!

Zro­bi­ło mu się tro­chę głu­pio. Nie miał naj­mniej­sze­go za­mia­ru wspi­nać się na czy­ich­kol­wiek ple­cach po ścież­ce ka­rie­ry, a już ostat­nią oso­bą, któ­rą wy­ko­rzy­stał­by do te­go ce­lu, by­ła je­go żo­na. Mruk­nął po­jed­naw­czo:

– My­śla­łem, że wiesz… Nie mia­łem za­mia­ru cię oszu­ki­wać…

Blo­om jed­nak nie za­re­ago­wał zu­peł­nie na zmia­nę to­nu. Mo­że po pro­stu go nie słu­chał al­bo po­nad mia­rę roz­e­mo­cjo­no­wa­ny źle zro­zu­miał je­go sło­wa. W każ­dym ra­zie wy­zwał go od oszu­stów i kom­bi­na­to­rów, cze­go on z oczy­wi­stych przy­czyn nie mógł stra­wić. Od­pła­ca­jąc pięk­nym za na­dob­ne, na­zwał swo­je­go no­we­go sze­fa tłu­stym śmier­dzie­lem i ka­zał mu iść do dia­bła. W od­po­wie­dzi na tę znie­wa­gę Blo­om wrza­snął, że go wy­koń­czy, po czym nie­omal rów­no­cze­śnie rzu­ci­li słu­chaw­ki.

W po­nie­dzia­łek i wto­rek po week­en­dzie te­le­fon mil­czał, wi­docz­nie Blo­om był za­ję­ty spra­wa­mi zwią­za­ny­mi z prze­ję­ciem pi­sma i zmia­ną za­rzą­du. Mark spę­dził ten okres sa­mot­nie, w nie­ustan­nie fa­lu­ją­cym na­stro­ju w ryt­mie wy­pi­ja­nej whi­sky.

Do­pie­ro w śro­dę w imie­niu ma­gna­ta skon­tak­to­wał się z nim Pe­ter Jack­son, no­wy re­dak­tor na­czel­ny, przy­stę­pu­jąc bez zwło­ki do re­ali­zo­wa­nia za­pi­sów za­war­tych w umo­wie. Oka­za­ło się, że Mark miał roz­po­cząć pra­cę na­tych­miast na we­zwa­nie re­dak­cji, na któ­ry to fakt nie zwró­cił wcze­śniej naj­mniej­szej uwa­gi. Jack­son zaś zło­śli­wie po­in­for­mo­wał, że chce go wi­dzieć za­raz.

Roz­mo­wa, na któ­rą po­je­chał, by­ła wy­jąt­ko­wo nie­przy­jem­na. Na­czel­ny, ni­ski fa­cet przed czter­dziest­ką, w dżin­so­wym ubra­niu, o nie­sym­pa­tycz­nej, szczu­rzej twa­rzy z cha­rak­te­ry­stycz­ny­mi pę­dzel­ka­mi cie­niut­kich wą­si­ków pod no­sem, naj­wy­raź­niej był ma­rio­net­ką w peł­ni za­leż­ną od Blo­oma. Oka­za­ło się też, że krą­żą­ce o nim opi­nie ma­ją peł­ne po­kry­cie w rze­czy­wi­sto­ści.

Już na wstę­pie za­po­wie­dział, że Mark nie ma naj­mniej­szych szans na cie­ka­we te­ma­ty, wprost prze­ciw­nie, bę­dzie zaj­mo­wał się rze­cza­mi naj­głup­szy­mi z moż­li­wych. Mark do­pie­ro te­raz zdał so­bie spra­wę z per­fi­dii umo­wy, któ­ra po­zwa­la­ła pra­co­daw­cy żą­dać od nie­go pi­sa­nia o tym, co prze­ło­że­ni uzna­ją za sto­sow­ne. Po tym ostrym wstę­pie do ak­cji zmięk­cza­nia go przy­stą­pił po­zna­ny już w re­stau­ra­cji praw­nik, gład­ki, wy­li­za­ny blon­dyn, ubra­ny w gar­ni­tur od Bos­sa za trzy ty­sią­ce do­la­rów. Pró­bo­wał być nie­co bar­dziej uprzej­my i ugo­do­wy niż na­czel­ny. Za­pro­po­no­wał anu­lo­wa­nie kon­trak­tu.

– Nie zro­zu­mie­li­ście się z Blo­omem, i to wszyst­ko. Nie chcesz chy­ba przez te dwa la­ta pra­cy u nas stra­cić ca­łe­go swo­je­go pre­sti­żu?

Mark po­pa­trzył na nich spode łba, za­sta­na­wia­jąc się, co kom­bi­nu­ją. Od­po­wie­dział lek­ce­wa­żą­co:

– Nie chce­cie mnie, to nie. Mam gdzieś pra­cę u was i te pie­nią­dze. Ale Blo­om mnie ob­ra­ził. Na­zwał mnie oszu­stem. Niech mnie prze­pro­si i po spra­wie.

– To nie wcho­dzi w ra­chu­bę, Mark – po­krę­cił gło­wą praw­nik. – Wiesz, ja­ki jest Jack.

– Tak, wiem – po­wie­dział za­pal­czy­wie. – To za­ro­zu­mia­lec i pa­lant, któ­re­mu zda­je się, że świat po­wi­nien płasz­czyć się u je­go stóp. Ja te­go nie bę­dę ro­bić.

– Od­puść so­bie te prze­pro­si­ny – praw­nik zdo­był się na po­jed­naw­czy ton. – Zresz­tą, ty też mu na­wrzu­ca­łeś. My­śla­łem, że do­sta­nie wy­le­wu po wa­szej roz­mo­wie.

– Ale to on za­czął. Ni­g­dy by mi nie przy­szło do gło­wy was oszu­ki­wać. Niech mnie prze­pro­si, i odej­dę.

– Jak uwa­żasz – wtrą­cił ni­by bez­na­mięt­nie re­dak­tor, ale w szpar­kach je­go wą­skich oczu cza­iła się iro­nia, a usta z krzy­wy­mi ma­ły­mi ząb­ka­mi uło­ży­ły się w coś na kształt zło­śli­we­go uśmie­chu. Wi­dać by­ło ewi­dent­nie, że nie tyl­ko prze­jął się ro­lą, na­rzu­co­ną mu przez Blo­oma, ale chęć uprzy­krza­nia ży­cia in­nym jest nie­od­łącz­ną ce­chą je­go cha­rak­te­ru, tak więc od­mo­wa Mar­ka by­ła mu jak naj­bar­dziej na rę­kę. Wska­zał gło­wą praw­ni­ka. – Ja nie bę­dę tak uprzej­my jak Ja­mes. Gwa­ran­tu­ję ci dwa la­ta naj­gor­sze­go okre­su w two­jej dzien­ni­kar­skiej ka­rie­rze.