Spoko! To tylko rodzinka - Augustyn Szczawiński - ebook

Spoko! To tylko rodzinka ebook

Augustyn Szczawiński

5,0

Opis

Jesteśmy w trudnej sytuacji finansowej. Tacie uciekły dżdżownice kalifornijskie, na które babcia Sabina pożyczyła tysiąc dolarów, i spłacamy nową pralkę, tysiąc ob­rotów na sekundę czy coś takiego, w każdym razie bar­dzo dużo. Mama jest nauczycielką a tata ratownikiem w pogotowiu. Jeździ karetką z panem Zenkiem, równym gościem, który ma żonę Andżelikę i działkę.

Raz o mało nie znaleźliśmy się w bardzo dobrej sytu­acji materialnej, bo tata trafił szóstkę, ale zgubił kupony.

— Pamiętam wszystkie liczby: siedemnaście, bo byłem siedemnasty w klasie, trzydzieści dwa — numer mieszkania, dwanaście — wiek Szymka, trzydzieści osiem — mój wiek...

Gdy tata wreszcie znalazł kupony, okazało się, że istot­nie trafił szóstkę, ale w dwóch zakładach. Był strasznie zmartwiony i zamknął się w łazience. Wtedy mama wyjęła pudło z luksusowymi czekoladkami w kształcie owo­ców morza, które babcia Sabina przywiozła z Londynu na specjalną okazję.

— Uczcimy twoją niewygraną, staruniu – powiedziała mama przez drzwi łazienki.

— Niewygraną uczcimy? – zdziwiłem się.

— Ja czuję, że to jest zapowiedź jakiejś wielkiej, fajnej niespodzianki! No, wyjdź już stamtąd.

— Paradoksalnie, prawda? — powiedziałem, bo właśnie na polaku mieliśmy o paradoksie.

Ciekawe, jaka to niespodzianka i kiedy się zdarzy! Może mały, biały domek na wsi, o którym marzy mój tata, albo porządny komp dla mnie z internetem, którego nie mogę się doprosić...

*

Mama Szymka ma rację. Zwariowaną rodzinkę Wesołowskich czeka wiele fajnych niespodzianek i przygód. I to właśnie o nich przeczytacie w tej sympatycznej książeczce. Zaprzyjaźnicie się w niej z trzynastoletnim Szymkiem, poznacie jego tatę, Augustyna i mamę – nauczycielkę oraz twardo stąpającą po ziemi babcię z groźną miną sowy.

Barwny język, zaskakujące zwroty akcji, sympatyczne, wyraziste postaci, świetne ilustracje, dużo śmiesznych sytuacji i trochę wzruszeń sprawiają, że Spoko! To tylko rodzinka jest prawdziwą literaturą familijną, wciągającą zarówno młodszych, jak i starszych czytelników.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 249

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redakcja:

Zespół „Kefas”

Korekta:

Zespół „Kefas”

Skład i łamanie, projekt okładki:

Studio KARANDASZ

Ilustracja na okładce:

Renata Krześniak

Copyright © 2011 by Wydawnictwo KEFAS

All rights to the Polish edition reserved

Wszelkie prawa do wydania polskiego zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

W sprawie zezwoleń należy zwracać się do

Wydawnictwo KEFAS

02-792 Warszawa 78, skr.poczt. 41

e-mail:[email protected]

Redakcja: fax (22) 648 63 82, tel. (22) 648 54 50,

Dział handlowy: fax (22) 648 03 79, tel. (22) 648 03 78,

e-mail:[email protected]

www.kefas.biz

ISBN 978-83-62715-09-1

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Awaria telewizora

Jesteśmy w trudnej sytuacji finansowej. Tacie uciekły dżdżownice kalifornijskie, na które babcia Sabina pożyczyła tysiąc dolarów, i spłacamy nową pralkę, tysiąc obrotów na sekundę czy coś takiego, w każdym razie bardzo dużo. Mama jest nauczycielką a tata ratownikiem w pogotowiu. Jeździ karetką z panem Zenkiem, równym gościem, który ma żonę Andżelikę i działkę.

Raz o mało nie znaleźliśmy się w bardzo dobrej sytuacji materialnej, bo tata trafił szóstkę, ale zgubił kupony.

— Pamiętam wszystkie liczby: siedemnaście, bo byłem siedemnasty w klasie, trzydzieści dwa — numer mieszkania, dwanaście — wiek Szymka, trzydzieści osiem — mój wiek…

Gdy tata wreszcie znalazł kupony, okazało się, że istotnie trafił szóstkę, ale w dwóch zakładach. Był strasznie zmartwiony i zamknął się w łazience. Wtedy mama wyjęła pudło z luksusowymi czekoladkami w kształcie owoców morza, które babcia Sabina przywiozła z Londynu na specjalną okazję.

— Uczcimy twoją niewygraną, staruniu — powiedziała mama przez drzwi łazienki.

— Niewygraną uczcimy? — zdziwiłem się.

— Ja czuję, że to jest zapowiedź jakiejś wielkiej, fajnej niespodzianki! No, wyjdź już stamtąd.

— Paradoksalnie, prawda? — powiedziałem, bo właśnie na polaku mieliśmy o paradoksie.

Ciekawe, jaka to niespodzianka i kiedy się zdarzy! Może mały, biały domek na wsi, o którym marzy mój tata, albo porządny komp dla mnie z internetem, którego nie mogę się doprosić. Szkoda, że nasza sąsiadka, pani Roma, nie może nam postawić tarota ani nawet kabały, bo jesteśmy porządną rodziną katolicką.

Kiedyś przyszedł do niej mój kumpel Matti, który ma dużo forsy, żeby mu powróżyła. Pani Roma powiedziała, że musi mieć zgodę od rodziców. Więc Matti poszedł do Adeka z piątej de, który jest nadpobudliwy i okropnie bazgroli. Adek napisał: „Zgadzam sie na pofrurzenie. Ojciec Jan Ogonek”. Matti jest sprytny, więc dostawił jeszcze pieczątkę ojca „Mięso i przetwory, Spółka jawna rodzinna Ogonek i syn”.

Ale pani Roma jest prawdziwą wróżką. Spojrzała na kartkę, dostała jasnowidzenia i powiedziała:

— Nie ze mną te numery, Matti!

Matti zaśmiał się jak osioł, zawołał „Prima aprilis!”, i uciekł z mieszkania pani Romy, bo przestraszył się, że pani Roma rzuci na niego klątwę rodową.

Wczoraj też był prima aprilis, ale nikt się nie śmiał. Było okropnie: mój ojciec wystąpił w radiu! Poważnie, wcale nie żartuję!

A wszystko zaczęło się od tego, że wylał do zlewu kawę z fusami. Tacie nie wolno wylewać fusów do zlewu oraz siadać na wysokim stołku mamy. Stołek jest specjalny; tylko mama może na nim siedzieć w kuchni i gotować, bo wtedy nie bolą ją żylaki.

Gdy jest zła, chodzi cicho w swoich papuciach. I zawsze kogoś na czymś przyłapie. Kogoś, to znaczy mnie albo tatę. Najpierw przyłapała tatę.

— Tyś chyba oszalał! — powiedziała, zobaczywszy tatę wylewającego fusy do zlewu.

— Woda nasza niedobra. Chlor świństwo jest — odpowiedział jakby trochę nieprzytomnie.

— Jak zatkasz zlew, nie będę kręciła sprężyną! Absolutnie!

— Sama kręcisz ciągle.

— Co mówisz?! — spytała groźnie mama.

„Oho, niedobrze! Ewakuacja!”, pomyślałem i poszedłem do swojego pokoju, rozłożyłem książkę od matmy, ale z zeszłego roku, bo z obecnego zostawiłem w szatni, gdy bawiliśmy się z Mattim i innymi kumplami w walenie po głowach, aż przyleciała nasza wychowawczyni, pani Olszówka. Ona, tak jak moja mama, uczy polskiego, tylko starsze klasy i w gimnazjum.

Tata tymczasem włączył radio — zawsze włącza radio, żeby się nie kłócić z mamą. Albo wychodzi na spacer, ale bez psa, którego będziemy mieli, kiedy tata kupi domek na wsi. A to dopiero jak umrze babcia Sabina, która powiedziała: „Przenosiny na wieś? Po moim trupie!”.

Więc mama trzaskała w kuchni szklankami a tata udawał, że słucha radia „Syrena”.

— Dzień dobry, przed mikrofonem wasza ulubiona Justyna Woźniak. Oto wiadomości. Według nieoficjalnych informacji filtry miejskie trzy tysiące razy zwiększyły dawkę chloru, ale, jak donosi nasz reporter, nie zagraża to zdrowiu, a wręcz przeciwnie, przyspiesza wybielanie zębów. Dalsze wiadomości… Władze rozważają problem karania właścicieli psów. Rosnąca plaga…

— Pies w mieście! — prychnął tata. — Absolutnie… wdepnąć… poślizgnąć…

Mama ustawiła szklanki i przypomniała sobie o kawie, chociaż tata zrezygnował z kawy i zaparzył sobie herbatę energetyzującą od pani Romy, która mieszka piętro niżej i robi do taty oczy, ale mama się z tego śmieje, bo pani Roma jest gruba, pachnie kadzidełkami i ciągle się wciela, aż się na koniec rozpłynie.

— Absolutnie! Absolutnie zabroniłam wylewania fusów do zlewu! Od tego jest muszla! — Mama stuknęła łyżką w blat stołu. — Słuchasz mnie trochę?

— Słyszałem, dobrze: więcej nie wy-le-ję!

Wszystko przez to, że chociaż była sobota, nie mogliśmy sobie pojechać za miasto, bo w naszym polonezie znów siadły łożyska, ale w tylnych kołach, a potem popsuł się telewizor. Mama była niezadowolona, gdyż bardzo chciała obejrzeć film przyrodniczy „Szczęki morza”, a tata debatę o sytuacji w pogotowiu. Trochę się spierali, na który włączyć program, ale tata szybko ustąpił mamie. Gdy mama zobaczyła, że telewizor nie gra, była zła na tatę, że jej ustąpił. Pan Zenek mówi, że „za kobietą nie nadążysz”.

Tymczasem w radiu „Syrena” podali nową sensację: kranówa nie nadaje się do picia! W Wodociągu Wschodnim wykryto bakterie coli, wodę trzeba gotować dwa razy po pół godziny, a potem wylać do klozetu. Władze obiecały, że po południu na dzielnice wyjadą saturatory z wodą gazowaną; tata ucieszył się, bo kiedyś na każdym rogu sprzedawano wodę z syfonów na kołach — wszyscy pili z jednej szklanki, jak słowo honoru!

— „Na dzielnice”! — prychnęła mama, która uczy polaka w szkole podstawowej.

— No proszę bardzo! Na wsi nie byłoby takich historii z wodą! — zawołał tata, który marzy, żebyśmy przeprowadzili się na wieś i żeby było nam ciężko.

— Marzyciel! — prychnęła mama.

Tata wyjrzał przez okno.

— O cholllercia!

— Co tam? — burknęła mama, która nie chciała z tatą rozmawiać, tylko się kłócić, ale była ciekawa, dlaczego tata zawołał „o cholllercia!”.

— Pocałowały się.

— Jak to?

— Dwa wozy czołowo… pocałowały się normalnie.

— „Pocałowały”! Skąd wytrzasnąłeś to określenie? — oburzyła się mama, a to pan Zenek, który jeździ z tatą karetką, tak mówi na małą stłuczkę czołową.

— Słuchajcie! — zawołałem, bo mama zaczęła długą, koszmarnie nudną awanturę. — Słuchajcie! W radiu mówią, że w mieście zagęszcza się smog! I żeby ludzie przeszli na wyższe piętra albo żeby założyli maski gazowe.

— Zrób głośniej, synu! Może… terroryści? — tata zawołał zadowolony; ja też wolałem terrorystów niż wkurzoną mamę.

— Przestańcie! — bez przekonania powiedziała mama.

Zrobiłem głośniej.

Spikerka powtórzyła komunikat o smogu.

— Muszę zadzwonić! — zawołał tata i wyszedł do przedpokoju. U nas telefon stoi pod lustrem na szafce z butami. Babcia Sabina mówi, że jak u dzikusów.

Mama zabrała się za zmywanie, bo to ją uspokaja. I wtedy usłyszeliśmy w radiu głos taty, choć jeszcze przed chwilą stał pod oknem, między stołem a lodówką.

— Halllou? — powiedziała spikerka do taty niskim głosem. — Ja mam na imię Justyna, a ty?

— Augustyn — tata powiedział ponuro.

— A jak na ciebie mówią w domu?

— „Augustynie” — odpowiedział tata.

— Skąd dzwonisz, Augustynie? — zaświergotała Justyna spikerka.

— Z przedpokoju! — warknął tata.

— Ha, ha, ha! — zaśmiała się. — A więc, Auguście, masz piętnaście sekund.

— Życia?! — spytał tata. — Co z tym smogiem? Proszę o bliższe dane, jestem ratownikiem medycznym…

— Czas… Start! — zawołała spikerka.

— Zaraz, pani Justyno, o co w ogóle chodzi? Jaki start? — tata był zdezorientowany.

Mama westchnęła:

— Dam głowę, że Puciakowa słucha teraz, jak twój ojciec wygłupia się w radiu.

(Puciakowa to dyrektorka w szkole mamy.)

— Jesteś, Augustynku, na antenie radia „Syrena”. — Spikerka zaczęła cierpliwie wyjaśniać. — Bierzesz udział w konkursie „Jaki to dźwięk?”. Podaj jakiś dźwięk, który kojarzy ci się z naszą rozgłośnią „Syrena”, przypominam, że ziewanie już było, i to nie jest prawidłowa odpowiedź… Augustyn, zaczynamy odliczanie, three, two, zero, start!

Zobaczyłem, że tata zbiera się w sobie, zupełnie jak Małysz przed skokiem. Zrozumiałem, że zaraz stanie się coś strasznego, nie wiedziałem, co zrobić, bo nie mogłem złapać taty za marynarkę i pociągnąć, jak kiedyś, gdy nie zauważył tramwaju.

— No co tam Houston, jakiś problem? — zażartowała Justyna.

— A i proszę bardzo! — powiedział tata dziwnym tonem, a mama dostała czerwonych plam na twarzy. Wiedzieliśmy, że za chwilę coś się stanie. I rzeczywiście: tata nagle rozdarł się do słuchawki, modulując głos, jak karetka reanimacyjna: — Aaaaaa, aaaaa, aaaaaaa, aaaaaaaa, aaaaaaa!!!

Mama chciała zemdleć; ja nie wiedziałem, jak się w poniedziałek pokażę chłopakom w klasie, gdy Justyna spikerka wybuchła entuzjazmem:

— Tak, tak!, Auguściu!!! Wystarczy! Wygrałeś główną nagrodę! Chodziło właśnie o dźwięk syreny! Czy możesz coś więcej opowiedzieć naszym słuchaczom o sobie?

Na szczęście tacie zaschło w gardle i nie mógł już nic powiedzieć.

No i mamy nowy telewizor plazmowy, który tata wygrał w radiu „Syrena”. Aha, musiał od pana Zenka po cichu pożyczyć stówkę na podatek od nagrody. Ekran jest tak wielki, że gdy oglądamy tenisa, musimy kręcić głowami od ściany do ściany.

Ale najważniejsze, że w domu jest spokój nawet w deszczowe soboty; patrzymy sobie, rozmawiamy… Tata przekrzykuje polityków i ogląda horrory; mama narzeka, że telewizja ogłupia, kradnie czas i że tylko filmy przyrodnicze coś dają człowiekowi. A jak ja chcę sobie coś obejrzeć, pyta, czy odrobiłem matmę. I tak dalej.

Jeśli chodzi o ten smog, to był tylko radiowy żart. Nic wielkiego. I tylko radio „Syrena” będzie miało proces, bo u taty w szpitalu zaczęli chorych przenosić na wyższe piętra. Tata śmiał się ze swojego dyrektora, bo każdy głupi od razu się zorientował, że to radiowy dowcip z tym zagrożeniem smogiem. Przecież pierwszy kwietnia to pierwszy kwietnia.

Aha, pani Puciakowa, dyrektorka mamy, wcale nie słyszała radiowego popisu taty. Dopiero następnego dnia pani Olszówka, której zięć pracuje w rozgłośni „Syrena”, przyniosła pani Puciakowej nagranie. Pani Puciakowa na dużej przerwie zawołała wszystkich nauczycieli do pokoju nauczycielskiego, żeby przypomnieć o radzie pedagogicznej, a potem pani Olszówka odtworzyła zwycięską odpowiedź taty. Ja zaś dostałem anginy i jak wróciłem po dwóch tygodniach do budy, chłopaki już nic nie mówili o występie mojego taty w radiu.

Trochę szkoda, prawdę mówiąc, byłem z niego dumny.

Wymiar sprawiedliwości

Dziś po południu przyjechała do nas babcia Sabina, mama mamy. Babcia Sabina mówi na tatę „Gustawie”, chociaż tata ma na imię Augustyn. Babcia mieszka na wsi i jest bardzo bogata, bo ma hurtownię kartofli i czegoś tam.

Gdy wróciłem ze szkoły, właśnie narzekała na niezaradność taty. Babcia twierdzi, że tacie się po prostu nie chce „generować dodatkowych dochodów”.

— Mameńka, Gustaw pracuje nad siły, próbował z tymi dżdżownicami, no nie wyszło… pralkę mi kupił…

— Mniej modłów, więcej aktywności! — odpowiedziała babcia, która kiedyś przyłapała tatę na odmawianiu koronki. — I jak mówisz? Pralkę ci kupił? Pod choinkę!?

Babcia przestała mówić, gdy zrobiło się ciemno i tata wrócił z pracy, bo dyrektor pogotowia nie pozwolił mu pracować drugą dobę pod rząd.

— Każdy ma jakąś teściową! — powiedział i kazał tacie iść do domu. Tata pracuje w pogotowiu, ale nie jest lekarzem, tylko ratownikiem, bo ja się urodziłem i tata nie mógł skończyć medycyny a mama musiała przejść na studia zaoczne i nie zrobiła kariery. „Krystyna ma ogromne, niewykorzystane zdolności literackie!”, mówiła babcia Sabina do taty i robiła sowę. Sowa to taka specjalna mina babci, trochę groźna, a trochę zdziwiona. Ale bardziej groźna.

— Zrobię kolację na gorąco. Gustawie, idźcie z Szymkiem po żeberka. Chude, ze trzy czwarte kilo — powiedziała i dodała: — Szymuś cały dzień przesiaduje w domu! Jest blady jak świeże wapno!

Babcia najlepiej umie gotować żeberka z cebulką. I wychodzi tanio, zwłaszcza że znajdujemy się w trudnej sytuacji materialnej, a tata jest babci winien pięć tysięcy, albo tysiąc, w każdym razie dolarów, bo jak byłem mały, tacie nie wyszedł biznes z hodowlą dżdżownic kalifornijskich, które wydrążyły tunele i zbiegły.

Gdy wyszliśmy przed blok, okazało się, że jest ciemno i siąpi. Na ławce siedział pan Maniek; spływały po nim strugi deszczu. Tata popatrzył na niego, jakby chciał się przysiąść, ale powiedział:

— No dobra, synu, idziemy!

Wyobraziłem sobie, że jesteśmy traperami, którzy wyszli zdobyć mięso.

Minęliśmy kolorową, podświetloną tablicę. Patrzyła z niej twarz kobiety ze śliwą pod okiem. Podpisano: „Bo zupa była za słona”. Oznaczało to, że ta pani dostała od kogoś pod oko za karę, że przesoliła zupę. Pan Damazy, najlepszy przyjaciel taty, zauważył:

— Chytrze wymyślone! Bo gdyby napisano „bo przesoliła zupę”, to normalny człowiek pomyślałby: „No cóż, nie dostała bez zdania racji”.

Ale pan Damazy jest psychicznie chory. Babcia Sabina już dawno to odkryła, lecz przy mnie nie wolno o tym mówić, bo mogę coś palnąć.

W sklepie mięsnym „Ogonek” tata zauważył, że ekspedientka wystukała na elektronicznej wadze cenę schabu z kością, choć kupowaliśmy żeberka. Tata, zdenerwowany rozmową z babcią Sabiną, ochrzanił sprzedawczynię. Jak słowo daję!

— Za komuny byłyście królewnami na kartki. Teraz trzeba pracować i nie liczyć, że ktoś znajdzie pantofelek!

Nie wiem dokładnie, o co tacie chodziło z tym pantofelkiem. W każdym razie zrobiło mi się głupio, bo ta „królewna” jest ciotką Mattiego, mojego kumpla z klasy.

— To jest spółdzielcza placówka! Eksperyment z kapitalizmem się już skończył, mój panie! — zawołała, zabrała mięcho z wagi, rzuciła do chłodni, wzięła się pod biodra i zastrajkowała.

— Przy tym panu nie będę obsługiwała! Mogę sobie z nerwów palec uciąć!

— Niech się pani oflaguje! — doradził tata. Ostry gość z niego czasem.

Gdy wyszliśmy, tata natychmiast zrozumiał swój błąd. Za dwadzieścia minut zamykają sklepy! W całodobowych delikatesach osiedlowych była tylko wędlina paczkowana. Podjechać też nie było za bardzo jak: nasz polonez stał pod blokiem bez koła, bo jutro pan Zenek wymieni łożysko. Tata popatrzył na nasze okna, za którymi babcia przyrumieniała pewnie już na patelni cebulkę.

Wróciliśmy do „Ogonka”.

— Chcieliśmy przeprosić… — powiedział tata do naburmuszonej ciotki Mattiego.

— No właśnie — odpowiedziała. — Trzeba podnosić konsekwencje…

— Ponosić — odpowiedział tata, chociaż to mama jest nauczycielką polskiego i często nas poprawia.

— Najsampierw podnosić — odpowiedziała, parę razy zerknęła na tatę, jakby bawiła się z nim w „raz dwa trzy, Baba Jaga patrzy!” i znów wyjęła żeberka, ale teraz wstukała dobrą cenę.

— Pan taki nerwowy — powiedziała, zawijając żebra i uśmiechnęła się do taty. — Złość piękności szkodzi… Dwanaście złotych.

Pan Damazy mówi, że pan Zenek ma rację, gdy mówi, że za kobietą nie nadążysz. Pan Zenek w ogóle ma fajne powiedzenia, na przykład: „Mnie tam na życiu nie zależy, ja mogę żyć i sto lat”. Chociaż to akurat jest głupie.

Gdy wracaliśmy, zrobiło się zupełnie ciemno, nie paliły się lampy, bo koparka przerwała kable, tylko tablica o przesolonej zupie odbijała się w kałużach. Przed blokiem czekała babcia. Mruknęła coś o braku naszej operatywności, zabrała siatkę z żeberkami i wysłała nas po kartofle, bo zabrakło.

W warzywniaku facetka zważyła tacie kilogram ziemniaków.

— A na deser proponuję truskaweczki, świeżusieńkie, tunezyjskie mam, panie doktorze, żona będzie zadowolona — powiedziała, chociaż tata jest tylko ratownikiem medycznym.

Tata zgodził się na jedno opakowanie. Podała pudełko z kolorowym obrazkiem, plastikowym uchwytem i pięcioma truskawkami w środku, każda w osobnym zagłębieniu. Kosztowały dwanaście złotych. Tata z truskawek zrezygnował, a facetka zrobiła minę, ale nie sowę. Sowę umie robić tylko babcia Sabina.

Na dworze przestało siąpić, a zaczęło strasznie lać, aż poczułem, że po plecach leci mi woda. Pan Maniek ciągle siedział na ławce nieruchomo jak pomnik zwykłego przechodnia. Odchylił teraz głowę, wystawiając twarz na gęsty, równy deszcz.

— Patrz, tata! Pan Maniek bierze prysznic! — zaśmiałem się.

— Ubogich i bogatych należy szanować jednako — odpowiedział tata.

— Co mówisz, tata? — zdziwiłem się.

— To nie ja, święty Jan. Oznacza to, że masz tak samo traktować i pana Mańka, i swego kumpla Mattiego, któremu pieniądze wylewają się kieszeniami — powiedział tata. Nie wiem, co tatę naszło, ale faktycznie, niektórzy podlizywali się Mattiemu, jak przyjeżdżał na swoim elektrycznym skuterze do budy.

Tata podszedł do ławki i chciał pomóc wstać panu Mańkowi, ale pan Maniek powiedział, żebyśmy poszli swoją drogą, to znaczy powiedział to trochę inaczej, nasza pani dozorczyni powiedziałaby, że wysłowił się czystą polszczyzną.

Na szczęście tata nie truł więcej i weszliśmy wreszcie do naszej klatki schodowej, bo woda wpływała mi do butów. I wtedy zobaczyliśmy, że koło drzwi prowadzących do piwnicy jakiś dres tłucze rozczochraną kobietę. „Może miała pozować do nowego plakatu o przesolonej zupie?” — zastanawiał się potem pan Damazy.

Bandyta bił ją otwartymi dłońmi, to było okropne. Tak się przestraszyłem, że nie mogłem się ruszać. Myślałem, że szybko uciekniemy do windy albo z powrotem na deszcz szukać pomocy. Tata postawił siatę i zawołał do gościa „hej, hej!”, lecz tamten dalej walił rozczochraną kobietę, a ona jęczała i patrzyła na nas, co zrobimy. Fakt faktem, że o pomoc się nie prosiła i tak później zeznała na posterunku.

Wtedy tata wciągnął głęboko powietrze i powoli je wypuścił. Babcia Sabina mówi, że to najlepszy sposób na stres. Następnie oddał mi torbę z ziemniakami i… ruszył jak burza. Był wspaniały: wyciągnął jedną rękę do przodu, drugą się zamachnął, wykonał półobrót i, pośliznąwszy się na zabłoconej posadzce, runął, podcinając bandytę, który — padając na tatę — uderzył głową w kaloryfer. Z pękniętego żeberka chlusnęła rdzawa woda.

Rozczochrana zaczęła szarpać tatę i wołać do tego dresa: „Boguś, Boguś, nie umieraj!”, a potem do taty: „Coś ty bydlaku zrobił!?”

Tydzień później przyszło wezwanie do sądu grodzkiego. Babcia akurat szykowała się do wyjazdu. Byłem zadowolony, bo mogłem wrócić do swojego pokoju, który jest też pokojem gościnnym.

— Twój ojciec zachował się jak prawdziwy mężczyzna! — powiedziała babcia, chociaż na co dzień nie lubi taty.

Tata ucieszył się, że babcia go popiera, a trochę był zmartwiony: właśnie uchwalono ustawę o ochronie przestępcy, za którego wychowanie odpowiada całe społeczeństwo. Pan Damazy doradził mu, żeby szybko popełnił jakieś przestępstwo, ale cięższe niż bicie żony, i wtedy będzie bardziej chroniony niż Boguś.

— Nie martw się, Gustawie — pocieszyła tatę babcia Sabina. — Najwyżej dostaniesz grzywnę. Zapłacę!

Tata wrócił z rozprawy z dwiema informacjami. Mama poprosiła, żeby najpierw podał nam lepszą. Powiedział, że okazało się, że nie weszły jeszcze przepisy wykonawcze do ustawy o ochronie przestępcy.

Druga wiadomość była fatalna: okazało się, że Boguś Kawałek jest przyrodnim bratem „Dzikiego”, Zdzicha Kawałka. Tak, właśnie tego „Dzikiego”, i że Boguś jest chory na alkoholizm, więc nie może odpowiadać za swoje czyny. Tata zaatakował śmiertelnie chorego człowieka, bo — jak wiadomo — alkoholizm jest chorobą nieuleczalną. Tak powiedziała sędzia i popatrzyła na „Dzikiego”.

„Dziki” zabrał głos ostatni:

— Pozwany bez zdania racji skancerował poszkodowanego, za co kara musi być. Z drugiej jednak strony, nie znając sprawy, mógł przypuszczać, że dyskusja idzie na ostro. A ty, Boguś — ojciec chrzestny spojrzał na swego brata — masz mię się zaszyć, pijaku!

— Tak, tak, panie Kawałek, powinien się pan leczyć — powiedziała sędzia.

Tata nie wiedział, czy „bez zdania racji”, to znaczy „bez przedstawienia swoich argumentów”, czy też „nie posiadając żadnych argumentów”. Ale wolał nie pytać.

Skończyło się na grzywnie i pouczeniu, by tata nie wtrącał się do małżeńskich nieporozumień.

— Nie wystarczą panu własne? — dodał nasz dzielnicowy.

Zabójstwo nieumyślne

Znajdujemy się w trudnej sytuacji materialnej. Dlatego, gdy listonosz przyniósł darmowy prospekt wysyłkowej firmy ogrodniczej, mama westchnęła i położyła nierozpakowany prospekt na szafkę na buty, żebym go wyniósł razem ze śmieciami. Ale zanim wyniosłem, wrócił tata, znalazł w przedpokoju przesyłkę i przeczytał napis na okładce: „W środku Twoje BMW już grzeje silnik”.

Wszedł do kuchni, rozerwał plastikową kopertę i z obojętną miną zdrapał obrazek zębem widelca.

— Tylko nie widelcem! — zawołała mama. Ale było za późno.

„Gratulujemy” — tata zaczął czytać na głos. — „Wygrałeś rodzinnego vana BMW. Już dziś wybierz kolor”. Ja??? — zdziwił się tata, poczerwieniał, ale czytał dalej: — „Oderwij kluczyk z załącznika B. Jeśli zobaczysz słowo TAK, ta bryka jest Twoja”.

Dalej pisali, że tata jest wybranym ze stu tysięcy i że reprezentuje preferowaną grupę zawodową, że gratulują. I żeby na razie nic nie mówił rodzinie o wygranej, „sprawisz żonie wielką niespodziankę”. I znów pogratulowali.

— Skąd oni wzięli nasz adres? — zastanawiała się mama, wycierając ręce w fartuch. — No dobra, Szymul, wyrzuć śmieci, tylko nie do zsypu — powiedziała, podając mi wiadro i wyjmując z rąk taty gruby prospekt. W zeszłym tygodniu w zsypie ugrzązł na pół dnia pan Maniek i teraz jest nam głupio wyrzucać tam śmieci, chociaż mieszka wyżej, ale zawsze może się zsunąć niżej.

— Zaraz, zaraz, zaraz! Muszę to przeanalizować — zawołał tata, a w jego oczach zobaczyłem blask srebrzystozielonego BMW. Nie wiedziałem, że lubi ten kolor (nasz polonez był zielony, a jeden błotnik miał czerwony). — Przejrzę, przeczytam i wtedy się wyrzuci.

— Tylko nie czytaj w łazience! — powiedziała mama. — Ty, Szymek, też zabieraj z pralki ten cholerny „Świat komiksów”. Czy ty w ogóle potrafisz jeszcze czytać, czy tylko oglądasz obrazki? — powiedziała jak pani Olszówka, która uczy nas polaka. Mama w szkole też jest od polskiego, ale uczy tylko czwarte klasy. Dlatego zrzędzi, jak inne nauczycielki. Matti powiedział, że mi współczuje, bo w szkole mam szkołę i w domu mam szkołę. Ale mama Mattiego też jest zrzęda. Gdy się rozwodziła z jego ojcem, Matti powiedział, że musimy uciec ze swoich domów, najlepiej na działkę do jego ciotki. Ale się nie rozwiedli, bo otworzyli w nowym osiedlu kolejny sklep „Ogonek” i ktoś musiał pilnować interesu. Dlatego, gdy ksiądz Roman powiedział na religii, że pieniądze szczęścia nie dają, Matti zaśmiał się jak zdychający osioł i odpowiedział, że pieniądze to może nie, ale biznes to na pewno. I obiecał, że kupi kiedyś księdzu porządną brykę, bo nasz ksiądz jeździ tico. Wtedy ksiądz opowiedział nam o chrześcijańskim biznesie założyciela KFC. Ale Matti go nie słuchał, tylko patrzył w okno. Jak mój tata założy biznes, to też będę patrzył w okno, nawet przy pani Puciakowej, która jest dyrektorką. Jak ktoś jest bogaty, to nie musi słuchać innych.

Tata umył ręce i wyszedł z łazienki z prospektem, z którego wysypały się różne kupony zniżkowe oraz reklamowe naklejki. Patrzył na obrazki z prospektu, udając, że tak sobie je ogląda, ale uśmiechnęliśmy się z mamą, gdy w pewnym momencie potarł policzki i zaczął pochrząkiwać.

— To daj, tata, prospekt, wyrzucę!

Niepotrzebnie byłem złośliwy, bo mój tata ogólnie to fajny gość, więc powiedziałem szybko:

— Albo chodź, obejrzymy razem.

— Mam wrażenie, że to poważna instytucja — powiedział głośniej niż zwykle i nie patrząc na nas. — Zobaczcie, podają pełny adres, a nie tylko numer skrytki. Proszę bardzo! Wystarczy zamówić towaru za dwieście złotych. O! Tutaj: „zestaw gustownych podstawek”. — Podniósł wzrok na doniczki na parapecie: wszystkie miały podstawki. — Albo pułapkę na krety! Na wsi, gdy się przeprowadzimy, mogą być z nimi kłopoty. Podgryzają, robią kopce… — kontynuował, nie zauważając ironicznego uśmiechu mamy. — Dalej, strona trzydziesta: „buda dla Twojego pupila”. Słuchajcie! „Wyposażona w obrotowe drzwi, które samodzielnie pokona nawet Twoje nietresowane zwierzę.”

Bardzo chciałem mieć psa. Ale mama nie zgadzała się na żadnego zwierzaka większego od świnki morskiej. Ja nie chciałem świnki morskiej, bo w naszej klasie świnki hodują tylko dziewczyny, a Matti ma węża, któremu lekarz weterynarii usunął ząb jadowy.

— Patrz, synu, fajna buda, nie?

— Jasssne! — zawołałem. Buda kosztowała sześćset złotych, ale bez obrotowych drzwi, które kupowało się osobno, podobnie jak podstawę podłogi i listwy wzmacniające. Za to bezpłatnie dołączano certyfikat Polskiego Towarzystwa Opieki nad Psami i Kotami.

Zaczęliśmy dokładnie przeglądać katalog. Wziąłem kartkę, żeby wypisać, co powinniśmy zamówić najpierw. No i żeby wyszło przynajmniej za dwieście złotych.

— Parasol ogrodowy wykreśl — powiedział tata. — Widziałem tańszy. Ale stop! Ten ma specjalny, samozatrzaskowy zaczep. Zaczep dają gratis. Dobra, może być.

— Umyjcie ręce! — zawołała mama z kuchni.

— Zaraz! — odkrzyknąłem.

— Ja już myłem! — zawołał tata. — Niech przestygnie! Dzisiaj zjem z makaronem!

Należało jeszcze uporządkować zakupy od rzeczy niezbędnych, poprzez ważne, do przydatnych.

— Jeśli wygramy BMW, sprzedamy je, a kupimy mały domek z ogródkiem. Poznałem pośrednika, który ma setki, a może tysiące ofert, w każdym razie bardzo dużo. Siedliska, chałupy, domy… To bardzo uczciwy pośrednik, bardzo.

— A ja wezmę psa ze schroniska, kudłatego kundla, takiego miśka, co nie, tato?

— Stygnie, nalane! — zawołała mama.

Weszliśmy do kuchni. Tata już nie tylko pocierał policzki, ale tarł oczy i polerował rogiem koszuli okulary. Widać było, że w grę wchodzą coraz większe pieniądze.

— Dla ciebie z ryżem, dla Szymka z makaronem.

— Zamienisz się? — spytał mnie tata.

— Dla ciebie z ryżem — powtórzyła mama. — Przysuń talerz, dam ci jeszcze skrzydło. Uważaj, bo chlupnie.

Mama najlepiej gotuje pomidorówkę, lepiej nawet od pani Romy. Tacie nie wolno jeść z makaronem, bo jest zagrożony nadwagą. Mama nie chce, żeby tata wyglądał jak zmiennik pana Zenka, którego koledzy nazywają sierżantem Garsiją (to ten z filmu „Zorro”).

Zaczęliśmy jeść, tata pryskał zupą, bo przekrzywiał głowę w stronę folderu, gdy usłyszeliśmy pukanie „Legią”. To był oczywiście pan Zenek, kierowca karetki pogotowia, z którym tata ma dyżury, i z którym trochę się kumpluje. Pan Zenek co tydzień naprawia nam poloneza i ma fajną żonę, Andżelikę, która pisze wiersze i piosenki. Na jesieni wyjdzie płyta z jej piosenkami o miłości.

— Zje pan zupy? — spytała mama. — Bardzo dobra pomidorowa mi wyszła. Z ryżem albo z makaronem.

— No tak, sąsiad to ma wybór, a ja wciąż muszę z ryżem! — powiedział tata. — No co tam się, Zenon, urodziło? — spytał, znów siorbiąc na prospekt.

— Urodziło! — prychnęła mama, która jest polonistką.

— Żebyś zaniósł moje zwolnienie. Chory jestem, proszę pani — ściszył głos i mrugnął porozumiewawczo. — Na truskawki, co mi się na działce obrodziły. Musicie przyjechać, dziś skończę skrzynię w waszym polonezie. Z nocowaniem!

— Daj to zwolnienie. — Tata odsunął talerz i rozparł się na krześle. Ja oparłem się biodrem o blat, tak jak Matti o parapet, gdy na korytarzu rozmawia z panią dyrektor Puciakową. I uśmiecha się tak specjalnie: jakby nie wiedział, że się uśmiecha. Ja też potrafię się tak uśmiechać, przećwiczyłem przed lustrem w łazience, raz mama mnie przyłapała, jak trenowałem, ale udała, że nie widzi, że ja widzę, że ona widzi.

— Widziałeś? — Pan Zenon wyjął schowany za pasek, zwinięty prospekt wysyłkowej firmy ogrodniczej z napisem na okładce „W środku Twoje BMW już grzeje silnik”.

— Skąd to masz? — spytał tata.

— Wszyscy w naszym bloku wygrali po BMW. Nawet Maniek. Ale on ucieszy się za dwa tygodnie, jak wyjdzie z ciągu… Trzeba, proszę ja was, zamówić chłamu za dwie bańki, he, he, he, a oni za to każdemu dadzą po bryce! To są kombinatory! — zaśmiał się i podał tacie zwolnienie. — Masz, trzymaj, nie zgub… załatwiłem zastępstwo, będziesz jutro jeździł z Garsiją.

— Dajcie talerze, pozmywam od razu — powiedziała mama.

— Tak, tak, przekażę to twoje zwolnienie — powiedział tata i naburmuszył się, a pan Zenek popatrzył na niego trochę zdziwiony.

— No to co? Spotykamy się generalnie na działce?

— Tak, tak! — zawołałem, bo pan Zenek ma fajny domek ze skrzynek po winogronach. Kiedyś złapaliśmy tam jeża, który wystawiał swój spiczasty nos, ale pani Andżelika, żona pana Zenka, powiedziała, że to na pewno samiczka i na pewno jej głodne dzieci czekają na swoją mamusię i kazała nam wypuścić jeża. Albo jeżycę.

— Grilla rozpalimy, kiełbaski będą, no, jak? — zachęcał pan Zenek.

— Tak, tak, przyjedziemy. Na Wielkanoc — burknął tata.

Pan Zenek powiedział, że tatę coś ugryzło i wyszedł zdziwiony.

Tata wrzucił prospekt do kubła pod zlewem i stuknął drzwiczkami, które się nie domykają, więc jeszcze raz stuknął.

— Śmieci wynieś! I niech matka sprawdzi, czy lekcje odrobiłeś.

— A może pojechalibyśmy na tę działkę? — spytała mama. — Zenon ma bardzo miłą, bezpretensjonalną żonę.

— Jak jej tam? Andżelika — odpowiedział tata i podmuchał w łyżkę. — Słyszałem, jak na poczcie tłumaczyła, że pisze się przez gie: Angelika. Daj spokój! Angelika!

— No wiesz, o gustach się nie dyskutuje. Każdy ma własny — powiedziała mama takim tonem, że od razu wyciągnąłem matmę i zeszyt do religii, bo najpierw muszę skończyć kolorowanie kolorowanki o ucieczce przez Morze Czerwone.

— A w ogóle, czemu jesteś taki wściekły? — zapytała, jak każdy głupi wiedział, czemu.

Tata stał przy oknie i patrzył zamyślony w dal. Mama podeszła do niego, przytuliła się do jego pleców (nie lubię, gdy się przytulają, bo wtedy kochają mnie mniej) i powiedziała, że najważniejsze, to mieć swoje mocne marzenia.

— A jak się marzy z własną żoną, to marzenia spełniają się o wiele szybciej! — dodała i cmoknęła tatę w kark.

— Tak! — powiedział tata. — Ale nie lubię ludzi, którzy zabijają marzenia innych.

Miał rację! Choć, prawdę mówiąc, było to zabójstwo nieumyślne.

Pan Damazy

Pan Damazy jest przyjacielem mojego taty. Babcia rozszyfrowała pana Damazego, zanim go zobaczyła. A gdy zobaczyła, pomyślała, że to inkasent, chociaż pan Damazy ubiera się jak Strażnik Teksasu, tylko jest stary, ma już z pięćdziesiąt lat.

Ale najpierw dała mi piątaka, żebym kupił sobie, co tylko chcę, i przyniósł jej resztę. Mama chodzi zdenerwowana. Nie wiadomo, ile zaśpiewa inkasent, który dziś nas odwiedzi, bo od trzech miesięcy mamy nową pralkę. Trzy tysiące obrotów na sekundę, albo coś takiego.

— Ludzi o takich imionach cechują pewne deficyty psychiczne — powiedziała babcia o panu Damazym. Ale mówiąc to, nie wiedziała, że pan Damazy rzeczywiście się leczy i bierze specjalne tabletki. Potem było jej przykro, że tak powiedziała, bo to nie jego wina, że ma chorą głowę.

— Mameńka! A święty Augustyn? Też miał deficyt? — zawołała mama, bo tata ma na imię Augustyn.

Babcia Sabina zrobiła sowę i powiedziała:

— A kto go tam wie?

— Święty Augustyn miał nierówno pod sufitem, to mama chce powiedzieć? — powiedział tata i trochę się opluł kaszanką. — I święty Damazy, wielki papież, też?

— Mój drogi! Mój drogi! — odpowiedziała babcia, bo nie wiedziała co odpowiedzieć, ale chciała się jeszcze pokłócić z tatą. Tata później krzyczał, że to, że to jest mieszkanie babci Sabiny, nie znaczy, że będzie znosił jej zachowanie.

— Kupiłam letnią sukienkę, może mamusia rzuci okiem? Szymuś! Zanieś biały stołek do przedpokoju pod licznik, zaraz będzie chodził inkasent. Nie zrzuć telefonu z butów! Uważaj na paprotkę! — Mama zaczęła pokrzykiwać, żeby zagłuszyć awanturę.

Ale tata poszedł do sypialni i zamknął się, stukając drzwiami, a potem rzucił się na tapczan, aż sprężyny jęknęły.

— Moje biedne dziecko! — stęknęła babcia. — W dalszym ciągu uważam… — zaczęła, ale wtedy wszedł pan Damazy. Zawsze fajnie wygląda: chudy, w długim płaszczu, w kapeluszu z dużym rondem i wielkim parasolem, choć od tego upału nie chciało mi się nawet w nogę grać.

— Licznik tam! — rzuciła oschle babcia, wskazując na licznik gazu i poszła do kuchni oglądać nową sukienkę mamy i od razu poznała, że sukienka jest ze szmateksu, czyli, jak mówi babcia, z sekendhendu.

— No tak, moją córkę ubiera Armia Zbawienia! — zawołała, ale to już był ostatni grzmot w tej rodzinnej burzy.

— Jest tata? — spytał pan Damazy.

— Leży.

— A, rozumiem, starsza pani wzięła mnie za inkasenta, chociaż ludzie biorą mnie najczęściej za poetę. Bo oceniają człowieka na podstawie jego wyglądu i zachowania. Mimika, sposób chodzenia, ubranie. Stereotypy! Gdy pojawię się w tej kapocie, z parasolem w upalny dzień, mówią: Poeta! Ot i wszystko. Spodziewają się niezwykłości. A moje wiersze są bardzo proste. Piszesz coś?

— Bloga… ale tylko u Mattiego albo w kawiarence, bo nie mam internetu, nawet mobilnego.

— Bloga?

— Taki pamiętnik.

— Kiedyś przerobisz na powieść i dobrze na niej zarobisz! A masz tu, samo zdrowie!

Pan Damazy dał mi torbę z brzoskwiniami i bananami.

— Dzięki… Tataaaaa!!! Pan Damazy przyszedł!!! — zawołałem, a tata znów zajęczał sprężynami i krzyknął: „Chodź tu, Damazy, dzięki Bogu, że jesteś, bo zaraz zwariuję”.

Mama wyszła z kuchni i zaprosiła pana Damazego na obiad, mrugając do taty, że babcia już się uspokoiła.

Babcia usiadła z nami przy stole, na twarzy wciąż miała sowę, chyba zapomniała ją zdjąć, bo uśmiechała się przy tym wszystkimi zębami, aż mi się przyśniła, że wystawia głowę z grobu i przywołuje mnie. Ale gdy jęczałem, mama nie mogła przyjść do mnie i przytulić, bo spałem z tatą, który tylko zamruczał przez sen:

— Chcesz pić? To się okryj.

Przy obiedzie pan Damazy zaczął mówić o wyborach, mama patrzyła zaniepokojona, co z tego wyniknie, ale babcia nagle zdjęła z twarzy sowę i powiedziała do pana Damazego:

— Ma pan rację, to żadna transformacja ustrojowa, po prostu przeskoczyliśmy z jednego socjalizmu w drugi…

Po obiedzie wszystkim zachciało się spać, babcia wysłała mnie po kawę, więc poszedłem do zieleniaka. Jest najdrożej, ale najbliżej, a babcia jest bogata, bo ma hurtownię. Wysyła do Francji kartofle, ale nie w workach, tylko w skrzyneczkach zamykanych na błyszczące skobelki. Każdy kartofel jest owijany w oddychającą bibułkę i pakującym nie wolno zadrapać kartofla ani upuścić na ziemię. Jak skończę szesnaście lat, będę u babci pracował, teraz nie mogę, bo chodzą kontrole.

W warzywniaku była tylko pani Roma. Siedziała na skrzynkach i gadała ze sprzedawczynią, która jest ciotką Mattiego od strony jego matki z drugiego małżeństwa jej brata, czy coś takiego.

— Biedny człowiek… — sprzedawczyni mówiła o panu Damazym. — Kupował dziś u mnie banany i brzoskwinie. Chciał, wie pani, umówić się ze mną na kawę. Nawet przystojny chłop z niego, ale jak mi powiedział, że on potrafi dobrze symbolizować kobiety… a ja tam wiem, co to znaczy „symbolizować kobiety”? Co synku chciałeś?

Poprosiłem o najlepszą kawę, więc ciotka Mattiego kazała mi pokazać, ile mam pieniędzy.

— To wszystko tylko na kawę? — spytała, marszcząc się jak buldog.

— Mają teraz lepiej, bo ojciec wziął nadgodziny w pogotowiu — powiedziała pani Roma. — Spotykam go nocą. To taki pracowity, uczciwy człowiek — westchnęła.

— Pani się nie załamie na tych skrzyniach — powiedziała sprzedawczyni do pani Romy, bo skrzynki zaczęły trzeszczeć. — Masz, to jest dobra kawa. Macie ekspres?

— Taki stawiany na gaz — powiedziałem. Tata lubi sobie zrobić w nim kawę, czasem zapomina założyć uszczelkę z gumy, wtedy chlapie na wszystkie strony. Ale za to nie wylewa wówczas fusów do zlewu, bo kawa zostaje na kuchence i na kafelkach.

— Na gaz? Aha… to masz tę.

Za chwilę wróciłem do warzywniaka. Ciotka Mattiego od strony matki nie była zadowolona, bo właśnie pani Roma kręciła jej nad ręką wahadełkiem, robiąc analizę krwi:

— Wapnia akurat… żelaza, oj żelaza za mało, poziom cukru w normie…

— Co, zamienić na tańszą? — spytała mnie, cofając rękę.

— Poproszę czterdzieści deko wafelków kakaowych — powiedziałem, bo tyle kazała mi kupić babcia.

Sprzedawczyni podała mi wafelki, a wahadełko ostro zakręciło się nad nimi.

— Oho, przeterminowane — powiedziała pani Roma. — Mogą być podjełczałe! Aż się moje wahadło zbulwersowało…

— Bzdury! — zdenerwowała się nagle ciotka Mattiego. — Bzdury z tym wahadełkiem! Ciastka przyszły wczoraj! Zabobon! Macha mi tu jakimś… — zaperzyła się.

— No wie pani! — podskoczyła pani Roma. — Ja panią diagnozuję za darmo!

— Diagnozuje mnie! A po cholerę?

Wziąłem wafelki i wyszedłem.

Matti powiedział mi w budzie, że jak wyszedłem, wahadełko wkurzyło się i zaczęło dziobać jego ciotkę w twarz i szyję. Ale Matti to ściemniacz.

Babci Sabinie smakowały wafelki, i tacie, który nimi strasznie chrzęścił, a mama łamała je palcami, krusząc na wszystkie strony.

— Gustaw, czemu ty tak chrzęścisz? — nie wytrzymała babcia. Mama trzasnęła wafelkiem, aż prysnęło w stronę pana Damazego.

— Tata zawsze tak chrumka! — zawołałem.

— Ostatnio nieprzyjemnie się zrobiło w moim mieszkaniu — powiedział pan Damazy.

— Tak, a co się dzieje? — spytała szybko mama, żeby odwrócić uwagę od chrzęszczenia taty.

— Ubrania w szafie hałasują.

Mama i tata popatrzyli na siebie.

Pan Damazy był niespokojny. Odsunął talerz, aż jego wafelki spadły na serwetę od babci Sabiny z logo jej hurtowni.

— Jak zajrzę do szafy, natychmiast: stop! Cisza i spokój. Ani rękaw drgnie. Takie są sprytne… zasunę drzwi, obrócę się, a one znowu szeleszczą… I parasol zaczyna postukiwać, wyjmuję go, chwila ciszy, i buty w szafce potupują, rozumiesz, żeby doprowadzić mnie do szału!

Parsknąłem śmiechem, ale mama na mnie spojrzała i zrobiło mi się głupio. Pan Damazy zaczął podrygiwać na krześle zdenerwowany.

— Zobacz, Damazy, jak my sobie dajemy radę z ubraniami — powiedział tata i wstał.

— Co, wasze też się zuchwalą? No, proszę, trzeba gdzieś to zgłosić… bluzki golfowe… bluzki golfowe chciały mnie zagazować, przez samozapłon, ja zadzwoniłem na policję, na straż dzwoniłem… tylko pogotowie przyjechało.

— Chodź, Damazy, pokażę ci nasze ubrania. Wiszą w odpowiedniej kolejności i wtedy są cicho, ani drgną…

— Gustaw, ty masz rację, ty masz rację, ty masz rację…

Babcia Sabina zakrztusiła się wafelkiem, a tata wziął pod rękę pana Damazego i ruszyli do sypialni. Pan Damazy przystawał i klepał się rytmicznie po kieszeni.

– …spodnie… spodnie drażnią marynarkę… marynarka krawaty, one wtedy klaszczą… tylko mój kapelusz… ale ja go dostałem od Zosi.

Tata zamknął drzwi. Usłyszałem, że otwiera drzwi ciężkiej szafy, którą dostaliśmy od babci, i przesuwa wieszaki, coś tłumacząc panu Damazemu. Mama westchnęła i poszła do kuchni po zastrzyki.

— Oj, patrz, Damazy, Krynia mi przypomniała, mamy świetne leki na twoją głowę…

— Dobra, dobra, cwaniaki! Psychotropami chcecie mnie tu załatwić. Ja ci, Gustaw, swoje mieszkanie zapisałem, ale ty mnie nie pospieszaj! Zejdę o czasie, o czasie zejdę.

Chyba się trochę zaczął szarpać, bo usłyszałem, że z szafki spada lampka nocna.

— Damazy, kochany, ja cię bardzo proszę! Daj rękę… no w porządku, nie chcesz, to nie, zadzwonię, zabiorą cię na oddział… liczę do trzech, wyciągasz rękę… no widzisz…

Pan Damazy po zastrzyku spał u nas do wieczora. Wychodził, gdy kończyłem matmę. To znaczy, prawie kończyłem, bo jeszcze sobie na klopie poczytałem nowy „Świat komiksów”, aż mi nogi zdrętwiały i mama pogoniła mnie do lekcji.

— Przepraszam, Szymonie, za hałasy — powiedział pan Damazy. — Z moją głową jest nie do końca w porządku.

Bardzo lubię pana Damazego, trochę się go boję, kiedy ma atak, ale strzela takie fajne teksty, że mógłby je spisywać na książkę.

Tata odwiózł pana Damazego do domu naszym polonezem. Wrócił zadowolony, bo babcia już pojechała, a polonez popsuł się dopiero w drodze powrotnej, prawie pod blokiem. Pan Zenek nie musiał go holować, tylko sobie z tatą powoli przepchali. Trochę mieli źle, bo od ulicy pod nasz blok jest ostro pod górkę. Tata wrócił zmęczony i zdziwił się, co go tak w pachwinie uwiera.

— Jasssna cholllercia! — zawołał.

— Co zgubiłeś? — spytała mama.

— Przepuklina! E, to nic wielkiego… właściwie sam mógłbym to załatwić.

— Jak to, staruniu? — spytała mama.

— Położyłbym się na stole, tylko nie na serwecie Sabiny, ty byś wygotowała ten nóż do chleba od Sabiny, Szymek trzymałby lustro, a ja bym się zoperował…

— Tata! Chyba lewą ręką, bo w lustrze widać odwrotnie!

Mamie nie spodobał się mój żart i popatrzyła zaniepokojona na tatę.

— …jeszcze kwestia szycia… — dodał.

— Tata, tak, tak, chodź, zrobimy operację! — zawołałem.

Mój tata miał operację tej samej nocy, bo mu jelito uwięzło i skręciło się. Na początku nie uśpili go, tylko dostał blokadę w kręgosłup. Upierał się, że chce obserwować zabieg, wciąż podnosił głowę i zakładał nogę na nogę, żeby nie dobrali się do jego pachwiny.

— Może ci jeszcze lustro ustawimy, żebyś wszystko widział? — zaśmiał się chirurg, doktor Jakma, kolega taty jeszcze ze studiów, któremu udało się skończyć medycynę i trochę habilitować, czy coś w tym rodzaju. Naprawdę, to ma on inaczej na nazwisko, tylko tak go w szpitalu nazywają, bo powtarza „Jak ma być dobrze”. To znaczy, jak ma być dobrze w Polsce, skoro on, chirurg, pracujący w stolicy państwa Unii Europejskiej, musi jeździć z rodziną pięcioletnim małym hondziakiem. Doktor Jakma jest w trudnej sytuacji materialnej, ale inaczej niż my, bo buduje dom pod Warszawą, ale nie w Konstancinie.

Najważniejsze, że operacja się udała, tata żyje. Musieli tylko zmienić sposób znieczulenia taty. Nie wiem, co jeszcze wyprawiał na tym stole, pan Zenek nie chciał wszystkiego nam opowiedzieć, w każdym razie przytrzymali rękę taty i anestezjolog dał tacie kroplówę na uśpienie.

Gdy tata zasnął, doktor Jakma westchnął z ulgą, kazał sobie otrzeć pot z czoła, powiedział „No to zaczynamy!”, machnął skalpelem pod bezcieniową lampą jak Zorro, i ciachnął.

Teleturniej

Moja mama jest nauczycielką w szkole podstawowej. Ma zaocznego magistra. Tata studiował medycynę, ale jest tylko ratownikiem medycznym, więc nie może brać łapówek. Pan Damazy, najlepszy przyjaciel mojego taty, śmieje się, że od nieprzytomnego pacjenta nie wyciśnie nawet pętka kiełbasy. Pan Damazy jest filozofem, nigdzie nie pracuje, bo musi brać tabletki.

— Anestezjolodzy też nic nie dostają — powiedział tata. — I asysta nic. Tylko operator.

— Matti na Dzień Nauczyciela przynosi pani kwiaty… — powiedziałem.

— Widzisz Damazy, są zawody, w których w bardzo skromny sposób wyraża się wdzięczność — ucieszył się tata.

– …a pudło przywozi jej kurier do domu — wyjaśniłem.

— Czy możecie już skończyć ten temat?! — zawołała mama.

— Właśnie! — powiedział pan Damazy i uniósł prawą dłoń, jak zwykle, gdy chce dać światu pouczenie. — Im gorzej mówimy o innych, tym bardziej psujemy się od środka. Jak wam pewnie wspominałem, przeszedłszy pewnego dnia przez Most Poniatowskiego, spotkałem samego siebie. I wiecie co? Ruszyłem za sobą. Śledziłem siebie przez tydzień. I wiecie co? Podsumowując samoobserwację, stwierdziłem, że nie wiedziałem, że człowiek może być taką świnią.

Mieszkamy na drugim piętrze w bloku. Nasze osiedle jest fajne, ale bawimy się tylko na ścieżkach, bo prawie wszyscy mają psy, oprócz nas, pani dozorczyni i pani Romy, więc na trawę lepiej nie wchodzić. Pani Roma raz miała labradora, ale odkryła, że w poprzednim wcieleniu pies był jej ciotecznym pradziadkiem i bardzo się do zwierzęcia zraziła. Zresztą psa odebrała jej opieka nad zwierzętami, bo pani Roma karała go za to, że krzywdził prababcię w czasach, kiedy był pradziadkiem.

— Hulako ty, jeden! — wołała, a labrador pewnie sobie coś wspominał, bo machał ogonem.

Gdy przyjechali z opieki nad psami i kotami, pani Roma tłumaczyła im przez uchylone drzwi, że ich nie wpuści, że labrador musi swoje odcierpieć, bo w następnym wcieleniu spadnie jeszcze niżej i będzie na przykład pająkiem albo komarem.

— Ludzie kochani, czy to takie trudne do zrozumienia!? — wołała, a potem starała się ich przekupić postawieniem tarota gratis.

Całe szczęście, że Kinga, jej córka, była w tym czasie na wycieczce, bo ci z opieki nad zwierzętami zadzwonili po policję. Pani Roma zabarykadowała się i powiedziała, że nikogo nie wpuści. Myślałem, że przyjedzie policyjny negocjator i będzie robił różne podstępy, żeby się odbarykadowała. Ale przyjechało dwóch w czarnych kombinezonach i gdy pani Roma ich zobaczyła przez wizjer, od razu zdjęła łańcuch i otworzyła. Labrador wyszedł z policją, machając ogonem.

— Nie masz się z czego cieszyć, bydlaku! — zawołała pani Roma do psa i trzasnęła drzwiami. Tata był bardzo zadowolony, gdy się o tym dowiedział, ponieważ pani Roma wołała na labradora Gustaw, tak jak babcia na mojego tatę. I kupił mi podwójne wydanie „Świata komiksów”, chociaż na okładce była szesnastka w kółku i chociaż to nie ja doniosłem do opieki nad psami na panią Romę. Tylko w nocy przyśnił mi się Gustaw z głową pradziadka pani Romy. Łapał go hycel, aż mama przyszła do mojego pokoju i spała ze mną do rana. W ogóle jestem zadowolony z mojej rodziny, ale jesteśmy w trudnej sytuacji materialnej, spłacamy pożyczkę od babci Sabiny i pralkę automatyczną, tysiąc obrotów na sekundę. Albo na minutę. W każdym razie bardzo dużo.

Labradora zabrali pani Romie wczoraj. Dzisiaj tata zadzwonił ze szpitala, że ma dla nas niespodziankę. Ja też go zaskoczę: właśnie przyszła spóźniona kartka od babci Sabiny, mamy mojej mamy, że przyjeżdża ze wsi, bo musi zrobić sobie badania: halo serca czy coś takiego. W każdym razie będzie musiała mieć spokój, żeby nie zafałszować wyników. Babcia jak zwykle zamieszka w pokoju gościnnym, czyli w moim.

Tata wpadł do domu akurat, gdy zamierzałem siąść do lekcji. Słowo daję! Miałem już rozłożony zeszyt do kolorowania z religii. Matmę zostawiam sobie na koniec, albo jak mi mama przypomni.

— Słuchaj, rewelacja! — zawołał, rzucając w przedpokoju swój neseser z czerwonym krzyżem, w którym nosił kanapki z kotletem. Mama dostawała je ze szkolnej stołówki, bo uczyła córkę jednej kucharki.

— Trzeba przed mamą schować rachunek telefoniczny, zgłosiłem nas przez audio-tele do teleturnieju, przyszło potwierdzenie, może trafi się trochę gotówki, kupimy matce kapelusz.

Tata potarł dłońmi policzki i rozmasował oczy. To znaczyło, że myśli o większej gotówce.

— Co tak patrzysz? Za miesiąc weźmiemy udział w tym, jak mu tam… — zapstrykał palcami. — Zaraz, jak się ten teleturniej nazywa… „Wszystko, co wiem”, nie… „To, co wiem”?

Tak mnie zagadał, że zapomniałem powiedzieć o przyjeździe babci. Tata znalazł potem kartkę od babci z ostrzeżeniem, że przyjedzie i krzyczał, dlaczego nigdy nie jest informowany, co się dzieje w domu, i że sobie żyły wypruwa. Tata był zły, bo gdy babcia Sabina nas odwiedza, zawsze bierze dodatkowe dyżury.

— „Wiem, ale nie powiem!” — wykrzyknąłem rozczarowany. Wolałem „Jeden na tysiąc”, albo „Trzech do czterech”. — „Wiem, ale nie powiem” jest w kablowej Tivi-Kivi i nikt tego nie ogląda.

— To dobrze! — ucieszył się tata. — Po co mają oglądać?