Odczarowanie. Z artystami o narkotykach - Jan Smoleński - ebook

Odczarowanie. Z artystami o narkotykach ebook

Jan Smoleński

4,0

Opis

Jan Smoleński pyta znanych artystów o ich doświadczenia, o zagrożenia, o prywatne dramaty i publiczne opinie. Aktorka Renata Dancewicz, filmowcy: Grzegorz Lipiec i Magdalena Łazarkiewicz, muzycy: Łona, Krzysztof Jaryczewski, Pablopavo, Maciej Maleńczuk - odczarowują problem narkotyków. Piętnują hipokryzję populistycznych zwolenników ścigania i zamykania w więzieniu za gram marihuany. Pokazują, że największe szkody przynosi karna represja i „panika moralna” w mediach, a nie tabletka „dopalacza” czy skręt z haszyszu. Potępienie i więzienie zamiast empatii i terapii - oto, co spotyka uzależnionych i co spycha ich na społeczny margines.

 

Narkotyki to w Polsce temat zakłamany, który obrósł mitami, stereotypami, myśleniem magicznym – czasem śmiesznym, częściej groźnym. Politycy, ideolodzy i rodzice próbują bowiem zaklinać rzeczywistość, przynosząc zwykle więcej szkód niż pożytku sobie, swym dzieciom, okazjonalnym użytkownikom, a zwłaszcza uzależnionym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 160

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
2
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Odczarowanie

Z artystami o narkotykach rozmawia

JanSmoleński

Wydawnictwo Krytyki Politycznej

Seria publicystyczna „Krytyki Politycznej” trzyma rękę na pulsie polskiej debaty publicznej. Publikowane w niej książki w prosty i bezpośredni sposób odnoszą się do najważniejszych wydarzeń polskiego życia politycznego i społecznego. Autorzy to znani i cenieni komentatorzy życia publicznego, których cechą rozpoznawczą jest nieszablonowe podejście do polskich sporów.

Od redakcji

Leczyć czy karać? – zwykle do tego pytania sprowadza się w Polsce dyskusja o uzależnieniu od narkotyków. I wciąż zbyt często odpowiedź brzmi: karać i przymusowo leczyć. W potocznej opinii i niektórych mediach dominuje model represyjno-karny, co dowodzi, że świadomość dotycząca polityki narkotykowej jest nadal co najmniej niewystarczająca. Takie pojęcia jak „redukcja szkód” czy „terapia substytucyjna” zbyt rzadko pojawiają się w debacie publicznej, a jeśli już, to zazwyczaj wiążą się z przesądami i brakiem wiedzy.

Doświadczenia wielu krajów pokazują, że kryminalizacja używania i posiadania narkotyków wcale nie rozwiązuje problemu narkomanii. Nie zmniejsza znacząco liczby uzależnionych, zwiększa zaś koszty społeczne: marginalizację, przestępczość, wykluczenie, degenerację, a wreszcie śmiertelność wśród osób nałogowo zażywających narkotyki. Zasada redukcji szkód wywodząca się z idei praw człowieka przynosi dużo lepsze owoce, o czym świadczą liczne przykłady.

Zasada ta nie stanie się jednak podstawą polskiej polityki narkotykowej, jeśli debata nadal będzie się toczyć przy użyciu argumentów opartych na strachu. Dyskusja, w której uwzględnia się różne głosy – nie tylko te potępiające narkotyki – pozwala dostrzec więcej potencjalnych rozwiązań tego problemu. Dlatego piszemy i rozmawiamy o narkotykach, również z samymi użytkownikami. Wierzymy, że im więcej osób usłyszy ich historie, tym większa jest szansa na pozytywną zmianę.

Odczarowanie. Z artystami o narkotykach to druga książka Wydawnictwa Krytyki Politycznej poświęcona substancjom psychoaktywnym. Pokazujemy w niej, że o narkotykach można rozmawiać inaczej niż jest to przyjęte w dyskursie publicznym: nie ukrywając przyjemności płynących z zażywania, a jednocześnie jasno wskazując na niebezpieczeństwa związane z nadużywaniem. W tym zbiorze rozmów przedstawiamy relacje osób, które zetknęły się z substancjami psychoaktywnymi. Oddaliśmy głos samym użytkownikom, by mogli opowiedzieć swoje historie, a ich doświadczenia, opinie i poglądy stały się częścią debaty.

W 2009 roku ukazała się publikacja Polityka narkotykowa. Przewodnik Krytyki Politycznej proponująca konkretne rozwiązania, które można wykorzystać w polskiej polityce narkotykowej. W planach Wydawnictwa Krytyki Politycznej znajdują się kolejne pozycje poświęcone tym zagadnieniom: reportaże o krajach produkujących narkotyki oraz powieść rosyjskiego autora Bajana Szirianowa Niższe loty.

Projekt realizowany jest dzięki wsparciu Open Society Institute, programu Global Drug Policy.

Uzależniony znaczy chory

Rozmowa z Grzegorzem Lipcem

Na jakimś forum internetowym przeczytałem, że Zielona Góra to miasto amfetaminy.

Tak? Nie wydaje mi się, żebyśmy odbiegali jakoś od średniej krajowej.

A w latach 90.? Była taka fama.

Była fama, że Zielona Góra to miasto heroiny. Właśnie w latach 90. Główny deptak, śliczna uliczka ze stylowymi kamienicami, był nazywany Heroinstrasse. Z tego, co wiem, Polska jest jednym z największych europejskich producentów amfetaminy, więc pewnie amfa też była problemem. Podobno robimy bardzo dobrą amfę, choć to chyba nie jest powód do szczególnej dumy. Wraz z początkiem transformacji i otwarciem granic gwałtownie wzrosło spożycie narkotyków. Pokazują to policyjne statystyki, dało się to też zauważyć – m ieszkam na dwudziestotysięcznym osiedlu Piastowskim, widziałem wiele.

Dlatego wraz z grupą Sky Piastowskie nakręciłeś film Że życie ma sens? To twoje doświadczenia?

To nie jest film autobiograficzny, jeśli o to pytasz.

To zapytam wprost: zażywałeś kiedykolwiek jakieś narkotyki?

To jest proste pytanie i ja bym na nie prosto odpowiedział, gdybym nie zrobił tego filmu. Czy to ma właściwie jakiekolwiek znaczenie? Nie chcę, żeby ludzie patrzyli na nasz film przez pryzmat tego, czy kiedyś coś wziąłem, czy nie. Opowiadam o pewnej sprawie i nie ma znaczenia, czy w moim życiu takie zdarzenia miały miejsce. Jeśli pytamy, czy sam brałem, to traktujemy film jako autoanalizę reżysera. A ja chciałbym, żeby to o filmie rozmawiano, nie o mnie. Po Że życie ma sens stwierdziłem, że ta kwestia zostanie moją słodką tajemnicą.

To pogadajmy o filmie. Skąd pomysł?

Na początku to miał być film o zespole rockowym, na którego drodze stają narkotyki i przez to się rozpada. Ale po kilku rozmowach okazało się, że nie mamy pojęcia, jak wyglądają relacje w jakiejkolwiek grupie muzycznej. Została więc grupa przyjaciół z osiedla, pełnoletnich chłopaków kręcących filmy, którzy zaczynają eksperymenty z różnymi substancjami psychoaktywnymi. Jedni wychodzą na tym lepiej, inni gorzej.

A scenariusz?

Scenariusz powstawał na podstawie rozmów, zwłaszcza z Krzyśkiem Czarkowskim, filmowym Vincentem. To jest bardzo mądry facet, elastyczny, potrafi się znaleźć doskonale w każdym środowisku, w każdej przestrzeni społecznej. Byłby świetnym dokumentalistą. Zresztą jest bardzo dobrym producentem i dziennikarzem. Potrafi dotrzeć do każdego człowieka. Ma doskonałą pamięć do dialogów, do różnych zachowań. Przy okazji ma swój specyficzny sposób mówienia. Nikt inny nie potrafi się tak wyrażać. Krzysiek znał bardzo dużo narkotykowych historii, bo ludzie potrafią się przed nim otworzyć. Pomysł tego filmu wyszedł od niego zresztą. Robiliśmy burze mózgów z nim i Piotrkiem Materną. Spisywaliśmy zasłyszane historie, najróżniejsze osiedlowe legendy. Różne sytuacje przedawkowania. Te ludzkie dramaty chodzą na osiedlu jako anegdoty. Notowaliśmy nasze obserwacje o ludziach, którzy są mocno uzależnieni, a z którymi mamy styczność. Często to było ciężkie, bo to byli nasi koledzy z podstawówki. Nasze drogi rozeszły się na etapie liceum czy później, ale to cały czas chłopaki, z którymi mieszkaliśmy, lub dalej mieszkamy, na tym samym blokowisku.

Całe Że życie ma sens zbudowaliście z takich zasłyszanych, zaobserwowanych scenek?

W całym filmie nie ma praktycznie żadnej sceny stricte fabularnej, wymyślonej. Wszystkie sytuacje miały miejsce lub były podobne do tych, które naprawdę się wydarzyły. Nawet ta scena, w której diler hurtownik na prozacu wywozi mniejszego dilera, który mu wisi kasę, do lasu i każe mu samemu sobie przypierdolić. To naprawdę się wydarzyło pod Legnicą. To chyba najbardziej rozpoznawalna scena z tego filmu, choć nie wiem, czy to dobrze. Również wszystkie postaci są wzorowane na osobach, które widziałem wokół siebie. Od trzydziestu pięciu lat mieszkam na jednym z największych blokowisk w Zielonej Górze. Dwadzieścia tysięcy ludzi, praktycznie miasto w mieście. Pochowałem kilku kolegów po przedawkowaniu heroiny. Znam paru, którzy zwariowali po narkotykach. Kilku wyszło z tego i świetnie sobie radzą. Ktoś inny zażywa, ale nie jest uzależniony, korzysta z tego jak z używki, z głową. To są obserwacje, które się przełożyły na ten film.

A kiedy pierwszy raz się zetknąłeś z narkotykami?

Pierwszą substancją psychoaktywną, z jaką się spotkałem, był alkohol w końcowych klasach podstawówki. Początek roku czy sylwester kojarzą mi się z wódką z Peweksu – żytnią – i jakimś piwem, czasem winem. Oczywiście to było raz na ruski rok przy jakichś okazjach. Mieliśmy tu Festiwal Piosenki Radzieckiej, teraz mamy winobrania (choć nasi winiarze nie mogą dostać akcyzy i nie mogą tego wina sprzedawać); całe miasto ostro pije i jest na to przyzwolenie. A z narkotykami, czyli nielegalnymi substancjami psychoaktywnymi, zetknąłem się w pierwszej klasie szkoły średniej. Jeden z moich kolegów, o rok starszy, powiedział, że ma trawę. Mówił, że zapalił, że strasznie mu się kręci w głowie. Nie wspominał tego zbyt dobrze, ale zapraszał. Siedzieliśmy gdzieś na placu. Nikt ode mnie z rocznika – a siedzieliśmy grupą – się na to nie pisał.

Nie korciło cię, żeby spróbować?

Trawa była dla mnie równoznaczna z klejem, uważałem, że to jest ten „zły narkotyk”. Pamiętam, że mnie to przerażało. Zresztą wykorzystaliśmy ten motyw w naszym filmie, w scenie, gdy Vincent mówi o amfetaminie: „Kiedyś to mi się wydawało takie straszne”.

„Zły narkotyk” – typowy polski stereotyp.

Tak, to prawda, ale co ja mogłem wtedy wiedzieć?

Ten kolega, który zapraszał, to był taki twój Vincent? Starszy kumpel, który wprowadzał w dragi?

Vincent to zbitka kilku osób, nie ma konkretnego odpowiednika w rzeczywistości. Ale tak, znałem paru takich ludzi, którzy wprowadzali innych. Do dzisiaj tak robią. Coś mają takiego w sobie, że są duszą towarzystwa, cieszą się jakimś autorytetem. W ich obecności osobom mniej asertywnym ciężko jest powiedzieć „nie”. Często są to silne jednostki. Namawiają, wtajemniczają. Z obserwacji mojego blokowiska wiem, że taka zależność psychologiczna, taki rytuał, istnieje. Wiadomo, że w środowisku, które bierze ostro – powiedzmy: nałogowo – zawsze jest ktoś, kto wprowadza, szaman z doświadczeniem. Za moich czasów dragi nie były tak łatwo dostępne jak teraz, więc w grę wchodziły jeszcze odpowiednie dojścia. Teraz to może wyglądać trochę inaczej, nie pytaj mnie jak, bo już nie jestem licealistą. Ale zawsze jest taki wprowadzający, przewodnik. To raczej się nie zmieniło. Nigdy nie spotkałem się z przypadkiem, żeby ktoś sam z siebie poszedł do dilera kupić narkotyk i zażywał go przy lustrze.

Vincent w pewnym momencie mówi sobie, że przestaje brać. Gorzej kończą Lipa i Poeta, których Vincent wprowadzał.

To prawda. Zabrzmi to banalnie, ale nieraz uczeń przerasta mistrza. Nie chodzi o ogólnie prawdziwą mądrość, tylko pewną obserwację. Nie wiem, skąd się to bierze, mogę tylko gdybać. Szamani nikomu niczego nie muszą udowadniać. Poza tym chyba czują się jakoś odpowiedzialni. Sami są prekursorami, więc bardziej uważają.

W jednej ze scen naćpany Vincent myśli, że umiera. Obiecuje sobie, że „więcej tego gówna nie tknie”. Trzyma się za pierś, krzyczy, że zaraz zejdzie. Przyznam, że jak to oglądałem, to mnie ciarki przechodziły. Skąd pomysł na bad tripa po trawie?

Krzysiek jest świetnym aktorem, ale ten bad trip to akurat autentyczna sytuacja. W takich momentach serce bardzo szybko bije i naprawdę ma się wrażenie, że się umiera, i żadne racjonalne tłumaczenia nie pomagają. Widziałem to kiedyś u znajomego. Facet zapalił marihuanę i niestety przytrafiło mu się coś takiego. Był przekonany, że zaraz zejdzie. A może „stety”, bo z tego, co wiem, nie pali do dzisiaj. Krzysiek to odegrał.

Wróćmy do twoich kontaktów z narkotykami. Kiedy po raz kolejny zetknąłeś się z trawą?

Drugi raz o trawie usłyszałem od koleżanki. Była na koncercie Wilków w klubie studenckim i paliła z członkiem zespołu. Tak przynajmniej opowiadała. Nikt z mojej klasy – tego jestem pewien – nie miał do trawy takiego dostępu, jaki jest dzisiaj. Przez całą szkołę średnią tylko sporadycznie się z tym spotykałem. Ale moje liceum przypadało na lata 1989–93. Miałem jedynie parę sygnałów, że coś takiego jak trawa w ogóle istnieje. W tym czasie byłem outsiderem, nie uczestniczyłem w życiu klasowym. Skupiłem się na działalności Sky Piastowskie. Z grupą przyjaciół z innych szkół dzień i noc robiliśmy filmy.

Opowiedz o swoim dzieciństwie i dorastaniu. To była jakaś bohaterska walka z komuną?

(śmiech) W ogóle nie było w tym kontekstu politycznego. W stanie wojennym miałem siedem lat.

Ten paskudny pan w okularach zamiast Teleranka nie jest twoim koszmarem? Niektórzy twierdzą, że złamał im dzieciństwo.

Rzeczywiście było mi przykro, że nie ma tego Teleranka, ale nie przesadzajmy. Przełom ’89 roku zastał mnie, jak miałem czternaście lat. Cieszyłem się, że w sklepach będą moje ulubione słone orzeszki, które za PRL-u dostawałem tylko pod choinkę.

A gdzie bicie czerwonego i antykomunistyczne zaangażowanie?

(śmiech) Powiem tak: bardzo mnie cieszy, że mamy wolność, która pozwala nam teraz siedzieć i tak sobie rozmawiać. Wraz z ’89 rokiem na rynek weszły kamery wideo i ja już wiedziałem, co chcę robić. Mam sporo szczęścia, cały czas spełniam swoje marzenia. Co ja mogłem rozumieć z tego, co się działo? W ’89 poszedłem do liceum, ale szybciutko znalazłem sobie zajęcie, alternatywę, po prostu mój świat, czyli grupę Sky Piastowskie. Ten wielki przełom ’89 nadszedł, gdy byłem na koloniach w Kołobrzegu. Pamiętam naszą wychowawczynię, studentkę: mówiła, że teraz będą pełne sklepy. Pytałem ją, czy teraz w sklepie codziennie będzie pełna półka orzeszków. Odpowiadała, że tak, będę miał te orzeszki. Rok później mogłem chwycić kamerę wideo, pierwszego VHS-a, i nagrywać żarty z milicjantów, które wcześniej robili Mann i Materna w swoim Za chwilę ciąg dalszy programu. Ten program był dla mnie inspiracją w pierwszych latach działalności, podobnie jak Benny Hill. Natomiast PRL to było moje dzieciństwo, bardzo udane i wesołe, twórcze, bez PlayStation i komputerów. Wyobraźnia – moja i moich znajomych z podwórka, dziewczyn i chłopaków w krótkich spodenkach – działała i mogliśmy rozwijać swoje zainteresowania. Choć pewnie wielu zarzuci mi teraz tani sentymentalizm.

Pamiętasz coś więcej z tamtego okresu? Jak dokładnie wyglądało twoje dzieciństwo w latach 80.?

Praktycznie cały czas pozaszkolny spędzałem w naszym osiedlowym domu kultury. Sekcja fotograficzna, filmowa, teatralna, kabarecik Baj Baj. Turniej piłkarski „Piłka nożna na naszym osiedlu”, który trwał od wiosny do jesieni. Organizowano nam czas, nikt nie wystawał z butelką wina czy właśnie z narkotykami pod blokiem, jak to ma miejsce teraz. Przyszedł ’89 i nasz klub Pod Hubą, nasz dom kultury, upadł. Zamiast niego powstała hurtownia gaci, która też zresztą upadła. Teraz na osiedlu mamy tylko taki wielki, opuszczony asfaltowy plac. W latach 80. dzięki temu domowi kultury toczyło się tu życie kulturalne, odbywały się konkursy sportowe, festyny. A teraz ze szczelin asfaltu wystają kępki trawy. Czasem mówię do swoich kolesi: „Kurczę, jaka profanacja naszego placu, nikogo tu nie ma, gdzieniegdzie tylko ktoś na ławce siedzi z piwem czy z dragami”.

Wtedy właśnie, po ’89, z kolegami wymyśliliśmy Sky Piastowskie. Kontynuowaliśmy przygodę, którą zaczęliśmy w tych sekcjach fotograficznych i filmowych. Nic innego wtedy nie robiłem, coraz bardziej poświęcałem się naszej grupie. Zawalałem szkołę, nie słuchałem, co mówią nauczyciele. Chyba mi to zostało: nie skończyłem żadnych studiów, nie potrafiłem się uczyć, bo mój cały czas zaabsorbowała grupa Sky Piastowskie. Nawet na randki się za często nie umawiałem (śmiech). Film był dla mnie wszystkim.

To dzięki temu dość bezboleśnie przeszedłeś okres transformacji?

Myślę, że miałem naprawdę dużo szczęścia, że tak płynnie wyszedłem z komuny. Nie doświadczyłem twardej konfrontacji z rzeczywistością po ’89. Znam jednak osoby, które o tę ścianę rozbiły sobie nos. Albo przynajmniej czuły, że nie wszystkie obietnice się spełniają.

Myślisz o jumie?

Na przykład.

Niektórzy myśleli, że wraz z upadkiem komuny przyjadą do Polski mercedesy ze skórzaną tapicerką i będziemy mieli tu Amerykę.

Na zachodzie Polski ludzie widzieli, jak jest w Niemczech, a jak u nas, więc jeździli tam i kradli. Nigdy tego na własne oczy nie widziałem, ale czytałem trochę na ten temat. Czuję ten klimat, to „żyjmy intensywnie, umierajmy młodo”. Wciąż pokutowało przeświadczenie, że trzeba „bić Niemca”, bo oni nam tyle złego zrobili.

Tak, za rozbiory i Westerplatte…

Sam nie byłem wychowywany w przekonaniu, że muszę mieć mercedesa i tę skórzaną tapicerkę. Wystarczał mi autobus. Dopiero od niedawna mam samochód. Nigdy nie byłem na jumie, natomiast kilku znajomych jeździło i usprawiedliwiali się, mówiąc, że „Niemcy zrobili nam taką krzywdę w historii, więc teraz my możemy im coś ukraść”. Bez żadnego zażenowania.

Podobno właśnie jumacze lubili świętować przy sporej ilości alkoholu i dragów.

Jak już mówiłem, po ’89 narkotyki w ogóle stały się bardziej dostępne. Na większą skalę na moim osiedlu pojawiły się w połowie lat 90.

Jakie to były substancje?

Marihuana i haszysz były wszechobecne. Dużo osób zażywało amfetaminę. Niektórzy sięgali po heroinę. Już nie po kompot, tylko paloną – brown sugar. Kilka osób, w tym moich znajomych, brało heroinę dożylnie. W niektórych przypadkach skończyło się to tragicznie: pierwszy raz i przedawkowanie. W zeszłym roku tak pochowaliśmy kumpla.

Wiedziałeś wtedy cokolwiek o tych narkotykach?

W moich czasach, w PRL-owskiej podstawówce i w liceum na początku lat 90., nie było ani jednej pogadanki na temat narkotyków. Dragi znałem tylko z książki My, dzieci z dworca Zoo. Przeczytałem ją w szkole średniej; lektur w tym czasie człowiek nie dotykał. A szkoda, bo była wśród nich książka Mistrz i Małgorzata, po latach przeczytało się to nieraz. Nie było żadnych rozmów o narkotykach, wyobrażenie o uzależnieniu pokutowało takie, że narkoman to jakiś zarośnięty facet na dworcu, stary hipis ze strzykawką w żyle, lump, a nie chory, którego trzeba leczyć. Tak się wtedy narkomanię postrzegało. Narkotyki były po prostu złem wcielonym. U mnie to się zmieniło, gdy się przygotowywaliśmy do kręcenia Że życie ma sens. Dużo doczytałem, przeglądałem internet, mieliśmy konsultantów.

Myślisz, że historie