CH.W.D.A.B. Kroniki 2005-2006 - Luna Kosinski - ebook

CH.W.D.A.B. Kroniki 2005-2006 ebook

Luna Kosinski

2,0

Opis

CH.W.D.A.B. Kroniki 2005-2006” to częściowo autobiograficzne, brutalne w formie i treści zapiski autora, mieszkającego w Prokocimiu – odległej dzielnicy Krakowa. Książka dokumentuje świat widziany w perspektywy miejskiej prowincji – miejsca zamieszkania młodych, ambitnych ale już na starcie przegranych życiowo ludzi. Kluczem do historii rozgrywającej się na kartach książki jest los młodego mężczyzny, który wyrwał się z Prokocimia, wygrywając w loterii 14 mln złotych, na tym tle autor snuje opowieść dotyczącą także swojego własnego życia i osób ze swojego otoczenia. Mało jest pozycji, które – tak jak ta – jednocześnie są krańcowo wulgarne, realistyczne i pornograficzne a z drugiej strony wzruszające i dające do myślenia. Książka początkowo odrzucona przez duże wydawnictwa z powodu swojej drastyczności, robi karierę całkowicie „oddolnie” - rozpowszechniała się najpierw „pocztą pantoflową”, z czasem doczekała się premiery w wersji elektronicznej, później swojej wersji w postaci audiobooka, aktualnie zaś przygotowywana jest premiera sztuki teatralnej na podstawie tej książki. To jedna z tych pozycji, jakie nie dają o sobie zapomnieć przez długi czas.

 

Wersja audio, została znakomicie przygotowana przez krakowskiego aktora (m. in. Teatru Słowackiego) Grzegorza Sudera. Jego interpretacja to trwający 5 godzin karnawał wściekłości, rozpaczy i szaleństwa.

 

Luna Kosinski

Pisarz polski młodego pokolenia, związany z Krakowem. Według własnych deklaracji, syn znanego polsko-amerykańskiego pisarza Jerzego Kosińskiego, urodzony w Nowym Jorku około roku 1980. Deklaracje takie jednak należy uznać jedynie za symboliczne nawiązanie do postaci tego pisarza, zapowiedź dowolnego manipulowania wątkami autobiograficznymi w swojej twórczości, a także umieszczania w niej drastycznych opisów obyczajowych.

Pisarz nie udziela informacji na swój temat, ani nie zdradza rzeczywistego imienia i nazwiska. Jest autorem kilku książek, z których pierwszą napisaną i wydaną jest „CH.W.D.A.B. Kroniki 2005-2006”. Napisana bezpośrednim, wulgarnym językiem mieszanka pamiętnika i manifestu nienawiści wobec świata.

Cechą charakterystyczną całej twórczości Luny pozostaje umieszczanie w niej rzeczywistych zdarzeń i sytuacji w formie mocno zdeformowanej. Następne, przygotowane do wydania książki są już jednak zupełnie odmienne, jeśli chodzi o tematykę i język.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 171

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




LUNA KOSINSKI

CH.W.D.A.B. KRONIKI 2005-2006

© Copyright by Luna Kosinski, 2006

© Copyright for this edition by

Wydawnictwo internetowe e-bookowo, 2011

Grafika i projekt okładki: Luna Kosinski

ISBN 978-83-62480-63-0

Wydanie drugie, zmienione

Patronat medialny:

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości zabronione.

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

O Autorze

Luna Kosinski– pisarz polski młodego pokolenia, związany z Krakowem. Według własnych deklaracji, syn znanego polsko-amerykańskiego pisarza Jerzego Kosińskiego, urodzony w Nowym Jorku około roku 1980. Deklaracje takie jednak należy uznać jedynie za symboliczne nawiązanie do postaci tego pisarza, zapowiedź dowolnego manipulowania wątkami autobiograficznymi w swojej twórczości, a także umieszczania w niej drastycznych opisów obyczajowych. Pisarz nie udziela informacji na swój temat, ani nie zdradza rzeczywistego imienia i nazwiska. Jest autorem kilku książek, z których pierwszą napisaną i wydaną jest „CH.W.DAB. Kroniki 2005-2006”. Napisana bezpośrednim, wulgarnym językiem mieszanka pamiętnika i manifestu nienawiści wobec świata. Cechą charakterystyczną całej twórczości Luny pozostaje umieszczanie w niej rzeczywistych zdarzeń i sytuacji w formie mocno zdeformowanej. Następne, przygotowane do wydania książki są już jednak zupełnie odmienne, jeśli chodzi o tematykę i język.

2005

2005-03-02   Odrąbana głowa krowy

Arek siedział w Main Office niemieckiego koncernu elektrotechnicznego i wpatrywał się na przemian w ekran swojego komputera i zegar ścienny, wskazujący godzinę 17. Co jakiś czas widok przesłaniał mu jego szef, chodzący po biurze w te i z powrotem, znudzony, wściekły nie wiadomo na co, bawiący się w przerzucanie fiuta z jednej nogawki spodni do drugiej. Upłynęła już godzina od teoretycznego końca pracy, jednak nikt nie opuścił posterunku, nikt nie wyłączył komputera, nikt nie oderwał oczu od kartek papieru A4. Wszyscy w Main Office byli specjalistami od obsługi danych — wpisywali literki i cyferki z faktur i zestawień do komputera, potem kserowali wszystko i wpinali do segregatorów. Każdy rachunek — w zależności od swojej wartości — mógł przejść nawet przez ręce i oczy trzech osób. Szef biura chodził w tę i z powrotem po biurze i obserwował pracowników. Co jakiś czas patrzył na zegar — bo też z przyjemnością poszedłby sobie już do domu. Ale nie mógł — praca trwała w najlepsze. Cyfry były przepisywane z papierowych kartek do komputerów i znowu drukowane na papierze.

Stukot klawiszy brzmiał jak grad uderzający o parapet. Arek zamknął na chwilę oczy i doznał oświecenia. Oświecenia tak olśniewającego jak oświecenie Buddy pod palmą: zobaczył swojego szefa na plantacji bawełny, przechadzającego się pośród czarnych niewolników.

Wielkie, czarne bokobrody, tłusty brzuch, oblana potem morda i pejcz w ręku. Dookoła niego, wśród bawełnianych badyli, uwijający się robotnicy, starający się ze wszystkich sił nie patrzeć na niego, nie sprowokować do gniewu. Tak, to była właśnie wcześniejsza inkarnacja szefa Arka. Stan Wirginia, rok 1821, plantacja bawełny „New World Heaven”. NIP plantacji: US382445655. Każda myśl Arka kończyła się numerem NIP. Każda firma i każdy człowiek musieli mieć w jego wyobraźni swój adres i numer NIP. Oświecenie przyszło nagle i nagle minęło. Znowu wszystko było tym, czym było wcześniej.

Arek od godziny nie pracował. Nie był w stanie skupić się na tyle, by nie popełniać błędów, wpisywał więc do komputera wymyślone adresy, NIP-y, kwoty i kody towarów, po czym wszystko kasował i wpisywał od nowa raz jeszcze. Musiał coś robić — nie mógł przecież siedzieć i nic nie robić, nie mógł przecież iść do domu. Wszyscy dookoła też tylko udawali, że coś robią. Niektórzy już od rana. Chaosem w biurze rządziły dwie proste zasady:

1. Im bardziej głupie i niepotrzebne czynności ktoś wykonywał, tym szybciej i mocniej uderzał w klawisze. Stukanie w klawiaturę non stop przez godzinę zawsze oznaczało około 10 minut pracy i 50 minut walenia bez sensu.

2. Ci, którzy nie mieli ochoty nic robić, patrzyli nieruchomo na rzędy cyfr i marszczyli czoło, jakby szukali jakiegoś błędu, co jakiś czas tylko kłapiąc w klawiaturę z tryumfalnym uśmiechem kogoś, kto uchronił firmę od bankructwa.

Czy nie było tam nikogo, kto robiłby coś potrzebnego? Nie. Wszystko, co było tam robione, nie miało żadnego sensu.

Arek podniósł głowę znad klawiatury, ogarnął wzrokiem prawie połowę biura i po raz drugi w ciągu pół godziny doznał oświecenia. Znów zobaczył czarnuchów zbierających bawełnę, włóczących się bez sensu po plantacji. Nierobiących nic, ale na tyle sprytnie, że ciągle wyglądało to na pracę. Byle nie dostać batem, byle dotrwać do końca dnia. I znów koniec wizji nastąpił tak szybko, jak szybko się zrodziła. Chociaż było już godzinę od teoretycznego końca pracy, nikt nie wychodził. Nikt nie chciał być pierwszy. Dobrowolne, nieodpłatne i nigdzie nie ewidencjonowane nadgodziny. Dookoła Arka byli sami czarni. Tacy sami czarni jak on, ale żaden z nich nie był jego bratem. Banda zdemoralizowanych, złamanych przez system czarnuchów. Nie można było nikomu z nich ufać i Arek im nie ufał. Za bardzo tragiczny był ich los, by mieli honor. Za przeniesienie z plantacji do kuchni każdy z nich by obdarł kolegę ze skóry. Kiedy życie jest zbyt nieznośne, znika szlachetność i honor. Szlachetność i honor nieprzypadkowo były wymyślone przez bogatych i nie przypadkowo tylko oni byli wobec siebie szlachetni i honorowi.

Było coraz później. Arek zamarzył o buncie: o ostentacyjnie wcześniejszym powrocie do domu. Ze zmęczenia było mu już wszystko jedno: zgasił komputer i wstał. Szef przestał na chwilę przerzucać jaja z nogawki, do nogawki i pokiwał mu głową na pożegnanie. Był to prawdziwy psychopata: nie krzyknął, nie przeklął, nawet się nie skrzywił — tylko pokiwał głową na pożegnanie.

Pokazał mu, że widział go. Strach jest gorszy od najgorszej kary. Dopiero teraz Arek poczuł falę krwi uderzającej do głowy, niosącej adrenalinę i strach. Ale nie było już odwrotu: wracał do domu. Była sobota, zbliżał się czas zabawy na całego. W teorii miały być to alkohol, panienki i głośna muzyka do rana. W praktyce były to zawsze telewizja, piwo Grunwald i wieczór z rodziną, którą setki razy zabił w swoich snach siekierą. Wychodząc, Arek zauważył, że dwie kolejne osoby zbierają się także do wyjścia. Skurwiele wyczekali, aż ktoś wstanie pierwszy. Nie pamięta się tego, kto był drugi. Tylko prowodyr wisi potem na szubienicy. Resztę się oszczędza, by miał kto tyrać.

Zimne powietrze uderzyło w płuca Arka. Oczy zaczęły boleć od widoku jasnej zieleni wiosennej trawy. Najbliższy autobus odjeżdżał za godzinę. O tej porze z Rybitw na Prokocim było najprościej dostać się pieszo. Droga prowadziła przez największe zadupia Krakowa: hurtownie materiałów budowlanych, błotniste dróżki, drewniane domki z psami w budach, bocznice kolejowe i kury biegające po rurach ciepłowniczych. Prawdziwy Kraków — nie ten z pocztówek, lecz ten, jaki widzą każdego dnia ludzie w nim mieszkający. 50 torów kolejowych, jeden obok drugiego, musiał przejść Arek idąc do swojego domu. Bo nie chciało mu się iść do kładki, by przejść ponad nimi. Gdzieś w okolicach 30 toru zobaczył nadjeżdżający elektrowóz, przebiegł przez jeszcze 2 tory i odwrócił się patrząc na wagony z węglem. Stał chwilę, odwrócił się i wtedy zobaczył: powoli, w całkowitej ciszy, właśnie na niego, jechał pojedynczy wagon-cysterna. To była śmierć. Śmierć nie jest kobietą z kosą. Śmierć nie jest grabarzem.

Czasami to po prostu jadący wolno wagon-cysterna. Arek stał tak przez ułamek sekundy, zapatrzony we własne przeznaczenie, jak jeleń oślepiony światłami samochodu. Zrobił krok w tył. Cysterna przetoczyła się tuż obok niego, uderzając miękko w inny wagon. Jego serce zacisnęło się tak, jak bezwiednie zaciska się pięści, gdy nie można zrobić już nic więcej. Żył dalej.

Ucieczka przed śmiercią nie wydaje się być niczym cudownym. Nie, jeśli twoje życie nie jest nic warte. Jednak Arek tym jednym krokiem w tył zdecydował, że chce żyć. Obudził się ze snu. Zaczął rozumieć swoje życie. Z zaciśniętymi pięściami Arek szedł naprzód, do domu, przekraczając jeden tor za drugim, omijając jedną budkę dróżnika za drugą, blok za blokiem, światła za światłami, drzewo za drzewem, nie czując nic, poza własnym zaciśniętym, stwardniałym sercem. Myślał o tym, jak pięć lat studiował, jak beznadziejnie zmarnował czas. O tym, jak wszystko miało być inaczej. Akademia Ekonomiczna w Krakowie — druga z najlepszych uczelni ekonomicznych w kraju. Wszystko miało być dzięki niej inaczej. Największą możliwą porażką wydawała się być przyszłość pracoholika, zarabiającego mnóstwo pieniędzy, wychodzącego z pracy zawsze dopiero wieczorem — ale za to prosto na kurwy. Okazało się jednak, że życiem rządzi jakaś przedziwna siła, która ma w pogardzie wykształcenie i trzy literki „mgr” przed nazwiskiem. Dostanie pracy lub nie, zależało od czynników, jakich istnienia nikt nie podejrzewał, zaczynając studia. Sprawa była prosta: trzeba było wiedzieć, z kim pić — i to kogo znałeś i z kim piłeś, decydowało w 100% o całej twojej karierze. Dziewczyny nie musiały pić, one miały tylko wiedzieć, komu dać dupy. Kryteria proste i jasne, ale nikt nas tego na studiach nie nauczył. A od tego zależało wszystko, całe późniejsze życie. Większość naszych kolegów po studiach skończyła marnie: w punktach ksero, w kioskach z gazetami albo w zimnej hurtowni, wypisując faktury za kostkę brukową. Ale były też inne przypadki. Marek tuż po studiach został wiceszefem marketingu pewnego producenta prętów zbrojeniowych. Szczęściarz? Nie. Arek już teraz wiedział, że to nie mogło być szczęście. Fala radości zalała jego serce, bo nagle zrozumiał. Marek był durniem, w dodatku durniem, który nie pił, a więc musiał w inny sposób zdobyć tę pracę. Zawsze był jakiś dziwny: chodził do fryzjera, nosił obcisłe spodnie i był podejrzanie przystojny. Po prostu był pedałem, tyko nikt tego wtedy nie dostrzegł. Depresja Arka minęła, gdy zobaczył w myślach rozerwane zwieracze swojego kolegi — cenę, jaką musiał zapłacić za wygodę posiadania wysokopłatnej i niewyczerpującej pracy. Zaciśnięte serce Arka krwawiło, ale powoli znów zaczynało bić.

Był już prawie u celu. Prokocim Nowy przywitał go najpierw smrodem, a zaraz potem widokiem odrąbanej, krowiej głowy leżącej na śmietniku. Magiczny Prokocim. Tu nigdy nie było wiadomo, kiedy i gdzie natknąć się można na coś, co zadziwiało. Przyzwyczajony do magii Prokocimia Arek zachwycił się, ale nawet nie spróbował zgadnąć, skąd wzięła się tam odrąbana głowa jakiegokolwiek zwierzęcia.

Kiedy dotarł do domu, cała jego rodzina świętowała sobotę. Siedzieli przed telewizorem, każde ze szklanką najtańszej, lurowatej herbaty w ręku i oglądali zapowiedzi programów na wieczór w telewizji. Rodzina Arka była okropna. Jak sam Arek twierdził: miał matkę idiotkę i ojca kretyna. O siostrze mówił, że jest małą, brzydką kurwą. W telewizji widać było Tomasza Camela. Mówił bardzo ciekawie i zarażał wszystkich entuzjazmem, opowiadając, jakie to wspaniałości czekają na wszystkich widzów tego wieczoru. Był elegancki i pachniał. Nie dało się tego wytrzymać. Za dużo piękna i elegancji w tym jednym człowieku. Widok Camela powodował wręcz rozpacz, piękno rozdzierało oglądającego go człowieka od środka. Camel skończył opowiadać o wieczornym filmie i rodzina odwróciła się do Arka, by go powitać uśmiechem i serdecznością. Ale nikt z nich nie umiał się uśmiechać, ani być serdecznym.

– Usiądź. Coś za chwilę będzie ciekawego.

Arek nie pytał, co. Wiedział, że sami nie wiedzą, co. Znał ten stan, w którym uważnie się słucha, ale kompletnie nic z tego nie pamięta. Zamknął oczy. Nie chciał spędzić tak samo kolejnego, sobotniego wieczoru, ale czuł, że jednak znowu tak się stanie. Ile razy chciał zrobić coś inaczej, niż zwykle — nie udawało się. Przypomniał sobie nagle: miał przecież dziewczynę. Na chwilę rozbłysła w jego głowie nadzieja, ale zaraz znów zgasła. Ewunia była dzisiaj do późna w pracy i nie było szans się z nią rypać. Miała jeszcze gorszą pracę od niego: była specjalistką do spraw obsługi klienta w supermarkecie. To znaczy, przekładała towary nad czytnikiem kodów paskowych i odbierała pieniądze. Wydawała też resztę. Ewunia — kasjerka z supermarketu. Połączyły ich zakupy tuż przed zamknięciem sklepu. To dla niego nie zamknęła kasy i sprzedała mu zgrzewkę piwa Grunwald, mimo, że od 15 minut sklep był nieczynny. I tak już zostali razem. Z rozpaczy. Wypili wtedy razem tą zgrzewkę piwa i ze łzami w oczach i śmiechem na ustach, pustką w głowie pieprzyli się na klatce schodowej wieżowca przy ulicy Wallenroda. Tak naprawdę, nie znali się. Spotykali się, uśmiechali, mówili sobie czułe słówka. On kupował jej kwiaty, ona dawała mu dupy. Ale nie znali się. Łączyła ich tylko rozpacz. Arek stał w progu swojego mieszkania i coraz wyraźniej rozumiał, że tej nocy nie będzie pierdolenia. Ewunia miała pracować do późna, a potem musiała jechać do domu przespać się, by zdążyć znów do kasy na niedzielny poranek. Arek zrezygnowany usiadł jak co tydzień, wśród rodziny gapiącej się w telewizor. Film był — jak co sobotę — bardzo ciekawy. Opowiadał o facecie, który w święta Bożego Narodzenia zakładał lampki na choinkę i poraził go prąd, po czym umarł i poszedł do nieba. Tam spotkał anioła i poprosił go o to, żeby mógł wrócić na ziemię. Anioł pozwolił mu wrócić i zmienić całe swoje życie, więc on powiedział, że chce teraz być bogaty i tak się stało. Wrócił do życia, miał pieniądze, ale stracił wtedy rodzinę. Jednak nie był szczęśliwy w takim układzie, zrozumiał, co w życiu najważniejsze i w pustym domu znowu dokręcił żarówkę na choince, żeby go prąd poraził. Tak się też stało, znowu umarł, znowu spotkał anioła i powiedział mu, że już nie chce być bogaty, chce znowu mieć rodzinę i chce być biedny, ale szczęśliwy.

– Bardzo ładny film! I doceńcie to, jaką rodzinę macie!

Tak film podsumowała mama Arka. Znudzeni domownicy spojrzeli po sobie skrzywieni i zawiedzeni tym, jak czas szybko uciekł, nie zostawiając im po sobie ani krzty zadowolenia. Serce Arka znowu zacisnęło się, łza spłynęła po jego policzku. Starł ją szybko ręką tak, by nikt nie zauważył i nie zaczął o nic pytać. To było jednak tylko złudzenie — na jego palcach nie było wilgoci. Arek nie umiał płakać. On nie oddałby nigdy pieniędzy za rodzinę. Oddałby rodzinę za darmo. Dopłaciłby za jej brak. Nie wiedział nawet, za co ich tak nienawidzi. Mieszkał z nimi za długo i chyba przez to nie wiedział już, dlaczego tak go denerwują. Nastąpiła zmiana kanału na Polsat. Losowanie Totolotka. Po kolei automat wysysał z bębna kolorowe kulki z numerami: 7, 9, 33, 44, 13 i 19.

2005-03-03   Wygrana

7 i 9 — bo Arek urodził się siódmego września;

33 — bo postanowił, że stanie się bogaty, zanim skończy trzydzieści trzy lata.

44 — bo liczba ta była użyta w okultystycznym poemacie Mickiewicza, który kojarzył się bardzo ze szczęściem;

13 — bo nie miał już pomysłów na inne numery i rzucił wyzwanie losowi, skreślając najbardziej pechową liczbę, jaką tylko umiał sobie wyobrazić;

19 — bo w przypływie romantycznych myśli, skreślił cyfrę będącą długością jego penisa.

Oczywiście była to długość nieprawdziwa, ale za to właśnie ta liczba została wylosowana, tego właśnie dnia. Kiedy rok wcześniej, drżącymi rękami przykładał centymetr krawiecki do swoich genitaliów, uparcie ściskał fiuta, starając się wycisnąć z niego dodatkowe milimetry, nie podejrzewał jeszcze, jakie to ma znaczenie. Wynik nie miał nic wspólnego z rzeczywistością, ale był marzeniem. Marzenia się spełniają, czasem w nieoczekiwany sposób. Zawsze, od tamtej pory wysyłał te same numery.

Arek poczuł falę gorącej krwi uderzającej do głowy. Przewidywana wygrana miała sięgnąć 14 milionów złotych. Nie mógł uwierzyć. Wytężał słuch, gdy powtarzano wylosowane numery, wściekły, że musi przebijać się krańcowym wysiłkiem koncentracji przez debilny dialog rodzinny o tym, na jaki kanał należy teraz przełączyć telewizor. Nie wierzył. Wstał z czerwoną od wściekłości twarzą i wyrwał matce pilota z ręki. Ignorując komentarze dotyczące dobrego wychowania, wygłaszane przez ludzi, którzy go wychowali, wcisnął klawisz telegazety i wpisał numer 112, po czym udając obojętność czekał, aż wyniki losowania pojawią się na ekranie.

– Już naprawdę nie macie się, o co kłócić? Nic nie ma w tej pieprzonej telewizji, a wy się kłócicie, nie wiadomo o co. Zamknijcie się, do jasnej cholery!

Zapadła cisza, a on nieruchomym wzrokiem czytał numery: 7, 9, 13, 19, 33 i 44. Arkadiusz Barański, urodzony dwadzieścia siedem lat wcześniej w Skawinie pod Krakowem, wygrał czternaście milionów złotych, kupując los w kolekturze, przy ulicy Teligi, obok kiosku z gazetami. Pięć kuponów na chybił-trafił i jeden skreślony własnoręcznie. I właśnie ten, skreślony własnoręcznie okazał się być szczęśliwy. Kurwa mać, jakież to było szczęście!

Arek miał ochotę wypierdolić telewizor przez okno, skopać ścianę, albo kogoś zabić. Ze szczęścia. Bo tak właśnie kojarzyło mu się szczęście. Ale widząc tępe, pełne pretensji za zabranie pilota spojrzenia, nie zrobił nic. Postanowił poczekać. Nie mówić nic. Ukarać ich opóźnieniem w tej radosnej nowinie. Jego mama nie podejrzewała nic.

– Co ci jest synku? Jesteś taki czerwony na twarzy. Masz może gorączkę? Dobrze się czujesz? To może być grypa — teraz wszyscy mają grypę.

Arek zacisnął zęby z wkurwienia.

– Tak, źle się czuję.

Ojciec też musiał, jak zwykle, powiedzieć swoje:

– A może wygrałeś w totka i nie chcesz się przyznać?

Wszyscy zachichotali. Wszyscy wiedzieli, że to niemożliwe, że siedzą tak tutaj co sobota, bo ta rodzina jest skazana na takie życie i nikt nigdy z nich nic nie wygra, nie dostanie spadku i nie wyrwie się sprzed telewizora.

– Tak, pewnie, tato.

Arek pokręcił głową z politowaniem i wyszedł do toalety. Chciało mu się sikać. Podniósł klapę i drżącymi rękami skierował strumień moczu do klozetu. Było mu słabo ze szczęścia i podniecenia. Musiał przemyśleć tyle rzeczy, a nie mógł robić nic więcej, poza powtarzaniem w myślach słowa: „wygrałem”. Kiedy skończył płynąć mocz, Arek zaczął w myślach przeliczać pieniądze, na wszystko to, co można by było za nie kupić. Czternaście milionów złotych. Za takie pieniądze można kupić 200 nowych BMW średniej klasy. Można kupić 20 domków za miastem, każdy z własnym basenem. To było około 9000 wizyt u prostytutek, po 150 złotych każda. Zamarł z ręką na fiucie uzmysłowiwszy sobie swoje ogromne możliwości i czekające go długie noce wypełnione alkoholem i setkami dziwek, jakie będzie mógł wypierdolić jedna, po drugiej. Zaczął się onanizować. Nie myślał nawet o tym, co konkretnie zrobi i co kupi. Myślał o wszystkim naraz, o bogactwie, o wyzwoleniu. Szczęście całą swą siłą nagle uderzyło go i Arek wytrysnął. Było mu słabo. Urwał kawałek papieru toaletowego i starł nim smugi spermy z deski klozetowej. Gasząc światło w toalecie postanowił nie mówić nic nikomu. Nie był głupi i mimo, że był bogaty dopiero od kilku minut, dobrze wiedział, że nawet największe pieniądze kiedyś się kończą i nawet największa suma po jakimś czasie okaże się być za mała. A dobrze też wiedział, że jeśli komukolwiek powie o wygranej, po prostu będzie musiał się podzielić, zwłaszcza ze swoją rodziną. A na widok rodziny chciało mu się rzygać, więc obiecał sobie nic im nie mówić. Uspokojony swoją decyzją pożegnał wszystkich siedzących przed telewizorem i poszedł do swojego obskurnego pokoiku pełnego przestarzałego sprzętu hi-fi, z pożółkłą farbą na ścianach i firankami uszytymi przez jego własną babcię. Zasnął.

Nad ranem oddał się znowu tępemu przeliczaniu, co można zrobić z 14 milionami. Męczyła go możliwość, że od wygranej musi zapłacić podatek. To burzyło wszystkie obliczenia. Nie był tego pewien i nie mógł prawidłowo przeprowadzić obliczeń. Gdyby był pewien w którąkolwiek stronę, szybko by się z tą myślą oswoił i nie wracał ciągle w myślach do tej sprawy. Był pewien tylko jednego: że nie musi już nigdy pracować i że czeka go w życiu wiele radości. Nie wiedział tylko jeszcze jak wiele radości, nie wiedział bowiem, czy zapłaci podatek, czy nie. Tego dnia — a był to poniedziałek — poszedł jak zwykle do pracy. Jak zwykle w pracy siedział 9 godzin przed komputerem i wpisał do niego kilkanaście tysięcy cyfr, robiąc przy tym mnóstwo błędów, bo każda cyfra przypominała mu o wygranej i o cenie czegoś, co chciał kupić. Nie mógł się skupić i nie chciał rozmawiać z nikim. Przyszedł do pracy tylko dlatego, że nie był jeszcze pewien tak do końca, czy wygrał. Siedział, wpisywał cyfry do komputera i liczył. Przypominał sobie jak wtedy, kiedy był dzieckiem, swoje oszczędności przeliczał na to, co akurat było jego obsesją. Na woreczki oranżady. Na serki topione. Na dyskietki komputerowe. W końcu doszedł kiedyś do przeliczania na butelki alkoholu. Teraz przeliczał już na wizyty w burdelu. Wszystkie inne jego pasje prysły, w jego głowie zostały tylko kurwy, ciepłe kraje, hotele i samochody. Znalazł porządek na świecie, porządek w swojej głowie. Spodobała mu się ta idea: płaci i dostaje to, co chce. Zrozumiał kapitalizm i pokochał go. Odkrył całą jego sprawiedliwość i wspaniałość. Teraz, kiedy odniósł sukces, wreszcie mógł zająć się tym, co chciał robić od zawsze i wierzył, że zrobi to najlepiej na świecie — to jest pieprzyć Polki, Rosjanki, Bułgarki, Ukrainki, Białorusinki, Litwinki i kobiety z wszystkich innych krajów, jakie mu się nawiną. Rozmyślając nad tym doszedł do wniosku, że w ten sposób pozna cały świat. Na początek Europa Wschodnia, potem reszta świata: czarne, Azjatki i latynoski, arabki, dziwki z Karaibów. Żeby mieć pełny obraz świata. Zawsze tak działał: porządnie i systematycznie. Tak samo grał w totolotka. Najpierw postawił sobie cel — wygrać w ciągu dziesięciu lat tyle, by nie musieć nigdy więcej pracować. Potem uszczegółowił cel, obliczając go na około 2 miliony złotych. Następnie określił drogę do osiągnięcia celu — a wiedział, że jest w praktyce tylko jedna — gry losowe. Potem stworzył harmonogram wysyłania we wtorki kuponów na dwa kolejne losowania w tygodniu: środowe i sobotnie. Jeden zestaw cyfr zawsze ten sam i pięć na chybił-trafił. Czekał zaledwie kilka lat. Zrealizował swój cel i duma rozsadzała go od środka. Z zaciętym wyrazem twarzy wstukiwał w komputer coraz to nowe serie absurdalnie ułożonych cyfr, wzajemnie się wykluczających. Z godziny na godzinę, oswajając się z myślą o swoim bogactwie, zyskiwał pewność, że nie musi już pracować. Dotrwał z nieszczęśliwym wyrazem twarzy do końca dnia, by potem, zasypiając, już pod osłoną ciemności, dać się zalać rzece szczęścia.

2005-03-05   Młodzi pisarze polscy

Dorota Masłowska wydała książkę. Już drugą: „Paw królowej”. Co za syf. Taki syf, że aż nie czytałem. Tej pierwszej też nie. Też syf. Cała współczesna literatura polska to syf. Młodzi pisarze polscy to najgorsze szumowiny. Widziałem ich. Widziałem ich na imprezie, gdzie byli oni wszyscy. Wszyscy — ze wszystkich stron Polski. Młodzi pisarze polscy. Mały lokal w piwnicy na Krakowskim Przedmieściu. Na tym Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Wiem, że nie kojarzycie tego miejsca — i nic dziwnego — jest tajne. Przechodziłem tamtędy i kiedy się schyliłem zawiązać buta, zobaczyłem przez małe okienko, jak siedzą w piwnicy. Luksusowej, przerobionej na ekskluzywny lokal dla pisarzy. Złote klamki, aksamit na fotelach, a na ścianach tapety przeplatane srebrnymi nitkami. Na stołach najlepsze alkohole — za 1000 zł jedna butelka. Kelnerzy we frakach. Świniaki z jabłkami w ryjach na stołach. Widziałem to; wszystko było widać przez małe okienko. Oni wszyscy tam byli, siedzieli w tej sekretnej knajpie, pili najdroższe alkohole, o jakich nie macie pojęcia i śmiali się z tych, którzy czytają ich książki. Z was się śmiali! Najbardziej Masłowska. Mówiła, że to najśmieszniejsza rzecz świata, że ktoś w ogóle kupił tą jej pierwszą książkę „Wojna Polsko-Ruska”, bo ona to sama nawet nie przeczytała tego, co napisała, takie to było beznadziejne. Że napisała to na kacu pewnego poranka i zupełnie przypadkiem przesłała wydawcy, kiedy znowu była na bani. I śmiała się ze wszystkich, którzy to czytali. Za pieniądze, jakie za tą książkę dostała, postawiła sobie nowy dom i pojechała na Arubę z całą rodziną na dwa miesiące. Ale, jak powiedziała „Szybko się, kurwa, skończyły pieniądze i trzeba było wracać, to w samolocie, jak wracałam, napisałam drugą książkę — będzie na następnych kilka lat trochę szmalu”. A obok siedział Witkowski, potakiwał jej i razem się śmiali z gustu ludzi w tym „zaściankowym kraju”. Okropnie przy tym oboje przeklinali.

Musicie wiedzieć, że Witkowski też jest młodym polskim pisarzem, ale przede wszystkim jest gejem. I jego książka jest o gejach. Wiecie, co robią geje? Wsadzają sobie jeden drugiemu członki w odbyty. I o tym jest cała książka. Obrzydliwe. Niemniej rządzi tą książką jakaś literacka logika, a Masłowska nie umie sklecić nawet jednego poprawnego gramatycznie zdania. Same błędy językowe i zgubione, nigdy nie odnalezione wątki. Co to za pisarz, który pisze jak prostak? To upadek literatury polskiej. Słowacki w grobie się przewraca. Był tam jeszcze Tome-czek Piątek. Co robił na tak wystawnym przyjęciu pan Piątek? Otóż pan Piątek leżał na kanapie ze strzykawką w żyle. Całą imprezę. Nie szło się z nim dogadać. Z czym była ta strzykawka? Podpowiem, że jego pierwsza książka nazywa się „Heroina”. Jak ktoś wiecznie naćpany może pisać książki? Okazuje się, że może, o ile pisze o ćpaniu. To jest autokanibalizm: opisywanie swojego własnego upadku, by na nim zarobić, a za uzyskane pieniądze jeszcze go przyśpieszyć. Potworność. Byli tam jeszcze inni pisarze, na przykład ten facet, co napisał „Gnój”. No, ale co można powiedzieć o „Gnoju”? O poziomie „Gnoju” najlepiej opowiada sam tytuł. Babranie się w problemach marginesu społecznego i żerowanie na nim. Zbijanie pieniędzy na krzywdzie ludzkiej! Nie wspominam nazwiska autora, bo po pierwsze jest bardzo trudne do zapamiętania, a po drugie zdaje się jest żydem. Więc chyba nawet nie powinien być na przyjęciu Młodych pisarzy polskich, tylko młodych pisarzy żydowskich, no ale tym młodym ludziom było chyba po prostu wszystko jedno. Był tam jeszcze Paweł Shuty. Na imprezie pił najwięcej. Robol — wszystko wiadomo. Jak się macha łopatą cały dzień, to potem trzeba odreagować. Zresztą koleś ten jest z Nowej Huty. Nazywamy ich w Krakowie gumiakami, bo nawet jak idą pić, to w gumiakach. Sami robole. A Paweł pił straszliwie. Łoił wódę bez przepitki całą noc, a na koniec rozbił żyrandol. Fajny chłopak, jak będę chciał skuć ścianę, to go zatrudnię, ale do pisania książek się koleś nie nadaje.

Najgorsza z nich wszystkich jest Masłowska. Kompromitacja. Nie czytałem i nie będę czytał. Trzeba tylko przyznać, że całkiem ładna z niej babka. No, ale nic to Polsce nie pomoże, bo ona, zdaje się, zaszła w ciążę nie z pisarzem. Nie dziwię się jej, ale jednak szkoda genów. Piątek nie będzie miał dzieci, bo dalej tam leży ze strzykawką w żyle. Nawet nie wie, że na jakiejś imprezie jest i że wypadałoby coś przelecieć. Witkowski jest gejem i mógłby mieć dzieci najwyżej z Piątkiem. No, ale Piątek tam dalej leży ze strzykawką, więc dzieci mieć nie będzie. I chuj. Koło się zamyka. Masłowska musiałaby mieć w takim razie dzieci z tym kolesiem, co napisał „Gnój”. Niby, co to za dzieci mogą się urodzić z takiego obustronnego mezaliansu, dwóch dziwadeł, ale może jednak, jak się tak skumuluje geny ludzi, którzy cokolwiek potrafią, to za wiele, wiele lat urodzi się taki nowy, mały Słowacki. I napisze drugiego „Beniowskiego”. Shutego wykluczam z puli rozrodczej od razu. Kobiety nie lubią spać z facetami w skarpetkach, a co dopiero w gumiakach. Geny się już nigdy nie skumulują, Polska pozostanie bez ani jednego porządnego pisarza. Widziałem przez okienko i opowiadam wam, jak na spowiedzi. Tak wyglądają młodzi pisarze polscy i nie ma dla nas żadnej nadziei.

Chyba to ja będę musiał wypełnić tę lukę. Nie chcę, ale nie mam wyjścia. Napiszę książkę o takim jednym. Chłopak wygrał w totka. Nie sądzę, żeby książka odniosła jakiś wielki sukces, ale niech to będzie piękny kawałek literatury i piękny kawałek Polski na papierze. Opowieść o szczęściu, godności, wolności i takich tam pierdołach. Najlepsze jest to, że nie muszę nic wymyślać. Wszystko jest prawdą. Nikt by tego nie wymyślił, nawet gdyby chciał. Nawet ja sam bym nie wymyślił tych wszystkich szczególików, jakie widziałem na własne oczy i o jakich mi opowiadano. Prawda. Sama prawda. Poza tym, ludzie chcą czytać o bogatych ludziach, którzy wcześniej byli biedni. I to właśnie, do chuja, właśnie dlatego jest to książka dla was! Arek wygrał w totka i stał się bogaty jak sam skurwysyn. Był w Stanach, nigdy już nie pracował i ogólnie zmieniło się wszystko w jego życiu: drogie samochody, egzotyczne wakacje, dupeczki na telefon, najlepsza wóda. To jak telenowela. Bohater, jakiego można pokochać — jeden z was. Żadne tam sranie w banie, jak u Masłowskiej. Sama prawda, dowcip, poczucie humoru, pieniądze, seks, przemoc i wyższe sfery. Przynajmniej takie mam plany. Piszę, jakie mam plany, bo to zawsze jedna strona więcej — prawda? No i będą dygresje. I krótkie rozdziały — jak u Dona Browna. Nie czytałem tego jego gówna — „Kod Leonarda”, ale podobno czytali to wszyscy w tym kraju. Czytali, bo tam były krótkie rozdziały, a jak ktoś czyta tak, że ledwo literki, kurwa, składa, to nic dziwnego, że lubi najbardziej książki, które mają rozdziały po dwie strony.

Może moja książka odniesie sukces, bo wszelkie formalne przesłanki, żeby odnieść sukces, spełnia. Muszę tylko jeszcze jakiś skandal wywołać. Tak! Napiszę tu, w tym rozdziale, że byłem na imprezie w jakimś tajnym miejscu w Warszawie i Masłowska dawała się macać Witkowskiemu. Kolorowe pisma to podchwycą, skandal ogarnie Polskę. Przekrój pół numeru temu poświęci. Potem oboje pozwą mnie do sądu, przegram proces, strażnicy stłuką mnie w pudle, a ja będę sławny. Potem, jak już wyjdę, zgłoszę sprawę do sądu, do Sztrasburga i w imię obrony wolności słowa wygram miliardowe odszkodowanie za straty moralne. I tak się odgryzę na tych wszystkich marnych pisarzynach. Umrę i zmartwychwstanę! Wy, nędzne gryzipiórki, nie umiecie pisać. W ogóle! Chcecie wiedzieć jak się pisze? To poczytajcie! „Zbrodnię i karę”, albo „Wojnę i Pokój”. Czytać. Siedzieć i czytać. Takie cegły, że wam w gardle staną, ale może się czegoś w końcu nauczycie. Myślicie, że to takie proste: fiku-miku i już, ale to się trzeba naprawdę solidnie napracować, żeby być pisarzem. Ci wszyscy klasyczni pisarze pisali po 1000 — 2000 stron na każdą książkę. A tu, co? Masłowska wydusiła z siebie 120 stron i już uważa się za wielką pisarkę. A tak naprawdę, to miała zero wysiłku przy pisaniu. Masz poczuć to w bolącej ręce, a nie pisać 120 stron na 2 lata! Ja tyle dziennie wypisuję w Internecie do lasek, że też by pewnie było na 120 stron, ale nie wydaję książki z tego tytułu! Masz to poczuć w bolącej ręce, w bolących plecach, w bolącej macicy. Powstanie książki, to jak narodziny dziecka. Musi boleć! Jeśli nie boli, to nie był poród, tylko aborcja na wczasach!

Dobra — koniec dygresji. Nie mogę przekraczać kilku stron w rozdziale, bo analfabeci przestaną czytać. Nie będą w stanie tak długo składać literek — zatną się i koniec. Książka im wypadnie ze spoconych ze zmęczenia z łapsk i zasną wykończeni. Więc teraz się cofam na początek rozdziału i dopiszę o tym skandalu, jaki widziałem na własne oczy. Witkowski macał tylną, dolną część ciała Masłowskiej na urodzinach u Tomasza Camela — gwiazdy Telewizji Polskiej. A potem będzie dygresja. I tak w kółko!

2005-04-29   Ten dzień

Umarł papież. Ten, którego wszyscy