Mogliby w końcu kogoś zabić - Opracowanie zbiorowe - ebook

Mogliby w końcu kogoś zabić ebook

3,3

Opis

Piękna dziewczyna i próba wyłudzenia pieniędzy, zaskakujący łańcuch zdarzeń, który naprowadza zakochaną pisarkę na trop zbrodni, osaczona żona i jej dwie córeczki, maltretowane dziecko w pułapce miłości, mąż, żona, jej kochanek i sąsiadka, brutalna zbrodnia w szkolnej bibliotece, makabryczny pochówek kobiety bez dłoni, hitchcockowska impresja w czterech ścianach, tajemnica zabójstwa Narutowicza i znudzeni policjanci z małego miasteczka. Wiele ponurych zbrodni, różni sprawcy, różne motywy… "Mogliby w końcu kogoś zabić" to pasjonujący tom dziesięciu opowiadań kryminalnych znanych polskich autorów, ukazujący różnorodność i bogactwo tematyki kryminalnej i stylów pisarskich. Wszyscy wielbiciele kryminałów znajdą tu dla siebie pożywną strawę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (9 ocen)
1
2
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

KOSZTOWNY BŁĄD

Jacek Skowroński

Dziewczyna stała przed witryną sklepową i płakała. Wyglądała, jakby nie potrafiła powstrzymać łez na widok kolorowych łakoci za szybą u Bliklego. Właściwie niewiele mnie to obchodziło, więc tylko mrugnąłem okiem, napotkawszy jej mokre spojrzenie, i minąłem zapłakaną nimfę.

— Przepraszam... — cichy głos dogonił mnie po paru krokach, a po kilku następnych uświadomiłem sobie, że mogłem być adresatem nieśmiałej inwokacji.

Zerknąłem przez ramię. Choć dziewczyna odwracała już głowę, byłem prawie pewien, że przed sekundą spoglądała w moim kierunku. Krótkie, ciemne włosy okalały twarz o rysach delikatnych jak rysunek na piasku, a oczy przypominały dwa błękitne jeziorka. Przejrzyste, głębokie i czyste niczym niebo o poranku. Jasna bluzka pod lekko opalizującym żakietem i wąska, prosta spódnica sugerowały jakąś oficjalną okazję. Byliśmy o dwa kroki od uniwerku, toteż natychmiast pomyślałem o egzaminie, który przed chwilą oblała. No tak, ciastko od Bliklego nie zastąpi wpisu w indeksie. Ani ja.

Przywołałem pogodny wyraz twarzy, podszedłem i zalogowałem się dyskretnym chrząknięciem.

— Najlepsze są pączki — zagaiłem inteligentnie. — Klasyka smaku. Schabowy z kapustą to też klasyka, ale cokolwiek ciężkostrawna.

Spojrzała spłoszonym wzrokiem najpierw na mnie, potem na stojący za szybą półmisek z ciastkami.

— Szukam ulicy Kopernika... — oznajmiła, cofając się o dwa kroki. Widać bała się idiotów. Całkiem słusznie zresztą.

— To dwie minuty drogi. — Zerknąłem mimowolnie na pobliski pomnik astronoma. — Chodźmy.

Mogłem jej rzecz jasna wytłumaczyć, jak znaleźć ulicę, i pójść w swoją stronę, ale serce każdego mężczyzny mięknie na widok łez. Do tego wyglądała na zagubioną i nieśmiałą. No i miała piegi. Lubię piegi, a jeszcze bardziej lubię nieśmiałe dziewczyny. Nie wiem dlaczego.

— Jestem umówiona dopiero o szesnastej...

— Więc mamy cztery godziny. Zapraszam na lody powiedziałem i dodałem, pilnie wypatrując jej reakcji: — Apoloniusz, dla znajomych Poldek.

— Nie wiem...

Nie dowiedziałem się, czego nie wie, gdyż zwyczajnie złapałem ją za rękę i pociągnąłem za sobą. Nie wyrywała się. W każdym razie nie za bardzo.

Przez całą drogę nie wypuszczałem jej ręki, a ona milczała i rozglądała się uważnie, jakby starała się zapamiętać trasę.

Usiedliśmy w ogródku przed moją ulubioną knajpką na Starówce. Parasole rozpostarte nisko nad stolikami i kolorowy tłumek turystów przywodziły na myśl akwarelę w ciepłych, pastelowych barwach. Wyborne lody z bakaliami były delikatne i słodkie jak usta mojej nowej znajomej. Przynajmniej miałem taką nadzieję.

Wyjaśniła z niejakimi oporami, że na imię ma Monika, na drugie właściwie, ale bardziej je lubi, bo na pierwsze dali jej Melania. Po babci. Studiuje pedagogikę i nie ma gdzie mieszkać. Wynajmuje bardzo tani pokoik u staruszki, która zmarła przed tygodniem. Syn kobiety pojawił się następnego dnia i powiedział, że może zatrzymać pokój. Za darmo. Był bardzo wdzięczny za opiekę nad matką. Przyszedł wieczorem. Pijany. Jakoś się go pozbyła, powiedziała, że zaprosiła znajomych, więc sobie poszedł, ale ona teraz boi się tam nocować...

Nie musiała kończyć, mam dość dobrze rozwiniętą wyobraźnię. I podły charakter. Natychmiast zwietrzyłem okazję.

— Na Kopernika jest pokój do wynajęcia? Pewnie drogo? — Kiwnęła głową. — Odpuść sobie, nawet tam nie chodź, mam znajomego w agencji nieruchomości. Już on ci coś znajdzie. Mówił mi, że trafiają się niewiarygodnie tanie oferty, ale sami windują ceny, żeby podnieść prowizję i nie psuć rynku.

— Naprawdę? — spytała z nadzieją i, nie wiedzieć czemu, spuściła wzrok. — Byłabym bardzo wdzięczna. Myślałam, że sama coś znajdę, ale nie bardzo umiem. Jestem zbyt łatwowierna, kto mnie zobaczy, zaraz by chciał wykorzystać...

Zamówiłem kawę z bitą śmietaną i koniak. Moja nowa znajoma po dłuższych naleganiach wybrała sobie z karty jakiegoś wymyślnego drinka z plasterkiem cytryny, lodem i parasolką. Pomyślałem przelotnie, że przełamywanie dziewczęcej nieśmiałości bywa dość kosztowne, ale cóż — kto nie inwestuje, ten nie ma.

Może ośmielił ją alkohol, a może zaczynała darzyć mnie sympatią, bo pierwszy raz sama zadała pytanie:

— Poldek, a ty czym się zajmujesz?

— Jestem aktorem.

— Prawdziwym? — Błękitne oczy zrobiły się okrągłe jak w japońskich kreskówkach.

— Gram głównie w teatrze, ale mam propozycję serialową. Waham się, bo taka rola szufladkuje aktora. Miałbym grać księdza... — wzruszyłem ramionami. — Czy ja wyglądam na księdza?

— To... to po prostu zupełnie niesamowite, zawsze chciałam poznać aktora. Musisz znać mnóstwo fantastycznych ludzi!

— Takich z ekranu? Są zupełnie zwyczajni, a prywatnie wręcz nieciekawi. — Wyciągnąłem serwetkę i nie patrząc nawet, co robię, zacząłem składać ją wzdłuż nieistniejących linii. Po chwili wyłonił się kształt, który przy odrobinie wyobraźni można było uznać za pelikana.

— Wiesz, aktorzy to takie zakompleksione pajace, które nie przestają grać nawet przed babcią klozetową.

— Przecież muszą ćwiczyć — zauważyła. — Słyszałam, że bardzo trudno dostać się do szkoły teatralnej?

— Wielu aktorów twierdzi, że o ich wyborze drogi życiowej zadecydował przypadek, ale naprawdę to typowy wyścig szczurów: trzeba załapać się do czołówki i nie dać się wyprzedzić. A ja... — Jakaś para zajęła sąsiedni stolik, głośno domagając się uprzątnięcia pozostałości po poprzednich gościach. Ściszyłem głos. Monika pochyliła się w moją stronę, opierając łokcie na blacie. — Jestem sierotą, wychowałem się w domu dziecka. Jeden z opiekunów dorabiał sobie statystowaniem w filmach. Czasem zabierał nas na plan, gdzie robiliśmy za tłumek dzieciaków. Zdaje się, że inkasował nasze honorarium, ale nam nie zależało. Graliśmy w filmie! Pewien starszy, bardzo znany aktor zainteresował się mną. Powiedział, że mam talent. Wziął mnie kilka razy na próbę w teatrze, potem zabrał na niedzielę do domu. Miał dużo młodszą żonę. Chyba mnie nie lubiła, ale dobrze udawała. W końcu była aktorką... — Monika umiała słuchać. Niewiele kobiet umie. Spojrzenie błękitnych oczu przywoływało wspomnienie pierwszej randki, pierwszego pocałunku... Kilka uderzeń serca później znów byłem w stanie kontynuować. — I stał się cud. Taki prawdziwy, nie jakieś banalne rozstąpienie się morza czy zamiana wody w wino. Wiesz, o czym myślą dzieciaki we wszystkich domach dziecka na świecie? O czym nieustannie marzą, śnią i w tajemnicy przed innymi sierotami piszą do Świętego Mikołaja...? — Coś urosło mi w gardle i nie dało się połknąć. A Monika nie tylko umiała słuchać. Umiała też milczeć. Zdawało się, że ucichły szepty przy sąsiednich stolikach. Przechodnie zwolnili, jakby ciekawi dalszego ciągu. Ale to tylko zegar na zamku wybijał godzinę, skupiając przez chwilę uwagę otoczenia. — Marzą, że któregoś dnia przyjdzie jakiś pan z panią, będą bardzo długo rozmawiać z wychowawcą, a potem zabiorą jedno dziecko ze sobą. I będzie miało mamę i tatę. I swój pokój, swoje zabawki, pieska... Ale przede wszystkim mamę i tatę. Czasem, bardzo rzadko, to się spełnia.

— Przyszli po ciebie... — zaszkliły jej się oczy. Kiwnąłem tylko głową i pomyślałem, że tym wilgotnym spojrzeniem mogła owinąć sobie wokół palca każdego faceta. I nie grała, musiałem być bardzo przekonujący. Sam niemal uwierzyłem w swoją bajkę.

Od dłuższej chwili czyjeś słowa, wypowiadane natrętnym, ohydnie pewnym siebie tonem, zakłócały nam miły nastrój. Z wewnętrzną niechęcią zerknąłem przez ramię. Odpicowany jak prezes banku koleś gestykulował oszczędnie, gdyż natchnionych prawd, które wygłaszał, nie trzeba było dodatkowo podkreślać — przecież to mówił ON.

Jego towarzyszka słuchała uprzejmie, ale myślami wyraźnie była gdzieś indziej. Czasem kiwnęła głową lub rzuciła pojedyncze słowo, gdy gość robił pauzę, łaskawie czekając na aprobatę. Zwróciłem się w ich stronę i zmrużyłem nieznacznie oko, babka w odpowiedzi uniosła wzrok ku górze. To, co prawił ON, było głębokie i odkrywcze niczym sejmowe wystąpienia polityków.

— Jeśli ktoś jeździ codziennie po mieście, to średnio raz na rok ma jakąś stłuczkę — palant zaczął akurat nowy wątek. — To są prawa statystyki! Dlaczego ja mam płacić za to z własnej kieszeni?

Odwróciłem się, żeby dalej urabiać Monikę, ale nie dało się rozmawiać, facet jakby się uparł schrzanić mi robotę.

— Samochód mam służbowy, podatek drogowy opłacony, więc niech płaci firma albo ubezpieczenie. To mi się należy. Jest w umowie! — Miałem szczerą ochotę powiedzieć mu, gdzie może sobie wsadzić swoją umowę.

— Pamiętaj, grunt to asertywność! Wiesz, co zrobiłem? Poszedłem prosto do gabinetu tego kretynai mówię: nie zgadzam się na takie warunki! Albo mi pan zapewni...

Zadzwoniła komórka, klienci przy najbliższych stolikach zaczęli macać się po kieszeniach. Telefon odebrał ON.

— Słucham. A, dzień dobry... Tak! Oczywiście! — zaćwierkał wysokim, dziwnie przymilnym głosem, aż mimowolnie zerknąłem, czy to na pewno ON rozmawia.

— Pewnie, żaden problem... zaraz przyjadę... Może pan prezes być spokojny... naturalnie, zaraz będę.

Wcisnął klawisz i poderwał się z miejsca. Kobieta zakrztusiła się podejrzanie, następnie z wyraźnym trudem przywołała wyraz stosownej powagi.

— Coś ważnego...? — jej ton był kwintesencją najwykwintniejszej uprzejmości.

Facet stanął akurat obok mnie i pustym wzrokiem wpatrywał się w świecący jeszcze ekranik telefonu. Nagle zrobił ruch, jakby chciał rzucić aparatem o ziemię iw odruchu spontanicznej szczerości wycedził:

— Kto to gówno wymyślił?!

Ruszył ku wyjściu. Końcem buta trąciłem jego piętę, dzięki czemu klasycznym szczupakiem wylądował w objęciach dość leciwej niewiasty. Obfity biust kobiety zapewnił mu całkiem przyjemne lądowanie, niestety wybawicielka okazała się matroną o wysokim poczuciu godności — za pomocą parasolki wyjaśniła delikwentowi, że płci nadobnej należy się więcej szacunku. Najbliższe otoczenie miało lepszy ubaw, gdy koleś, zakwalifikowany głośno do grona obleśnych zboczeńców i niewychowanych chamów, oddalał się z podkulonym ogonem.

Monika była w siódmym niebie, mój wyczyn zrobił wrażenie, na jakie zasługiwał. Byłem z siebie dumny.

Odprowadziłem nimfę pod sam dom.

— Może sprawdź, czy nikogo nie ma w środku. On pewnie ma zapasowe klucze? — powiedziałem, czekając na ruch swej ofiary. Nie zawiodłem się.

— Wpadłbyś na chwilę...? — jej ton był całkiem niewinny. Zbyt niewinny. — Boję się, że... No, wiesz. Jak pomyślę, że mógłby przyjść, kiedy będę brała prysznic... — Ujrzałem scenę jak żywą i natychmiast przysiągłem sobie, iż za żadną cenę nie dopuszczę do takiego zagrożenia.

— Tylko nie mam nic do jedzenia, trochę to głupio tak...

— Zrobimy zakupy! Co powiesz na szampana?

— Tak bez żadnej okazji?! — nawet nieźle udawała zakłopotanie.

— Poznanie najładniejszej dziewczyny w galaktyce jest wystarczającą okazją! — rzuciłem spontanicznie i całkiem szczerze. Naprawdę mi się podobała.

Odpowiedziała słodkim, promiennym uśmiechem.

Wyobraźnia ruszyła galopem, ale jak zwykle okazała się ułomna. Wieczór był długi. Bardzo długi.

Wymknąłem się o świcie, cichutko jak złodziej.

Dzwonek telefonu wyrwał mnie z błogiej drzemki przed telewizorem. Dorota pobrzękiwała w kuchni garnkami, dając wyraźny znak, iż nie zamierza nikogo przekonywać o moim wyjściu z domu bez aparatu. Pomyślałem, iż kobieta to wspaniały dar od Boga, nie należy go nadmiernie wykorzystywać. Niechętnie sięgnąłem po słuchawkę.

— Halo — rzuciłem neutralnym tonem, z wątłą nadzieją, że to pomyłka.

— Poldek? — poufały kobiecy głos sugerował bliższą znajomość. Istotnie, nie był mi obcy, ale nie umiałem dopasować go do twarzy.

— Tak... — przewertowałem w myślach katalog przedstawicielek zgrabniejszej części społeczeństwa, którym mogłem być coś winien. Albo które mogły tak uważać.

— Tu Monika... — dała mi chwilę na odświeżenie pamięci. — Obiecałeś zaprosić mnie na próbę w teatrze. Mówiłeś, że z moją urodą mam szanse w castingach... Pamiętasz?

Natychmiast ujrzałem smukłą postać odzianą jedynie w pianę, niczym wyłaniająca się z morskiej toni Afrodyta. Sceneria ciasnej łazienki w bloku nie była tak romantyczna, jednak od czegóż wyobraźnia — Monika mogłaby z powodzeniem pozować Botticellemu do „Narodzin Wenus”. Pamiętałem doskonale najdrobniejsze detale jej ciała i niedawny, bardzo długi wieczór...

I pamiętałem coś jeszcze — na pewno nie dawałem jej numeru telefonu!

— Skąd znasz mój numer?! — wysyczałem scenicznym szeptem.

— Znam numer, adres, nazwisko i...

— I...? — Czułem, że nie dzwoni w sprawie kolejnych lekcji anatomii.

— Musisz koniecznie coś zobaczyć! Jutro o piętnastej. To będzie naprawdę fascynujące, obiecuję — wyszczebiotała frywolnym tonem, następnie podała nazwę ulicy, numer domu i lokalu.

— Nie mogę...

— Jeśli nie przyjdziesz, to twoja Dorotka na pewno przyjmie zaproszenie. Jestem pewna, że w swojej najnowszej roli ubawisz ją do łez... — temperatura jej głosu spadła w okolice punktu krzepnięcia rtęci. — I nie spóźnij się, kotku, nie lubię czekać na mężczyzn.

Przerwała połączenie. Widać skamlenia też nie lubiła.

Na miejscu zjawiłem się dobre pół godziny przed wyznaczonym czasem. Zapaliłem papierosa i udając sam przed sobą, że cała sytuacja właściwie mnie bawi, próbowałem przyjąć wyluzowaną postawę oraz przywołać pogodny wyraz twarzy — ponoć można w ten sposób wygenerować pozytywne emocje. Akurat! Dłonie drżały mi niczym w ostatnim stadium delirium, a żołądek udowadniał, jak bardzo się myliłem, sytuując go dotąd w okolicach pępka. Niektórzy twierdzą, że najlepszym lekarstwem na tremę jest perfekcyjne przygotowanie roli, innym pomaga szybka lufa przed spektaklem. W moim przypadku żaden z tych środków nie wchodził w grę — nie da się przygotować roli nieujętej w scenariuszu, a alkohol osłabia koncentrację. Czekała mnie wielka improwizacja.

Kolejne dwie fajki sprawiły, iż własny język zaczął mi smakować jak przeszczepiony z lewego buta piłkarza. Nie było sensu zwlekać, musiałem tam wejść i spróbować powalczyć o swoją przyszłość.

Wnękę na ostatnim, czwartym piętrze, za którą znajdował się właściwy lokal, przegrodzono solidnie zespawaną kratą. Sięgnąłem przez pręty i wdusiłem przycisk dzwonka. Nie zauważyłem efektu, zza drzwi zaopatrzonych w prostą tabliczkę z napisem: BIURO DETEKTYWISTYCZNE „TRIUMPH” nie dobiegł najlżejszy odgłos. Gdy po minucie zaświtała mi błoga myśl, iż zemsta zranionej kochanki miała polegać jedynie na napędzeniu mi porządnego stracha, coś szczęknęło, zaskrzypiało i wreszcie drzwi się uchyliły. Osobnik o gębie zwyrodniałego bandziora wypełnił sobą wejście, zmierzył mnie maleńkimi, wrednymi oczkami, pchnął kratę i cofnął się do środka. Potraktowałem to jako uprzejme zaproszenie.

Przedpokój przedzielony był niską ladą, za którą stało krzesło gorylowatego odźwiernego. Przekroczyłem próg — w tym samym momencie rozległ się świdrujący, przenikliwy gwizd o zmiennej tonacji, przyprawiając mnie o palpitacje serca i reszty działających jeszcze jako tako organów. Jasna cholera! Musieli zamontować we framudze wykrywacz metali, widać niektórzy klienci bywali mocno niesympatyczni. I, podobnie jak ja, mieli wiele do stracenia.

Typ, ignorując podstawowe zasady savoir–vivre’u, bez słowa obrócił mnie twarzą do ściany i przystąpił do rewizji. Był skrupulatny niczym urząd skarbowy, skończył, zanim ustąpił wywołany nagłą kakofonią paraliż mięśni i doszedłem do siebie na tyle, by zaprotestować. Jego łupem padły klucze, telefon, portfel, papierośnica, zapalniczka i... pistolet. Tak, zabrałem gnata goryl zważył w dłoni ciężkie kopyto, potem popatrzył na mnie z niejakim szacunkiem. Nie dziwiłem mu się gadżet był naprawdę dobrą repliką Beretty FS 92, posiadał nawet magazynek z nabojami do złudzenia przypominającymi prawdziwe.

Koleś zatrzasnął drzwi wyjściowe, przekręcił klucz, schował go do kieszeni i zniknął w głębi korytarza. Zinterpretowałem to jako sugestię, bym zechciał zaczekać.

Po chwili wrócił, łypnął świńskimi oczkami, jakby zdziwiony nieco, że jeszcze nie zwiałem, zapominając najwyraźniej, iż skok przez okno z czwartego piętra jest całkiem niezłym sposobem popełnienia samobójstwa. Ciągle bez słowa, skinął głową. Na sztywnych nogach wkroczyłem do pokoju. Drzwi zamknęły się z donośnym trzaśnięciem.

Elegancki mężczyzna w średnim wieku nie raczył podnieść się zza ogromnego, mahoniowego biurka. Przez chwilę grzebał w porozkładanych na blacie szpargałach, wreszcie uniósł wzrok. Poznałem go natychmiast i nawet specjalnie się nie zdziwiłem.

— Lubisz pornosy? — Palant, który odegrał tamto żałosne przedstawienie w kawiarnianym ogródku, najwyraźniej uznał, że sytuacja uzasadnia poufałą formę. Nie protestowałem, miałem akurat większe problemy.

— Fajna zabawka — wskazał pistolet leżący na biurku. — Chcieliśmy poudawać chojraka?

— Gazowy, noszę... z przyzwyczajenia. — Monika siedziała na sofie w rogu pokoju i bawiła się pilotem od telewizora. Nie obdarzyła mnie nawet jednym spojrzeniem. — O co właściwie chodzi?

— Jesteśmy, można by rzec, miłośnikami sztuki filmowej. A nasi aktorzy są zwykle tak zachwyceni swoją rolą, iż pragną nabyć wszystkie kopie filmu z ich udziałem wraz z prawami do dystrybucji. Niestety, najczęściej mamy do czynienia z amatorami, ale twój występ to inna półka. Rola błyskotliwie zagrana i pełna... hm... wyrazu.

Przełknąłem ślinę, daremnie próbując wziąć się w garść. Gość powiedział wszystko, co należało, i obojętnie obserwował efekt.

— Jak... skąd... — miałem problem z precyzyjnym sformułowaniem pytania, lecz przyjaciel Moniki należał do tych domyślnych.

— Twoja żona od dłuższego czasu obserwowała pewne oznaki wskazujące, że dopadł cię kryzys wieku średniego... — zmrużył porozumiewawczo oko. — Nawet cię rozumiem, my, faceci, od czasu do czasu musimy potwierdzić swoją męskość, tak już jesteśmy skonstruowani. Jednakże zostają ślady: szminka na policzku, zapach perfum, chudszy portfel, wyraźny spadek formy... Kobiety są bardziej spostrzegawcze, niż nam się wydaje, zawsze to zauważą. I wyciągają wnioski. Masz nowoczesną małżonkę, nie próbowała robić awantur, śledzić cię, przemawiać do rozsądku, gdyż zwykle odnosi to skutek odwrotny od zamierzonego — samcowi wręcz pochlebiają takie oznaki zazdrości. Nie, ona zwróciła się do fachowców! Zleciła nam zbadanie sprawy i zdobycie dowodów twoich ekscesów. A my nie boimy się wyzwań. Zresztą zadanie okazało się wyjątkowo proste: maleńka podpucha i dałeś się oczarować jak mucha aromatem gówna.

Musiałem w duchu przyznać, iż obrazowe porównanie doskonale pasowało do sytuacji.

Facet uśmiechał się z pogardliwą satysfakcją.

— Papieroska? — Sięgnął po leżącą wśród innych drobiazgów papierośnicę i przez moment manipulował zamknięciem. Bez efektu.

— Zacina się czasem... — rzuciłem machinalnie i zerknąłem na Monikę. — Przecież to ty mnie zaprosiłaś, byliśmy sami, nikt nie mógł nas widzieć.

Nawet nie odwróciła głowy, pstryknęła pilotem i ekran stojącego na niskiej szafce telewizora ożył nagle, ukazując wnętrze jakiegoś mieszkania. Obraz był dość kiepski, ujęcia z dwóch kamer, przedstawiające równocześnie pokój i łazienkę, źle skadrowane, a dźwięk pełen szumów i trzasków. Ale jakość nagrania nie miała większego znaczenia, gdyż doskonale znałem fabułę i aktorów tej paradokumentalnej produkcji. Przymknąłem oczy, jednak strategia strusia niewiele pomogła. Obraz w mojej głowie był o niebo lepszy niż na ekranie.

...Monika brała prysznic, a ja bawiłem się pilotem, przeskakując z kanału na kanał, lecz przed oczyma miałem strumienie wody spływające po jej smukłym ciele. Zaraz uchyli drzwi i zawoła, żebym umył jej plecy albo podał ręcznik... A może zrobi coś mniej banalnego? Na przykład zobaczy pająka na suficie. Albo będzie się jej wydawało, że zobaczyła... Nieważne, już ona coś wymyśli, kobiety znają miliony takich sztuczek.

Zadzwoniła komórka. W niejakiej panice sięgnąłem do kieszeni, klnąc głośno własne roztargnienie — należało dyskretnie wyłączyć ją parę godzin temu!

— Poldek? Wiem, że miałeś jechać do Krakowa, ale musisz się zamienić z Włodkiem. Wypadło mi coś na dyżurze i nie mogę odebrać dzieciaka z przedszkola... Co to za hałas?

W telewizji leciało właśnie „Morderstwo w Orient Ekspresie”, wagony z donośnym stukotem kół wjeżdżały do tunelu. Podkręciłem trochę fonię.

— Dorota, nie będę wyskakiwał w biegu! Ten pociąg nie jedzie przez Włoszczową, zatrzyma się dopiero w Krakowie.

— Niech to jasny szlag! — zaklęła, jak na nią, delikatnie. — Trudno, poproszę Aśkę. Kiedy spodziewać się...

Drzwi łazienki uchyliły się, skrzypiąc niczym wrota stodoły. Na szczęście mam dobry refleks.

— Kontrola biletów, muszę kończyć!

Równocześnie w pokoju rozległ się wysoki, pełen paniki pisk:

— Ratunku, nie mogę zakręcić wody! Coś się zepsuło, zaleję sąsiadów!

Natłok bodźców oszołomił mnie do tego stopnia, iż zapomniałem, którym przyciskiem wyłącza się telefon, i wciskałem na oślep klawisze, a mały ekranik szyderczo wyświetlał wywoływane funkcje. Wreszcie załatwiłem drania na amen, wyciągając baterię. Odetchnąłem głęboko i na sekundę przymknąłem oczy. Gdyby mnie ktoś akurat obserwował, mógł dość łatwo wyczytać z wyrazu twarzy gnębiący mnie problem: jak, u licha ciężkiego, wytłumaczę Dorocie obecność wody w przedziale kolejowym?! Może słów o zalaniu sąsiadów nie dosłyszała...

Nie miałem czasu zbytnio zaprzątać sobie głowy przyszłością, ponieważ pewna słaba istotka oczekiwała pomocy. Prawdziwy mężczyzna nie opuszcza kobiety w potrzebie! Rzuciłem się bohatersko na spotkanie żywiołu, dzielnie sforsowałem szeroko otwarte drzwi i zastygłem w gotowości stawienia czoła niebezpieczeństwom dybiącym na moją odzianą w pianę przyjaciółkę.

Słaba istotka stała w brodziku, trzymając bezradnie w dłoni niklowaną wajchę zastępującą w nowoczesnych bateriach swojskie kurki od ciepłej i zimnej wody.

Urwanie czegoś takiego jest sztuką godną najwyższego podziwu, jednak aktualnie mój podziw budziło coś zgoła innego. A wody nie rozlało się znów tak dużo...

— Jak wypadłam? — Pstryknęła pilotem, przerywając seans w kluczowym momencie.

Choć pytanie było skierowane do mnie, odpowiedział jej wspólnik:

— Rewelacyjnie, kochanie! Marnujesz talent. — Spojrzał w moją stronę. — No, i jak wrażenia?

Milczałem, czekając na to, co nieuchronnie musiało teraz nastąpić. Intuicja mnie nie zawiodła, lecz jak zwykle zadziałała nie w porę.

— Honorarium za nasze usługi jest dość słone, ale chyba małżonka nie będzie zawiedziona? Zapłaci bez szemrania podwójną stawkę. A nawet potrójną, nie sądzisz?

— Ile...?

— Zastanówmy się... Cena w takich przypadkach zależy od tego, co klient może stracić. — Zamyślił się na moment, niby to rozważając zagadnienie. — Zanim przystąpimy do pracy, musimy zebrać jak najwięcej informacji na temat zleceniodawcy i obiektu, którego dotyczy zlecenie. Pani Dorota to rozumiała i szczegółowo naświetliła nam twoją sytuację: wychowanek domu dziecka, porzucony przez matkę alkoholiczkę, współczuję... — Oddychając głęboko, starałem się zachować resztki godności i nie rozpłakać jak stara baba. Szantażysta doskonale widział, co się ze mną dzieje, i kontynuował z wyraźną satysfakcją: — Mieszkanie, samochód, działka i cała reszta jest własnością małżonki, która jasno dała do zrozumienia, że w razie zdobycia dowodów zdrady natychmiast wnosi sprawę o rozwód. Wyglądała mi na cholernie mściwą kobitkę. Stać ją na dobrego adwokata, więc puści cię w samych gaciach. Do tego masz murowane orzeczenie twojej winy, wysokie alimenty, zakaz kontaktów z dzieckiem... Wystarczy?

— Ile?

Spojrzał na sufit i postukał paznokciami o zęby.

— Zaproponuj coś. Słucham.

— Pieniądze są na koncie Doroty. Nie mam dostępu, nie mogę bez jej zgody podjąć... — spróbowałem nieudolnie coś utargować.

— Nie pieprz, koleś! — przerwał mi, krzywiąc usta.

— Twoja małżonka wyznała nam w przypływie szczerości, że w pełni możesz korzystać z konta. Zablokuje je natychmiast po zdobyciu dowodów, ale na razie masz pełny dostęp do gotówki.

— Zorientuje się...

— Gówno mnie to obchodzi! Popełniłeś błąd. — Wyglądał, jakby chciał splunąć, ale powstrzymał się. — Kosztowny błąd!

— Pięć...

— Pięćdziesiąt tysięcy? Jak myślisz Monia? Odwróciła wreszcie głowę, spojrzała na mnie jak na to, w co łatwo wdepnąć na każdym trawniku, i warknęła do swojego towarzysza:

— Kończ już! Rzygać się chce, jak się na niego patrzy! Niech płaci i wraca do tej swojej...

Naprawdę była dobra — w niczym nie przypominała teraz tamtego słodkiego kociaka, który sprawił, że zgłupiałem na chwilę. Miałem ochotę ją udusić. Nienawiść wyparła inne doznania, dzięki czemu odzyskałem nieco rozsądku.

— Taki film, nagrany bez zgody filmowanego, nie może być wykorzystany jako dowód.

— Co ty powiesz?! Chcesz się założyć? — pytanie było czysto retoryczne. — Masz do czynienia z fachowcami! Wyobraź sobie, że tamta staruszka, właścicielka mieszkania, wcale nie umarła. Jest trochę niedołężna, z trudem porusza się po własnym domu i wzrok nieco jej szwankuje. A klient, który wynajął lokal na jeden wieczór, był twojej postury i mówił łudząco podobnym głosem. Sąd uzna, że to ty zaaranżowałeś wszystko, żeby nagrywać z ukrytej kamery swoje igraszki! Niektórych to rajcuje. Ja tylko cię śledziłem i wkroczyłem we właściwym momencie, żeby przejąć nagrania. Mam mówić dalej?

— Przecież to wasz pracownik... — wskazałem na Monikę. — W taki przypadek nikt nie uwierzy.

— Nie znam jej, panie kolego! Nie pracuje u mnie i nigdy wcześniej jej nie widziałem!

I to by było na tyle, niczego nie pozostawili przypadkowi. Tak właśnie postępują fachowcy.

— Faktycznie, kosztowny błąd. — Zerknąłem na zegarek. — Bankomaty mają niski limit wypłat, ale jeszcze sporo czasu do zamknięcia banków. Zdążymy wszystko załatwić.

— No, widzę, że wreszcie się dogadaliśmy. Będzie ci potrzebny dowód osobisty. — Sięgnął po portfel leżący wśród gadżetów odebranych mi przez goryla.

— Nie będzie. — Podszedłem do biurka i podniosłem papierośnicę. Gdy wyciągnąłem sztyft z maleńkiego zawiasu, wieczko odskoczyło z cichym trzaskiem. W środku spoczywał elegancki laminowany kartonik z moim zdjęciem. — Centralne Biuro Śledcze, nadkomisarz Apoloniusz Baranowski, do usług.

Zaprezentowałem małej widowni wnętrze papierośnicy. Oprócz dokumentu tkwił tam lśniący, okrągły kawałek metalu podobny do baterii od zegarka. Tyle że baterie nie mają perforowanych otworów. I nigdy nie umieszcza się ich w takim miejscu. Szantażysta natychmiast zorientował się, co to oznacza. Był przecież fachowcem.

— Tak, każde słowo zostało nagrane — powiedziałem uprzejmie. — Fajny gadżet, nie?

Facet wyglądał jakby miał szerszenia w gaciach — sparaliżowało go doszczętnie, tylko oczy strzelały na boki w poszukiwaniu drogi ucieczki.

— Nie, nie warto. — Zauważyłem, że mierzy odległość do drzwi. — Nasi ludzie obstawili budynek, wyjrzyj przez okno.

Monikę odblokowało pierwszą — może nie w pełni pojmowała powagę sytuacji — poderwała się i podbiegła do okna. Przez kilka sekund wyglądała na ulicę, nagle cofnęła się i bluzgnęła bukietem kwiecistych określeń wyrafinowanych czynności seksualnych, których próżno by szukać w słownikach. Trwało to dłuższą chwilę, wreszcie skupiła złość na swoim pracodawcy:

— Ty pieprzony kretynie, pięknie mnie załatwiłeś!

— Zamknij się! — Pieprzony kretyn odzyskał zdolność ruchu i sam skierował się w stronę okna.

— Nie, nie zamknę się, i tak już wszystko wiedzą! Miało być czysto, łatwo i przyjemnie. Jak zwykle. Żadnego ryzyka, kolejna ofiara losu do wydojenia, tak?!

Obserwowałem ciekawie tę scenę, spokojnie chowając należące do mnie przedmioty. Facet wyjrzał ostrożnie... i natychmiast przykucnął.

Rozumiałem jego reakcję, gdyż doskonale wiedziałem, co zobaczył: kilkanaście postaci, tkwiących nieruchomo w strategicznych punktach najbliższej okolicy. Nie chowali się wcale, czarne uniformy i kominiarki pozwalały natychmiast ich zlokalizować. Strategia otwartego działania bywa mocno ryzykowna w konfrontacji z groźnymi bandytami, lecz sprawdza się doskonale, gdy mamy do czynienia z takimi łachudrami pośledniejszego kalibru — odbiera chęć stawiania oporu i zachęca do współpracy. Na to właśnie liczyłem.

— Posłuchaj mnie uważnie, bo mamy mało czasu!

— wycedziłem powoli. Wyjąłem z papierośnicy mikrofon, upuściłem na podłogę i zmiażdżyłem obcasem. — Dostaliśmy anonimowe, ale dość wiarygodnie brzmiące doniesienie o detektywie, który zebrane dowody lubi sprzedawać swoim ofiarom, ponieważ przynosi to znacznie większy zysk niż honorarium za wykonanie zlecenia. Zastawiliśmy więc pułapkę. Całą prowokację zorganizowały dwie osoby: ja i ktoś, kogo poznaliście jako moją małżonkę. Nie musicie więcej wiedzieć. Teraz mogę swoim ludziom dać sygnał do wkroczenia lub odwołać ich... Jeśli uznam, że mi się to opłaci.

— Jak uzasadnisz odwołanie ich bez podjęcia żadnych działań? — Bystry był. Natychmiast skumał, w czym rzecz.

— Fałszywy alarm bombowy. Ktoś zadzwonił do nas anonimowo, mamy to na taśmie. Wykonywaliśmy jedynie rutynowe działania sprawdzające, to wszystko.

Uznał, iż mówię prawdę, bo w tym momencie kolejna prowokacja z mojej strony nie miała żadnego sensu.

— Ile? — spytał szeptem. Niepotrzebnie zresztą, w pomieszczeniu byli sami wtajemniczeni.

— Wiemy o kilku waszych numerach, działaliście od dłuższego czasu — strzelałem w ciemno, ale dość bezpiecznie. — Dwieście tysięcy. I natychmiast zamykasz ten szemrany interes!

— Nie mam... — Widząc, iż sięgam po telefon, dodał pospiesznie, wskazując niewielki sejf: — Tutaj jest tylko siedemdziesiąt, resztę podejmę z konta.

Ciekawe, ile mogłem wydusić? Ale w takich sytuacjach obowiązuje prosta reguła, o której często zapominają amatorzy — nie należy przekraczać możliwości finansowych ofiary, żeby nie stawiać jej pod ścianą, zmuszając do szukania innych rozwiązań. Zdesperowani klienci bywają nieprzewidywalni, a fachowiec nie ryzykuje bez potrzeby.

I naprawdę nie było czasu.

Wystukałem numer i powiedziałem:

— Wycofać grupę Alfa Dwa! Alfa Jeden idzie na punkt dwanaście i czeka w samochodzie. Koniec!

Po minucie siedemdziesiąt kawałków przyjemnie wypychało mi kieszeń. Wyjąłem z odtwarzacza płytkę z filmem, mrugnąłem do Moniki i skinąłem na jej szefa.

— Pójdziesz pierwszy. Będę cię obserwował, więc bez żadnych numerów, paru moich ludzi czeka w pogotowiu. Idziesz prosto do banku, niech pieniądze dadzą ci w kopercie. Potem nie rozglądaj się i nie kombinuj, ktoś do ciebie podejdzie i odbierze szmal.

Koleś pogodził się z porażką. Minęliśmy goryla tkwiącego na swoim krześle i zeszliśmy na dół. Drzwi prowadzące na zewnątrz były szeroko otwarte. Facet przestąpił próg i raptownie zderzył się z czarno odzianą postacią, która trzymała w ręku kominiarkę.

— O, pardon, szanowny pan wybaczy... — chudy osobnik z sinym nochalem i przekrwionymi ślepkami chwiał się beztrosko, tania podróbka bojowego uniformu była zdecydowanie zbyt obszerna, wisiała na nim jak na manekinie wykonanym z samych prętów. Z kieszeni, zaprojektowanej niewątpliwie w zupełnie innym celu, wystawała brązowa szyjka z plastikowym korkiem.

Kaprawe oczka poznały mnie natychmiast i znieruchomiały z wyrazem nadziei.

— Szefunciu, wypadło mi ze łba, gdzie mielim czekać na wypłatę... reszta ferajny zwinęła dupy... nie... — czknął głośno — ...nie zaczekali.

Refleks mam raczej przeciętny, na szczęście wyostrzone adrenaliną zmysły zareagowały prawidłowo — zanim menel skończył swoją kwestię, ruszyłem z kopyta, celując w prześwit między tarasującymi wyjście mężczyznami. Mój niesumienny pracownik nie utrzymał pionu, gdy rąbnąłem go barkiem, i rozłożył się z jękiem na chodniku. Szantażysta zachwiał się, ale nie upadł. Przy wtórze pisku opon zanurkowałem między jadące ulicą samochody — wściekłe klaksony dobitnie dały znać, co kierowcy sądzą o takim pomyśle na popełnienie samobójstwa. Ale łatwiejszą metodą popełnienia samobójstwa było pozostanie na miejscu. A siedemdziesiąt kawałków w końcu też nie chodzi piechotą...

Pojawili się tego samego dnia wieczorem.

Dzwonek do drzwi zastał mnie przed telewizorem. Poczłapałem do przedpokoju i spojrzałem przez judasza. Detektyw sprawiał wrażenie wyluzowanego, pewności siebie dodawała mu czająca się za plecami masywna sylwetka goryla oraz informacje, które niewątpliwie wyciągnął z „mojego człowieka”. Wiedział, że padł ofiarą monstrualnej podpuchy zmontowanej ad hoc przez postawioną pod murem ofiarę. Pomysł miałem nawet niezły i gdyby nie te cholerne prawa Murphy’ego, byłbym bogatszy o dwieście tysięcy, a oni w pośpiechu zwijaliby interes. Niestety nie dobrałem właściwie współpracowników. Cóż, błędy bywają kosztowne.

— Dorota, do ciebie! — zawołałem w głąb mieszkania, wróciłem przed telewizor i wyłączyłem fonię.

Wkroczyli do salonu jak do siebie, detektyw bez zaproszenia rozwalił się na sofie, a goryl stanął obok i utkwił we mnie nieruchome, ponure spojrzenie.

— No, wszyscy w komplecie — zagaił nasz nieproszony gość i zwrócił się do osoby teoretycznie najbardziej zainteresowanej: — Pani Doroto, nastąpiły pewne nieprzewidziane okoliczności... Czy może nas pani zostawić na chwilę samych?

— Co?! Jakie, do diabła, okoliczności?! — Nie lubiła pozostawać na uboczu i dała temu wyraz. — Co pan chrzani?! Czemu przyłazi pan bez uprzedzenia, co to za zwyczaje?!

— Tak, oczywiście, proszę się nie denerwować. Naprawdę nie ma powodu. Pani mąż był świadkiem poważnego przestępstwa — mrugnął nieznacznie w moją stronę, dając do zrozumienia, iż rzuca mi koło ratunkowe — więc byłbym wdzięczny, gdyby pozwoliła nam pani porozmawiać na osobności. Najlepiej będzie, jeśli wyjdziemy na zewnątrz. Potem wrócimy i przedstawię pani znów zerknął porozumiewawczo w moją stronę — rezultaty naszego dochodzenia.

Komunikat był zupełnie jasny: oddaję szmal, a jego poprzednia propozycja jest wciąż aktualna. Gówno prawda! Jeśli czegokolwiek byłem pewien, to tego, że zainkasuje ode mnie haracz, a następnie ochoczo wręczy Dorocie kopię nagrania.

— Nie mamy przed sobą żadnych tajemnic — powiedziałem.

— Co ja słyszę? Więc nie masz nic przeciwko temu, bym przekazał pani nagrany materiał?

Wzruszyłem ramionami.

— Co za materiał?! O czym wy, do diabła, mówicie?!

— Dorocie powoli puszczały nerwy.

— Może ja wyjaśnię — odezwałem się, uprzedzając szantażystę. — Wyobraź sobie, ci panowie sfilmowali z ukrytej kamery moje intymne spotkanie z pewną... damą. Następnie ta pani zaprosiła mnie do siedziby ich agencji detektywistycznej i zaprezentowała nagranie. Zagrozili, że jeśli nie zapłacę im siedemdziesięciu tysięcy złotych umieszczą je w internecie. Normalny ohydny szantaż. Ale sama rozumiesz, gdyby to rozpowszechnili... Mógłbym co najwyżej liczyć na role dość określonego gatunku. Słyszałem, że bywają dość intratne, ale nie trzeba do nich szkoły teatralnej... Więc zgodziłem się, nie miałem wyboru. Powiedzieli, że sami przyjdą po pieniądze, miałem przygotować forsę na dziś wieczór.

Wyjąłem gruby zwitek banknotów otrzymanych od kolesia.

Goryl na widok szmalu oblizał mięsiste wargi i ruszył w moim kierunku. Zrobił dwa kroki i zesztywniał. Każdy by zesztywniał na widok Beretty FS 92. Z pięciu kroków nie spudłuje nawet zezowaty paralityk, a ja nie wyglądałem na dotkniętego tymi przypadłościami.

— Tym razem to nie jest gazówka — powiedziałem bardzo, bardzo spokojnie. Wystarczyło. Aktorzy umieją właściwie dobierać środki ekspresji. — Co ja mam robić,

Dorota? Nawet bym zapłacił, ale te dranie mogą mieć kopie i będą mnie dalej doić. Szantażyści zawsze tak robią.

— Zapłać im premię za kopie — podsunęła rzeczowo.

— Nie będę miał pewności, że nie zostawili sobie jednej...

— Co to za przedstawienie?! — Palant zaczął odzyskiwać rezon, gdy dotarło do niego, iż może jeszcze zarobić swoją dolę. — Przyznałeś się jej do wszystkiego? Wypłakałeś, a żonka wybaczyła? Mimo że sama kazała...

— Dobra, zapłacę! — przerwałem mu prędko i mrugnąłem dyskretnie. Zrozumiał: opowiedziałem jej historyjkę o jednorazowej przygodzie, obiecałem dozgonną wierność i uzyskałem przebaczenie. W dodatku szlachetnie udaję nieświadomego, iż kazała im zdobyć dowody, nie przebierając w środkach. — Ale jak będzie z tymi kopiami? Tylko nie mów, że nie zrobiłeś kopii. Nie ze mną takie numery.

— Szanowny kolego, nie kłopocz się! Masz do czynienia z fachowcem, wiem, ile mogę ugrać. — Facjata gościa rozpromieniła się, jakbym właśnie ofiarował mu talon na darmową lewatywę. Wskazał na goryla. — On pojedzie do biura i wszystko przywiezie. Słyszałeś, Bolek, wszystko! Obróci w godzinkę. To będzie kosztować te siedemdziesiąt, które ...eee... przygotowałeś dla nas i drugie siedemdziesiąt... — zawiesił głos i popatrzył pytająco. Dorota i ja skinęliśmy głowami. — No, ruszaj, Bolek!

— Zaczekaj! — osadziłem goryla na miejscu i rzuciłem w przestrzeń: — Czy to wystarczy?!

Drzwi od sypialni i pokoju dziecka otworzyły się równocześnie, czterech osobników w kominiarkach runęło w stronę naszych gości, powalając ich na ziemię. Krótką szamotaninę zakończył szczęk kajdanek.

Piąty mężczyzna w zwyczajnym szarym garniturze mignął przed oczyma skutych postaci policyjną legitymacją.

— Komisarz Zając. Aresztuję was pod zarzutem wymuszania korzyści majątkowych i nielegalnego nagrywania czynności... — zastanowił się chwilę i machnął ręką. — Przeczytacie sobie w protokole. Wyprowadzić zatrzymanych!

— Zaraz, znam swoje prawa! — Pechowy detektyw szarpał się z dwoma antyterrorystami. Tylko że ci akurat byli prawdziwi i nie robiło to na nich najmniejszego wrażenia. — Dostałem zlecenie, nagranie było legalne. Nie możecie łamać przepisów! Ja was...

— Nie jesteś w Stanach, koleś! Inaczej zaśpiewasz, kiedy przeszukamy twoje biuro.

— On mi ukradł forsę!

— Bezczelny, prawda panie komisarzu? Słyszał pan, że sam kazał mi przygotować pieniądze. — Ziewnąłem ostentacyjnie.

— To ona przyszła do nas i kazała śledzić mężusia!

— Musiał mnie pan z kimś pomylić. W dzisiejszych czasach jest tyle zdradzanych kobiet, że pewnie nie może się pan opędzić od klientek... — Dorota westchnęła z ubolewaniem. — Ma pan coś na piśmie?

— On ma prawdziwy pistolet! Przyszedł do biura i groził mi, Bolek potwierdzi!

Wszyscy zastygli na sekundę, patrząc na moje ręce. Wycelowałem w palanta i powoli nacisnąłem spust Beretty FS 92. Gliniarz sięgnął po broń, ale był zbyt powolny, moja wypaliła pierwsza. Z lufy wyskoczył piękny seledynowy płomyk, przytknąłem do niego papierosa i zaciągnąłem się z rozkoszą.

Siedzieliśmy przed telewizorem, sącząc kawę z koniakiem. Bardzo tego potrzebowałem.

— Cholera, gdyby nie ten menel w bramie, mielibyśmy dwie stówy. — Dorota była niepocieszona. — Po sto tysięcy na głowę.

— Nie bądź zachłanna, siostrzyczko, i tak dobrze poszło. Po odliczeniu kosztów zostaje nam ponad trzy dychy na głowę, całkiem niezłe honorarium za udupienie szantażysty.

— Ale następnym razem trzeba lepiej dopracować szczegóły! Mam na oku jednego adwokata, specjalistę w wyciąganiu odszkodowań za błędy medyczne. Wyszukuje nieuleczalnie chorych pacjentów prywatnych klinik i wmawiając im, że zostali nieprawidłowo zdiagnozowani albo są źle leczeni, skłania do złożenia pozwu. Ale do sprawy nigdy nie dochodzi, kliniki wolą cichą ugodę bez rozgłosu, a nasz mecenas daje się łatwo przekonać, pieniążki z rączki do rączki... Oczywiście pacjenci nie otrzymują ani grosza.

— Niezłe! — Poczułem znajomy dreszczyk emocji.

— Jak ci pasuję do roli agenta Centralnego Biura Antykorupcyjnego?

— Nadasz się, braciszku. Grać to ty akurat umiesz...

— Zerknęła na zegarek. — Muszę lecieć, Maciek zaprosił mnie do kasyna.

Cmoknąłem ją na do widzenia, zastanawiając się równocześnie, czy przyszły szwagier będzie pasował do naszego małego, rodzinnego zespołu? Czy zaakceptuje nasze, cokolwiek nietypowe, sposoby wymierzania sprawiedliwości? Chyba tak — moja siostra zna się na ludziach, a on wygląda mi na bystrego młodzieńca z pomysłami. No i jest hazardzistą...

CZTERY ŚCIANY AGNIESZKI

Piotr Schmandt

Powrót do domu — bez żadnych przygód. Samochód jest po niedawnym przeglądzie, więc nie powinien był sprawić mi żadnej przykrej niespodzianki. Zwłaszcza że całość kosztowała niemało. Nowy akumulator, przecież zima za pasem. Wymieniony układ wydechowy, cały, a nie tylko wylot. Wahacze również nowe, stare miały już sześć lat. Klocki hamulcowe i tak sprawowały się nadspodziewanie dobrze, nie były czyszczone nigdy wcześniej. I na nie przyszedł jednak czas.

Tak, nieoczekiwanie duży wydatek, ale w końcu codziennie dojeżdżam do pracy bez oglądania się na autobusy czy okazje, co w moim wypadku byłoby upokarzające. Dyrektorka prywatnej szkoły jako szukająca okazji. Rodzice mieliby niezły ubaw, widząc, jak macham ręką niczym autostopowiczka na nadjeżdżające auta, za których kierownicą siedzą pewni siebie mężczyźni z brzuszkiem i zegarkiem na solidnej bransoletce. Bez obaw, prawie każdy by się zatrzymał na mój widok, nie jestem aż tak niskiego mniemania o sobie.

Albo: Agnieszka Majer wystająca na wietrze i deszczu w oczekiwaniu na autobus, chociażby nawet niskopodłogowy... Z miejsca wszyscy zabraliby swoje dzieci do innej szkoły. Ja na ich miejscu zrobiłabym to samo.

Przyjemnie jest zamknąć za sobą drzwi samochodu, wiedząc, że jest jak nowy, mimo tych sześciu lat. Ostatecznie, ja sama mam o trzydzieści cztery lata więcej.

Klatka schodowa mogłaby być nieco czystsza. Nie, żebym była zbyt wymagająca, ale mycie jej na mokro ledwie raz na dwa dni przez sprzątaczkę nie jest szczególnym argumentem przemawiającym za jej profesjonalizmem. Pamiętam, pamiętam, w bloku, który mieścił M-3 moich rodziców i był świadkiem mojego dorastania, brud był nieporównanie większy. Do dziś słyszę zachrypnięty głos mojej matki, wiecznie naigrywającej się z mojej pedanterii. Ale przecież właśnie dlatego wyrwałam się stamtąd, żeby było czyściej, żeby bród nie lepił się do mojego płaszcza, do moich dłoni, do moich oczu. Dlatego uczyłam się zawzięcie, całymi nocami, aż ze zmęczenia krew leciała mi z nosa, a oczy były czerwone i małe.

O, dzieciak spod piątki zgubił nakrętkę od butelki z sokiem wieloowocowym. Muszę napomknąć im o nieuwadze dziecka, ale delikatnie, w końcu bycie dobrym pedagogiem do czegoś zobowiązuje.

Z drzwi wejściowych jestem zadowolona, naprawdę; czekałam na nie cztery i pół tygodnia, a cena zwalała z nóg. Ale... czy ktoś z sąsiadów ma równie solidne i bezpieczne? Przy tym nie rzucają się w oczy, są dyskretnie eleganckie, takie jak ja. Klucz leciutko przekręca się w lewo, aż natrafi na opór — i wydobędzie się z głębi cichutki „szmer”. Nie, szmer wystarczy, przecież „delikatny szmer” to tautologia w czystej postaci, nieprawdaż, pani dyrektor?

Zapach... Zawsze warto pokusić się o subtelny zapach, przecież mieszkanie nie powinno pachnieć tak, jakby przez ostatnie pół roku przebywała w nim jakaś stara wróżka obezwładniająca swoje ofiary kadzidełkami za cztery złote z hipermarketu.

Przekraczając próg domu, zawsze staram się zostawiać na zewnątrz wszystkie sprawy związane ze szkołą. Moje nauczycielki mówią, że to niemożliwe, ale one mają przecież sprawdziany, testy i tym podobne przypadłości. W moim przypadku jest inaczej; wszystko, co muszę zrobić dla szkoły, robię w szkole lub na mieście. Nawet jeśli kosztem późniejszego powrotu. Przecież jestem niezależna, nikt na mnie nie czeka.

Dzwonek do drzwi, które ledwie się za mną zamknęły. Kto...?

— Dzień dobry, pani dyrektor, był ten pan od wodomierzy, prosił, żebym przekazała pani kartkę z telefonem, w ciągu trzech dni powinna pani...

— Dziękuję — zamknęłam drzwi za sąsiadką, obdarzając ją uśmiechem, którym starałam się oddać przepraszające zakłopotanie, że ze względu na zmęczenie obowiązkami nie będę mogła zaprosić jej na obiecaną kiedyś kawę.

W gruncie rzeczy sympatyczna kobieta, ale gdybym miała zapraszać na kawę każdego, kto jest sympatyczny, nie miałabym czasu na odpoczynek. A ja muszę odpoczywać, mam bardzo odpowiedzialną pracę.

Właściwie nie miałabym nic przeciwko, gdyby można było wracać z pracy zawsze o tej samej porze. Powiedzmy: o siedemnastej. Nie wcześniej, o tej porze wraca niższy personel bez większych ambicji. Nie później, później wracają młodzi na dorobku, którzy muszą się wykazać.

Niestety, jeśli chce się mieć w domu azyl, nie można pozwolić sobie na luksus wracania zawsze o siedemnastej. Spotkania z rodzicami, z radą nadzorczą, sponsorzy, urzędy...

Tylko odruchowo spojrzałam, czy rajstopy nie puściły oczka. Takie, na które mogę sobie pozwolić, zazwyczaj nie puszczają oczek. Dlaczego pielęgnuję to przyzwyczajenie? Może właśnie dlatego, żeby przekonać się, że rajstopy są całe.

Szkoda, że trzeba wracać do mieszkania oświetlonego żarówkami. Sztuczne oświetlenie... Nie należy być przesadnie sentymentalnym, ale co słońce, to słońce. Łatwiej się żyje, gdy jest ciepło i jasno. Właśnie, lampka; mój nowy nabytek jest imponujący. Lampka na kredens, niby zwyczajna rzecz. Mam ją od miesiąca, a ciągle cieszę się jak dziecko na widok zabawki, gdy mogę ją zapalić. Taka secesyjna, z mosiężną podstawą i ciemnym bursztynem wtopionym w klosz. Moja siostra odradzała ten zakup, ale podejrzewam, że sama chciała ją zagarnąć następnego dnia. Nie takie historie urządzała od małego!

Ekspres ciśnieniowy, filiżanka ze złotawym liściem, rzut oka na lodówkę, w środku jest śmietanka. Pojemnik z kawą w szafce, ale za przezroczystym szkłem, widać znajomy kształt. Może odrobina szaleństwa? Może zacząć od kawy? Czwartej tego dnia. No i co? Jestem dorosła, nikt nie powie mi, że nie mam pić następnej kawy!

Nikt mi nie powie. Nikt mnie nie skontroluje. Może powinnam się martwić, że jestem całkowicie sama, że nikt, z troski przecież, nie powie mi, że piję lub jem coś niezdrowego, że za dużo czytam, że palę papierosy (przecież tylko kilka, mentolowe slimy, wyłącznie wieczorem, co to za palenie...). Ale nie, dziś też się nie zmartwiłam. Zbyt długo byłam kontrolowana i pouczana, zbyt długo nie miałam własnego kąta, zbyt długo w nocy musiałam słuchać grymaszenia mojej rozpieszczonej siostry. Dziękuję, wolę swoją samotność.

Mama wczoraj wróciła do swojego ulubionego tematu: mąż. Zignorowałam jej apel do mojego rozsądku, jak zawsze. Po co mi jakiś obcy człowiek kręcący się po domu? Nie wytrze po sobie wody w łazience, zostawi w koszu na brudną bieliznę swoją brudną bieliznę i jeszcze będzie przestawiał przedmioty, które mają swoje miejsce. I nigdy do końca mnie nie zrozumie. Niekoniecznie reflektuję.

Więc jednak kawa. Mocna, nie największa, nie najmniejsza, ale mocna. Bez cukru, za to z dużą dawką śmietanki. I co dalej? Smażone warzywa. Nie za duży ogień, bo później trzeba wycierać lodówkę i kuchenkę.

Włączyć telewizor? Nie, nie warto, jakaś publicystyka, wcześniej tanie kino akcji. Obejrzałabym balet, ale muszę powycierać kurze. Dziś czwartek, walka z kurzem. Dlaczego we czwartek? Zazwyczaj ludzie sprzątają w sobotnie przedpołudnie. A ja lubię mieć wtedy spokój, zająć się drobnymi zakupami w jakiejś galerii. Albo pójść na babskie pogaduchy. Wylegiwać się do późna, co to, to nie. Właśnie drobiazgi w centrum, na które nie ma czasu w środku tygodnia.

Spojrzałam w lustro. Zawsze, kiedy nakładam na włosy opaskę, przypatruję się swojej twarzy. No, całkiem... Przy okazji można wytrzeć ściereczką kosmetyki i poustawiać dokładnie, każdy na swoim miejscu. Przecież nawet najtańszy z nich ma swoje miejsce. Nie cierpię nieregularności, powinny stać w określonym porządku, zawsze przodem do mnie, w odpowiedniej odległości w stosunku do innych, stosownie też do rozmiarów i barw sąsiednich. O, jeszcze Cerutti! Teraz dobrze.

Nie lubię ścierać kurzu. Mówiąc ściślej, nie lubię tej czynności dla niej samej. Ale jak wszystko w życiu, ta praca ma dwie strony. Wysiłek to jedno, ale przy okazji można cieszyć oko i dłonie przedmiotami, które kiedyś zachciało się mieć w domu i teraz są moimi towarzyszami, moimi siostrami i braćmi. Odkurzam je; przy okazji mogę pieścić, głaskać, mówić do nich. A potem delikatnie odłożyć na miejsce.

Kieliszki o nieregularnych kształtach. Kiedy ma się je w dłoni, nie trzeba już wina, dotyk szkła jest tak aksamitny, jak smak Mavrodafne.

Stojący obrazek przedstawiający rynek w Heidelbergu. Konferencja dyrektorów prywatnych szkół. Obrazek nie ma wyrazistej osobowości. Gdy się go dotyka, dłonią lub przez szmatkę, nie wracają wspomnienia z tamtego października. Mówiąc ściślej: wracają, ale nie potrafią wywołać u mnie szybszego bicia serca. Nic szczególnego nie zdarzyło się wtedy. Żadne zauroczenie, żadne skręcenie kostki, nawet na bagaże po wyjściu z samolotu nie musiałam długo czekać. Zastanawiałam się parę razy, czy nie wyrzucić obrazka z Heidelbergu. Nie zrobię tego. Jednak nie. W mieszkaniu muszą znajdować się i takie przedmioty, które są świadectwem mojego życia, jego rozmaitych fragmentów, a niekoniecznie od razu nadają się do pieszczenia przy okazji takiej jak ta.

Czy byłabym taka konsekwentna, gdyby chodziło o pamiątki z blokowiska? Nie, przecież wyrzuciłam wszystko, co przypominało tamten czas. A raczej: nie zabrałam ich ze sobą. Żadnych wyblakłych zdjęć, tandetnych breloczków, długopisów, magnesów na lodówkę. Heidelberg... Przeciętne wspomnienia, ale to mimo wszystko Heidelberg...

Kąpiel! Po całym dniu mogę wejść pod deszczownicę i stać pod nią, jak długo mam ochotę. Nikt nie zapuka do łazienki, nikt nie krzyknie zza drzwi, że też chciałby skorzystać.

Przez chwilę albo dwie nie myśleć o niczym, przyjmować całym ciałem mocny strumień gorącej wody. Woda zmywa mydło, wdziera się w zakamarki ciała, gdyby tak można zatrzymać jej ciepło...

Puszysty ręcznik... Znowu zahaczył o antyperspirant, który obrócił się nazwą w prawą stronę. Wszystko trzeba ogarnąć wzrokiem. I poprawić, w razie potrzeby.

Ledwie włączyłam suszarkę, usłyszałam dzwonek do drzwi. Wiele bym dała, żeby zagłuszyła ten dzwonek. Ale nie, zachciało mi się kupić najdroższą, bezszelestną. Mam za swoje, skończona snobka.

A może udać, że nie słyszałam dzwonka? Nie. Mimo wszystko mam pewne zasady. Gdyby je złamać? Nie, nie tym razem.

Cichutko, na palcach, podeszłam do drzwi. Spojrzałam w wizjer i ogarnęła mnie irytacja. Po co w ogóle przejmowałam się tym dzwonkiem?! Za drzwiami stał Majer! Nie dość, że nosi to samo nazwisko co ja i mieszka bezpośrednio nade mną, to przychodzi pod byle jakim pretekstem co jakieś trzy, cztery dni. Nie, nie wpuszczę go, jestem w szlafroku. I nic o nim nie wiem. Faceci na ogół patrzą na mnie łakomie i nie mam ochoty na prowokowanie losu.

Coś jest w jego twarzy, coś tragicznego... Nie będę świnią, może coś się stało, on zawsze był pogodny i starannie ubrany. A dzisiaj...

— Dobry wieczór, pani Agnieszko.

— Dobry wieczór. Czy... coś się stało?

— Tak! — wrzasnął Majer, uśmiechając się od ucha do ucha swoimi wydatnymi, rybimi ustami. — Dzisiaj wreszcie ukazał się mój skrypt poświęcony wodociągom miejskim!

Sąsiad zamachał przed moimi oczami zadrukowanym zeszytem formatu A5. Zaraz też wyjął z kieszeni marynarki buteleczkę z winem musującym. Jego radość trwała niedługo. Gdy zauważył, jaki mam stosunek do wspólnego świętowania tak istotnego osiągnięcia naukowego, cofnął się o krok. Nie rezygnował jednak i przyciszonym głosem zaczął opowiadać o problemach, jakie towarzyszyły wydaniu skryptu. Równocześnie jego dłoń z butelką była znacząco uniesiona w moją stronę. Majer co chwila patrzył na butelkę. Cóż, nie była kupiona w sklepie, gdzie Dom Perignon jest drugim szampanem od dołu, gdy chodzi o cenę.

— Niech pan się nie obrazi, ale... Miałam bardzo ciężki dzień, alkohol wpływa na mnie niekorzystnie, z pewnością rozbolałaby mnie głowa. Właściwie w ogóle nie piję.

— Nie cieszy się pani razem ze mną... — sąsiad był jak dziecko, radość mieszała się w nim ze smutkiem, jedno po drugim następowało tak szybko...

— Ależ oczywiście, że się cieszę, proszę tylko zrozumieć, gdybyśmy byli umówieni, mój nastrój byłby lepszy.

— Więc może się umówimy? — Majer złapał mnie za słówko.

— Z pewnością spotkamy się kiedyś, żeby uczcić pana sukces.

— A kiedy? Mieszkamy blisko siebie już miesiąc i właściwie nic o sobie nie wiemy. Może jesteśmy rodziną? Lecz osobiście nie sądzę. Tym bardziej mamy sobie dużo do powiedzenia — rozochocił się i, choć schował do kieszeni butelkę wina, wcale nie zamierzał wracać do domu.

— Dobrze — odparłam możliwie jak najchłodniej.

— Odezwę się do pana. Jestem po całym dniu pracy...

Kiedy wreszcie zamknęłam drzwi za niepocieszonym Majerem, prysł gdzieś nastrój relaksu. Siłą woli zdołałam jednak zapomnieć o jego wizycie i po kilkunastu minutach zanurzyłam się w miękką pościel. Z głośniczków delikatnie sączyła się piosenka Roda Stewarda w stylu retro. Przytłumione światło padało na sypialnię. Sięgnęłam po album „Mistrzowie i książęta”. Już od dawna szykowałam się na ten album i właśnie tego wieczoru miałam okazję pooglądać sobie reprodukcje francuskich mistrzów średniowiecza. Ulga, ulga i jeszcze raz ulga. Odprężenie...

Pora spać, jutro rano znów do pracy. Trzeba jeszcze rzucić okiem, czy wszystko jest na swoim miejscu. Kotek — maskotka na rogu stolika, dobrze. Fotografia z Wawelu, na której stoję otoczona kwitnącymi gałązkami magnoli, lekko skierowana w stronę łóżka, w porządku. Dzbanuszek z ręcznie malowanymi kwiatkami, z Cepelii, też na swoim miejscu. Można zgasić światło.

Jeszcze ulubiona pozycja, tak zasypia mi się najlepiej. O czym pomyśleć, żeby sen przyszedł szybko i niepostrzeżenie? To już moja tajemnica, na pewno nie będę marzyć o szkole.

Ranek w ciemnościach, przecież mamy późną jesień. Powtarzane czynności, co do minuty. Łazienka, ścielenie łóżka, lekkie śniadanie i mocna kawa. O siódmej trzydzieści trzeba wyjść z domu, i rzeczywiście, wychodzę punktualnie. Dokładnie zamykam drzwi, przekręcam klucze w zamkach.

Jaką wdzięczność poczułam do sąsiadki i nawet uśmiechnęłam się w myślach do Majera, że nie zaczepili mnie, gdy wchodziłam do mieszkania... A przecież sąsiadka słyszy każdy, nawet najmniejszy szmer na klatce. O tej porze na pewno jest w domu i musiała usłyszeć moje kroki, jednak tym razem postanowiła dać mi spokój. Nawet dobrze się czuję, wiedząc, że ktoś gdzieś tam sobie mieszka, daleko, a jednocześnie na tyle blisko, że nie przygnębia mnie samotność.

Jakiś zapach, obcy zapach. Czy to możliwe? Daj spokój, wariatko, w twoim domu dominuje zapach miodu i wanilii, dbasz, żeby właśnie tak pachniało, kiedy jesteś w swoich czterech ścianach i kiedy wychodzisz.

Tak, miód i wanilia, przecież czuję wyraźnie. A jednak... jednak jakaś nutka korzenna, ani męska, ani kobieca, po prostu nutka cierpkich, świeżych ziół! Skąd się wzięła?!

Obeszłam całe mieszkanie. Najpierw łazienka — nie, nie mam żadnego kosmetyku, który tak pachnie. Kuchnia? Wszystkie przyprawy szczelnie zamknięte, żeby nie zakłóciły zapachu miodu i wanilii. Sypialnia? Żadnego flakoniku z czymś ostrym. Salon? Ostatnie miejsce, gdzie mogłoby znajdować się coś, co pachnie cierpko i ziołowo. Przedpokój, jeszcze raz przedpokój. Nic, zupełnie nic.

A przecież czuję wyraźnie. Imbir, lanolina z domieszką tymianku i drzewa sandałowego. Okropne! Może nawet nie okropne, ale obce. Coś, co nie było zaplanowane, coś, co nie jest moje!

Stałam jak sparaliżowana. Nie, nie myślę trzeźwo. Przecież najważniejsze nie jest wcale to, że ten zapach jest odmienny od mojego, od miodu i wanilii. Ważne jest, że ktoś musiał tu być! Ktoś chodził po moim mieszkaniu, kiedy byłam w szkole!

Nie mogłam zrobić ani kroku. Próbowałam poruszyć ręką, nogą, ale nie mogłam. Nie potrafiłam nawet obejrzeć się za siebie. Bałam się oddychać, bałam się myśleć. Ile tak można? Nie wiem, nie liczyłam czasu. Nie wiem, ile trwał paraliż.

Mam silną wolę. Zawsze miałam. Nie będę sobie teraz przypominała wszystkich sytuacji, kiedy musiałam udowadniać sobie i innym, jaka jestem dzielna.

Trzeźwo myśleć. Najważniejsze, żeby trzeźwo myśleć. Drzwi są nie do ruszenia, tak zapewniał producent. Najnowszy typ zamków, wzajemnie się wspomagających. Więc nikt nie wszedł do środka. Nikt nie mógł wejść, nie ma takiej możliwości. Moje podejrzenie musiało być fałszywe.

Zrobiłam pierwszy krok, nawet pewniejszy niż myślałam. Potem drugi, trzeci, przekręciłam szyję. Mogłam się poruszać, jakie szczęście!

Poszłam do salonu. Odetchnęłam głęboko, zanim przekroczyłam jego próg. Potem odetchnęłam jeszcze głębiej, kiedy zapaliłam światło i nie zauważyłam żadnej postaci czającej się pod oknem ani za komodą, ani nigdzie indziej. Musiałam być bardzo przejęta, skoro całym ciężarem ciała runęłam na kanapę. Kanapa była mocna, nowa, skórzana, porządnie wykonana i właściwie nie wydała z siebie żadnego odgłosu, gdy zatopiłam się w niej. Kosztowała niemało, więc musiała być solidna, innej bym nie kupiła.

Dopiero kiedy utkwiłam wzrok w suficie, zauważyłam, że coś jest nie tak. W pierwszej chwili tylko się zdziwiłam. Dwa miesiące wcześniej kupiłam nowy żyrandol. Dokręciłam wtedy żarówki, energooszczędne żarówki. Mają dużą trwałość. I znowu ta myśl: sama je dokręciłam. Nie wujek, który zamontował żyrandol, tylko ja sama! Dokładnie dokręciłam, potem trzy razy przekręcałam w lewo i w prawo, dociskając aż do oporu, żeby przypadkiem nie zgasło już w czasie używania. Gdy odkurzałam żyrandol co czwartek, sprawdzałam każdą z trzech żarówek. I teraz jedna z nich nie świeciła!

Jak to możliwe? Jak to, do jasnej cholery, możliwe?! Nie zamierzałam wpatrywać się w żyrandol jak bohater opowiadania Poego w oczy węża. Nic z tego! Poderwałam się na równe nogi i podsunęłam krzesło na środek pokoju. Wyprężyłam się jak struna i dotknęłam ciemnej żarówki. Io mało nie spadłam. Żarówka ledwie trzymała się na nasadzie.

Nie, nie potrafiła sama się przekręcić.

Nie mogłam też jedynie wyobrażać sobie tego obrzydliwego zapachu.

Zeskoczyłam z krzesła i przywarłam do miękkiej skóry kanapy. Narzuciłam na głowę koc i trwałam w takim strusim uspokojeniu dobrych parę minut. Nie uspokoiłam się. Było coraz gorzej.

Podskoczyłam, kiedy zadźwięczał dzwonek. Powinnam jeszcze bardziej wtulić się w koc i udawać, że mnie nie ma, ale bez namysłu podbiegłam do drzwi. Zajrzałam w wizjer. Pół metra ode mnie stała sąsiadka. W ręku miała talerz z ciastem. Przywitałam ją jak wybawienie.

— Pani Agnieszko, sernik upiekłam. Podobno nie należy jeść ciepłego, ale co tam, tak mało mamy w życiu przyjemności...

— Proszę, pani Teresko, niech pani wejdzie, proszę bardzo! — wyrwałam z rąk sąsiadki talerz z ciastem i wciągnęłam ją do środka.

— Dziękuję... — była zaskoczona, dotąd bowiem nie rozpieszczałam jej wylewnością. — Ale co pani taka blada? Pani Agnieszko, stało się coś? Może ja nie w porę — zawahała się i zrobiła krok do tyłu, zaraz jednak ciekawość zwyciężyła i spojrzała na mnie jeszcze uważniej.

— Nie, nie, nic takiego, pani Teresko, lekki ból głowy. Bardzo w porę, bardzo w porę pani przyszła. Proszę do środka, zaparzę kawy.

— A, skoro pani nalega, nie odmówię.

Sąsiadka usiadła na brzegu fotela, nieśmiało, jakby jeszcze nie była pewna, czy powinna zostać. Ja za to naprawdę cieszyłam się, że nie jestem sama. Przeprosiłam ją, poszłam do kuchni i nastawiłam ekspres. Zajrzałam do salonu, gdzie kobieta ciekawie, jak żyrafa, wyciągała szyję, aby oglądać wystrój wnętrza. Wróciłam na palcach do kuchni; nie chciałam, żeby zauważyła, że ją sprawdzam. Dlaczego ja ją sprawdzam?! Przecież jest dla mnie wybawieniem. Chyba że nie jest? Co się ze mną dzieje! Matko Boska! Matko Boska? Od lat nie pomyślałam o Matce Boskiej, nie wspominając o innych świętych.

Ekspres zasyczał. Zawsze lubiłam, gdy wydawał z siebie ten dźwięk. Rytuał. I zapowiedź, że aromatyczna kawa za chwilę będzie moja.

Sięgnęłam do szafki. Za szkłem stały moje ulubione filiżanki, z wyraziście namalowanymi makami. Tuż za rączkami otwierającymi szafkę. Machinalnie sięgnęłam po filiżanki. Wyciągnęłam jedną, położyłam na stole. Sięgnęłam po drugą, nie patrząc. Obok pierwszej pojawiła się mniejsza, beżowa, ozdobiona namalowanymi ziarenkami kawy.

Zawsze zastanawiałam się nad naiwnością zdania, które pisarze z lubością umieszczali w powieściach drugiego gatunku: oblał go zimny pot. Teraz doświadczyłam tego w jednej sekundzie. Podniosłam filiżankę do oczu, a potem wypuściłam ją z rąk. Była bez szans. Rozbiła się na dziesiątki drobinek.

— Coś się stało, pani Agnieszko? — nieśmiały głos z salonu przeniósł mnie z powrotem do normalności. Czy tak trudno zgadnąć, że po prostu coś zbiłam?!

— Nie, to tylko stara filiżanka — krzyknęłam zbyt wesoło.

Zaraz oszaleję. Moje najładniejsze filiżanki. Nie: najdroższe, tamte mam w serwantce. Ale takie, z których uwielbiam pić. I zawsze, zawsze są w tym samym miejscu. Zawsze BYŁY w tym samym miejscu. Definitywnie muszę przyjąć do wiadomości, że ktoś był w mieszkaniu rano lub do południa. Kurwa mać! Kto? Zachować spokój. A może jej powiedzieć? Ale po co?! Nic nie poradzi. Po jej wyjściu muszę zadzwonić na policję. Koniecznie.

Oczywiście. I przyjdą w brudnych buciorach, przecież nie wytrą butów, co to dla nich kałuże, błoto i tym podobne drobiazgi... Będą dotykali wszystkiego, przestawiali, ślady ich palców zostaną na wszystkim, dosłownie na wszystkim. Tacy ludzie na pewno nie myją rąk po wyjściu z ubikacji. I zostawią te odciski na szafach i na moich filiżankach. Odciski z moczem i potem. Boże! Co ja mam robić? Jeśli ich nie wezwę, będzie jeszcze gorzej. Przecież on może wchodzić do mojego domu! Boże, pomóż, jeśli istniejesz...

Rozmowa o wszystkim i o niczym. Może to ona, może ta łagodna pani Tereska? Przecież nic o niej nie wiem. Jest niby życzliwa, ale wścibska i zadaje tyle pytań. I od chwili, kiedy się wprowadziłam, systematycznie usiłowała gościć się u mnie. Tylko czy taka starsza kobieta mogła za pomocą złodziejskich technik wkraść się tutaj? Daj sobie spokój, wariatko.

— Widzi pani — mówiłam po paru minutach — dzieci już nie traktują rodziców lepiej niż nauczycieli. Wszyscy są dla nich naiwniakami, od których należy im się jakaś korzyść. Od rodziców materialna, bytowa, a w szkole...

— Może panią poklepać po plecach? — zatroskała się pani Tereska, widząc, że zakrztusiłam się kawą.

Gdyby ona wiedziała, dlaczego się zakrztusiłam... Obrazek z Matką Boską ze Świętej Lipki, który przywiozła mi mama z pielgrzymki, wisiał dotąd nad półeczką z serią Biblioteki Narodowej. Stał teraz przodem do mnie przed książkami, a na jego miejscu wisiała zasuszona gałązka jarzębiny.

On nie tylko przestawia. On przynosi! Przynosi coś bez mojej wiedzy! Jarzębina! Zakurzona, widać na pierwszy rzut oka. Pełna bakterii. Nieważne bakterie, idiotko, on tu był, tyle razy już to sobie dzisiaj powtarzałaś. On tu był. Decyduje, gdzie co ma wisieć, stać i leżeć. On chce być panem domu, chce rządzić. Wobec tego ja... Przełknęłam głośno ślinę. Ja jestem niepotrzebna. Co dalej? Boże, co dalej?

Myśli rodziły się i umierały w zawrotnym tempie. Wydawało mi się, że moje przerażenie trwa godzinami, tymczasem poczułam mocne klepanie między karkiem a nerkami.

Pani Tereska jednak poklepała mnie po plecach. A ja podskoczyłam jak oparzona.

— Pani chyba naprawdę źle się czuje. Przynieść szklankę wody? — zatroskała się sąsiadka.

— Nie trzeba. Już dobrze — nie byłam chyba zbyt przekonująca. — To ta jesień. Zły nastrój, obniżona odporność...

— Tak, koniecznie trzeba więcej warzyw, owoców, jakieś witaminki. Pani ma na pewno bardzo dużo obowiązków i nie ma czasu na racjonalne odżywianie.

Pani Tereska starała się, jak mogła, żeby mnie pocieszyć. Drażniła mnie, ale równocześnie nie chciałam zostać sama. Nie myśleć choć przez chwilę o tym, co się stało!

— Bardzo ładna jarzębina — wyrwał mnie z zamyślenia jej miły głos. — Czy pani była na spacerze w parku?

— Słucham?! — zareagowałam gwałtownie.

— Jarzębina. Ładna i świeża. Może jednak przyniosę wody?

— Proszę się nie fatygować...

— No dobrze. Wie pani, co przydarzyło mi się wczorajszego wieczoru? Byłam bardzo zdziwiona i nawet zaniepokojona.

Spojrzałam na nią z jeszcze większą uwagą. Ton głosu sąsiadki stał się bowiem skupiony i poważniejszy niż dotąd.

— Oglądałam właśnie mój serial i nagle, ni stąd, ni zowąd zgasła lampka. Nowa, całkiem dobra lampka. Sprawdziłam żarówkę i mogłabym przysiąc, że była poluzowana. Zupełnie nie wiem, jak to się stało. Duchy czy co?

Przestałam być wyrozumiała i uprzejma. Ochrypłym głosem zapytałam, o co jej chodzi. Zdziwiła się albo tylko udawała. Jeśli udawała, to bardzo przekonująco.

— Co ja takiego powiedziałam?

Już nie pragnęłam jej towarzystwa. Nagle powróciła myśl, że może być zamieszana w zadziwiający splot wydarzeń, jakiego doświadczałam. Może czeka, żeby kogoś wpuścić? Może dosypała czegoś do mojej kawy? Mało słyszało się o godnych zaufania, starszych osobach, które okazywały się psychopatami? Albo wspólnikami bandytów? Przecież nikogo innego nie ma w domu, a kiedy ona stąd pójdzie, chyba będę bezpieczniejsza. Trudno, spędzę bezsenną noc, przysunę do drzwi komodę, do rana jakoś przetrwam. Noc jest długa, na pewno wymyślę jakieś rozwiązanie. Byle nie zwariować.

— Pani Teresko, niech się pani nie gniewa, chciałabym się położyć. Jestem niegościnna, wiem, ale źle się czuję. Pewnie rzeczywiście jakieś osłabienie jesienne.

— Ależ oczywiście — odparła, chyba nieszczerze.