Grizzly - Adam Zalewski - ebook

Grizzly ebook

Adam Zalewski

3,7

Opis

Ostra, męska proza, bezlitośnie obnażająca naturę człowieka! Jesienią 2007 roku Clinton Gerstaecker, szeryf Green Doll w Kentucky, znajduje w swym domu ciało zamordowanej żony. Jego życie się kończy... Znad zmasakrowanych zwłok podnosi się zupełnie inny mężczyzna: Grizzly, który nie odpuści, zanim nie dokona krwawej zemsty. W pogoni za mordercami Gerstaecker przemierza amerykańską prowincję. Na swej drodze napotyka niewyobrażalne wręcz zło. Musi je zniszczyć, by zakończyć swą misję. Grizzly to brutalny thriller o surowej sprawiedliwości, zgodnie z którą dobrzy i uczciwi otrzymują pomoc, a źli - giną. Zza krwawych obrazów przebija dotkliwa tęsknota za życiem godnym i szczęśliwym. Nie zaspokoi się jej, dopóki na świecie żyje choć jeden zły człowiek... Uwaga: książka przeznaczona tylko dla osób dorosłych o wyjątkowo mocnych nerwach!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 353

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (31 ocen)
11
8
5
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

Dedykacja

Sandrze

Motto

Obiecaliśmy sobie, przysięgliśmy,

Że będziemy pamiętać,

by nie uciec, by się nie poddać.

Jak żołnierze zimową nocą, co przysięgli,

Że bronić będą,

Nie uciekniemy, nie poddamy się.

Bruce Springsteen No Surrender

(przeł. Marek

GREEN DOLL, KENTUCKY

Radiowóz wjechał na podwórze tonące w zieleni. Clinton Gerstaecker — szeryf miasta Green Doll — wysiadł na przystrzyżonym trawniku, zwracając wzrok ku werandzie, na której zwykle witała go Cynthia. Była dla niego kimś więcej niż żoną. Była wierną przyjaciółką i jedyną powierniczką przez cały okres ich małżeństwa. Mieli za sobą wieloletni staż, ale nadal — każdego dnia — cieszył się, wracając po służbie do domu. Miał do kogo wracać. Fakt, że nie mieli dzieci, był bez znaczenia. Cynthia wystarczała za całą rodzinę.

Szeryf spojrzał w niebo. Zanosiło się na wczesną jesień. Koniec lata był ciepły, ale deszczowy. Ich wspólne obiady na werandzie miały małą szansę na kontynuację w tym roku. Szczególnie ważnym w karierze Clintona.

Zastępcą szeryfa został latem tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego. W osiemdziesiątym pierwszym był już szeryfem. Miał wtedy zaledwie dwadzieścia pięć lat. Upłynęło sporo czasu. Pełne dwadzieścia sześć lat. Od kilku tygodni po mieście krążyła pogłoska, że bierze się pod uwagę kandydaturę Gerstaeckera na urząd szeryfa okręgowego. Clintonowi było to obojętne. Był zadowolony z tego, co miał. W mieście panował ład i spokój. Wymierne owoce jego pracy. Sądził, że wszystko, co najgorsze, ma już za sobą. Śmierć ojca — Elijaha Gerstaeckera, legendarnego szeryfa Rastford, jesienią osiemdziesiątego pierwszego, śmierć brata, Rodneya — następcy ojca w ich rodzinnym mieście przez kolejnych dziesięć lat. Rodney zginął rok temu wraz z byłą żoną w jej mieszkaniu. Mordercy nie schwytano. Mniej więcej w tym samym czasie przyszła pora na porachunki z doktorem Metcalfem Durringiem — przypadkowym zabójcą ojca. Tamta sprawa kosztowała Clintona masę nerwów.

Durring zabił ich ojca, strzelając po pijaku do tarczy ustawionej w swoim ogródku — przy parkanie oddzielającym posesję od jezdni. Zlekceważył wszelkie środki ostrożności. Szeryf Elijah Gerstaecker przypłacił to życiem. Wysiadając z radiowozu, znalazł się na drodze zabłąkanej kuli. Pocisk z trzydziestki ósemki rozerwał mu krtań. Było to wkrótce po tym, jak Clinton przeniósł się z Rastford do Green Doll. Ich najmłodszy brat, Milton, od roku mieszkał w Alabamie, gdzie również załapał się jako zastępca szeryfa. Starszy o rok Rodney przejął w międzyczasie obowiązki ojca w Rastford. Durring wykręcił się sianem. Miał układy. Dostał najniższy możliwy wyrok. Cztery lata. Wyszedł warunkowo po osiemnastu miesiącach. Ale porzuciła go żona. Po pewnym czasie przeniósł się do Green Doll i zamieszkał ze swoją nową towarzyszką życia — Vanessą Holmes, kwalifikowaną pielęgniarką i dwukrotną rozwódką. Prowadzili wspólnie praktykę dentystyczną. Rodney i Milton pogodzili się z wyrokiem sądu. Clinton — nie. Nie spuszczał Durringa z oczu od momentu pojawienia się lekarza w mieście. W końcu los się do niego uśmiechnął. Durring powrócił do nałogu i do swojej strzeleckiej pasji. Szeryf nakrył go na strzelaniu do psów w czerwcu zeszłego roku. To, co wtedy zrobił, było czystą prowokacją. Byli tylko we dwóch, na odludziu za miastem. Wskutek jego „interwencji” lekarz przeleżał kilka tygodni w szpitalu, zanim mógł stanąć przed sądem, oskarżony o znęcanie się nad zwierzętami i czynną napaść z bronią na funkcjonariusza policji. Tak zeznał Clinton. Nie miał skrupułów. Zapłacił draniowi za śmierć ojca. Durring nie doczekał ogłoszenia wyroku. Drugiego dnia rozprawy, podczas przerwy powalił go udar mózgu. Umarł, zanim dowieziono go do szpitala. Dopiero wtedy Clinton Gerstaecker doznał prawdziwej ulgi. Wyrównał rachunki. Sprawiedliwości stało się zadość. Przeżył ciężko tragiczną śmierć brata, ale jakoś się pozbierał. Sądził, że teraz naprawdę wszystkie problemy ma z głowy. Mylił się. Było tak aż do tego sierpniowego dnia, kiedy zatrzymał dodge’a na własnym podwórku.

Prawdę mówiąc, przychylny wiatr zmienił kierunek tydzień wcześniej. Tamtego dnia, przed południem Clinton został wezwany do ratusza. Burmistrz chciał z nim rozmawiać osobiście. Był pierwszy wtorek września.

— Napijesz się czegoś, Clint? — Burmistrz wskazał mu fotel.

— Dzięki, Lesley. Cynthia mi zabrania. Moczę później łóżko.

— Ty stary byku!

Obaj ryknęli śmiechem. Clinton nie śmiał się szczerze. Zastanawiał się, co takiego ma mu do powiedzenia burmistrz. Wezwał go tak nagle. Czyżby coś złego? A może przeciwnie? Gerstaecker wyciągnął wygodnie nogi i spojrzał spod przymkniętych powiek na Lesleya Cronkida.

— Co jest, Les? Znowu twój dalmatyńczyk dał nogę z domu? Poprzednim razem złapano go z suką Mallersa. Pół mili za granicą stanu. Musiałem przekroczyć moje uprawnienia.

— Dzięki za pamięć. Tym razem u mojego Nero wszystko w porządku. Chodzi o ciebie, stary.

— Zamieniam się w słuch.

— Hrabstwo Butler potrzebuje nowego szeryfa. Tom Farragot miał rozległy zawał. Dzwonili z siedziby okręgu. Sondaże przeprowadzone wśród wyborców są jednoznaczne. Chcą ciebie.

— Czy ja wiem? — Gerstaecker ukrył wzruszenie. — Do Morgantown kawał drogi. — Jaja sobie robisz? Raptem dwadzieścia dwie mile. Nawet nie musisz się przeprowadzać. Chyba że chcesz.

— Nie chcę. Mój dom jest tutaj.

— Miło to słyszeć. Ale nie widzę przeszkód. Mieszkaj tutaj do śmierci. Masz w Green Doll wielu przyjaciół. Mam przyjemność także się do nich zaliczać. Nikt też nie będzie takim szeryfem jak ty. Ale nie chcę stawać na drodze twojej kariery. Nie mam prawa.

— Szanuję cię, Les. To miasto nigdy już nie będzie miało takiego burmistrza jak ty. Naprawdę tak myślę.

— Wiem. Więc jak? Decydujesz się?

— Muszę decydować od razu?

— Nie. Ale to pilne. Wystarczy ci tydzień?

— W zupełności. Wiesz, zrobimy tak: pojadę do nich w poniedziałek, porozmawiam i rozpoznam sprawę na miejscu.

— Czemu nie wcześniej? Nie olewa się takiej propozycji. Oni cię szanują, Clint. Nie zmarnuj tego.

— Bądź spokojny. Nie zamierzam. Nie mogę wcześniej. Mam na miejscu dwie sprawy. Obydwie niezbyt ważne, ale pilne. Obiecałem załatwić je w tym tygodniu.

— Jasne! Obiecałeś! Cały Clinton! Chyba właśnie za to ludzie cię szanują. Niech będzie. Umówię cię na poniedziałek. Gdyby wyjazd zajął ci więcej niż jeden dzień, nie ma problemu.

— Dzięki, Les. — Szeryf podniósł się z fotela. Wyciągnął do burmistrza potężną dłoń. — Dzięki za wszystko, co dla mnie robisz.

Clinton Gerstaecker odwrócił się i spokojnym krokiem wyszedł z gabinetu. Dopiero na ulicy założył kapelusz i wsiadł do radiowozu, stojącego przed wejściem do ratusza. Nasunął na nos ciemne okulary i na wolnych obrotach ruszył, włączając się w — spory o tej porze — ruch uliczny.

Jechał powoli, obserwując jezdnię i chodniki. Jak zazwyczaj. Dzisiejsza propozycja nie zmieniała niczego. Nadal był szeryfem Green Doll. I miał służbę. W tej chwili tylko to było ważne. Propozycję awansu zamierzał zostawić na poobiednią rozmowę z Cynthią. Nigdy nie pozwalała mu rozmawiać o pracy w czasie posiłku. Była to jedna z jej zasad — a miała ich sporo. Szanował je wszystkie, bo były dobre i przyjazne. Jak ona.

— Cynthio. — Siedzieli na werandzie przy kawie i szarlotce. — Chcę cię o coś zapytać.

— O co chodzi, mężusiu? Co wykombinowałeś tym razem?

— Nie ja. Wykombinowali to ludzie z Morgantown.

— Chodzi o twój awans?

— Do licha! Skąd o tym wiesz? Nie powtarzałem ci plotek na ten temat.

— Jasne. Nie lubisz mówić zbyt wiele. Jesteś jak wszyscy Gerstaeckerowie.

— Zostało nas tylko dwóch — westchnął. — Ja i Milton. Ale do rzeczy. Istotnie. Chodzi o urząd szeryfa okręgowego. Nie musimy się przeprowadzać. Po prostu będę częściej poza domem. Co ty na to?

— Widzę, że masz na to ochotę, Clint. Niech będzie. Należy ci się. Pod jednym warunkiem.

— Jakim?

— Naprawisz w końcu ławkę w ogrodzie. Od czasu, kiedy tak mocno na nią klapnąłeś, wymaga gruntownego remontu. Albo ją czymś wzmocnisz, albo omijaj ją z daleka. — Zachichotała.

Miała rację. Clinton usiadł na tej ławeczce tylko raz. Okazała się zbyt wątła. Szeryf był potężnym mężczyzną. Ustępował posturą jedynie Rodneyowi — nieżyjącemu bratu. Mierzył pełne sześć stóp i dwa cale i ważył dwieście dwadzieścia funtów z okładem. Dwieście dwadzieścia funtów samych mięśni. Nawet uncji tłuszczu. Mimo swoich pięćdziesięciu jeden lat. Cynthia była z tego dumna, ale ławeczka nie wytrzymała.

Uśmiechnął się do żony.

— Niech będzie, mała. Umowa stoi.

— Bardzo się cieszę. Muszę mieć miejsce, gdzie będę mogła usiąść i wypłakiwać oczy z tęsknoty.

Roześmieli się oboje.

— Pojadę do Morgantown w poniedziałek. — Gerstaecker spoważniał. — Muszę ocenić sytuację. Może wrócę wieczorem, może dopiero we wtorek. Wytrzymasz?

— Jeżeli zreperujesz ławeczkę.

Ich śmiech poniósł się ponad trawnikiem i odbił aksamitnym echem od drzew lasu.

Clinton wyjechał w poniedziałek o świcie. Cynthia wstała wcześniej i przygotowała mu solidne śniadanie. Była ożywiona i podniecona bardziej od niego. Zanim wsiadł do samochodu, zarzuciła mu ręce na szyję, wspięła się na palcach i pocałowała go najmocniej jak potrafiła.

Stała przed gankiem i patrzyła w malejące punkciki świateł dodge’a. Pomachała ręką, ale serce ścisnęło jej się od nagłego lęku. Jak gdyby jechał w nieznane. Jakby groziło mu niebezpieczeństwo. W pewnej chwili poczuła łzę kręcącą się w oku. Otrząsnęła się szybko. Po raz ostatni machnęła ręką i wróciła do domu.

Szeryfowi rzeczywiście zeszło nieco dłużej. Wrócił dopiero we wtorek po południu. Śpieszył się, żeby zdążyć na obiad. Poprzedniego wieczoru zadzwonił do Cynthii i obiecał, że postara się nie spóźnić.

— Jak sprawy? — usłyszał w słuchawce jej głos.

— Zgodziłem się. Będziesz teraz żoną szeryfa okręgu.

— Takiej personie przygotuję największy stek, na jaki mnie stać. Do zobaczenia, Clint.

— Do jutra, mała. Nie przepuszczę tego steku. Pogadamy po obiedzie. Śpij dobrze.

Kiedy wjeżdżał na podwórko, była pora obiadu. Zdążył. Niebo zaciągnęły szare chmury, ale na razie nie padało. Jeszcze raz spojrzał w kierunku werandy. Cynthii nie było. Pomyślał, że tym razem nakryła w salonie. Pewnie przygotowała naprawdę wystawny obiad. Uśmiechnął się do swoich myśli. Zatrzasnął drzwi radiowozu, zerknął ponad dachem auta w prawo i... przestał się uśmiechać. Pięć jardów dalej, tuż przy żywopłocie dostrzegł świeże ślady opon. Włosy zjeżyły mu się na głowie. Wszyscy, którzy ich odwiedzali, wiedzieli, że u Gerstaeckerów parkuje się tuż pod domem.

— Cynthia — szepnął. — Cynthia! Rzucił się w kierunku schodów. Przebył je jednym skokiem. Zadygotały deski werandy. Z nakrytego obrusem stołu runęły wysokie szklanki i dzban z cytrynadą. Przez szeroko otwarte drzwi szeryf wpadł do salonu.

— Cynthia! Na miłość boską! Cynthia! — Zabrakło mu tchu. Krzyk zamienił się w szept, a łzy — nieznany gość — pojawiły się w kącikach szarych oczu.

Leżała pod ścianą, w pobliżu drzwi do sypialni. Nienaturalnie zwinięta i poskręcana. Miała na sobie fartuszek, który uwielbiał. Ten błękitny w złociste słoneczka. Zacisnął szczęki do bólu. Nie dane mu było spojrzeć choćby w jej oczy. Nie miała twarzy. Ten, który strzelał, zamienił jej głowę w szkarłatny kalafior. Cała ściana za nią była obryzgana krwią i fragmentami mózgu. Podłoga wokół zwłok tonęła w brunatnej mazi.

— Cynthia... Maleńka... — Obco brzmiący szept. Wyschnięte wargi. Szmer wiatru za oknem. Głuche kroki ciężkich butów na deskach podłogi.

Przyklęknął przy skurczonym kształcie. Delikatnie wsunął ramiona pod jej ciało. Wiedział, że bierze ją na ręce po raz ostatni. Podniósł się bez trudu. Podszedł do kanapy i złożył na niej swoją jedyną miłość. Świat dookoła zapadł się w nicość. Istniała tylko ona. To, co jeszcze dwa dni temu było jego żoną. Nie spuszczając z niej wzroku, sięgnął za siebie i krótkim ruchem zerwał białą serwetę ze stolika. Przykrył szczątki jej głowy i delikatnie splótł jej dłonie na piersiach. Tylko tyle mógł dla niej zrobić. Uklęknął przy łożu śmierci, ale na próżno szukał w pamięci słów modlitwy. Pochylił się, całując zimne, zakrwawione ręce. Drobne palce i pierścionek, który podarował jej w dniu zaręczyn. Nigdy go nie zdejmowała. Złożył czoło na jej dłoniach, szepcąc dziwne, obce własnej naturze słowa, których nie zdążył powiedzieć jej, kiedy żyła. Wreszcie zamilkł, ale nadal trwał w bezruchu. Minęły trzy kwadranse, zanim się podniósł. Położył na chwilę swoją wielką dłoń na jej piersi i wstał. Jego oczy były już suche, a twarz przypominała maskę.

Podszedł do miejsca, w którym zginęła. Przykucnął i gołą dłonią rozgarnął resztki jej głowy, które tworzyły teraz koszmarną mieszankę kości i kawałków ciała. Poruszył palcami, błądząc w krwawych szczątkach. Kiedy cofnął rękę, trzymał na dłoni trzy pociski. Przyjrzał się im i odłożył na bok. Wstał i wyszedł na werandę. Zerknął na stół, na talerze zalane cytrynadą. Musiała przygotować nakrycia wcześniej. Kilka godzin temu. Może dwie, może trzy. Zwłoki były już zimne, choć nie do końca sztywne. Wyjął z kieszeni papierosy i zapalił. Oparł się o poręcz werandy i spoglądał w kierunku odległych śladów opon. Zamierzał je za chwilę obejrzeć, ale najpierw chciał uporządkować myśli.

Palił w skupieniu, a kiedy skończył, podszedł do stołu i zgasił niedopałek w popielniczce, którą zawsze dla niego stawiała. Odwrócił się i spokojnym krokiem zszedł z ganku. Minął radiowóz i zbliżył się do miejsca, gdzie zaparkował morderca. Ślady były wyraźne, ale nie potrafił ich zidentyfikować na poczekaniu. Zauważył inną ciekawą rzecz — sporą plamę oleju silnikowego na trawie. Jeszcze raz przyjrzał się głębokim koleinom. Kierowca wycofał się po własnych śladach. Zawrócił zapewne na twardym terenie za bramą. Musiał stać przodem w kierunku domu. Potwierdzała to kałuża oleju. Gerstaecker baczniej przyjrzał się murawie. Pomiędzy domem a miejscem, gdzie zaparkował morderca, można było dostrzec ślady butów. Wgłębienia wysokich obcasów i ostre noski podeszwy. Kowbojskie obuwie, solidnie podkute. Pochylił się i spojrzał uważniej. Ślady okrążały koleiny i urywały się po drugiej stronie.

Było was dwóch? Kierowca czekał za kółkiem? Oczy Gerstaeckera zaświeciły zimnym blaskiem. Przekroczył koleiny. Spostrzegł coś ciekawego. Dwa kroki dalej, pod samym żywopłotem. Przykucnął. Tradycyjna płócienna chusteczka do nosa. Zasmarkana i sztywna. A tuż przy niej — zmięty niebieski papierek. Rozwinął go ostrożnie. Bilet lokalnej sieci autobusowej. Z Montany. Clinton przeczytał nazwę miejscowości i datę na stemplu. Sprzed dwóch dni.

Przyjechaliście tu specjalnie? Spory kawałek. To było takie ważne? Kto wam zapłacił? Chodziło o mnie?

Schował bilet do kieszeni bluzy. Jeszcze raz rozejrzał się dokoła, ale nie zobaczył niczego więcej. Podszedł do radiowozu i połączył się z biurem.

— Gerstaecker. To ty, Mick? Daj mi Barneya.

— Cześć, szefie! — rozległ się po chwili głos zastępcy. — Już wróciłeś?

— Wróciłem. Posłuchaj Barney. Jestem w domu. Przyjedź zaraz. Tylko wezwij najpierw koronera, ambulans i zadzwoń do Morgantown po ekipę dochodzeniową.

— Jezu! Co jest, szefie?

— Ktoś zamordował Cynthię. Zrób, co powiedziałem.

— Chryste! Clinton!

Gerstaecker odwiesił mikrofon. Wrócił na ganek, ponownie oparł się o balustradę i zapalił kolejnego papierosa. Zaciągał się głęboko, patrząc na las, pobliski trawnik i żwirową alejką z małą ławeczką, którą naprawił sumiennie jeszcze przed wyjazdem.

Zanim skończył palić, usłyszał w oddali zbliżające się wycie policyjnej syreny. Podszedł do stołu i zgasił kolejny niedopałek w popielnicy, jak gdyby to była najważniejsza sprawa do zrobienia. W tym momencie na podwórze wpadł z impetem wóz Barneya Simesa, a z oddali dobiegł dźwięk sygnału nadjeżdżającego ambulansu.

Barney przyjechał z kierowcą. Zanim zgasł silnik radiowozu, był już w połowie drogi na werandę.

— Gdzie to się stało, Clint? — Twarz Barneya była blada niczym płótno.

— Jest w salonie. Sam zobacz. Ja już nie chcę tam wchodzić. Simes wbiegł do środka. Wyszedł po minucie. Po jego policzkach płynęły łzy, wielkie jak groch.

— Boże drogi! Clinton! Co zrobił jej ten skurwysyn?! Szeryf widział, jak blada twarz jego zastępcy czerwienieje gwałtownie. Postąpił krok naprzód i przygarnął Simesa krótkim, mocnym ruchem do piersi.

— Spokojnie, Barney. Jej już nie ma. A ty masz trochę roboty. Opanuj się, stary.

— Jasne, Clint. Jasne. — Simes otarł przedramieniem łzy. — Tylko wiesz...Cynthia...Ona była chodzącą dobrocią. Co za skurwysyn!

— Było dwóch skurwysynów. Mówiłem, uspokój się. Tam są ślady opon ich wozu. Pokażę ci.

W tej chwili pod dom zajechał ambulans. Clinton podał rękę doktorowi Armistedowi.

— Jest wewnątrz, doktorze. Proszę robić swoje.

— Oczywiście. Przyjmij wyrazy współczucia, Clinton.

— Dziękuję. Rozumiesz, Martin, że nie będę w tym uczestniczył.

— Zajmę się wszystkim jak należy. Możesz być pewien.

— Jestem. Chodźmy Barney. Pokażę ci te ślady.

Przeszli parę kroków w stronę żywopłotu. Zatrzymali się przy koleinach.

— Gubił olej. — Szeryf wskazał na ciemną plamę. — Spory rozstaw kół. To robota dla ekipy. Kiedy tutaj dojadą? — Wkrótce. Ale ja wiem, co to za wóz.

— Żartujesz. Jakim cudem?

— To furgonetka starego Troya. Została skradziona rano spod szpitala. Odwiedzał żonę. Kiedy wyszedł, grata nie było. Została tylko plama oleju na parkingu. Upomniałem go. Wóz już się znalazł. Porzucony pół mili za miastem. To stary ford pick-up. Olej nadal z niego cieknie. A skąd wiesz, że bandziorów było dwóch?

Szeryf podzielił się z Barneyem swoimi spostrzeżeniami. Nie wspomniał tylko o bilecie.

— Podkute kowbojskie buty, mówisz... — Simes potarł podbródek. — Co za traf! Widziałem dzisiaj takie. Dwóch gości kupowało burgery w tym samym barze co ja. Obaj nietutejsi. Jeden rudy jak wiewiórka, drugi brunet, lekko szpakowaty, z przyciętym wąsikiem. To on chodził w tych butach. Zwróciłem na nie uwagę, bo strasznie stukały. Nosił się jak Meksykanin, ale był biały. Miał jasną cerę. Ten rudy wyglądał przy nim niczym Metys. Wzięli burgery na wynos. Widziałem, jak wsiadali do czerwonego buicka skylarka. Czerwony kabriolet z czarnym podnoszonym dachem z dziewięćdziesiątego siódmego, może ósmego, roku. Pojechali w stronę południowej dzielnicy.

— Czyli w stronę szpitala?

— Jezu! Masz rację. Jasna cholera!

— Który wsiadał za kółko?

— Moment! Chwileczkę... Tak! Ten rudy. Zanim wsiadł, podał burgery temu drugiemu. Boże! Miałem tych skurwysynów na wyciągnięcie ręki!

— Takie rzeczy dość często się zdarzają. Nie tobie jednemu, Barney. Przynajmniej już coś wiemy. Ale to nie moja sprawa. Ja nie poprowadzę śledztwa. Sam rozumiesz.

— Jasne. Rozumiem. To oczywiste. Dzięki za pomoc. Pierwszy krok jest najważniejszy. — Simes otarł spocone czoło.

— Powiedz mi jeszcze, w jakim byli wieku. Tak na oko. — Rudy był młodszy. Mógł mieć około czterdziestki. Ten Meks nieco starszy, ale niewiele. Nie przyjrzałem im się dokładniej.

— Nie szkodzi. Nie sądzę, żebyśmy ich jeszcze spotkali.

Ze względu na okoliczności pogrzeb Cynthii Gerstaecker wyznaczono dopiero na piątek. Zwłoki miał zbadać jeszcze patolog. Ekipa z Morgantown, współpracując z miejscową policją, ustaliła, że ofiara zginęła na skutek pięciu postrzałów w głowę. Pociski pochodziły z pistoletu kaliber 38. Napadu dokonano, posługując się kradzionym wozem, a zbrodnia nie miała podłoża rabunkowego. W kartotekach policji stanowej nie znaleziono nikogo, kto odpowiadałby rysopisowi podanemu przez Simesa. Clinton Gerstaecker dowiedział się oficjalnie wszystkiego, o czym wiedział już pierwszego dnia. Większość czasu dzielącego go od pogrzebu przesiedział samotnie na werandzie. Jego obowiązki przejął chwilowo Barney. W czwartek z samego rana na podwórze wjechał samochód Miltona. Brat przyjechał sam.

— Emilia jest chora, Clinton. Nie mogła przyjechać. — Milton Gerstaecker, szeryf Eltonville, objął brata i mocno uścisnął. Obydwaj wiedzieli, że to nieprawda, ale przecież o to im chodziło. Rozumieli się na odległość. Mieli sporo spraw do obgadania i potrzebna im była intymność. Clinton kiwnął głową.

— Rozumiem. Pozdrów ją ode mnie. Dzięki, że przyjechałeś. Czuję się paskudnie. Chodź do domu. Zrobię ci coś do jedzenia. Przejechałeś ładny kawałek drogi.

— Zjadłem po drodze, ale chętnie napiję się kawy i czegoś mocniejszego, jeśli nie sprawię kłopotu.

— Coś ty! Od wczoraj nie rozstaję się ze szklaneczką. Chodźmy. Na dworze jeszcze chłodno. Usiądziemy i pogadamy. Jak brat z bratem. Zostaliśmy już tylko my.

— Mam nadzieję, że tak zostanie, prawda, Clinton?

— Jasne, jasne... Pogawędzimy przy kawie. — Szeryf poprowadził młodszego brata do domu. Gorąca kawa stała w maszynce. Clinton podszedł do barku i nalał dwie solidne szklanki szkockiej. Postawił drinki na stoliku, nalał kawy i usiadł naprzeciw brata. Obaj — jak na komendę — wyciągnęli z kieszeni papierosy i zapalili. Zapach błękitnego dymu mieszał się z aromatem kawy. Spojrzeli sobie w oczy ponad stołem.

— Jak to się stało? — Milton łyknął sporą porcję szkockiej.

— Zwyczajnie. Byłem poza domem. Dwa dni przesiedziałem w Morgantown. Mam zostać szeryfem hrabstwa.

— Tata byłby dumny.

— Zapewne. Wróciłem w południe. Tak się umówiliśmy. Miała czekać z obiadem. Nie czekała. Drań rozwalił jej całą głowę. Pięć kul z trzydziestki ósemki. Wiesz, co to znaczy?

— Rzeczywiście, dziwne.

— Ja już wiem. Na początku myślałem, że przyjechali po mnie. Ale tak nie było. Oni przyjechali po nią. Przybyli z daleka, a jednak dobrze wiedzieli, że wyjechałem. Skurwysyny wpakowali jej w głowę pięć kul. Chcieli, żebym bardziej cierpiał. Odebrali mi wszystko, co miałem najlepszego.

— Skąd wiesz, że przybyli z daleka?

— Przez nieuwagę morderców. Któryś z nich zgubił na trawniku chusteczkę i bilet autobusowy.

— Policja to sprawdza?

— Nie. Zatrzymałem ten bilet.

— Skąd pochodzi?

— Z Montany.

— A konkretnie?

— Nieważne.

— Nie chcesz, żebym wiedział? Postanowiłeś załatwić to sam? Wiesz, że mógłbym ci pomóc.

— Naturalnie. Ty i twój wpływowy przyjaciel. Słyszałem, że masz takiego. Podobno to szczególny człowiek i do tego bardzo bogaty.

— O co ci chodzi? — O nic. Wiesz, kto rozpieprzył Rodneya?

— Nie wiem nic więcej niż ty.

— Tak myślałem. — Clinton spojrzał w głąb ogrodu. — Mniejsza o szczegóły. Nic z tego, Milton. Nie znam twojego przyjaciela i nie chcę go poznać. To moja osobista sprawa. Ja swoje sprawy załatwiam sam. Rozumiesz?

— Tak. A co z funkcją szeryfa okręgu?

— To także moja sprawa. — Clinton uśmiechnął się melancholijnie. Milton ponownie łyknął whisky. Pokiwał głową.

— A więc tak chcesz to załatwić. Współczuję ci. Zamieniasz się w kamień, bracie.

— To takie dziwne?

— Nie. Ja także nazywam się Gerstaecker. Mamy podobne charaktery. Rozumiem cię, Clinton. Ale obiecaj mi jedno.

— Mianowicie?

— Jeżeli będziesz w opałach... wiesz o czym myślę... zadzwoń do mnie natychmiast. Znasz oba moje numery. Zostawię ci jeszcze jeden. Nie pozwól, żebym został sam. Obiecujesz?

— Jasne. — Clinton kiwnął głową.

— Przestań powtarzać „jasne”. Nigdy nie wiem, co ci chodzi wtedy po głowie. Obiecujesz?

— Obiecuję. Ty także wiele dla mnie znaczysz. Zwłaszcza teraz. Jesteś dobrym bratem. Zawsze byłeś.

— Krew z krwi. Pamiętasz dewizę taty?

— Nigdy o niej nie zapomniałem. Żaden z nas. Także Rodney. Brakuje mi go.

— Ja również często o nim myślę. Gdyby tutaj był, te męty mogłyby już pisać testament.

— Spokojnie. Ja nie dam im nawet takiej szansy.

— Jeżeli ich znajdziesz.

— Znajdę. — Clinton Gerstaecker wychylił szklankę do dna. — Jeszcze po jednym? — Czemu nie? — Milton przyglądał się bratu, napełniającemu szklanki. Miał na języku jedno ważne pytanie, ale powstrzymał się, gdy zauważył, że Clinton omija ten temat. Pytanie było proste: kto stał za tym morderstwem? Nawet on wiedział, że musi być to ktoś tutejszy. Szeryf takiego sporego miasta siłą rzeczy zazwyczaj popadał w konflikt z kimś wpływowym. Pośród lokalnych elit biznesowych zawsze trafiał się ktoś, kto miał władzę i pieniądze, niekoniecznie uczciwie zarobione. A Clinton — jak każdy z Gerstaeckerów — nie brał łapówek. Do tego był najbardziej bezwzględny z braci. Musiał puścić kogoś z torbami. Może nawet kilku, bo inaczej wiedziałby już teraz. A wyglądało na to, że nie wie. Że odnalezienie morderców jest jedyną drogą, jaką mógł dotrzeć do mocodawcy.

Milton sięgnął po kolejnego drinka.

— Powodzenia, bracie. Cokolwiek zamierzasz, jestem po twojej stronie.

— Dzięki. Nigdy w to nie wątpiłem.

Pogrzeb Cynthii odbył się w piątek. Przed południem na cmentarzu zgromadził się spory tłum mieszkańców Green Doll. Były władze miasta — w komplecie, wszyscy miejscowi notable, przedstawiciel władz hrabstwa oraz szeryfowie kilku sąsiednich miejscowości.

Lesley Cronkid wygłosił krótką, wzruszającą mowę. Po nim parę słów powiedział przedstawiciel opieki społecznej, którą Cynthia wspomagała skromnymi funduszami i społeczną pracą. Dłuższą mowę wygłosił pastor Grier. W ciepłych słowach przypomniał zalety zmarłej — jej dobroć i pogodę ducha oraz serdeczność wobec każdego potrzebującego pomocy. Ogromna większość obecnych znała ją osobiście. Wiedzieli, że w słowach duchownego nie ma grama przesady. A teraz Cynthia nie żyła. Pośród tłumu, w wielu miejscach rozlegał się szloch.

Clinton Gerstaecker, mając za plecami brata, stał na skraju wykopu, do którego opuszczono trumnę. Zgodnie z miejscowym zwyczajem, kiedy zabrzmiała pożegnalna pieśń, pierwszy rzucił na dębowe wieko małą czerwoną różyczkę. Po nim zaczęli podchodzić inni. Przemarsz żałobników trwał długo, a kiedy się zakończył, w dole nie pozostało wiele miejsca na sypanie ziemi. W ten sposób miasto Green Doll żegnało Cynthię Gerstaecker w podzięce za jej dobroć i wielkie serce.

Milton wyjechał wieczorem. Kiedy obejmował brata, zastanawiał się, czy będzie jeszcze kiedyś okazja po temu. Przez krótki moment jego serce ścisnęła nagła trwoga. Odsunął się i jeszcze raz spojrzał na olbrzymią postać Clintona.

— Do zobaczenia, stary. Powodzenia! Pamiętaj o obietnicy. Będę czekał.

— Spokojnie. Odezwę się. Pozdrów swoją Milly. Bywaj! Biorąc łagodny zakręt, Milton rzucił przez szybę samochodu ostatnie spojrzenie na ciemną, samotną sylwetkę stojącą na werandzie.

Szeryf Gerstaecker wszedł do ratusza w poniedziałek o ósmej rano. Na Lesleya Cronkida natknął się w holu.

— Znajdziesz chwilę, Les?

— Witaj, Clint! Żaden problem. Zapraszam do mnie na kawę. Szeryf rozejrzał się po gabinecie burmistrza, zanim sięgnął po filiżankę. Był tutaj niezliczoną ilość razy i zastanawiał się, czy kiedykolwiek jeszcze siądzie w tym fotelu.

— Trudna sytuacja, stary. — Cronkid łyknął gorącej kawy. — W Morgantown czekają, a ty pewnie chciałbyś trochę urlopu.

— Niezupełnie, Les. Przyszedłem podziękować ci za wszystko i przeprosić za zawód, jaki muszę ci sprawić. Składam rezygnację. Mam dosyć pracy w policji. Zamierzam wyjechać i zacząć życie od nowa.

Burmistrz odstawił filiżankę, rozlewając część kawy na spodek.

— Nie mówisz poważnie! Jesteś załamany, to naturalne. Potrzebujesz czasu. Nie ma sprawy. Jeśli tamtym się śpieszy, niech zatrudnią kogoś innego. Tutaj masz zawsze pracę i tyle urlopu, ile potrzebujesz. Każdy szeryf hrabstwa zatwierdzi twoje status quo. Wyjedź, jeśli chcesz, ale odpocznij i wróć. Green Doll to twój dom. O co ci chodzi?

— Już powiedziałem. Nie zmienię decyzji, Les. Zostanę do końca miesiąca. Muszę zrealizować polisę Cynthii i sprzedać naszą nieruchomość. Nie wiem jeszcze, gdzie się osiedlę, ale będę potrzebował gotówki na start. Będę pracował do końca września. Wprowadzę Simesa we wszystkie sprawy. Sporo umie. Myślę, że go zaakceptują. Zwłaszcza jeżeli mnie poprzesz. Będzie dobrym szeryfem.

— Jezu! Nie wiem, co odpowiedzieć. Ty mówisz serio...

— Jak najbardziej. Nie mam zwyczaju kpić z przyjaciół. Nie utrudniaj mi, Les. I bez tego czuję się paskudnie. Moja decyzja jest nieodwołalna. Dokładnie ją przemyślałem.

— Dobrze. — Burmistrz podniósł głowę. — Przyjąłem do wiadomości. Nie będę robił ci kłopotów. Skoro tak postanowiłeś, nie pomoże żaden argument. Zbyt dobrze cię znam. Mam do ciebie żal, a mimo to będzie mi ciebie brakowało. Nie przedłużajmy tej rozmowy. Wybacz, mam spotkanie. — Lesley Cronkid wstał.

Szeryf także podniósł się z fotela.

— Coś ci powiem, burmistrzu. Poczułeś się urażony, ale nie chciałem cię zranić. Nie zapominaj, że oddałem temu miastu więcej, niż zamierzałem. Nie żegnam się. Z pewnością zobaczymy się przed moim wyjazdem. Dziękuję za życzliwość. Nigdy jej nie zapomnę. — Odwrócił się i wyszedł, delikatnie zamykając za sobą drzwi.

Cronkid opadł na fotel.

— A niech to wszyscy diabli! — ryknął. Walnął pięścią w blat biurka, rozlewając resztę kawy.

Nieco inaczej potoczyły się relacje między szeryfem i jego zastępcą. Przez dwa tygodnie Gerstaecker wprowadzał Simesa we wszystkie sprawy leżące w gestii szeryfa. Nie było z tym większych kłopotów. Trzy dni przed wyjazdem Clintona Barney był gotów do objęcia stanowiska. Następnego dnia miał otrzymać nominację na piśmie.

Gerstaeckerowi nie udało się załatwić wszystkich spraw. Zrealizował polisę, ale na kupno domu nie znalazł się nikt chętny. Musiał się z tym pogodzić. Na szczęście miał trochę własnych oszczędności. Tego dnia, kiedy zakończył przekazywanie obowiązków swojemu zastępcy, zaprosił Barneya do siebie na pożegnalną szklaneczkę.

— O której? — zapytał krótko Simes.

— Przed wieczorem. Pasuje ci szósta?

— Będę.

Za pięć szósta przed werandę szeryfa zajechał radiowóz. Wraz z Barneyem przyjechał Mick Folger. Szeryf uśmiechnął się cierpko na ich widok.

— Chodźcie, chłopaki. Ciebie również witam, Mick.

— On nie może. Dołączy później. — Simes stanął przed werandą. — Wyjeżdżasz swoim rzęchem, Clint?

— Nie mam innego. Służbowy dzisiaj zdałem. Ale mój prywatny dodge nie jest jeszcze w złym stanie.

— Akurat. Kiedy robiłeś mu przegląd? Sto lat temu?

— O co chodzi? Nie bardzo rozumiem.

— Dawaj kluczyki. Mick zabierze go na godzinkę do naszego garażu. Chłopcy chcą do niego zajrzeć. Szeryf Green Doll nie ma prawa utknąć gdzieś w drodze w rozkraczonym wozie.

— To dziecinada, Barney. Daj spokój.

— Dawaj kluczyki! Inaczej będziesz pił sam. Gerstaecker roześmiał się mimo woli. Wyjął z kieszeni klucze.

— Wóz stoi za domem. Łap, Mick! — Rzucił kluczyki Folgerowi.

— Czy teraz napijesz się ze mną, ty uparty mule?

— Z przyjemnością, szefie. Patrzyli przez chwilę za wyjeżdżającym Mickiem, po czym weszli do domu. — Jest dość ciepło. Zabierzemy flachę na werandę. Co ty na to, Barney?

— Chętnie. Lubię balować na dworze.

— Cynthia i ja wykorzystywaliśmy każdą pogodę. Weź dzbanek z kawą i kubki. Ja wyniosę „danie główne”.

Po chwili siedzieli przy stoliku, na którym szeryf postawił oprócz szklaneczek i butelki szklaną popielnicę. Od niedawna musiał robić to sam. Napełnił szklaneczki.

— Za twój awans, Barney!

— Za powodzenie w poszukiwaniach, Clint! Ręka szeryfa zawisła w powietrzu.

— O czym mówisz?

— O niczym. Po prostu życzę ci powodzenia. Mam nadzieję, że osiągniesz swój cel. Mówię z serca i tylko tobie. Tak trudno to załapać?

— Dzięki! Nawet jeżeli się mylisz. Liczą się intencje. Za to warto wypić. — Stalowe oczy Gerstaeckera spojrzały w twarz zastępcy. Simes nie był w stanie niczego z nich wyczytać. Wypili do dna. Odstawili puste szklanki.

— Już wiem. — Barney uśmiechnął się sztucznie. — Nie powiesz mi niczego. Cały ty. Ale ja nie jestem tutaj po to, żeby cię przesłuchiwać.

— Przestań. Uderzyło ci do głowy?

— Ani trochę. Będziesz musiał się lepiej postarać. Nie ufasz nikomu, prawda?

— Tak. Nie ufam. Boli cię to?

— Trochę. Mniej, niż myślisz. Kiedy w dwa tysiące piątym dałem ciała przy tej cholernej akcji na nielegalną gorzelnię, uszło mi to na sucho. Mogli mnie udupić. Ale ktoś, nie wiem kto, popieprzył wszystkie akta. Był burdel jak cholera. Szeryf zebrał joby. — Simes podstawił szklaneczkę.

— Może łykniemy za tego sukinsyna, który tak zagmatwał sprawę, że nikt nie mógł się w niczym połapać? — Nie doceniałem cię, Barney. Wypijmy, skoro nalegasz.

— Nalegam. Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek wypiję z kimś takim jak ty. Pokręciło cię, ale ja się nie dziwię. Przeciwnie. Gdybym potrafił, zrobiłbym to samo co ty... Niech Bóg kieruje twoimi krokami. Wiem, że nie bywasz w kościele, ale myślę, że On cię wspomoże. Nie gniewasz się, że tak mówię?

— Jestem wkurzony jak diabli. Tylko kolejka whiskacza może coś na to poradzić.

— To na co czekasz? Polej.

— Właśnie o tym myślałem. Ale zmniejszmy dawki. Niedługo wróci Mick.

— Trochę mu zejdzie. Ale masz rację. Zmniejszmy dawki. Przynajmniej o połowę.

— Też tak myślę.

Dochodziła północ, kiedy na plac wtoczył się dodge Clintona. Zanim wjechał, szeryf podniósł się od stołu. Nie poznał odgłosu własnego auta. Dopiero gdy w świetle pomarańczowych lamp zobaczył szarą maskę samochodu — usiadł. Spojrzał na Barneya. Mick Folger wyłaził właśnie z kabiny.

— Coście zrobili, Barney?

— My? Nic. — Simes miał mocniejszą głowę, niż to się kiedykolwiek wydawało szeryfowi. Patrzył przytomnym, lekko kpiącym wzrokiem.

— Nie poznajesz swojego wozu, Clint? Połóż się. Może ci przejdzie.

— Nie słyszałeś mojego pytania? — Miażdżąca moc stalowych oczu, nawet teraz, w takiej chwili. Simes odsunął szklankę.

— To twój wóz, Clint.

— Wiem. Ale silnik pracuje inaczej. Co zrobiliście? Wiem, że w naszym okręgu używamy dodge’ów, ale mój charger brzmi jak nigdy dotąd.

— Co zrobiliście, Mick? — Simes odwrócił się w stronę Folgera. — Wszystko. — Mick zdjął kapelusz. — Tak jak miało być. Nowe zawieszenie. Lekkie wzmocnienia komory. Wymiana tarcz i piast. Kompletne smarowanie, wymiana płynów, sprawdzenie szczelności układów...

— Chłodnica i przewody?

— Też. No i ten... silnik. Mieliśmy jeden kłopot. Z tablicą rozdzielczą. George doradził, żeby wstawić oryginalną. Bo coś może się popieprzyć. Stwierdził, że nikt nie będzie „trzepał” szefa na szosie.

— Miał rację. — Simes roześmiał się cicho. — Chciałbym widzieć takiego, który nadepnie szefowi na odcisk.

Clinton słuchał tej wymiany zdań w milczeniu. Zaczynał kojarzyć.

— Hej! Mick! — zawołał nagle. — Po co wzmacnialiście komorę? Silnik pracuje inaczej. Słyszę to wyraźnie. Wymieniliście coś?

Mick Folger wzruszył ramionami.

— Tylko to, co było do wymiany. Już mówiłem.

— A silnik?

— Barney! — Folger spojrzał prosząco na Simesa. — Mówiłeś, że trochę sobie chlapniemy. Coś mi się widzi, że zamiast tego mogę oberwać po mordzie.

— Możesz konkretniej? To nie mój silnik, prawda? — Gerstaecker nie dawał za wygraną.

— To silnik dodge’a. Taki, na jakich pracują chłopaki z Highway Patrol. Z tych lepszych. Trochę podrasowany. Rozumiesz.

— Chcesz powiedzieć, że ma przeszło czterysta koni?

— Mniej więcej. Ma twój numer seryjny.

— Cholera! Barney! To pieprzone przestępstwo. Skąd go macie?

— Oficjalnie został przeznaczony do mojego wozu. Pojeżdżę na twoim. Tobie wystarczał.

— Nie dostaje się takiego silnika ot tak, na życzenie.

— Nie.

— I?

— Ktoś się o to postarał. Chyba mnie lubią, Clint. — Jasne. Nie mogłem się doprosić przez ćwierć wieku, a ty dostałeś od ręki. Nie powiesz mi kto. Mam rację?

— Nie powiem. Nieważne. Widzę, że nie rozumiesz, dlaczego nie możesz sprzedać domu. Nie rozumiesz, co znaczy nadzieja, choć sam kierujesz kroki jej śladem.

— Przestań. Gadasz jak poeta. Jesteś szeryfem, Barney!

— Wierzę, że do czasu.

— Wy cholerne sukinsyny! Będzie mi was brakować. Naprawdę. Chodź do nas Mick. Kawał nocy przed nami. Nie będę już o nic pytał.

RESTBURG, MONTANA

Elmer Sunside docisnął pedał gazu. Robiło się mroczno, a on miał przed sobą jeszcze kilkanaście mil drogi. Wiatr przybrał na sile. Zamienił się w wichurę. Niósł z sobą siekące fale deszczu. Gdyby Sunside przewidział taką pogodę, odłożyłby wyjazd do Forsyth na później. Sprawa kontraktu partii bydła nie była pilna. Teraz klął niczym zwykły pastuch. Nie lubił jeździć w czasie deszczu. Nie w jego wieku. Z ulgą spostrzegł tablice Restburga. Przejechał przez miasto, kierując się na południe. Odetchnął z ulgą, kiedy znalazł się na znajomej, żwirowej drodze. Pięć mil dalej zaczynały się granice jego rancha. Mimo przybierającej na sile nawałnicy, rozluźnił się. Zaczął nawet pogwizdywać jakąś melodię. Jechał przez pustkowie, ale czuł się tutaj jak w domu. Klepnął dłonią kierownicę starego forda pick-upa. Auto miało już swoje lata i praktycznie kwalifikowało się na złom, ale Elmer był do niego przywiązany. Stać go było na najnowszy model, lecz nawet o tym nie myślał. W swoim wozie czuł się wyjątkowo. Jak gdyby ubywało mu lat. Zapominał, że do sześćdziesiątki zostały mu niecałe trzy miesiące. Nadal pogwizdując, dodał gazu. Przed nim zamajaczył pierwszy z dwóch zakrętów. Za nimi czekały trzy mile prostej drogi i szeroki zjazd w prawo, prowadzący do rancha Seven Pines. Nazwał je tak od siedmiu starych sosen, pomiędzy którymi wzniesiono okazały dom, jego prawdziwą dumę. Początkowo sosen było osiem, ale Elmer uznał, że seven brzmi lepiej niż eight. Kazał wyciąć ósme drzewo. Teraz wszystko było jak należy.

Nadal pogwizdując, wszedł w pierwszy zakręt. Skrzynią lekko zarzuciło. Nie zrobiło to na nim wrażenia. Zawsze zarzucało na tym zakręcie. Uśmiechnął się na myśl, że Tara stawia już pewnie na ogień któreś z tych swoich przepysznych irlandzkich dań „z jednego gara”. Nigdy nie żałował ślubu z Irlandką. Była cudowną dziewczyną, chociaż skończyła właśnie pięćdziesiąt pięć lat. Ich jedyny syn, Aidan, urodził się późno — niedawno obchodził dwudzieste siódme urodziny. Ukończył college i wrócił na farmę. Twierdził, że tutaj czuje się najlepiej, a Elmer słuchał tych słów z prawdziwą przyjemnością.

Drugi zakręt był ostrzejszy. Po wejściu w łuk Sunside dodał gazu, żeby łatwiej wyprowadzić maszynę na prostą. Robił to w tym miejscu z powodzeniem setki razy. Aż do tego dnia.

Jakiś brunatny kształt mignął w świetle reflektorów przed samochodem. W strugach ulewy Elmer nie zdążył rozpoznać zwierzęcia. Pick-up właśnie wychodził z zakrętu.

Sunside zakręcił w prawo kierownicą, rozpaczliwie wciskając pedał hamulca. Tył wozu zaczął nachodzić w lewo. Przez chwilę Sunside obawiał się, że maszyna pójdzie bokiem i przekoziołkuje. Nacisnął gaz, odwijając kierownicą w lewo. Pick-up zaczął prostować tor. Wtedy to się stało.

Potężne uderzenie prawego koła w twardą przeszkodę. Elmer poleciał do przodu, boleśnie uderzając piersią w kierownicę. Wóz uniósł się i opadł z hukiem. Głowa Elmera trzepnęła w dach kabiny. Na szczęście nie rozstawał się z kapeluszem. W oczach zatańczyły mu gwiazdy. Tylne koło forda walnęło bokiem w przeszkodę. Wóz zarył w miejscu, stając ukosem na poboczu. Silnik zgasł. Słychać było jedynie dudnienie deszczu o blaszany dach. Sunside jęknął z bólu. Westchnął głęboko, po czym zaklął. Wiedział, co się stało. W tym miejscu — na poboczu — niecałe trzy stopy od krawędzi jezdni spoczywał od dawien dawna płaski granitowy głaz o kanciastych, nieregularnych krawędziach. Miał najwyżej stopę wysokości i dwie szerokości. Nikomu nie przeszkadzał. Aż do tego dnia.

Klnąc siarczyście, Elmer wysiadł z wozu. Pochylił się i wydobył ze schowka potężną latarkę. Ulewa nie słabła, ale na szczęście nie było zimno. Farmer włączył latarkę, obchodząc maskę kabiny. Zatrzymał się przy prawym kole. Zaklął ponownie, ale jednocześnie poczuł ulgę. Kapeć. Dzięki Bogu — kapeć. Pogięta felga. Drobiazg. Zawieszenie wytrzymało.

Wrócił do kabiny. Spod siedzenia wydobył lewar z długą rękojeścią. Przeniósł go na drugą stronę i postawił przy samochodzie. Przeszedł do tyłu i odczepił mocowanie zapasowego koła. Przeturlał je na miejsce. Było w doskonałym stanie. Pomimo bólu głowy i klatki piersiowej Elmer znowu zaczął pogwizdywać. Wiedział, że mogło skończyć się znacznie gorzej. Miał przysłowiowe „szczęście w nieszczęściu”. Czule poklepał solidną maskę forda. Jeszcze raz wrócił do kabiny — po czteroramienny klucz do kół. Położył na trawie włączoną latarkę, poluzował nakrętki na szpilkach i sięgnął po lewar. Musiał położyć się na brzuchu. Wsunął lewar głęboko, podstawiając stalową stopkę pod potężny wahacz pick-upa. Umieścił dźwignię w otworze i zaczął żmudną czynność podnoszenia. Rękojeść była długa, dzięki czemu nie musiał forsować ręki. Zawieszenie podniosło się w górę. Spojrzał na koło. Jeszcze trochę. OK, powinno wystarczyć.

Podniósł się z ziemi. Przykucnął. Odkręcił poluzowane nakrętki i ułożył je w zasięgu ręki. Był pewien, że teraz „ma już z górki”. Powinno pójść łatwo. Zdjąć kapeć, założyć zapas, dokręcić, opuścić lewar. Czysta formalność.

Dwoma rękami uchwycił uszkodzoną oponę. Pociągnął. Bez rezultatu. Naprężył się i szarpnął. Nic. Coś się zaklinowało. Pewnie któraś ze szpil. Elmer zebrał się w sobie. Jeszcze raz mocno uchwycił koło. Wysunął prawą nogę i obcasem kowbojskiego buta twardo zaparł się w ziemię, po czym znów szarpnął z całych sił. Runął do tyłu, razem z uwolnionym kołem. Jednym ruchem zepchnął z siebie ciężar. W tym momencie noga, którą wsparł się o ziemię, pojechała dwa cale do przodu, uderzając w lewar. Na swoje nieszczęście Sunside nie podstawił go dokładnie — lewar podpierał zaledwie krawędź wahacza. Rozległ się metaliczny zgrzyt, a zaraz potem huk, kiedy pozbawione podpory zawieszenie opadło w dół, wprost na goleń farmera, zatrzaskując go pomiędzy przewróconym podnośnikiem a stalowym ramieniem wahacza. Nieludzki ryk bólu zagłuszył dudnienie ulewy i zawodzenie wiatru.

Elmer opadł na wznak. Przez chwilę czuł na twarzy siekące krople deszczu, po czym wszystko odpłynęło, pogrążając go w pełnej bólu czerni.

Bolesne uderzenie w policzek. Jedno, drugie, trzecie... Strugi deszczu zalewające oczy.

— Hej! Jest pan tam? Halo! Żyjesz, do cholery? Rażące światło latarki, bijące prosto w twarz. Zamrugał powiekami.

— Jezu! Wypluł z ust deszczówkę. Blask latarki oddalił się od jego twarzy. Zatańczył w czeluści nadkola i zgasł. Sunside spojrzał przytomniej. Ciemna sylwetka mężczyzny pochylała się nad jego głową.

— Noga... — stęknął Elmer. — Nie czuję nogi.

— Tym lepiej. — Niski spokojny głos. — Zdrętwiała. Nie wygląda dobrze. Czy nic poza tym...?

— Nie. Tylko noga. — Elmer potrząsnął głową. — Potrzebuję pomocy. Ma pan podnośnik? Jeśli nie, trzeba zadzwonić.

— Po co? Jeżeli to tylko noga, zawiozę pana do Restburga. To chyba niedaleko? — Dwie mile. Niech pan da podnośnik. Inaczej nie wyciągnę nogi.

— Podnośnik? A niby pod co miałbym go podstawić. Mam podnośnik do osobówki. Da pan radę cofnąć nogę? Będzie szczyptę bolało.

— Nie szkodzi. Jeżeli pan „szczyptę” podważy ten wahacz.

— Twardziel, co? — Usłyszał w mroku cichy śmiech. — Dobra. Niech się pan przygotuje.

Mężczyzna stanął z prawej strony Sunside’a i pochylił się w rozkroku. Dwie potężne dłonie ujęły zderzak.

— Gotów? — padło krótkie pytanie.

— Tak. Gotów... — zachrypiał, wspierając się na łokciach.

— Jedziemy. Niech pan policzy do trzech i cofnie całe ciało. Już!

— Jeden, dwa, trzy — szepnął Elmer. Zaparł się łokciami i rzucił w tył. Zdrętwiałą nogą targnęła fala takiego bólu, że mimowolnie zawył.

Padając w bezpiecznym miejscu, miał jeszcze w oczach niewiarygodny widok wielkiej ciemnej postaci, unoszącej przód pick-upa na wysokość trzech stóp. Potem obraz odpłynął. Z bólu zakręciło mu się w głowie.

Kiedy ponownie odzyskał przytomność, leżał w niewielkiej izolatce restburskiego szpitala. Przy łóżku siedzieli Tara i Aidan.

— Otworzył oczy — usłyszał szept żony. Zerknął na nogę. Nie była na wyciągu. Odetchnął z ulgą. „Nic poważnego”, pomyślał.

— Jak się macie? — Podniósł rękę. Dopiero teraz dostrzegł przewód kroplówki. — Coś nie tak? — Uśmiechnął się. — Przecież żyję.

— Masz pękniętą kość, tato. — Aidan wstał i pochylił się nad łóżkiem. — Nic poważnego. Rozcięta skóra, trochę krwawiłeś. Na szczęście niezbyt długo. Tak powiedział doktor Rothberg. Zadzwonił do nas, kiedy tylko przywieźli cię na oddział. Chciałem powiedzieć: na izbę przyjęć.

Drzwi do izolatki otwarły się z lekkim skrzypieniem. Wszedł młody lekarz. — Halo, Elmer! Ponownie wśród żywych? — Uśmiechnął się szeroko, podając Sunside’owi rękę. — Nie przejmuj się. Nic poważnego. Choć mogło skończyć się kiepsko. Lepiej wybij sobie z głowy nocne włóczęgi po naszych pustkowiach. Facet, który cię przywiózł, był nietutejszy. Myślałem, że walnęliście w siebie po ciemku, ale zaprzeczył. Twierdził, że próbowałeś użyć własnej nogi zamiast lewarka przy zmianie koła.

— Wóz jest na farmie, tato — wtrącił Aidan.

— Ludzie szeryfa go odstawili — dodała Tara Sunside. — Cieszę się, że skończyło się tylko na tym, Elmer.

— Gdzie on jest?

— Kto? Szeryf?

— Jaki szeryf?! Pytam o tego gościa!

— Spokojnie, stary. — Rothberg zerknął na resztkę kroplówki i przykręcił zawór. — Miał się zatrzymać w hotelu. Jest tutaj przejazdem. Tak mówił. Chce odwiedzić starych znajomych.

— Kogo?

— Nie wiem. Nie powiedział. Jego rzecz. Może chodzi o jakąś sprawę sercową. Faceci niechętnie zwierzają się ze swoich uczuć. A ten wygląda na wyjątkowego mruka.

— Długo będę musiał u was zostać?

— Góra dwa dni. Krótka obserwacja. Wiem, że nie możesz żyć bez swoich najbliższych.

— I swoich krów — dodała Tara. Roześmieli się wszyscy. Przez krótką chwilę, chociaż sytuacja nie była wesoła, Elmer Sunside poczuł się najszczęśliwszym z ludzi. Popatrzył w oczy swoich bliskich, po czym poddał się słodkiej senności. Zasnął, zanim żona i syn zdążyli opuścić izolatkę.

Kiedy otworzył oczy, dochodziło południe. Spojrzał na nogę w gipsowym kokonie, leżącą na pościeli. Powoli wracała mu świadomość. Czuł lekki szum w głowie. Podejrzewał, że to uboczny skutek środków nasennych. Zazwyczaj budził się o świcie. W sumie był rad, że nie obudził się wcześniej. Najchętniej przespałby resztę pobytu w szpitalu, żeby móc obudzić się w domu. W Seven Pines.

Rothberg odwiedził go po obiedzie.

— Przespałeś obchód, stary. Pielęgniarki bez przeszkód mogły obejrzeć sobie twojego Jasia i zmienić ci pieluchy.

— Jest dobrze? Tak tylko pytam, doktorku. — Sunside zmierzył lekarza badawczym wzrokiem. — Jutro wychodzę. Obiecałeś.

— Nie ma mowy o „wyjściu”. Odwieziemy cię. Minie trochę czasu, zanim sobie pochodzisz.

— Nigdy nie spoważniejesz?

— Muszę się najpierw ożenić. Na razie jest mi wesoło. Potrzebujesz czegoś?

— Tak. Mojego zarządcy. To pilne.

— Mówisz poważnie? Chcesz rozmawiać z Monthym?

— Koniecznie. Zadzwonisz, Morris?

— Dla ciebie wszystko. Poleż sobie spokojnie. Zaraz to załatwię.

Monthy Sverinn wszedł do izolatki kwadrans po drugiej. Był wysokim, postawnym mężczyzną, o ciemnych oczach i jeszcze ciemniejszych włosach. Pomimo swoich czterdziestu ośmiu lat trzymał się krzepko i poruszał zwinnie, niczym młodzieniec.

— Cześć, kowboju! — Sunside uniósł rękę.

— Witaj, nieznajomy! — Zarządca pochylił się nad łóżkiem. Podali sobie dłonie.

— Siadaj. — Elmer wskazał krzesło. — Musimy pogadać.

— Czemu nie? — Sverinn przysunął krzesło do łóżka. — Nawijaj, szefie. Co cię boli, poza tym kulasem?

— Zaraz powiem. W domu wszystko gra?

— Jak najbardziej. Tara trochę pochlipała, ale doszła już do siebie. Kazała zapytać, co zjesz jutro na obiad? Masz specjalne życzenie? — Coś pieczonego. Od szpitalnego żarcia robi mi się niedobrze. Dzięki Bogu, że nie muszę leżeć tutaj dłużej.

— Miałeś szczęście.

— Nie tylko. Wezwałem cię właśnie w tej sprawie. Wiesz pewnie, że przywiózł mnie tutaj jeden facet. Gdyby nie on, mógłbym marnie skończyć.

— Słyszałem. Jakiś obcy.

— Właśnie. Obcy. Ten gość zatrzymał się podobno w hotelu. Chcę z nim porozmawiać. Zaproś go w moim imieniu na rancho. Jeżeli to dla niego nie kłopot, najlepiej jutro po południu. Może o piątej? Mógłby zostać na kolacji. Chciałbym mu osobiście podziękować.

— Rozumiem. Jak się nazywa?

— Nie wiem. To nieistotne. Nie będziesz miał problemów z rozpoznaniem go.

— A co, jest łysy?

— Nie. Szczerze mówiąc, nie widziałem jego twarzy. Było ciemno. Do tego lało jak z cebra. Ale zapamiętałem jedno: był potężny.

— Potężny? Jak bardzo?

— Masz chyba sześć stóp wzrostu, nie?

— Coś koło tego.

— Wyglądał mi na wyższego od ciebie. Był mocno zbudowany. Naprawdę wielki facet. Niezwykle silny. Nie spotkałem dotąd nikogo takiego.

— A Rusty Dorff? Nie pamiętasz, jak położył tego byczka na czerwcowym rodeo?

— Pamiętam. Nie przypominaj mi. Nie lubię Dorffów.

— Nikt z Seven Pines ich nie lubi. Uważają się za lepszych od nas.

— Nie dziw się. Są bogaci, najbogatsi w okolicy. Ale to nie ma nic do rzeczy. Znajdź tego faceta i zaproś go. Najgrzeczniej jak potrafisz, OK?

— Jasne. Coś jeszcze? — Nie. Tylko pamiętaj: zależy mi na tym. Idź już. Jestem śpiący. To te cholerne leki.

— Trzymaj się, Elmer. — Sverinn wstał i odstawił krzesło. Wyszedł z pokoju równie cicho, jak wszedł.

W Restburgu był tylko jeden hotel. Niewielkie miasto — Restburg liczył niecałe dziesięć tysięcy mieszkańców — nie wymagało większej bazy hotelowej. Rzesze turystów odwiedzających miejscowość w sezonie obsługiwała spora sieć prywatnych kwater.

Sverinn postawił samochód na parkingu Gold Stone i wszedł do recepcji. Nicole Manner uśmiechnęła się na jego widok. Odwzajemnił uśmiech. Dla nikogo nie było tajemnicą, że Nicole podkochuje się w przystojnym zarządcy z Seven Pines. Monthy nadal był „do wzięcia” i potrafił zawrócić w głowie niejednej pannie pragnącej „prawdziwego mężczyzny”.

— Cześć, Nicole. — Dotknął ronda kapelusza.

— Jak się masz, Monthy? Co u ciebie?

— Dziękuję, świetnie. — Oparł dłonie na ladzie. — Szukam gościa, który się u was zatrzymał. Możesz mi pomóc?

— Jasne! Ostatnio mamy słaby ruch. Chodzi ci o pana Johnsa?

— Szczerze mówiąc, nie znam jego nazwiska. To taki bardzo duży facet. Szef chciałby się z nim widzieć.

— Tak, pan Clinton Johns. Rzeczywiście, jest „duży”, ale zbyt ponury jak na mój gust. Zamieszkał pod szóstką. Na parterze, drugie drzwi po prawej.

— Jest teraz w pokoju?

— Jest. Niedawno wrócił z miasta.

— Mogłabyś? — Sverinn wskazał na telefon.

— Oczywiście. — Podniosła słuchawkę. — Panie Johns, pan Sverinn do pana. Przyjmie go pan? Dziękuję. — Odłożyła słuchawkę i uśmiechnęła się do Sverinna. — Możesz wejść, Monthy. Zapukał do drzwi oznaczonych mosiężną szóstką.

— Otwarte! — dobiegł z pokoju donośny głos. Sverinn przekręcił gałkę i wszedł do środka.

Facet siedział przy stoliku pod oknem, bokiem do telewizora. Był ciemnym blondynem i w istocie prezentował się imponująco. Na widok gościa wstał. Spojrzeli sobie w oczy. Po raz pierwszy w życiu zarządca musiał unieść nieco wzrok. „Stary miał rację”, pomyślał. Podszedł do gospodarza i wyciągnął rękę.

— Monthy Sverinn — przedstawił się. — Zarządca Elmera Sunside’a z Seven Pines. Pomógł mu pan wczoraj na drodze.

— Ach! Istotnie. — Nieznajomy podał dłoń Monthy’emu. — Jak on się czuje?

— Dobrze, panie...

— Przepraszam. Johns. Clinton Johns.

— Miło mi. Szef ma się dobrze. Jutro opuści szpital. Niegroźne pęknięcie kości, bez powikłań.

— Cieszę się. Pański szef to twardy facet. Znam się na ludziach.

— Nie przeczę. Polecił mi zaprosić pana na rancho. Jutro po południu. Chciałby podziękować panu osobiście.

— Nie wiem, czy powinienem. Jestem w tych stronach na krótko. Nie zawracajcie sobie mną głowy.

— Cenimy skromność, panie Johns, ale mój szef to wyjątkowy człowiek. Rzetelny i prawy. Zależy mu na spotkaniu z panem. Czy zrobi to pan dla niego?

— Zgoda. — Prawie niedostrzegalny uśmiech. — Niech będzie. O której mam wpaść?

— Odpowiada panu piąta?

— Owszem. Najwidoczniej czeka mnie kolacja. Zgadłem?

— Nie da się ukryć. — Zarządca się uśmiechnął. — Szybko pan kojarzy.

— Zdarza mi się. Więc do jutra, panie Sverinn. — W szarych oczach zamigotały ciepłe iskierki. — Cieszę się, że pana poznałem. Skoro pański szef jest takim wyjątkowym człowiekiem, pan również musi być nietuzinkowym gościem. Prawdę mówiąc, wygląda pan na takiego.

— Bardzo pan miły. Wzajemnie. Powiem panu, którędy dojechać.

— To zbyteczne. Mijałem wasz wjazd tamtej nocy. Trafię. Jadąc na rancho, Monthy Sverinn rozmyślał o niecodziennym przybyszu. Facet potrafił być miły, ale zarządcy wydawało się, że pod maską uprzejmości drzemie coś więcej. Nie potrafił jednak sprecyzować własnych wrażeń.

Szary dodge skręcił z drogi w szeroki wjazd prowadzący do rancha. Porządnie utwardzony, polny trakt prowadził pomiędzy białymi liniami ogrodzeń. Clinton rzucił okiem w prawo. Na wielkim pastwisku zobaczył stado buhajów rasy beefalo, krzyżówki bydła domowego i bizonów. Byki, osiągające masę trzech i pół tysiąca funtów, pasły się spokojnie, nie zwracając uwagi na przejeżdżający pojazd. Po lewej można było oglądać czerwono-białe herefordy. Stado liczyło zapewne kilka tysięcy sztuk. Zwierzęta pasły się jak okiem sięgnąć, do linii horyzontu. Nieco dalej majaczyły zarysy sosnowego lasu, a gdzieś poza nimi — sinofioletowe kontury gór.

„Elmer Sunside nie zalicza się do ubogich farmerów”, pomyślał Clinton. Spojrzał przed siebie. W oddali zobaczył kilka wielkich drzew. Pomiędzy nimi wznosił się dwukondygnacyjny budynek. Nieco dalej dostrzegł liczne zabudowania gospodarcze. Tworzyły rozległą grupę, poprzetykaną kępami rozłożystej zieleni.

Zatrzymał wóz przed werandą. Wysiadł, mrużąc oczy. Złociste promienie słońca nie straciły jeszcze swojej mocy. U podnóża schodów stały dwie osoby. Niewysoka, zadbana kobieta i młody mężczyzna. Syn, ocenił Clinton. Podobieństwo było uderzające. Poszedł do oczekujących.

— Dzień dobry. Nazywam się Johns.

— Witam pana. — Kobieta wyciągnęła rękę. — Jestem Tara Sunside. To nasz syn, Aidan. Czekamy na pana. — Dziękuję. Nie jestem nikim ważnym. — Uśmiechnął się z zażenowaniem.

— Nie dla nas, panie Johns — odezwał się Aidan Sunside. — Dzięki panu ojciec żyje.

— Przesada. Nie mówmy o tym. Gdzie jest nasz poszkodowany? Słyszałem, że ma się dobrze.

— Czeka na pana w salonie. — Tara Sunside skrzywiła się niemiłosiernie. — Grymasi i zrzędzi od rana. Dostał wygodny wózek, ale już ma go dosyć. Chciałby sobie pobiegać. Typowy mężczyzna. Proszę, zaprowadzę pana.

Weszli na werandę, kierując się do drzwi. Trzydzieści jardów dalej, pod ścianą warsztatu, Monthy Sverinn przerwał rozmowę, którą toczył z Joe Beaverem, mechanikiem indiańskiego pochodzenia. W milczeniu przyglądali się przybyszowi.

Kiedy gość znikał w drzwiach, Joe spojrzał na zarządcę.

— Miałeś rację, szefie. Jest niezwykły. Wielki i bardzo zwinny. Widziałeś jak się porusza? Ten człowiek jest niczym grizzly. Słowo daję, on nie pasuje do białych. Powinien urodzić się czerwonym wojownikiem.

— Najlepiej w twoim plemieniu. Miałbyś kumpla.

— Ja nie żartuję. Jest bardzo silny.

— Silniejszy od Rusty’ego Dorffa?

— Nie to miałem na myśli. Ten człowiek posiada inną siłę. Nie zrozumiesz, szefie. Wy, biali, tego nie rozumiecie. On jest jak niedźwiedź. Nie chciałbym mu wejść w drogę. Czuję to nawet na odległość. Czuję i wiem.

— A wiesz, co się stanie, jeśli do wieczora nie naprawisz sieczkarni?

— Tak. Będzie po mnie.

— No, widzisz. Bierz się do roboty.

Elmer Sunside drgnął mimowolnie na widok gościa. Niecierpliwił się przez cały ranek. Ze zdarzeń feralnego wieczora pamiętał niewiele. Fragmenty i poszczególne obrazy. Dramat deszczowej nocy, zwierzę przed maską wozu, zgrzyt odkręcanych nakrętek, ciemną, zwalistą postać, cichy śmiech niosący ulgę, dłonie zaciskające się na krawędzi zderzaka. Dopiero teraz mógł przyjrzeć się swojemu wybawcy.

Wysoki blondyn. Rozrośnięty w barach niczym wiekowy dąb. Szare oczy i jakiś, dziwnie niewyraźny, uśmiech. Głos, który zapamiętał — niski i spokojny.

— Jak się pan miewa? Czy jest już „szczyptę” lepiej?

Pomimo całego napięcia, Elmer Sunside parsknął śmiechem. Tara i Aidan spojrzeli na siebie zdziwieni. Nie mieli pojęcia, skąd ten nagły przypływ wesołości.

— Czuję się dużo lepiej, panie Johns. — Farmer uścisnął dłoń gościa. — Wygląda na to, że zawdzięczam to panu.

— Drobiazg. Nie zrobiłem niczego nadzwyczajnego. Ktoś inny pomógłby panu tak czy inaczej.

— Jasne. Ale trafiło na pana. Mam nadzieję, że zje pan z nami kolację.

— Po to tu przyjechałem. Nie jestem tak bezinteresowny, jak to się panu wydaje. Podobno pani Sunside świetnie gotuje.

— Kto panu naopowiadał bajek? — Tara Sunside lekko się zarumieniła.

— Wasz zarządca, pan Sverinn. Chyba mówił prawdę. Nieźle wyrósł na pani kuchni.

— Pan także musiał mieć niezłą kucharkę.

— Miałem, proszę pani. Miałem.

Uwadze Sunside’a nie umknął cień, który przemknął przez twarz gościa.

— Zjemy w rodzinnym gronie, panie Johns. Nasza trójka, pan i Monthy. Traktujemy go jak członka rodziny. Co pan na to?

— Będzie mi miło. To sympatyczny człowiek. Przynajmniej na pierwszy rzut oka.

— Jest taki. Ma mnóstwo zalet, z których nie zdaje sobie sprawy. Podobnie jak pan. W jakim jest pan wieku? — Niebawem skończę pięćdziesiąt jeden.

— Nie wygląda pan na tyle. Możemy mówić sobie po imieniu?

— Czemu nie? Dobry pomysł.

Kolacja pojawiła się na stole, nim upłynął kwadrans. W międzyczasie nadszedł Sverinn.

— Dacie mi coś na wynos? — zapytał, stojąc w drzwiach. — Mam masę roboty.

— Akurat! — Sunside skinął ręką. — Siadaj z nami. Podczas posiłku gawędzono o błahostkach. Aidan i Monthy obrzucali się docinkami. Było to ich ulubione zajęcie. Siedzieli przy stole, dopóki Sverinn nie zerknął na zegarek.

— Robi się późno. Muszę jeszcze sprawdzić to i owo. Dziękuję, Taro. Miło było cię spotkać, Clint.

— Aidan! — farmer zwrócił się do syna. — Pomóż Monthy’emu. Rzeczywiście zrobiło się późno.

— Ja również dziękuję. — Clinton podniósł się z krzesła.

— Nie tak prędko, Clint. Mam z tobą do pogadania. — Farmer spojrzał na żonę. — Niech ktoś przyniesie dzbanek kawy do gabinetu, kochanie.

— Oczywiście. — Kobieta skinęła głową.

— Poprowadzisz mój pojazd? Wskażę ci drogę. — Sunside uśmiechnął się do gościa.

— Jasne. Chyba nie jesteś zbyt ciężki?

— Jestem w sam raz, stary. W sam raz.

— Palisz? — Farmer dolał odrobinę mleka do kawy.

— Owszem.

— To jesteś we właściwym miejscu. W moim gabinecie można palić do woli. Na biurku stoi popielniczka. Postaw ją tutaj, z łaski swojej. Ja palę najchętniej cygara, a ty?

— Papierosy. Chcesz rozmawiać o paleniu? — Chcę rozmawiać o tobie.

— Nie rozumiem. Po co?

— Jeszcze nie wiem. Może ty mi powiesz. Możesz mi zaufać. Mam wrażenie, że wcale nie jesteś tutaj przejazdem. Zgadłem?

— Możliwe. To bez znaczenia.

— Przeciwnie. Jeżeli masz tu coś do załatwienia, chętnie ci pomogę. Pomyślałem o tym, bo gdybyś wpadł do rodziny, nie siedziałbyś w hotelu. Może szukasz pracy?

— A co, masz wolny etat?

— Bez problemu. Powiesz mi, co cię sprowadza? Zapadła krępująca cisza. Wreszcie Clinton wyciągnął papierosy i zapalił. Ponad błękitnym dymem Elmer Sunside dostrzegł parę świdrujących oczu. W tym momencie zrozumiał, że jego rozmówca nie jest takim wesołym facetem, na jakiego wyglądał przy kolacji. Miał jakiś problem, lecz najwyraźniej nie chciał o tym mówić. Elmer przełknął ślinę.

— Jesteś zbiegiem? Ścigają cię? — zapytał ostrożnie.

— To aż tak widoczne? — w głosie Clintona zabrzmiała nuta zmęczenia. — Masz rację, w pewnym sensie jestem zbiegiem. Uciekam przed złymi wspomnieniami. Rzeczywiście rozważałem możliwość osiedlenia się tutaj. Nie mam pracy i twoja oferta wydaje się atrakcyjna. Nie wiem tylko, do czego mógłbym się przydać na rancho.

Elmer poczuł przypływ satysfakcji. Cieszył się, że może pomóc człowiekowi, który na to zasługuje.

— Czym zajmowałeś się do tej pory? — zapytał. — Gdzie pracowałeś?

— W firmie zajmującej się oczyszczaniem miasta. Kierowałem grupą...

— Kierowałeś zespołem? Całkiem niezłe doświadczenie. Znajdziemy coś odpowiedniego. Jutro wymeldujesz się z hotelu. Zamieszkasz na rancho. Jeżeli odpowiada ci moja propozycja. — Jest w porządku. Mówiąc szczerze, uczę się szybko. Sądzę, że z czasem zarobię na swoje utrzymanie.

— Jestem tego pewien. Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę. Myślę, że niedługo polubisz Seven Pines. Zatrudniam dobrych ludzi. W większości solidnych i uczciwych. Może poza „bandą z corralu”. To grupa kowbojów zajmujących się końmi. Sami się tak nazwali. Są wśród nich świetni ujeżdżacze. Mam spore stado półdzikich mieszańców. Prawdziwe mustangi. Pracują przy nich Indianie i Metysi. I kilku miejscowych twardzieli. Nieokrzesana hałastra, ale w swoim fachu nie mają sobie równych. Reszta jest naprawdę w porządku. Wkrótce ich poznasz. Na pewno cię zaakceptują.

— Mam taką nadzieję.

— Spokojnie. Ze wszystkimi problemami zwracaj się do Monthy’ego. Będzie twoim bezpośrednim przełożonym. Wydam mu polecenia. Zaczniesz po obiedzie. Mamy ładną stołówkę i dobre jedzenie. Pracownicy, którzy nie mają rodzin, zajmują pokoje w sąsiednim baraku. Każdy ma niewielki, ale wygodny segment. Dalej wybudowałem małe osiedle domków. Dla rodzin. Część ludzi dojeżdża z miasta. Szybko zorientujesz się w sytuacji. Jeździsz konno?

— Nie najlepiej. Siedziałem w siodle kilka razy w życiu. Dawno temu.

— Trudno. Nauczysz się. Każdy pracownik w Seven Pines musi jeździć konno. Będziesz ćwiczył codziennie. Mistrzem nie zostaniesz, jak sądzę, ale to nie jest konieczne. Po przyjeździe zgłosisz się do Monthy’ego. On wyznaczy ci pokój, zaopatrzy w niezbędne rzeczy i wprowadzi w obowiązki. OK?

— Nie ma sprawy. Przyjadę po śniadaniu.

— Znakomicie. Powodzenia, Clint.

— Obiady o pierwszej i o drugiej po południu. W zależności od zmiany. Śniadania o piątej rano. Kolacja we własnym zakresie. Wieczorami bywa sporo roboty. Pokój ci odpowiada? — Sverinn klepnął Clintona po plecach.

— Bardzo przyzwoity. Dzięki za ciuchy. Bałem się, że możecie mieć kłopot z rozmiarem.

— Nie pochlebiaj sobie. Pracują u nas różni ludzie. Jest nawet kilku wyższych od ciebie, choć może nie tak rozrośniętych. A teraz posłuchaj. Każdego wieczoru będziesz robił ze mną obchód rancha. Konno. Szef położył na to nacisk. Wybierzemy ci silną, ale łagodną klacz. Na początek dostaniesz meksykańskie siodło. Łatwiej się na nim utrzymasz. Sądzę, że niebawem nie będzie ci potrzebne. Dostaniesz broń. Potrafisz się nią posługiwać?

— Potrafię. Często ćwiczyłem na strzelnicy.

— Na strzelnicy? No, no... Daruj, ale będę chciał sprawdzić twoją celność. Chodźmy. Wybierzesz sobie karabin i rewolwer.

— Wiesz, Monthy? Od godziny nawijasz o szczegółach, a ja nie mam pojęcia, co będę robił.

Sverinn przystanął. Sięgnął po papierosy, zapalił i potarł dłonią podbródek.

— Sądziłem, że stary ci powiedział.

— Powiedział, że podlegam tobie i że to ty pouczysz mnie o moich obowiązkach. Miał z tobą porozmawiać.

— Rozmawiał. OK, powiem krótko. Będziesz pracował przy koniach. Przejmiesz obowiązki przełożonego kowbojów. Szef nie jest zadowolony z Dugga Sheparda. To bardzo dobry pracownik, ale za bardzo rozpuścił to bractwo. Elmer liczy, że ty dasz sobie radę z tymi...

— Z „bandą z corralu”?

— O! Coś jednak wiesz. Właśnie, z „bandą z corralu”.

— A ty sobie nie poradziłeś?

— Mój drogi, nie mam czasu na takie pierdoły. Haruję od świtu do zmroku. Muszę mieć kilku ludzi, na których mogę liczyć. To takie dziwne? — Przeciwnie. Bardzo logiczne. Postaram się spełnić twoje oczekiwania.

— Liczę na to. Stary powiedział, że kierowałeś ludźmi. To bardzo dobrze. Masz doświadczenie. Acha, przy okazji: staramy się rozwiązywać problemy bez zbędnej przemocy.

— To rozsądne. Czemu mi o tym mówisz? Wyglądam na niezrównoważonego?

— Przeciwnie. Ale już pierwszego dnia zrobiłeś na niektórych wrażenie kogoś niebezpiecznego.

— To dla mnie nowość. Może to dlatego, że jestem taki misiowaty.

— Ja pierdolę! Niezłe! Misiowaty! Dziewczyna tak do ciebie mówiła?

— Nie mam dziewczyny, stary. I nigdy nie miałem. Wydasz mi tę broń?

— Jasne. Po obiedzie pojedziemy do corralu. Poznasz swoich ludzi i Duggana Sheparda. Fajny gość, tylko trochę opryskliwy.

— Super. Nie mogę się doczekać.

Clinton poznał „swoich ludzi” wcześniej, niż to zaplanował zarządca. Kilka minut po pierwszej wszedł do stołówki. Przy trzech długich stołach, na drewnianych ławach siedziało już kilkunastu mężczyzn. Raczyli się pieczenią i ziemniakami, rozstawionymi na stole w białych salaterkach. Pochłonięci jedzeniem i rozmową, nie zwrócili uwagi na jego wejście. Podszedł do stolika z talerzami i sztućcami, wziął zastawę i zajął miejsce na skraju pierwszego stołu. Nałożył sobie na talerz porcję pieczeni. Dopiero teraz kilka głów zwróciło się w jego kierunku. Gwar rozmów nieco przycichł.

— Nowy? — siedzący najbliżej kowboj zapytał bez większego zainteresowania.

Clinton skinął głową.

— Clinton Johns — przedstawił się. — Zaczynam od dzisiaj. — Aha. — Młody kowboj obrzucił go życzliwym spojrzeniem.

— Ja jestem Jull Sparks. Możesz mówić do mnie Sparky. Jak wszyscy. Będziesz robił przy bydle?

— Nie. Przy koniach.

— O! Dali cię do corralu? Pewnie będziesz pomagać Duggowi. Jesteś piątym białym w tej bandzie. Rozmawiałeś z Duggiem?

— Jeszcze go nie widziałem. Rozmawiałem z zarządcą. Mam zacząć po obiedzie.

— No to jedz. Do wieczora zgłodniejesz. — Kowboj odwrócił głowę i pochylił się nad talerzem. Pozostali również powrócili do jedzenia i własnych pogawędek.

Clinton nakładał sobie właśnie kolejny płat pieczeni, kiedy do stołówki wszedł wysoki facet w czarnym kapeluszu, spod którego aż na kark spływały długie ciemne włosy. Towarzyszyło mu pięciu indiańskich kowbojów. Podkute buty zastukały po drewnianej podłodze.

— Twoi koledzy — Sparks mruknął znad talerza. — Ten wysoki to Dugg.

Clinton obrzucił przybyłych ciekawym spojrzeniem. Kościste, niewysokie postacie, kroczące na pałąkowatych nogach tuż za tyczkowatym facetem. Zupełnie jak w filmach.

Zajęli wolne miejsca po przeciwnej stronie stołu. Zaleciało końskim potem i odorem tanich papierosów. Patrzył, jak nakładają na swoje talerze ogromne ilości pieczeni. Uśmiechnął się mimo woli. Wyglądali na takich, którzy przymierają głodem. Pochylił się nad talerzem. Nie zwrócili na niego uwagi. Jeden z Indian odezwał się do Sheparda, kalecząc angielski:

— Po co ta zbiórka poza obiad, Dugg?

— A bo ja wiem? — Shepard odłożył kapelusz na ławę. — Monthy chce z nami gadać. Tyle mi powiedział.

— Może chodzi o ta pieprzona bójka w zeszłym tygodniu. Wytłumacz mu, że ci frajerzy od Dorffa nas się doczepili. Nie moglim się wycofać. Bylim na oczach wszystkich. Powiesz mu? Co, Dugg? — Jasne. Spokojnie, Bill. Pierdolić Dorffa i jego bandę. Kupa wsiowych chamów.

— Masz rację. Głupie gluty. Dałem im popalić. I Swann też im nawytykał.

— Nawtykał, Bill. Ty do śmierci nie nauczysz się mówić jak człowiek.

— Jak biały człowiek, Dugg. Po swojemu potrafię.

— Wiem. Japa ci się nie zamyka. Co za burak powiedział, że jesteście małomówni?

— Pan Sunside.

— Jasne. Przy nim zgrywacie się na owieczki. Powinien was bliżej poznać.

— Lepiej nie, Dugg. Tak jest dobrze. Ty mówisz, my słuchamy.

— Akurat. Przestań pieprzyć. Nie rozmawiasz z Monthym. Aw ogóle daj mi spokojnie zjeść. Nie jesteś głodny?

— Twoja racja, Dugg. Ja zawsze głodny.

— No to wpierdalaj i wynośmy się do roboty. Kto ujeżdża tego pieprzonego ogiera?

— Tim. Jest lepszy od konia. To człowiek Crow. Oni są najlepsi. Są jak Dakota. Wiesz?

— Jasne. Wiem. Przy stole zapadło milczenie. Słychać było jedynie pobrzękiwanie sztućców i mlaskanie jedzących. Clinton przełknął ostatni kęs pieczeni. Wstał i zaniósł talerz na drewnianą ladę, na której spoczywało już kilka odniesionych naczyń. Założył kapelusz i wyszedł na dwór. Uśmiechnął się pod nosem. Ani Duggan Shepard, ani jego ludzie nie zrobili na nim większego wrażenia. Byli twardzi i prości, a to rokowało całkiem nieźle. Czuł, że poradzi sobie z nimi bez większego problemu.

— Spójrz na tę zbieraninę. — Sverinn trącił łokciem Clintona, wskazując na grupę kowbojów zgromadzoną przy bramie ogrodzenia.

— To twoi podopieczni. Ten wysoki... — Wiem. Dugg Shepard. Widziałem go w stołówce.

— O! Rozmawialiście?

— Nie było okazji. Minęli otwartą bramę i skierowali się w stronę gromadki czekającej przy ogrodzeniu. Clinton naliczył dwudziestu pastuchów, oprócz Sheparda. Pomiędzy nimi było zaledwie trzech białych i paru Metysów. Resztę stanowili Indianie.

— Cześć, Monthy! — Duggan Shepard podszedł, przydeptując po drodze papierosa. — Co się dzieje?

— Chciałem ci przedstawić nowego kolegę. Tobie i innym. To Clinton Johns. — Sverinn wskazał na Clintona.

— I o to tyle rabanu? Cześć koleżko. — Shepard podał dłoń Gerstaeckerowi. — Gdzie twój koń? Hej, Monthy! Nie daliście mu konia?

— Powoli, Dugg. Słabo jeździ. Nauczę go przez tydzień. Masz moje słowo.

— Jaja sobie robisz? Dajesz mi pastucha, który nie potrafi jeździć konno? Co jest grane? Do tego jeszcze to całe zebranie.

— Zebranie jest na miejscu. Po to, żeby każdy pieprzony pastuch poznał nowego szefa. Nie wyłączając ciebie, Dugg.

— Co powiedziałeś? Szefa? A co ze mną? Zamiotłeś mnie do narożnika? To twój kumpel? Elmer wie, co robisz?

Monthy Sverinn postąpił krok do przodu. Stanął piersią w pierś z Shepardem.

— Zdajesz sobie sprawę z tego, co wyrabiasz? Gadasz do mnie w ten sposób przy ludziach? Odbiło ci, stary mule?

— Chciałem się tylko dogadać. Nie mogę zrozumieć...