Wokół terroru białego i czerwonego 1917-1923 - Andrzej Witkowicz - ebook

Wokół terroru białego i czerwonego 1917-1923 ebook

Andrzej Witkowicz

0,0

Opis

Wyjątkowa i nowatorska na gruncie polskim monografia masowej przemocy kontrrewolucyjnej i rewolucyjnej w Rosji i Europie w latach 1917-1923. Autor ukazuje historyczne korzenie terroru, jego skalę, przebieg i formy organizacyjne obalając wiele mitów panujących na ten temat i przywracając wydarzeniom właściwe proporcje. Praca oparta na najnowszych opracowaniach i źródłach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 969

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Andrzej Witkowicz

Wokół terrorubiałego i czerwonego 1917-1923

Instytut Wydawniczy Książka i Prasa Warszawa 2008

Redakcja:

Stefan Zgliczyński

Opracowanie graficzne:

Ireneusz Frączek

Na okładce wykorzystano plakat Łazara Lisickiego pt. „Czerwony klin w białych wbij” (1919)

Książka ukazała się przy wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg

© Andrzej Witkowicz 2008

© Instytut Wydawniczy Książka i Prasa 2008

ISBN 978-83-62744-07-7

Instytut Wydawniczy Książka i Prasa

ul. Twarda 60

00-818 Warszawa

tel. 022-624-17-27

[email protected]

http://www.iwkip.org

http://www.monde-diplomatique.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Siła jest zawsze po stronie rządzonych, rządzący nie mają na swoje wsparcie nic, prócz opinii publicznej. Jedynie na opinii publicznej przeto opiera się rząd, a maksyma ta rozciąga się tak na najbardziej despotyczne i na wojsku opierające się rządy, jak i na najbardziej wolne.

David Hume, Principles of Government

Autor wyraża gorące podziękowanie Tym Wszystkim, którzy przyczynili się do powstania tej książki: zarówno Tym, którzy pomogli mu zbudować pewien system wartości, jak i Tym, którzy dostarczyli mu istotnych wiadomości merytorycznych i metodycznych.

Wstęp/

Jeśli przypadkiem jest się republikaninem-socjalistą, no to pije się ludzką krew, zabija małe dzieci, bija się żonę, jest się bankrutem, pijakiem, złodziejem...

George Sand [1]

DOMINUJĄCE PRZEKONANIA

Lenin i Stalin – rządzili stosując bezprzykładny terror... Tak oto krótko przedstawia politykę przywódców czerwonej Rosji W. Roszkowski. I wypada przyznać, że ta charakterystyka – chociaż wybrana dość przypadkowo [2] – dominuje obecnie w obrazie historii ZSRR. A przecież sąd tego rodzaju stanowi nadzwyczajne uproszczenie, redukujące cały mechanizm funkcjonowania reżimu bolszewickiego w latach 1917-1953 do jednego prostego czynnika: terroru stosowanego przez dwóch ludzi. Dodatkowo rozciągnięta zostaje linia ciągła między wojną domową, czasami NEP-u, okresem Wielkiej Czystki itd.

Czy uproszczenie tego rodzaju nazwać należy genialną syntezą czy też raczej wulgaryzowaniem istoty procesów historycznych? Jeżeli tym pierwszym, to być może należałoby na nowo pisać nie tylko wszelkiego rodzaju opracowania dziejów ZSRR, ale chyba także i świata, gdyż sąd o dominującym znaczeniu terroru państwowego powinien znaleźć uzasadnienie i w historii innych krajów. Naszym zdaniem niebezpieczeństwo takie rzeczywiście istnieje – mimo że sąd W. Roszkowskiego jest bardzo daleki od „genialnej syntezy”. Skoro bowiem w naszym kraju triumfować może historyczna szkoła spiskowa, to czemu historycy nie mieliby zacząć lansować teorii terrorystycznej?

Jeśli chodzi o terror bolszewicki w Rosji (w tym realizowany podczas wojny domowej), to był on od dawna przedmiotem zainteresowania wielu autorów. Niestety, zainteresowania te nie zawsze owocowały rzetelnymi opracowaniami historycznymi. O ile do lat 80. rozliczne braki mogły być jednak tłumaczone ograniczonym dostępem do radzieckich źródeł, to w chwili obecnej kwestia ta znikła.

Mimo to, w historiografii panuje prawdziwy chaos, wywołany zarówno brakiem ścisłego definiowania „czerwonego terroru”, jak i często bezkrytycznym korzystaniem z przestarzałych źródeł (np. emigracyjnych czy cerkiewnych), a wreszcie, co zresztą jest chyba najistotniejsze, pomijaniem całego społecznego, gospodarczego, politycznego i militarnego kontekstu zjawiska rewolucyjnej przemocy. Istnieje wielka ilość pozycji, których autorzy ograniczają się do epatowania liczbą ofiar bolszewickich represji, przemilczając lub marginalizując kwestie związane ze skutkami wojny światowej, wojny domowej, interwencji, a wreszcie z faktem istnienia terroru kontrrewolucyjnego (w tym białego).

Jeszcze gorzej, co chyba nie powinno nikogo dziwić, rzecz ma się ze społecznym odbiorem interesującego nas tematu – tu jednak upatrywać należy wielkiej, choć nie wyłącznej, winy historyków, którzy nie próbują prostować obiegowych „prawd” na temat rewolucyjnej przemocy.

Najbardziej istotną kwestią, związaną z interesującymi nas zagadnieniami, a podnoszoną dość zgodnie w dużej części historiografii, jest rzekomo decydująca rola, jaką czerwony terror odegrać miał w zwycięstwie bolszewików. Ta część historiografii, której sztandarową pozycją jest z pewnością Czarna księga komunizmu [9], charakteryzuje przemoc jako główny czynnik utrzymania się rewolucyjnej władzy w Rosji. Podobne skrajnie uproszczone opinie trafiają do wydawanych w największych nakładach pozycji [3].

Wprawdzie taka charakterystyka systemu bolszewickiego do złudzenia przypomina dawne, na szczęście już (chyba?) zapominane, interpretacje dyktatury jakobinów, jednak znaczna część historyków jak gdyby nie zdaje sobie z tego sprawy.

Jeżeli nawet niektórzy autorzy nie formułują wprost tezy o rozwiązującym wszystkie problemy terrorze, to dopuszczając jedynie najwyższe szacunki jego wielkości („setki tysięcy zamordowanych”) i nie wspominając o terrorze białych, czynią to niejako pośrednio [4].

Dość powiedzieć, że np. całkowicie fantastyczne liczby i opisy wzięte żywcem z białej propagandy okresu lat wojny domowej podawane są jako „wiarygodne” z opracowania w opracowanie. Równocześnie wielu historyków nie zna żadnej masowej zbrodni białego terroru i określa go jako „jednostkowy” lub ograniczający się tylko do „represji policyjnych” [8, 9]. Są wreszcie autorzy, starający się uchodzić za znawców interesującego nas tematu, którzy (jak R. Conquest czy S. Courtois) dla podkreślenia grozy rządów Lenina wprost negują represyjność reżimu carskiego. Ci sami historycy dopuszczają się także skrajnie swobodnego doboru i interpretacji wypowiedzi Lenina czy Trockiego.

W obecnym czasie Czarna księga komunizmu czy publikacje Pipesa stały się bibliami wielu (nie tylko polskich) autorów prac historycznych. Rzadkością są głębsze krytyki rewolucji bolszewickiej, takie np. jak praca S.W. Ustinkina [5], przy czym – ze względu na niewielki nakład – pozostają one praktycznie nieznane nawet specjalistom. Przeciętnemu czytelnikowi zgoła nieznany jest także fakt, że rozmaici wybitni historycy dziejów Rosji i świata (E.H. Carr, R. Miedwiediew, E. Hobsbawm) prezentowali zgoła inne, niż R. Pipes czy D. Wołkogonow, podejście do tematu Października, czerwonego terroru, działań Lenina itd. Nic w tym dziwnego, gdyż i szkoła dorzuca swoje pięć groszy do tworzenia tendencyjnego obrazu rewolucji: nauczyciele otrzymują dymisję za komunizm, lecz nigdy za konserwatyzm – zapisał osiemdziesiąt lat temu B. Russell [312.7]. Od tego czasu wiele się zmieniło – aby wszystko pozostało bez zmian!

Nie ma też przesady w stwierdzeniu, że ta część historiografii, która usiłuje podjąć dyskusję ze stereotypami dotyczącymi systemu bolszewickiego, jest w Polsce na różne sposoby ograniczana. Przypomnijmy tu zachowanie się nawet renomowanych wydawnictw. Oto np. biografia Chrystiana Rakowskiego, napisana przez utożsamiającego się z wartościami lewicowymi Pierre’a Broué [6] zaopatrzona została w tendencyjne przypisy i posłowie. W posłowiu pod adresem autora sformułowano opinię, że nie dotknął on kwestii „upiornego” systemu i „złej sprawy”, że „zabrakło chyba odpowiedzi na te pytania. Co więcej, takie pytania nie padły w ogóle”.

Gdy jednak spojrzymy do prawicowej, zawierającej nie tylko tendencyjne, lecz czasem wręcz naiwne argumenty i informacje, publikacji B. Wiliams na temat Lenina [7], stwierdzimy, że to samo wydawnictwo nie uznało za stosowne umieścić żadnych krytycznych uwag. Podejrzewamy też, że z podobną pobłażliwością recenzuje się np. biografie władców czy przywódców imperiów kolonialnych, niezależnie od tego jak bardzo „upiorne” systemy tworzyły ich działania...

Wolność jest zawsze wolnością dla inaczej myślącego – stwierdziła kiedyś Róża Luksemburg [24.1]. W naszej rzeczywistości oznacza to jednak tylko tyle, że ludzie o lewicowych poglądach rzeczywiście mogą myśleć inaczej, jednak niekoniecznie znajdą sposoby dla popularyzacji owego „innego myślenia”. I jeśli już nawet książka lewicującego historyka pojawi się na rynku, to albo zginie w masie wielkonakładowej prawicowo-poprawnej literatury, albo zaopatrzona zostanie w jedynie słuszny komentarz.

Liberalna hegemonia opiera się bowiem na tym, co sama potępia – na wykluczeniu – wykluczeniu tych głosów, które kwestionują ów liberalny konsens wychwalający wolność słowa i pluralizm – jak ujął to Sławomir Sierakowski [707.1].

A przecież nie sposób twierdzić, że lewicujący czy lewicowi historycy popełniają znacznie więcej błędów i nadużyć niż ich prawicowi koledzy po piórze. Pierre Broué tak pisze na ten temat:

Nie można mnie oskarżać, że nadmiernie korzystam ze zbiorów „głupot”, tak przecież łatwych do przygotowania w zachodniej twórczości historycznej. Nie możemy tu jednak darować kłamstw historyka uważanego za „wielkiego” specjalistę (...) który oskarżył już Trockiego o to, że „wymyślił obozy koncentracyjne” (...). Tak, p. Michel Heller (...) jest gwiazdą, a jego pochlebcy błaznami. Nie wymieniam ich, sami się rozpoznają [6].

Jak na razie, w opisie właściwie wszystkich aspektów rewolucji październikowej dominuje postawa hiperkrytyczna. Stąd też właściwiej byłoby określać tę część literatury historycznej po prostu jako „antykomunistyczną”, nacechowaną skrajnie jednostronnym stosunkiem do reżimu bolszewickiego, a przez to bliską zwykłej politycznej propagandzie.

Efektem tendencyjnego ujmowania interesującego nas tematu przemocy (rewolucyjnej i kontrrewolucyjnej – w Rosji i na świecie lat 1917-23) jest brak głębszej wiedzy w kwestii jego genezy, zasięgu i roli w kształtowaniu oblicza reżimów państwowych. Można powiedzieć nawet więcej: znaczna część poglądów funkcjonujących na temat terroru, i to nawet w środowisku zawodowych historyków, jest tak skrajnie zdeformowana, że nie zasługuje wcale na miano „wiedzy”.

HISTORYCY I HISTORIA: „DUCH CZASÓW”

Błędy towarzyszyły i towarzyszą pisaniu historii od zawsze. Skąd się biorą? Czynników jest oczywiście bardzo wiele. Jerzy Topolski tłumaczy nawet za pomocą schematu, w jaki sposób sytuacja społeczna poznającego, wyznawany przezeń system wartości, dyrektywy ogólne kierujące procesem poznawczym oraz cechy psychiczne tworzą skomplikowany splot (...), rzutujący na „efekty poznania – narrację historyczną” [17].

Dość prostym wyjaśnieniem błędów jest oczywiście brak wystarczającej wiedzy w opisywaniu danego problemu. Do tego niedostatku jednak ma odwagę przyznać się niewielu autorów. Znacznie częściej niż ze skromnością, spotykamy się z groteskową pewnością siebie, nawet przy wypisywaniu zupełnych niedorzeczności – doskonałym przykładem będzie dla nas S. Courtois piszący o carskim terrorze lat 1825-1905 [9]. W tym jednak przypadku brak wiedzy wystąpił paralelnie z wyraźnie tendencyjnym ujęciem tematu.

Inny charakterystyczny powód wypaczonego przedstawiania wydarzeń historycznych tłumaczy John H. Arnold:

Powiedzmy tylko, że „profesjonalny” nie znaczy „bezstronny”, lecz przede wszystkim „opłacalny”. Historycy utrzymują się obecnie ze swego zawodu, a to oznacza dostosowanie się do oczekiwań promotorów, fundacji naukowych i recenzowanych wydawnictw. Jak większość ludzi badacze poruszają się w sieci zabezpieczonych interesów [12].

Jeszcze inaczej – choć może nieco przesadnie – ujął tę kwestię Artur Schopenhauer:

(...) kto z pewnej rzeczy robi profesję, ten kocha nie tę rzecz, lecz swój zarobek (...) kto pewną rzecz wykłada, przeważnie słabo ją zna, albowiem jeśli ją studiuje gruntownie, nie pozostaje mu zazwyczaj czasu na nauczanie [13].

Nie sposób jednak nie zgodzić się z Schopenhauerem, jeśli przyjrzymy się twórczości niektórych popularnych historyków, którzy nie rzadziej niż co rok wypuszczają na rynek kolejne opasłe tomy, każąc nam wierzyć, że są to jakieś dogłębnie przygotowane opracowania, jakieś rewolucyjne „rozprawy z historią”.

Jeżeli zaś idzie o pieniądze, to ta kwestia jest zwykle wstydliwie ukrywana przez autorów prac historycznych, którzy każą nam wierzyć (a może i sami wierzą), że są niczym motyle swobodnie bujające ponad przyziemną teraźniejszością.

A przecież sponsorzy i sponsorowani są ludźmi z krwi i kości. Niezależnie od tego, jak bardzo wydawnictwa nazwą się „demokratycznymi”, „otwartymi”, „obywatelskimi” czy „niezależnymi”. Np. Instytut na rzecz Demokracji w Europie Wschodniej publikujący w Nowym Jorku w r. 1988 pozycję pt. Sowietskij Sojuz (nazwaną „wydawnictwem niezależnym”), zamieścił w niej wyłącznie artykuły o charakterze antykomunistycznym. Nie przypadkiem wymieniamy właśnie to wydawnictwo. Może być ono uważane za jeden z pierwszych szkiców dla Czarnej księgi komunizmu. Była to także międzynarodowa praca zbiorowa (A. Besancon, P. Johnson, M. Heller itd.).

Zasady oddziaływania na czytelnika frazeologią nasuwającą pozytywne skojarzenia nie zmieniły się do dziś. Np. wydana w Moskwie w r. 2002 zbiorowa praca Drama rossijskoj istorii: bolszewiki i riewolucija, opublikowana została przy wsparciu Instytutu „Otwarte Społeczeństwo” (Funduszu Sorosa). Na okładce tej pozycji umieszczono podniosły napis Międzynarodowy fundusz „Demokracja”.

Fundusz Sorosa rzeczywiście zasłużył się w budowaniu nowego systemu władzy w Europie Wschodniej, lecz można powątpiewać, czy istotnie chodziło o budowę „demokracji” [153].

Historię posiadają na własność wyedukowane klasy. Są one kustoszami historii. To ci, którzy są na uczelniach i w obrębie całego systemu konstruowania, kształtowania i prezentowania nam przeszłości takiej, jaką chcą, abyśmy ją widzieli. To grupy ściśle związane z władzą. Posiadają wiele przywilejów i mają dostęp do rządzących. Dzielą interesy klasowe z tymi, którzy kontrolują i faktycznie posiadają na własność gospodarkę. Są kulturalnymi komisarzami bardzo szerokiego systemu dominacji i kontroli [609].

Tak N. Chomsky pisał dwadzieścia lat temu. I rzeczywiście, bardzo wiele mówi o sposobie pisania historii także fakt, że znaczna część prominentnych historyków pozostaje w ścisłym związku z rządzącymi politykami. To właśnie ci „nadworni historycy” otrzymują od prezydentów odznaczenia, honorowe tytuły, a nawet wprost zajmują się polityką, pełniąc role doradców, startując z list wielkich partii i zasiadając w ławach parlamentarnych.

Inni, nie dopuszczeni do pierwszego szeregu służby, czuwają w drugiej linii, zadawalając się choćby pisaniem poprawnych politycznie komentarzy. Nie jest ich mało, lecz zacytujemy tu ponownie P. Broué: Nie wymieniam ich, sami się rozpoznają.

Ci, dla których cały projekt rewolucyjnego wyzwolenia ludzkości od wyzysku i alienacji jest tylko absurdalną fantazją, nie mają kwalifikacji do pisania o komunizmie, podobnie jak ci, dla których pojęcie nadprzyrodzonego zbawienia ludzkości od grzechu jest tylko przestarzałym poglądem, nie mają kwalifikacji do pisania historii Kościoła [707.2].

Z sądem Alasdaira MacIntyre’a korespondują wnioski Edwarda H. Carra:

Większość tego, co napisano w ciągu ostatnich dziesięciu lat w anglojęzycznych krajach na temat Związku Radzieckiego i w Związku Radzieckim na temat krajów anglojęzycznych, skorodowana jest niezdolnością do osiągnięcia nawet najbardziej elementarnego poziomu obrazowego rozumienia tego, co zachodzi w umysłach drugiej strony, przez co słowa i czyny tych drugich zawsze zdają się złośliwe, bezsensowne lub wręcz nasycone hipokryzją. Historii nie można pisać, jeśli badacz nie osiągnie pewnego rodzaju kontaktu z umysłami tych, o których pisać zamierza [15.1].

Cóż można dodać? Zimna wojna dawno się zakończyła, nie ma już nawet Związku Radzieckiego, a wielka część historiografii „wolnego świata” nacechowana jest ciągle „niezdolnością” do zrozumienia genezy i charakteru bolszewizmu. O ZSRR piszą ludzie z trudem ukrywający nawet nie niechęć, a wprost nienawiść do Października i wszystkich jego konsekwencji.

Zniekształcenia i błędy historiografii są ściśle związane z intelektualną atmosferą każdej epoki. Istnieje oczywiście także sprzężenie zwrotne: historyk zanurzony w charakterystycznym dla swej epoki „duchu czasów”, równocześnie „twórczo” wzbogaca owego ducha. Jednak tak naprawdę to wcale nie historycy decydują o sposobie pisania historii.

Od zarania dziejów wszystkie nowe spojrzenia na historię następowały po wielkich zwrotach politycznych. Każdy oczywiście zgodzi się, że to nie historycy nakazali wymazać imię królowej Hatszepsut i wychwalać Totmesa III – i że to nie oni decydowali o kształcie historiografii w III Rzeszy. Lecz nie chodzi tu tylko o rozkaz faraona czy dyktatora, decyzję parlamentu czy jakiegoś Instytutu Potęgi Narodowej.

To całokształt przemian polityczno-społecznych zmieniał zarówno sposób pisania, jak i atmosferę intelektualną wokół historiografii, wyznaczając historii nowe zadania i określając jej miejsce w nowym świecie. Pojedyncze wyjątki, historycy piszący wbrew owemu „duchowi czasów”, potwierdzają tylko tę regułę.

Tak jak historia jest nieodłączną częścią kultury, tak kultura nigdy nie jest oderwana od społecznej rzeczywistości. Jeśli więc boski plan zbawienia świata wytyczał drogi dla historiografii w średniowieczu, to projekt neoliberalnej cywilizacji Zachodu wytyczać ma jedyną słuszną drogę dla historiografii współczesnej. Żeby więc zrozumieć historiografię przełomu XX i XXI w. trzeba najpierw zrozumieć współczesną atmosferę intelektualną.

Ma ona swoje źródła w przemianach społecznych, gospodarczych i politycznych zachodzących od lat 70. Były to złożone przemiany, jednak i na Zachodzie i na Wschodzie można znaleźć w nich wspólny element: wyraźne spowolnienie wzrostu gospodarczego, zwiastujące upadek keynesizmu i gospodarki „centralnie sterowanej”. Tym samym potężny cios otrzymała także idea sprawiedliwości społecznej, utożsamiana – niekoniecznie właściwie – z „państwem opiekuńczym” na Zachodzie i systemem „realnego socjalizmu” na Wschodzie.

Carr słusznie dostrzegał, że pesymizm w zachodniej historiografii (widoczny po r. 1917, a szczególnie po 1945) miał swoje korzenie w zburzeniu zasad starych imperiów – w rozwoju praw socjalnych, odrzuceniu dawnej hierarchii społecznej, a w sferze międzynarodowej m.in. w dekolonizacji i ekspansji „komunizmu” [15.2].

Z kolei nowy optymizm narodził się nagle w latach 1989-91, po ogromnym wzmocnieniu pozycji nawróconego na neoliberalizm Zachodu; wzmocnieniu, które dokonało się zarówno w sferze idei, jak gospodarki i polityki.

Tym samym do dawnej „niezdolności” zrozumienia dziejów ZSRR doszedł w latach 90. swoisty triumfalizm, wynikający z odczytywania historii XX w. jako zwycięskiego konfliktu „demokracji” z „totalitaryzmem” (utożsamianym także z „komunizmem”), w którym to konflikcie większa część historyków skłonna jest do identyfikowania się z wartościami „demokracji”. Potężna część historiografii końca XX w. nacechowana została naiwnym optymizmem „końca historii” – który to koniec, nawiasem mówiąc, ogłoszono zresztą już nie pierwszy raz.

Jak się wydaje, gwałtowny upadek „imperium zła” nadał owemu nowemu optymizmowi cechę bardzo szczególną. Zmiany były tak szybkie, że nie można ich było analizować z zachowaniem odpowiedniego dystansu. To otwarło z kolei pole dla ekspansji zarówno starych idei, często niemal wyciągniętych z lamusa, jak i idei nowych – choć będących często tylko zmodernizowanymi wersjami starych (tak politycznych i ekonomicznych, jak i historycznych). Uwierzono więc w neoliberalną globalizację, mającą przyspieszać rozwój gospodarczy świata i likwidować dysproporcje; uwierzono w koniec „walki klas”, a nawet w koniec istnienia samych klas społecznych; uwierzono w początek „zgody narodów”, którą naruszają tylko ostatni dyktatorzy „osi zła” (dość zresztą miniaturowej w swej skali). Ba, uwierzono nawet, że nie istnieje społeczeństwo! Nie ma społeczeństwa, są tylko jednostki stwierdziła przecież Margaret Thatcher [601.10].

Gwałtowność przemian politycznych odpowiadała gwałtowności ocen tych przemian. Upadek „imperium zła” nasuwał nawet koncept o jakimś „sądzie bożym”, dokonanym nad „komunizmem”, choć tak naprawdę nic takiego nie dokonało się w r. 1989 czy 1991, tak jak nie dokonało się tysiące lat temu nad Starym Państwem egipskim czy państwami Majów.

To właśnie o tzw. „końcu ery” i „końcu socjalizmu” Sheila Fitzparick napisała: Różne apokalipsy zlewają się w jedną, w szczególności w świadomości ludzi, którzy je właśnie przeżyli, a apokaliptyczny nastrój łatwo prowadzi do nadmiernych uogólnień [21].

Z „apokaliptycznym nastrojem” szły w parze poglądy niemal manichejskie: oto socjalizm miał stworzyć świat absolutnego zła, a kapitalizm świat absolutnego dobra. Przesada? Oto np. Reinhard Mussik – w swojej aspirującej do naukowości książce – z całą powagą obliczył, że między 23 stycznia 1918 r. (dekret o oddzieleniu Cerkwi od państwa) a 23 sierpnia 1991 r. (likwidacja KPZR) minęło zapowiedziane przez Nostradamusa 73 lata i 7 miesięcy panowania nędznej córy Nowego Babilonu [618].

Cóż więc dziwnego, że w takiej właśnie atmosferze popularność zdobyli historycy wypowiadający skrajnie uproszczone sądy? Niewielu ludzi, nawet z szeregów intelektualistów, odważyło się wtedy głośno zaprzeczać „końcowi historii”.

(...) chociaż niektórzy historycy pragnęliby naśladować metafizycznych spekulantów wieszczących „Koniec Historii” – to przyszłość jednak istnieje. (...) Dziennikarze i eseiści, którzy doszukiwali się „Końca Historii” w upadku imperium sowieckiego, byli w błędzie [601].

Tak pisał już u progu lat 90. Eric Hobsbawm. Lecz w r. 1991 tego rodzaju głosy były głosami wołających na puszczy.

Wprawdzie wydarzenia przełomu XX i XXI w. wylały na zwolenników „końca historii” wiele kubłów zimnej wody, ale do dziś nie zdołały ich otrzeźwić. Wielu jest takich, co „mają oczy, a nie widzą” ciągle rosnących dysproporcji, sprzeczności i konfliktów we współczesnym świecie. Ekspansja niosącej te zjawiska cywilizacji atlantyckiej, rzekomo uniwersalnej, ciągle uchodzić ma za szczyt rozwoju ludzkości. Gwałtowną reakcję wywołuje też każda jej krytyka. Postrzegana jest bowiem jako zamach na „demokrację”, „wolność”, „dobrobyt” – lecz tak naprawdę na dobre samopoczucie tych, którzy w r. 1989 stanęli po stronie „prawdy”. Zdumiewająco liczni ludzie ciągle chcą np. wierzyć, że dzisiejsze wyprawy Zachodu do Afganistanu i Iraku różnią się w jakiś zasadniczy sposób od kolonialnych wypraw przeciwko mahdystowskiemu Sudanowi czy republice Rif.

Wszystko to odnosi się także do licznych historyków przełomu XX i XXI w. Nie potrafią oni stanąć ponad społeczeństwem, którego są częścią. W pewnym sensie są to oczywiście postawy zrozumiałe. R. Collingwood pisał:

Święty Augustyn spoglądał na historię okiem wczesnego chrześcijanina, Tilla­mont XVII-wiecznego Francuza, Gibbon XVIII-wiecznego Anglika, Mommsen XIX-wiecznego Niemca. Nie ma sensu pytać, które spojrzenie jest właściwe. Każde stanowi jedyne możliwe dla człowieka, który je przyjął [15.4].

Zrozumienie tej postawy nie oznacza jednak, że musimy się z nią zgadzać, gdyż taki właśnie sposób pisania historii nie daje najmniejszej gwarancji, że obraz wydarzeń z r. 1917 czy 1923 będzie przedstawiony w sposób obiektywny.

Lecz na tym także nie można zamknąć listy przyczyn zniekształcania historii. Jak się wydaje, swój wkład w kryzys historii miał także i postmodernizm (ale nie chodzi tu nawet o charakterystyczną dla postmodernizmu zasadę „wielu prawd”).

Ponowoczesna teoria socjologiczna odrzuca teorię racjonalności; wiąże się raczej z koncepcją nieracjonalności, a nawet irracjonalności. Oznacza to, że ponowocześni socjologowie odrzucają wyważony, racjonalny styl akademickich dyskusji. Celem autora często bywa raczej zaszokowanie i zaskoczenie czytelnika niż przekonanie go za pomocą logicznych przemyślanych argumentów [19].

Zamieszczenie tego cytatu wydaje się nam uzasadnione nie tylko z powodu, że np. terror jest również zjawiskiem społecznym, a sam historyk powinien być choć trochę socjologiem; lecz także dlatego, że wiele historycznych publikacji urasta do rangi wielkich, rozreklamowanych, przedsięwzięć rynkowych (np. publikacja Czarnej księgi komunizmu). Autorzy tego rodzaju pozycji starają się przyciągnąć czytelnika zaszokowaniem i zaskoczeniem – najlepiej zaś setkami tysięcy trupów, pomijając mało atrakcyjne, akademickie, metody dyskusji.

Metoda ta stosowana jest do dzisiaj. Cóż bowiem innego robi np. jeden z współautorów Czarnej księgi..., gdy publikuje historię stanu wojennego pod prowokacyjnym – i groteskowym – tytułem Wojny polsko–jaruzelskiej? Czyżby wierzył, że tytuł ten oddaje treść wydarzeń z lat 1981-83? Czy też raczej chce nas „zaszokować i zaskoczyć”?

Wreszcie ostatnia już istotna dla nas kwestia, ściśle związana z praktycznie absolutną intelektualną hegemonią neoliberalizmu. Susan George zwraca uwagę na to, że tworzeniu się owej hegemonii pomagał planowy i systematyczny proces fabrykowania ideologii przez konserwatywną prawicę: Obecnie nam panująca doktryna ekonomiczna (...) nie spadła z nieba. Była ona raczej starannie hodowana przez całe dekady w ramach refleksji, działań i propagandy; „kupiona i zapłacona” przez ściśle ze sobą powiązane towarzystwo [603].

Wpływowe intelektualne instytucje i „think tanki” rozrastały się przy otwartym poparciu konserwatywnych polityków. Prezydent Reagan osobiście prowadził akcję zbierania takich funduszy, stwierdzając, że idee posiadają swoje następstwa: retoryka to polityka, a słowa to działanie. Nic więc dziwnego, że Między 1990 a 1993 r. cztery magazyny należące do czołówki pism neoliberalnych (...) z różnych źródeł otrzymały 27 mln dolarów. Dla porównania: jedyne cztery istniejące postępowe amerykańskie pisma ogólnokrajowe (...), razem wzięte, otrzymały w tym samym czasie zaledwie 269 tys. dolarów z tytułu „dobroczynnych” wpłat [603].

Wydarzenia nie tylko dawnych, ale i ostatnich czasów dowiodły znakomicie, że można po prostu kupić intelektualną atmosferę popierającą najbardziej reakcyjną politykę. W owej intelektualnej atmosferze znalazło się również miejsce dla historii. Nie pomylimy się zapewne stwierdzając, że podane przez Susan George proporcje datacji dla opiniotwórczych pism prawicy i lewicy w USA (100 : 1), w naszym kraju odpowiadają stosunkowi wielkości nakładów finansowych na publikację książek pipesów i wołkogonowów do wielkości kosztów nakładu osamotnionej – i nieomal ocenzurowanej – książki P. Broué.

O tych wszystkich kwestiach należy pamiętać, jeśli chce się pojąć fenomen popularności książek R. Pipesa czy Czarnej księgi komunizmu, najbardziej charakterystycznych pozycji owej konserwatywnej krucjaty – podjętej u schyłku XX w. przeciw wszystkiemu, co kojarzone było z rewolucją – jak nazywają ów trend w historiografii M. Haynes i R. Husan [11].

Bądźmy jednak optymistami i miejmy nadzieję, że prędzej czy później konserwatywna krucjata utraci monopol na opisywanie historii rewolucji rosyjskiej. Walki o prawdę, czyli zgodną z rzeczywistością rekonstrukcję przeszłości historyk wyrzec się nie może [17].

MARKSIZM W HISTORII. JAK PISAĆ O „CZERWONYM TERRORZE”?

Od końca lat 80. pojawiła się szczególna niechęć wobec Marksa i „determinizmu” w historii. Niechęć ta zresztą wcale nie miała swych źródeł w ujawnieniu jakichś szczególnych błędów w marksistowskiej metodzie badania praw rozwoju społeczeństw. Upaść mógł bowiem ZSRR, lecz nic podobnego nie spotkało Kapitału czy18 brumaire’a...

Co więcej, to właśnie marksistowski model historii jako „walki klas” pozwalałby np. doskonale tłumaczyć załamanie się „komunizmu” w Europie wschodniej, gdzie robotnicy wystąpili przeciw biurokracji partyjno-państwowej, pełniącej w „socjalistycznym” społeczeństwie funkcję burżuazji (tak jak stało się w Polsce w r. 1956, 1970, 1976 i 1980).

Źródłem niechęci do marksizmu stała się przede wszystkim postawa tzw. poprawności politycznej, zakładająca unikanie wszystkiego, co mogłoby być kojarzone z „wyrzuconym na śmietnik historii” ustrojem „komunistycznym”. Marks, historyk, którego metod bronił nie tylko E.H. Carr [15.14], ma więc teraz bardzo złą opinię u bardzo wielu autorów. Ilu z historyków obecnie, jak kiedyś F. Braudel, ośmieli się napisać:

Geniusz Marksa, tajemnica jego ciągłej siły tkwi w tym, że on pierwszy skonstruował prawdziwe modele społeczne, i to na podstawie długiego trwania historycznego (...) Jakąż bowiem dziecinadą jest wzgarda okazywana Karolowi Marksowi w tym idealistycznym rozpasaniu, które niemal z reguły przynoszą ze sobą badania nad cywilizacjami [28].

Obecnie jest wręcz przeciwnie. Szczególnie zaś w Europie Wschodniej, w tym w Rosji, gdzie jeszcze kilkanaście lat temu Karol Marks był prawie bóstwem. Według G. Wodołazowa: Dzisiaj marksizm wyparty został na margines narodowej kultury. Mówić o nim w dyskusjach naukowych, włączać do systemu obiegu naukowego jest przyjmowane jako coś niewspółczesnego, a nawet odrobinę nieprzyzwoitego. Dzieje się to tym łatwiej, iż ton dyskusji zdominowała ideologiczna grupa na czele z A.N. Jakowlewem, która marksizm traktuje jako przestępstwo, społeczny rasizm wraz ze wszy­st­ki­mi wynikającymi zeń skutkami [54]. Sam Jakowlew dokonał szczególnie głębokiej analizy Marksa, nazywając go po prostu obrońcą leniuchów [323]. Nie koniec na tym. Posłużmy się tutaj konkretnym przykładem, ściśle zresztą związanym z tematem naszej pracy.

Dogmatyczne wnioski, głębokie wewnętrzne sprzeczności, pseudonaukowe koncepcje – oto opinie z krótkiej notki poświęconej Marksowi w przypisach do jednego z wydawnictw dotyczących czerwonego terroru [18]. Pozycję tę przygotowali doktorzy J. G. Felsztyński i G.I. Czerniawski.

Ci „nowi” rosyjscy historycy przywykli przemawiać ze zdumiewającą pewnością siebie. Spójrzmy np. w jaki sposób Felsztyński podejmuje „naukową” dyskusję ze „starym” historykiem A.I. Ziewieliewem. Felsztyński nazywa Ziewieliwa wrogiem ideologicznym i odmawia mu moralnego prawa do krytyki – gdyż, jak twierdzi, w całej historiografii pisanej w ZSRR nie było ani słowa prawdy, lecz wyłącznie kłamstwo. Następnie oświadcza: Nigdy nie dopuścimy do powrotu do władzy komunistów i do pod­po­rząd­kowania historiografii partyjnym interesom wąskiego kręgu osób. (...) W tym świecie panujemy my [683]. To ostatnie zdanie wystarczy chyba za cały komentarz.

W zajadłości i bezkompromisowości ocen, jakie dają „starej” historii nowi władcy świata, ujawnia się jednak potężna różnica między nimi a Marksem.

Marks, choć nie krył swej nienawiści do burżuazji, skłonny był uznać nie tylko jej ogromną rolę w modernizacji świata (cuda większe niż piramidy egipskie), ale nawet dostrzec heroiczne okresy jej walki. Lecz czy owi, groteskowo pozujący na „obiektywnych” i neutralnych, rzekomo nie służący „interesom wąskiego kręgu osób”, pogromcy Marksa i marksizmu dostrzegają „heroizm” rewolucji rosyjskiej lub modernizacyjną próbę podjętą przez partyjno-państwową biurokrację ZSRR? O nie – tak jak Marks jest dla nich zaledwie „pseudonaukowcem”, tak i historia ZSRR ma bardzo prostą ocenę – to najwyżej „stracone dekady”.

Czy taka właśnie postawa jest postawą właściwą dla historyka? I czemu właściwie ma służyć? Pytanie o tę właśnie kwestię stawia N. A. Simonija:

(...) Nie dziwi mnie, że na Zachodzie liczni (chociaż przecież wcale nie wszyscy) uparcie nie chcą dostrzec tej przepaści, jaka oddziela główne idee i dotyczące rozwoju społecznego prace Marksa, Engelsa i nawet Lenina od tego, co Stalin i jego pomocnicy podawali za marksizm. Ale jest dla mnie niezrozumiałe, po co nam, poważnym uczonym, jest to potrzebne? Dlaczego my, naśladując polityków, powinniśmy wkraczać na wątpliwą drogę radykalnego nihilizmu? [16]

Formułując swoje pytanie N. A. Simonija zdradza jednak albo pewną naiwność w postrzeganiu miejsca historyka we współczesności, albo też (co zresztą uważamy za bardziej prawdopodobne) zadaje je w sposób prowokacyjny. Dlaczego bowiem marksizm stał się – i to szczególnie we wschodniej Europie – przedmiotem prymitywnych i wulgarnych ataków, a historia ZSRR przedmiotem skrajnych uproszczeń?

Najlepszą odpowiedź stanowi tu obserwacja Erica Hobsbawna:

(...) teraźniejszość i – przypuszczalnie przyszłość – krajów postkomunistycznych naznaczona jest i będzie specyficznymi cechami kontrrewolucji, która zastąpiła rewolucję [601.7].

To, co Jarosław Kilias pisze o „polityce historycznej” współczesnych władz Polski, jest bowiem oczywiście typowe dla bardzo wielu państw świata, a zwłaszcza dla tzw. krajów postkomunistycznych:

„Polityka historyczna” jest(...) na wskroś polityczna, przy czym chodzi tu o politykę w Schmittowskim sensie tego słowa, jako walkę absolutnych przeciwieństw, stanowiących strony opozycji: przyjaciel – wróg. Mówiąc metaforycznie, stanowi więc polityczną broń masowego rażenia [613].

I nic w tym dziwnego, bowiem Kto opanuje przeszłość, opanuje przyszłość. Kto opanuje teraźniejszość, opanuje przeszłość. Wielu ludzi zwykło przytakiwać słuszności tego sądu Orwella w odniesieniu do niedawnej historii Europy Wschodniej. A przecież i teraz trwa walka o opanowanie przyszłości poprzez opanowanie przeszłości.

(...) choć proceder fałszowania dokumentów był swoisty dla komunizmu, nie ma nic osobliwego w rekonstruowaniu historii jako takim i nawet pod rządami najbardziej liberalnych reżimów [613].

Retoryka nowej władzy uzbrajana bywa zatem zarówno w ekonomiczne, jak i historyczne „prawdy”. Szczególnie zaś cenne są te wy­mierzone w zaprzysięgłych wrogów kapitalizmu. Z nazwisk są to niejacy Marks, Engels, Lenin, Trocki...

W badaniu historii nie można działać bez jakiejkolwiek wizji dziejów. Jeżeli odrzuca się Marksa, jego miejsce musi zająć inny filozof – najlepiej zaś wrogi marksizmowi. Stąd np. zafascynowanie Popperem i jego walką z „historycyzmem”... Na szczęście nikt nie nakazuje nam niewolniczo podążać za modą pisania jakichś chaotycznych wizji historii, w której los ślepo rzuca kośćmi... Zgadzamy się bowiem w całej rozciągłości z sądem E.H. Carra, że Twierdzenie profesora Poppera, że „w sprawach ludzkich wszystko jest możliwe”, jest albo bez znaczenia, albo po prostu fałszywe. Nikt na co dzień w coś takiego nie wierzy albo nie jest w stanie wierzyć. Aksjomat, że wszystko ma swoją przyczynę, stanowi warunek naszej zdolności do rozumienia, co się wokół nas dzieje [15.14].

Czy wracając do Marksa, jako przewodnika w pisaniu historii, staniemy się ostatnimi mamutami na świecie? Tak pisze na ten temat John Arnold:

Praktycznie biorąc, wszyscy piszący dziś historycy są marksistami (...) Nie znaczy to, że wszyscy mają poglądy lewicowe (skądże znowu) albo że poczuwają się do tego dziedzictwa czy choćby je u siebie rozpoznają. Jeden kluczowy element myśli Marksa został jednak tak silnie przyswojony przez poglądy badaczy, że w zasadzie nikt go już nie kwestionuje (...) Jak to napisał Marks: „Ludzie sami tworzą swoją historię, ale nie tworzą jej dowolnie, nie w wybranych przez siebie okolicznościach, lecz w takich jakie już zastali, w okolicznościach danych i przekazanych” [12].

O tym samym „kluczowym elemencie” pisał zresztą już czterdzieści lat temu A. Schaff: ta podstawowa teza materialistycznego pojmowania dziejów (...) dziś na tyle weszła w krew współczesnej nauki o społeczeństwie, że przestaje być czymś specyficznym dla teorii marksistowskiej. Jest to chyba największa „kariera” teorii naukowej [14].

Jakie stąd wnioski? Pisząc o bolszewizmie i o czerwonym terrorze, przyjdzie nam odnieść się do owych „okoliczności danych”, do genezy rewolucji i bolszewickiej dyktatury, w dużym stopniu determinujących cały kształt interesujących nas zjawisk. Przedstawienie dowolnego zjawiska historycznego, przy pominięciu jego kontekstu, prowadzi do zniekształcania i wypaczania rozumienia owego zjawiska. Także rewolucyjny terror nie był tworzony w sposób dowolny czy autonomiczny, oderwany od innych obszarów rzeczywistości historycznej.

Czerwony terror jest składnikiem szerszego zjawiska, uzależnionym i pokrewnym wielu innym nurtom tego historycznego fenomenu, jakim była rewolucja i wojna domowa w Rosji. Co więcej, stosowana przez bolszewików przemoc w jakimś stopniu jest także lustrem rewolucji – odzwierciedlając kryzysowe zjawiska z ogromnej ilości zagadnień politycznych, gospodarczych czy wojskowych. Mówiąc więc o terrorze rewolucyjnym, nie sposób nie omawiać – choćby krótko – wszystkich tych kwestii.

Jedną z istotnych spraw jest oczywiście paralelny do terroru rewolucyjnego (i jak najbardziej realny – wbrew sądom niektórych autorów) terror kontrrewolucyjny. Jednak ograniczenie się do równoległego przedstawienia zagadnień białego terroru po prostu nie wystarczy. Oba te zjawiska, a więc biały i czerwony terror, nie będą zrozumiałe, jeśli nie zaznajomimy się, choćby w stopniu elementarnym, z innymi problemami: z kwestią poparcia społecznego, przebiegu działań wojennych, sytuacją międzynarodową czy gospodarczą.

Terror może być bowiem metodą kompensowania słabości strategicznej (wynikającej z pozycji na froncie i z sytuacji międzynarodowej) czy próbą odsuwania na drugi plan problemów społeczno-gospodarczych. Zatem i czynników bolszewickiego zwycięstwa (a równocześnie i przyczyn klęski białych) w wojnie domowej szukać trzeba także poza terrorem: w poparciu mas, w organizacji aparatu władzy, w zwycięstwach na froncie, w ofensywie propagandowej, w polityce społeczno-gospodarczej i narodowościowej, a także w zagadnieniach związanych ze „światową rewolucją”. I wszystkie te czynniki poddać należy choćby krótkiej analizie, aby uzyskać właściwy obraz interesujących nas zagadnień. Brak uwzględnienia owego szerokiego kontekstu politycznego, gospodarczego i społecznego może dać naprawdę groteskowe efekty.

Terror był realną częścią rzeczywistości rewolucyjnej Rosji (i wielu innych krajów), ale równie realne i złowrogie były inne zjawiska – wojna, głód, epidemie, wyniszczająca praca... Przemoc nie była więc osadzona w próżni, a jej groza często nie dorównywała innym strachom.

Uwzględnienie przyczyn i kontekstu czerwonego terroru jest tym istotniejsze, że spór o jego zasięg i znaczenie jest w dużym stopniu sporem o samą rewolucję. Trudno bowiem nie dostrzec, że dość powszechne nadawanie „rewolucji październikowej” wymiaru zaledwie przewrotu wojskowego, łatwo prowadzić może do wniosków o szczególnej roli przemocy w polityce czerwonych władz. Dlatego też w naszej pracy poświęcimy sporo miejsca kwestiom Października i realnemu zasięgowi społecznego poparcia dla bolszewików.

Z kolei w rozważaniach nad rewolucyjnym i kontrrewolucyjnym terrorem lat 1917-21 (rozdziały V i VI), odpowiedzieć trzeba będzie na kilka pytań, a mianowicie: z jakich przyczyn stosowano przemoc, jakie były jej rozmiary i czy była ona główną przyczyną sukcesów walczących stron?

W naszej pracy znaczny nacisk położymy na liczby, choć oczywiście zdajemy sobie sprawę z faktu, że statystyki nie zawsze oddają właściwy wymiar opisywanych zjawisk. Jednak z drugiej strony to właśnie prawicowa historiografia uprawia ze szczególnym upodobaniem żonglerkę fantastycznymi wielkościami ofiar czerwonego terroru. Poza tym liczby, chyba co najmniej równie dobrze jak komentarze, opisują konkretne fakty.

Historia nie robi nic, „nie posiada żadnego olbrzymiego bogactwa”, „nie stacza żadnych walk”! To nie „historia”, lecz właśnie człowiek, rzeczywisty, żywy człowiek – on robi to wszystko, on wszystko posiada, on stacza wszystkie walki (...) [14, 15.3].

Ten cytat z Marksa wiążemy z kwestią wolności wyboru i co za tym idzie także odpowiedzialności moralnej za podjęte działania. Jest to naszym zdaniem sprawa bardzo istotna, jeżeli z jednej strony proces historyczny ma charakter obiektywny, lecz z drugiej strony to właśnie jednostka tworzy historię. Bez wolności wyboru bowiem, jak zauważył to A. Schaff, leży w gruzach nie tylko teoria odpowiedzialności moralnej, lecz widmo bankructwa zagraża i zdrowemu rozsądkowi [14]. Uznając wolność wyboru, a nie jakieś skrajne zdeterminowanie działań walczących stron przez „proces historyczny”, będziemy musieli odpowiedzieć na pytanie o moralną ocenę represyjnej polityki czerwonej i białej władzy.

Jak zauważył E.H. Carr, historyk nie powinien być sędzią skazującym na wieszanie [15.13]. Jednakże – jak z kolei pisze Eric Hobsbawm – Nikt, kto żył w tym wyjątkowym stuleciu nie może powstrzymać się od sądów [601]. I my też nie wstrzymamy się przed nimi.

W naszej pracy – dla uniknięcia efektu samospełniającej się przepowiedni – wskazane będzie przedstawienie argumentów obu stron konfliktu (a więc inaczej niż czynią to np. autorzy Czarnej księgi komunizmu). Tym samym dążyć chcemy do wyjaśnienia problemów spornych i „niewygodnych”, a więc zarówno tych pomijanych przez apologetów Października, jak i przez jego krytyków. Pozwalamy sobie żywić nadzieję, że wykorzystana przez nas literatura okaże się na tyle różnorodna, że pozwoli na zobiektywizowanie przynajmniej części ocen.

Opierać będziemy się zarówno na starszych, jak i nowych opracowaniach dotyczących interesujących nas problemów. W ich liczbie znajdą się także liczne pozycje wydane pod „komunistyczną” cenzurą. Naszym zdaniem, nie sposób pominąć tej części historiografii, niezależnie od tego, jak bardzo lekceważą ją rozmaici felsztyńscy. W świetle licznych fałszerstw (mających głównie charakter braków i przemilczeń) dokonywanych przez historiografię ZSRR, przekonanie o jej niskiej wartości wydaje się nawet zrozumiałe. Lecz owe zafałszowania nie oznaczają, że należy a priori odrzucać wszystkie ustalenia radzieckich autorów. Taka postawa świadczy o lenistwie umysłowym tych z historyków, którzy wolą nie podejmować dyskusji o niewygodnych problemach. Przekonanie o totalnym zakłamaniu „komunistycznej propagandy” (np. opisującej zbrodnie kontrrewolucyjnego terroru), wydaje się być po prostu często lustrzanym odbiciem dawnego przekonania o zakłamaniu „kapitalistycznej propagandy”. Korzystanie z tych prac – oczywiście z właściwą ostrożnością – nabiera zresztą sensu wobec jednoznacznego potwierdzenia się wielkiej części „komunistycznej propagandy” (spiski rządów Ententy wobec czerwonej Rosji, zbrodnie kontrrewolucji w Finlandii czy na ukraińskich Żydach). Także obecne ustalenia historyków rosyjskich (np. O. Mozochin), wskazują na dużą wiarygodność bardzo wielu danych publikowanych w ZSRR.

Z całą odpowiedzialnością stwierdzamy też, że duża część „niekomunistycznej” literatury dotyczącej zagadnień rewolucyjnego terroru jest w równym stopniu zafałszowana i pełna przemilczeń, jak pozycje wydawane w najczarniejszych czasach stalinizmu. Lecz w przeciwieństwie do zapomnianych już kłamstw historyków radzieckich, kłamstwa (lub „tylko” zniekształcenia) historyków „wolnego świata” ciągle funkcjonują w literaturze historycznej i powszechnej świadomości. Dlatego też wskazanie błędów w tych właśnie pozycjach będzie istotnym celem naszej pracy. Natomiast „bezkompromisowe” demaskowanie kłamstw dawno pogrzebanego ustroju nie stanowi dla nas szczególnego wyzwania. To nie Krótki kurs historii WKP(b) czytają obecnie studenci...

W naszej pracy będziemy starać się unikać formułowania wniosków i ocen dotyczących Rosji lat 1917-23 na zasadzie prawd oczywistych:

Powszechność jakiegoś poglądu nie jest, poważnie mówiąc, żadnym dowodem, nie daje nawet prawdopodobieństwa słuszności (...) Jakiś fakt, który można znaleźć u stu pisarzy historycznych, zanim się nie dowiedzie, że wszyscy odpisywali jeden od drugiego, tak że w końcu wszystko sprowadza się do jednej jedynej wypowiedzi [13].

Zbyt często także spotykamy się z pojęciami-kluczami, mającymi mieć uniwersalny charakter, a stosowanymi nie tylko przez masmedia, lecz także przez zawodowych historyków („czerwony terror”, „przewrót październikowy” czy wreszcie „komunizm”). W naszej pracy podejmiemy więc szersze rozważania nad owymi terminami.

Unikać będziemy przesady językowej. Dla zbyt wielu autorów prac historycznych przymiotniki zastępują bowiem fakty. Np. funkcjonujące powszechnie wyrażenia w rodzaju bezprzykładnego terroru, sugerowałyby, że rewolucyjna Rosja była szczególnym wyjątkiem w jakimś fantastycznym świecie miłych i przyjemnych demokracji, których represyjność ograniczała się do grożenia palcem niegrzecznym dzieciaczkom. Jednak przynajmniej historycy powinni zdawać sobie sprawę z tego, że na świecie, czy to latach 1917-23, czy nawet i dzisiaj, grozi się nie tylko palcami.

Celem naszej pracy jest także podjęcie polemiki z współczesną atmosferą intelektualną. Stąd też wiele razy przytaczać będziemy absurdalne sądy tych historyków, którzy najwyraźniej nie czują się odpowiedzialni za to, co piszą, ani przed czytelnikami, ani przed wymogiem pisania zgodnej z rzeczywistością rekonstrukcji przeszłości.

W gruncie rzeczy historyk zawsze uzyska fakt, którego potrzebuje, pisał z sarkazmem Carr [15.7]. Wiele razy przyjdzie nam więc wskazywać, że „fakty” Courtois’a czy Pipesa bynajmniej nie są jedynymi faktami, które można czytelnikowi przedstawić.

Owa polemika z „faktami” i „prawdami oczywistymi” głoszonymi przez rozmaite „święte krowy” historiografii wywarła duży wpływ na kształt tej książki. Np. wprowadzenie do niej rozdziałów dotyczących terroru carskiego i stalinowskiego zostało w dużym stopniu sprowokowane zabiegami dokonywanymi w Czarnej księdze... (i podobnych pozycjach), a mianowicie „porównywaniem” tych zjawisk do rewolucyjnego terroru lat 1917-23.

Na zakończenie czas na kilka słów o słabościach naszej pracy. Zdajemy sobie sprawę z faktu, że nasza praca ma raczej charakter popularnonaukowy i daje nie tyle ostateczne wyjaśnienia, ile wskazuje na problemy zasługujące na naprawdę szczegółowe badania. Autor nie dotarł przecież do wielu istotnych pozycji i – przede wszystkim – nie spenetrował archiwum Łubianki.

Czytelnik dostrzeże też, że autor korzystał czasem z opracowań o stosunkowo niskiej wartości naukowej. Wobec faktu, że liczni historycy o pewnych kwestiach po prostu nie piszą, wypadało nam szukać wiadomości w pozycjach o bardzo nierównym poziomie. Czytelnik zauważy jednak również, że zdobyte w ten sposób informacje nigdy nie posłużyły do budowy pierwszorzędnych tez, a wykorzystywane zostały dla uzupełniania drugorzędnych wątków. Autor starał się nie podchodzić bezkrytycznie do informacji ze źródeł przestarzałych i tendencyjnych. Znający literaturę przedmiotu – i bezkrytyczny stosunek wielu historyków do białej propagandy – powinni to docenić.

Wypada nam przyznać się do braku dostatecznej wiedzy w wielu ważnych kwestiach. Tym samym często nie możemy wypowiadać się w sposób autorytatywny i ostateczny. Czytelnik zresztą łatwo sam rozpozna słabości pracy. Wypada nam tutaj zdecydowanie podpisać się pod myślą Goethego:

Jeżeli w tych przedmiotach wdałem się w ogólnikowe rozważania, to dowód, że nie bardzo jeszcze nauczyłem się je rozumieć.

Autor nie ma zamiaru pozować na „neutralnego” i ukrywać swoich sympatii dla radykalnej lewicy. Dokładnie zdaje sobie jednak sprawę z tego, że właśnie postawa światopoglądowa mogła mu utrudnić obiektywną ocenę wielu kwestii historycznych. Dlatego też, w trakcie pisania pracy, wielokrotnie przyszło mu zakwestionować wiele z własnych przekonań, aby osiągnąć najbardziej elementarny poziomu obrazowego rozumienia tego, co zachodzi w umysłach drugiej strony. Nie zawsze się to udawało.

Jednakże już sam fakt, że autor zna swoje ograniczenia, daje pewną szansę na zbliżenie się do prawdy historycznej: (...) historyk, który jest świadom swojej własnej sytuacji, jest także bardziej zdolny do właściwych ocen zasadniczej natury wszelkich różnic pomiędzy swoim własnym społeczeństwem i własną perspektywą a społeczeństwami innych okresów i z innych krajów aniżeli historyk, który głośno wykrzykuje, że jest przecież jednostką, a nie zjawiskiem społecznym [15.5].

Poza tym nadzieję, że już przez podjęcie „niewygodnego” dla lewicy tematu, a szczególnie przez przedstawienie niewątpliwych zbrodni czerwonego reżimu, przynajmniej częściowo dowiedliśmy rzetelności historycznej. Mamy więc nadzieję, że dzięki temu nawet część krytyków książki odnajdzie w niej jakieś pozytywne strony.

Nie sądzimy przy tym, że po przeczytaniu niniejszej pracy np. którykolwiek z autorów Czarnej księgi... uderzy się w piersi i wyzna, że zbyt bezkrytycznie zawierzył kontrrewolucyjnej propagandzie sprzed ponad 80 lat. Przyznawanie się do błędów nie jest cechą mile widzianą ani w świecie naukowym ani na rynku wydawniczym. Wydaje się, że pewnego rodzaju ludziom łatwiej będzie po prostu uznać naszą pracę za „neokomunistyczną propagandę” czy „brednię” i nie podejmować z nią dyskusji.

Žižek zauważył, że o ile krytykę ukochanych mitów „wolnego świata” podejmują intelektualiści należący do obozu „demokracji”, to chwali się ich za głębię spostrzeżenia, jednak jeśli taką samą krytykę ośmieli się podjąć ktoś z radykalnej lewicy, to od razu oskarżony zostaje o „totalitaryzm” [707.14]. Być może będzie tak i tym razem.

Wyrażamy jednak nadzieję, że nasza praca okaże się może pomocna dla tych, którzy nie chcą żyć w uproszczonym świecie jednostronnych wizji historycznych. W swoim czasie Marks napisał: Nie żądacie, by róża miała zapach fiołka, czemu więc to, co najbogatsze, duch ludzki, ma istnieć tylko w jednej postaci? [14]

TEZA O WŁADZY OPARTEJ NA PRZYZWOLENIU SPOŁECZNYM

Jako „terror”, słowo wywodzące się z łaciny („strach”) i sanskrytu (tras – drżeć), zdaniem F. Ryszki rozumieć należy zespół działań bezwzględnych a okrutnych oraz wywołaną skutkiem tego psychozę [22].

Za J. Tomasiewiczem uzupełnijmy zaś, że Początkowo określenie to było zarezerwowane dla pewnej formy rządów, polegającej na praktyce stosowania krwawych represji. Wyrażenie „rządy terroru” oznaczało wówczas, że istotą sprawowania władzy miały być owe krwawe represje [136].

Obecnie – najczęściej, choć bynajmniej nie zawsze – „terror” definiuje się jako przemoc legalnie stosowaną w służbie państwa. Ma to odróżnić „terror” od „terroryzmu”, a więc przemocy skierowanej przeciw instytucjom państwowym. Terminologia sprawia jednak kłopoty: np. wyrażenia „akt terrorystyczny” i „akt terroru” używane są często zamiennie. Poza tym, nawet przyjmując te uproszczone definicje, stwierdzić trzeba, że także państwowy aparat represji dokonywać może typowych aktów terrorystycznych, jeżeli np. określone służby specjalne przeprowadzają nielegalne operacje.

Także opisując wydarzenia wojny domowej w Rosji, trudno czasem operować osobnymi pojęciami terroru i terroryzmu. Np. walczący z „państwem” Kołczaka na Syberii partyzanci działali w imieniu (często zresztą tylko formalnie) rządu bolszewickiego. Analogicznie zachowywali się mniejsi i więksi kontrrewolucyjni generałowie czy atamani walczący z czerwoną republiką, stosując represje w imieniu kolejnych białych quasi-rządów. Trudno więc określić, czy przemoc, jaką stosowali, należałoby nazwać właściwiej „terrorem” czy „terroryzmem”.

Rodzi się też pytanie, jakie rodzaje przemocy stosowanej w służbie państwa nazywać można „terrorem”, a jakie tylko „represjami”? Nie podejmiemy się tu jednak roztrząsania tych obszernych kwestii. Oczywiście sam źródłosłów „represji” sugeruje inne, niż w przypadku „terroru”, znaczenie: formalnie o „represji” mówić powinno się wyłącznie w sytuacji, gdy mamy do czynienia z surowym odwetem na przestępcze działania drugiej strony. Jednak w chaosie rosyjskiej wojny domowej trudno znaleźć winnych i niewinnych.

Sam wydźwięk słowa „represje” powoduje inne emocje niż wydźwięk słowa „terror”. I często – zwłaszcza w propagandzie – stosunkowo niewinne słowo „represje” ukrywać ma brutalne i okrutne działania reżimu państwowego. Z drugiej strony zbyt często słowo „terror” służy za uniwersalne dla objaśniania całej polityki represyjnej. Także w rozumieniu przeciwników, ścierających się podczas wojny domowej w Rosji, represyjne działania drugiej strony zawsze były „terrorem”. Dlatego też terminy „terror”, „represje” i „przemoc” występować będą w naszej pracy wymiennie.

Jakie jest miejsce terroru – czy też różnego rodzaju „represji” – dla funkcjonowania władzy państwowej? Niewątpliwie potencjalna represyjność wpisana jest w każdy system polityczno-państwowy, lecz w niektórych z typów państw znaczenie przemocy było większe niż w innych. Np. według F. Ryszki w przypadku systemu faszystowskiego strach był siłą motoryczną całej organizacji państwowej, nie wykluczając [osób] najwierniejszych i najbardziej godnych zaufania [22].

Jeżeli jednak istotnie tak było, to nawet faszystowskiego terroru nie można sprowadzać wyłącznie do kary śmierci czy więzienia. Dostrzega to J. Borejsza, pisząc o pozornie „umiarkowanej” przemocy we Włoszech lat 1926-43: zapomniano o czynnikach mniej widocznych niż krwawy terror, obozy i egzekucje – o codziennym terrorze ekonomicznym, policyjnym, partyjnym, psychicznym, o stałej ingerencji w dzień powszedni przeciętnego człowieka [127].

Czy jednak terror, nawet w państwie typu faszystowskiego, stanowił jedyną podstawę funkcjonowania systemu?

Siła jest zawsze po stronie rządzonych, rządzący nie mają na swoje wsparcie nic, prócz opinii publicznej. Jedynie na opinii publicznej przeto opiera się rząd, a maksyma ta rozciąga się tak na najbardziej despotyczne i na wojsku opierające się rządy, jak i na najbardziej wolne.

Pracę naszą rozpoczęliśmy powyższym cytatem z pism Davida Hume’a. Jednak na długo przed tym, zanim Hume sformułował swą tezę o władzy opierającej się na przyzwoleniu poddanych, do analogicznych wniosków doszedł Etienne’a de la Boétie:

Wszakże ten, kto was tyranizuje, (…) nie ma w rzeczywistości żadnej władzy nad wami poza tą, którą sami mu nadaliście, aby mógł was zniszczyć. Skąd wziąłby tyle oczu, by was szpiegować, gdybyście sami nie złożyli ich w jego ręce? Skąd czerpałby broń, którą bijąc zmusza was do poddaństwa, gdybyście sami mu jej nie użyczali? Skąd brałyby się stopy tratujące wasze miasta, jeśli nie byłyby waszymi własnymi stopami? Jakże mógłby posiąść władzę nad wami inaczej niż za waszym własnym pośrednictwem? Jak śmiałby was atakować, gdyby nie mógł przy tym liczyć na współpracę z waszej strony? Cóż mógłby wam zrobić, gdybyście sami nie byli w zmowie z rabującym was złodziejem, gdybyście nie byli wspólnikami czyhającego na waszą śmierć mordercy, gdybyście sami nie byli własnymi zdrajcami? Obsiewacie wasze pola po to, by on mógł je spustoszyć, budujecie i meblujecie swe domy, by dostarczyć mu dóbr pod łupiestwo; wychowujecie wasze córki po to, by on mógł dać upust swej chuci; chowacie wasze dzieci po to, by on mógł uhonorować je swym najwyższym zaszczytem – by powiódł je do boju w swych bitwach, by poprowadził je na rzeź, by stały się sługami jego chciwości i narzędziami jego zemsty; oddajecie swe ciała pod ciężką pracę, by on mógł dogadzać swym pragnieniom i pławić się w ohydnej rozpuście; uginacie własne karki, by uczynić go jeszcze silniejszym i potężniejszym, by mógł trzymać was w szachu [23].

Tę samą myśl rozwinął już w wieku XX, w sposób znacznie bardziej pełny, węgierski filozof i rewolucjonista György Lukács:

Jakkolwiek bowiem twarde i brutalne w sensie materialnym zwykły być środki przymusu stosowane przez społeczeństwo w pojedynczych przypadkach, to jednak władza każdego społeczeństwa jest przecież władzą duchową, od której wyzwolić nas może tylko poznanie.

(...) wywód Engelsa, zgodnie z którym przemoc (prawo i państwo) „opiera się pierwotnie na funkcji ekonomicznej, społecznej”, wymaga dopełnienia o to, iż ów związek znajduje też odpowiednie odbicie ideologiczne w myślach i uczuciach ludzi włączonych w sferę panowania tej przemocy. Znaczy to, że zorganizowane struktury przemocy tak bardzo harmonizują z warunkami (gospodarczymi) życia ludzi lub też wykazują nad nimi wyższość, która wydaje się tak bardzo nieprzezwyciężalna, że ludzie ci odczuwają je jako potęgi przyrodnicze, jako konieczne środowisko swej egzystencji, i że w skutek tego podporządkowują się im dobrowolnie. (Co oczywiście nie znaczy aż tyle, że się z nimi zgadzają.) Jakkolwiek bowiem zorganizowana struktura przemocy może trwale istnieć jedynie wtedy, gdy potrafi, skoro tylko zajdzie taka potrzeba, siłą przeforsować swą wolę wbrew woli przeciwstawiających się temu jednostek lub grup, to jednak wcale nie mogłaby się ostać, gdyby w każdym pojedynczym przypadku była zmuszona używać siły. Jeśli taka konieczność zachodzi, to już nastąpił fakt rewolucji; zorganizowana struktura przemocy pozostaje już w sprzeczności z gospodarczymi podstawami społeczeństwa, a ta sprzeczność odzwierciedla się w głowach ludzi w ten sposób, iż istniejącego porządku rzeczy nie uważają już oni za przyrodniczą konieczność, że sile przeciwstawiają siłę. Nie negując gospodarczych podstaw tego stanu rzeczy trzeba dodać, że zmiana jakiejś zorganizowanej struktury przemocy możliwa jest tylko wtedy, gdy zarówno w klasie panującej, jak i w klasach uciskanych została już zachwiana wiara w to, że istniejący porządek jest jedynym możliwym. Rewolucja w systemie produkcji jest po temu niezbędną przesłanką. Jednakże sam przewrót może dokonać się jedynie dzięki ludziom; dzięki ludziom, którzy wyzwolili się – duchowo i uczuciowo – spod władzy istniejącego porządku [24.2].

Naszym zdaniem wnioski E. de la Boétie, D. Hume’a i G. Lukácsa, choć rozdzielone setkami lat, mają charakter uniwersalny. Istotą panowania każdej „struktury przemocy” – a państwo nią jest – pozostaje właśnie owa „władza duchowa”, a więc utrwalone w umysłach ludzkich przekonanie o oczywistym (naturalnym, „przyrodniczym”) prawie rządu do sprawowania władzy. Przekonanie to kształtowane jest przez szereg czynników, wśród których sama „naga” przemoc wcale nie stanowi głównej roli.

Co więcej, jak zauważa Lukács, stosowanie terroru świadczy raczej o słabości panującej władzy, która ucieka się do przemocy, gdyż utraciła już pełnię swej „władzy duchowej”. Słuszność tezy o władzy opartej na przyzwoleniu społecznym potwierdzają bardzo liczne przykłady z historii.

TERROR PAŃSTWOWY W PRAKTYCE: FRANCJA LAT 1789-1814

Od starożytności do chwili obecnej znaleźć można nieskończenie wiele przykładów na stosowanie represji jako narzędzia sprawowania władzy politycznej. Bez wątpienia stosujące przemoc rządy (grupy, organizacje itd.) nie tylko przekonane były o jego konieczności, ale i efektywności. Wiemy jednak również, że państwowe represje nie zawsze prowadziły do oczekiwanych następstw. Gdzie więc należy szukać granic skuteczności terroru?

Skoncentrujmy się na charakterystycznych przykładach organizacji państwowej przemocy w nowożytnej Europie. Najbardziej oczywisty, ze względu na temat naszej pracy, wydaje się przykład rewolucyjnej Francji, gdyż istnieją rzeczywiście liczne podobieństwa między terrorem jakobińskim a bolszewickim. Wprawdzie R. Pipes podobieństwom tym zaprzecza [10], lecz krytyką jego argumentów zajmiemy się rozdziale V.

Zarówno rewolucyjna przemoc we Francji, jak i w czerwonej Rosji, miały swe źródła w oddolnym, chaotycznym terrorze ludowym. W przypadku obu dyktatur dopiero kilka miesięcy później nastąpił czas uporządkowanych represji państwowych na dużą skalę: egzekucji dokonywanych z wyroku takich czy innych trybunałów. W obu przypadkach terror wprowadzano w kraju ogarniętym wojną domową i narażonym na obcą interwencję. Wprowadzano go w prostym celu – dla umocnienia zagrożonej władzy centralnej.

Rewolucyjna przemoc we Francji w pierwszej swej fazie miała charakter zdecydowanie oddolny – jeżeli nawet pominąć okres tzw. Wielkiej Trwogi, to z pewnością należy uwzględnić tu septembryzację: (...) terror ludowy stanowił zjawisko żywiołowe. Ale dobrze pamiętać, że z reguły nie ma żywiołowości czystej. W ruchu spontanicznym działają niemal zawsze siły organizatorskie... [1] We wrześniu 1792 r. gromady masakrujących postrzegały się jako części suwerena, to jest suwerennego ludu Francji. Dopiero później zorganizowana została przemoc rządowa. Znawca tematu, Jan Baszkiewicz, pisze w tej kwestii następująco:

Coraz częściej francuscy historycy zgadzają się z tezą, że terror państwowy uruchomiono w imię zapobieżenia okropnościom terroryzmu żywiołowego [1].

Silna władza centralna była więc Francji niezbędna w kryzysowym okresie „strasznego roku” 1793 nie tylko po to, aby obronić się przed zewnętrzną interwencją i wewnętrznymi wandeami. Chodziło także o uniknięcie niebezpieczeństwa anarchizacji samej rewolucji, grozy masowych samosądów i chaosu. Nietrudno zresztą zauważyć, że w analogicznej sytuacji znaleźć mieli się bolszewicy.

W obu przypadkach – francuskiego „terroryzmu żywiołowego” i terroru państwowego – zaobserwować można dla niego znaczne przyzwolenie społeczne. W pierwszym przypadku jest aktywny udział Francuzów w samosądach, w drugim masowa obecność i wyrażanie entuzjazmu w miejscach publicznych egzekucji, a nawet i pieszczotliwa nazwa nadana samej gilotynie – „Louisette”.

Fakt, że społeczeństwo Paryża, a potem także ogromnej większości departamentów Francji, zaakceptowało (chociażby w sposób bierny) dyktaturę jakobinów i kordelierów, nie miał oczywiście wyłącznego związku z samosądami czasu septembryzacji. Oparciem dla radykalnych rewolucjonistów były rozbudzone w dużej części społeczeństwa nadzieje na pokonanie obcej interwencji, rozwój swobód politycznych i stabilizację gospodarczą. Na pierwszym miejscu zresztą znajdowała się kwestia zewnętrznej obrony nie tyle nawet rewolucji, co samej Francji [101.8] – i także tu odnajdziemy pewne podobieństwa z Rosją.

Jednak w połowie r. 1794, kiedy oddalono od Francji niebezpieczeństwo interwencji, a równocześnie nie udało się przezwyciężyć trudności gospodarczych i nie wprowadzono w życie demokratycznej konstytucji, dyktatura jakobinów straciła rację bytu. Od jakobinów odwróciła się nie tylko burżuazja, ale i uboższe warstwy społeczne. Słabość dyktatury była tym większa, że ofiarą terroru padła nawet część rewolucyjnych kadr. Te same sekcje gwardii narodowej, które wyniosły jakobinów i kordelierów do władzy w r. 1792, dwa lata później nie uczyniły prawie nic, aby ratować Robespierre’a. Ludność Paryża odwróciła się od „Nieprzekupnego” i właśnie to było dla niego prawdziwym wyrokiem śmierci.

Podkreślmy jeszcze, że do upadku dyktatury jakobinów doszło właśnie w chwili szczególnie nasilonego terroru. O ile bowiem (...) trybunał rewolucyjny, który od 1 kwietnia 1793 do 10 czerwca 1794 roku, a więc w ciągu przeszło czternastu miesięcy wydał 1251 wyroków śmierci, teraz wydał ich 1376 w ciągu 9 [właściwie tylko 7] tygodni(od 10 VI do 27 VII) [43].

Gwałtowne przyspieszenie działania gilotyny w czasach Wielkiego Terroru nie pomogło więc Robespierre’owi utrzymać się przy władzy. Jest to dość wyraźny dowód na to, że nawet najbardziej nasilony terror nie może uratować sprawy, która nie posiada społecznego poparcia.

Podkreślmy, że dyktatura jakobinów nie opierała się wyłącznie na terrorze. Większa część departamentów Francji zaznała go w minimalnym stopniu. Aż 87% wszystkich zarejestrowanych egzekucji przypadało bowiem na zaledwie kilka miejsc: Wandeę, Paryż i południowo-wschodnie okręgi Francji [387]. Przy okazji badania owej statystyki można zresztą stwierdzić, że o ile terror odegrał znaczącą rolę w zdławieniu Wandei – gdzie wykonano jednak aż połowę wszystkich wyroków śmierci – to z całą pewnością nie zdołał przysłużyć się utrzymaniu dyktatury jakobinów w Paryżu.

(...) redukowanie dyktatury narodowej we Francji roku II do terroru rządowego byłoby dalekie od rzeczywistości. Mieści się w pojęciu owej dyktatury centralizacja administracyjna, nacjonalizacja produkcji wojennej, pospolite ruszenie (...), rekwizycje, obowiązkowe taryfy cen i płac itd. Wszystko to składa się na ów system Ocalenia publicznego, który miał mobilizować w skali masowej narodową energię. (...) demonizowana centralizacja roku II stanowiła pośpieszną łataninę (...)[lecz] osiągnęła jednak swój cel zdefiniowany w haśle Ocalenia Publicznego [1].

Trzeba przyznać, że zdumiewająco podobnie wyglądać miała sytuacja Rosji w latach 1917-21: z „łataniną” centralizacji w okresie wojny domowej – zresztą na skalę znaczniejszą jeszcze niż we Francji, gdyż kontrrewolucja rosyjska była w stanie przejściowo kontrolować nawet większą część państwa.

Czy jednak można przyznać (...) rację Beniaminowi Constant, wedle którego „Republika została ocalona pomimo terroru?” [1] Chyba nie. Bardziej rozsądny wydaje się tutaj wniosek R. Miedwiediewa, podkreślający zmienną wartość przemocy na różnych etapach rozwoju rewolucji:

Dyktatura jakobińska i jej terror pomogły Republice Francuskiej zadać kilka decydujących ciosów wrogom zewnętrznym i wewnętrznym, dokonać szeregu istotnych przeobrażeń społeczno-ekonomicznych. W późniejszym okresie jednak terror ten podkopał siły rewolucji, doprowadził do klęski jakobinów i kompromitacji rewolucjonistów [27].

Podsumowując, naszym zdaniem przykład rewolucyjnej Francji lat 1792-94 znakomicie przeczy tezie o możliwości utrzymania się przy władzy dzięki przemocy, a bez poparcia społecznego. Bo chociaż terror do pewnego czasu pełnił istotną rolę w mobilizowaniu społeczeństwa francuskiego, to jednak nigdy nie był on jedynym czynnikiem dającym władzę dyktaturze. Zaś fakt, że represje nasilone do maksymalnych granic nie uchroniły jakobinów przed upadkiem, mówi sam za siebie.

O ile terror prowadzony przez jakobinów jest stosunkowo znany, to niewiele mówi się o państwowej represyjności za czasów rządów Napoleona Bonapartego. Dla nas jednak przykład ten może okazać się ważny ze względu na kwestię miejsca przemocy w funkcjonowaniu ZSRR, gdyż Stalin, jak i Bonaparte, okazał się grabarzem rewolucji.

Sam Bonaparte miał zauważyć, że Na świecie są tylko dwie potężne siły: szabla i duch. W ostatecznym rozrachunku duch zwycięża szablę [32]. Ten sąd wskazuje, iż cesarz zupełnie właściwie odczytywał istotę władzy państwowej, rozumiejąc ją jako „władzę duchową” nad społeczeństwem.

Zdobyciu społecznego przyzwolenia dla dyktatury napoleońskiej służyły przede wszystkim sukcesy czasów konsulatu i cesarstwa: zwycięskie wojny prowadzone z odpowiednią propagandą i ogromny rozwój gospodarczy. Gdy czynników tych zabrakło w r. 1814, społeczeństwo Francji – bez okazania większego żalu – odwróciło się od „ukochanego” cesarza.

Jakie jednak było miejsce terroru państwowego w systemie napoleońskim? Albert Manfred zwrócił uwagę, że wojny prowadzone przez Napoleona były specyficzną formą kontynuacji polityki terroryzmu rewolucyjnego, były przeniesieniem go poza granice Francji. Historyk ten – odwołując się do Marksa i Engelsa – pisze też, że Bonaparte: Stosował terror w ten sposób, że na miejsce permanentnej rewolucji wprowadził permanentną wojnę [32]. Zatem rola rewolucyjnego terroru „strasznego roku” 1793 i rola wielkich wojen napoleońskich były podobne – służyły mobilizowaniu społeczeństwa.

Odwołując się do porównania z Rosją nietrudno zauważyć, że Stalin, nie prowadząc wojen zewnętrznych aż do schyłku lat 30. – i nie mając także prestiżu zwycięskiego wodza – mobilizował społeczeństwo ZSRR w inny sposób niż czynił to władca Francji (m.in. stosując terror na wielką skalę).

Zresztą byłoby nieporozumieniem sądzić, że Bonaparte zrezygnował z państwowych represji. I to mimo, że zaistniała już (cytując Zweiga) wyrafinowana, skombinowana na podstawie przemocy duchowej, maszyna policyjna Józefa Fouche [32].

Nadzorujcie wszystkich, wyjąwszy tylko mnie nakazywał cesarz, ale działania aparatu represji nie sprowadzały się przecież tylko do nadzoru. W czasach napoleońskich:

Rozmnożyły się (...) sądy wyjątkowe z udziałem – jako sędziów – wyższych wojskowych. Sądziły w doraźnym trybie i hojnie szafowały karą śmierci. (...) Opinia publiczna – z wyjątkiem opozycji liberalnej – strawiła to gładko, bo obiecano, że dzięki represji doraźnej władze uporają się z dolegliwą plagą bandytyzmu, odziedziczoną zresztą po czasach Dyrektoriatu (...) Dodajmy wreszcie, że nowy kodeks karny z 1810 roku zaostrzył wydatnie kary i przywrócił niektóre niechlubne praktyki penitencjarne ancien regime’u (pręgierz, piętnowanie). (...) Represję sądową zaostrzono wydatnie, ale to nie wystarczało; konkurowała z nią represja policyjna: arbitralne aresztowania, trzymanie ludzi w więzieniach bez sądu, zamykanie opozycjonistów w zakładach psychiatrycznych. Za Cesarstwa zalegalizowano administracyjne internowania bez procesu sądowego w tak zwanych więzieniach stanu [1].

O ile w kodeksie z r. 1791 karę śmierci przewidywano za 32 kategorie „zbrodniczych” czynów, to w kodeksie z r. 1810 już za 37. W czasach konsulatu i cesarstwa we Francji wydano kilka tysięcy wyroków śmierci. Statystyka wykazuje, że w 1803 r. we Francji skazano na śmierć 605 osób, a w 1813 r. 325 [37.4]. Oczywiście poza tymi wielkościami były niezliczone egzekucje dokonywane przez armię na frontach nie tylko całej Europy (jak osławione rozstrzelanie setek więźniów w Madrycie w maju 1808 r.), ale też w Egipcie i na Haiti. Najbardziej odrażający przykład dał osobiście Bonaparte, gdy w r. 1799 pod Akką kazał wymordować 4 tys. tureckich jeńców [32].

Krótkie przypomnienie francuskiego terroru państwowego z lat 1792-1814 pozwala nam stwierdzić, że to nie represje (jakkolwiek znaczne byłyby ich rozmiary), decydowały o pozostawaniu u władzy Robespierre’a czy Bonapartego. Państwowa przemoc była jedynie elementem polityki państwa służącym mobilizacji społeczeństwa; elementem, na który – podkreślmy to wyraźnie – istniało zresztą przyzwolenie społeczne. Zaznaczmy też, że struktury państwowej represji traciły istotne znaczenie w chwili załamania prestiżu władzy.

Przy okazji omawiania kwestii terroru warto też zwrócić uwagę na swoisty fenomen społecznego odbioru tego tematu. Oto represje organizowane przez Robespierre’a – „Nieprzekupnego”, ideowego rewolucjonisty – powszechnie budzą zgrozę. Tymczasem wojny wzniecone przez Napoleona – grabarza rewolucji, „Cesarza Republiki” z wielomilionową pensją, zdobywającego trony dla swej rodziny – często jeszcze budzą entuzjazm. Trochę to dziwne w świetle faktu, że prawdopodobnie samo oblężenie Saragossy pochłonęło tyleż cywilnych ofiar co cały terror jakobiński... Przykłady zbrodni napoleońskich można mnożyć, lecz cóż z tego? Kto wie, jak długo jeszcze Napoleon wysyłający armię na San Domingo ma być sympatyczniejszy od rewolucjonistów witających w Konwencie czarnych deputowanych?

Patrząc szerzej na dzieje Francji można by także zapytać, dlaczego to przemoc jakobinów – a nie np. terror wersalczyków z r. 1871 stał się synonimem okrucieństwa? Przecież to wojskom Thiersa – skromnego dyktatora w czarnym fraku [1], lecz z pensją wielokrotnie wyższą niż mieli ją wszyscy razem deputowani rozstrzelanej Komuny – udało się w ciągu zaledwie tygodnia wymordować w Paryżu tylu ludzi, ilu położyło głowy pod ostrze „Louisette” w latach 1793-94 w całej Francji...

Podobnych analogii szukać można i w ocenie rewolucji rosyjskiej. Oto np. światowa „Wielka Wojna” – chwalebnie toczona o nowy podział kolonii – nie jest zbyt częstym przedmiotem moralnego potępienia, podczas gdy nad rewolucją bolszewików grzmi aż nadto wielu kaznodziei. A przecież tylko 1 lipca 1916 r. nad Sommą – na dowód ducha walki brytyjskiej rasy – po prostu wysłano na śmierć 21 392 młodych ludzi [154].

Tego rodzaju antykomunistyczne kaznodziejstwo jest tym bardziej groteskowe, że to właśnie wojna lat 1914-18 postawiła świat na krawędzi rewolucji. To w kwestii rewolucyjnych „gwałtów” dokonujących się w Rosji R. Rolland pisał do przyjaciela: są one fatalną konsekwencją wojny. Jeśli Pan chce uniknąć rewolucji, niech pan zwalcza wojnę [30].

TERROR I HISTORIA XX W.

(...) w ciągu kilku miesięcy wojna dopełniła pracy całego wieku. Do tego czasu jeszcze wielu ludziom wydawało się, że życiem ludzkim kierują wyższe nakazy dobra i że w końcu dobro musi zwyciężyć zło (...) Teraz nawet najbardziej zagorzali idealiści zrozumieli, że dobro i zło są to pojęcia czysto filozoficzne, a geniusz ludzki służy złemu gospodarzowi...

Były to czasy, kiedy nawet małe dzieci pouczano, że zabójstwo, niszczenie, tępienie całych narodów – to czyny mężne i święte. Powtarzały to, krzyczały, głosiły codziennie miliony arkuszy gazet. (...)

W krajach zaczynał się głód. Życie wszędzie ulegało zahamowaniu. Wojna zaczęła się wydawać tylko pierwszym aktem tragedii.

Wobec tego widowiska każdy człowiek, jeszcze niedawno „mikrokosmos”, wyolbrzymiona indywidualność – malał, zamieniał się w bezsilny pyłek. Na jego miejsce ku światłom tragicznej rampy, wychodziły masy ludzi pierwotnych.

Te wymowne cytaty pochodzą z Drogi przez mękę, powieści pisanej w r. 1921. Uzupełnijmy je krótkim fragmentem wojennego pamiętnika R. Rollanda:

Do plagi, która niszczy ciało i ducha Europy, myśliciele i artyści dorzucili jeszcze nieobliczalną sumę nienawiści; w arsenale swej wiedzy, pamięci, wyobraźni szukali dawnych i nowych, naukowych, historycznych, logicznych, poetyckich racji nienawiści; pracowali nad zniszczeniem porozumienia między ludźmi. I w ten sposób oszpecili, upodlili, poniżyli, zdegradowali Myśl, której byli przedstawicielami [30.11].

Obserwacje Tołstoja i Rollanda zdumiewająco pokrywają się z analizą, jaką przeprowadzili badający związki między „komunizmem a przemocą” w XX w. Michel Dreyfus i Roland Lew:

Kładąc kres pewnemu światu, pierwsza wojna światowa inauguruje nowoczesną przemoc masową – całkowicie odmienną pod względem środków, zasięgu ogólnoświatowego i długofalowych konsekwencji. (...) Począwszy od 1914 r. przemoc masowa rozprzestrzeniła się na prawie cały stary kontynent. „Wojna totalna” nie oszczędzała już nikogo, a w szczególności ludności cywilnej. Eksperymentowano z nowymi środkami zniszczenia – gazami, czołgami, bombardowaniami; wojna uprzemysławiała się przy wykorzystaniu coraz to doskonalszych technologii. Za pośrednictwem kultury nienawiści, której skutki odczuwało się długo po 1918 r., niesłychanej dotąd „brutalizacji” uległy stosunki społeczne. Wojna wywołała nienawiść ludu do masakr, odrzucenie świata mieszczańskiego i wartości liberalnych, które wychwalały te masakry. Eksplozja rewolucyjna z lat 1918-23 daje się wyjaśnić przede wszystkim jako reakcja na tę sytuację (...) Pojawienie się tej powszechnej przemocy zbiega się z początkiem „ery mas” [29].

W r. 1914 istotnie rozpoczęto ową nowoczesną przemoc masową, która swą skalą przewyższała wszystko, co dotąd widziano. Wojna i terror – których do tej pory doświadczały kolonie Zachodu, będące swoistymi poligonami czasów „zbrojnego pokoju” – teraz pojawiły się w samej Europie. Rzeźnia pod Verdun, zagłada Ormian, sądy polowe i obozy koncentracyjne w Serbii, nędza i głód na całym kontynencie, utorowały drogę dla potężnych przemian w świadomości milionów ludzi.

Nie tyle jednak środki samego zniszczenia, co przede wszystkim owa kultura nienawiści, nakładająca się na kryzys systemu starych wartości i materialną ruinę milionów ludzi, spowodowała nieodwracalne zmiany w społecznym postrzeganiu rzeczywistości, w tym także w przyzwoleniu dla przemocy.

W okresie ery mas – tworzonej przez milionowe armie walczące na frontach, przez powszechne prawo wyborcze, przez przyspieszony przepływ informacji, radio i film – również system państwowego terroru musiał ulegać przemianom.

Zmiany te początkowo ograniczały się do prostego zwielokrotniania represji, rozumianego jednak jako krok doraźny, nie zaś jako stała tendencja w polityce państwa. Ani w ZSRR czasów NEP-u, ani w faszystowskich Włoszech po r. 1922, ani w republice weimarskiej po r. 1923, nie dostrzegamy przecież terroru na skalę lat wcześniejszych. Zresztą po r. 1922-23 w większości państw świata nastąpiła pewna stabilizacja polityczna i gospodarcza, co niejako automatycznie ograniczało konieczność odwoływania się do bezpośredniej przemocy.

Dopiero później, od r. 1929 aż do r. 1945, w miarę narastania ogromnego kryzysu społeczno-gospodarczo-politycznego, wyraźnie zaznaczył się wzrost znaczenia państwowego terroru w skali całego świata. Natomiast w drugiej połowie XX w., masowe represje – przynajmniej w obrębie Europy – zastąpione zostały przez bardziej wyrafinowane środki kontroli społecznej.

Należy podkreślić, że nawet w okresie apogeum państwowego terroru, a więc w okresie II wojny światowej, mamy wiele przykładów na brak jego skuteczności w utrzymywaniu władzy. Reżim Hitlera stosował przemoc na wielką skalę wobec podbitych narodów Europy. Nie powstrzymało to jednak ruchu oporu, szczególnie silnego właśnie w krajach najbardziej doświadczonych represjami (Jugosławia, Polska, Grecja, Białoruś). Podobnie zresztą terrorystyczne ataki lotnictwa alianckiego na Hamburg czy Drezno nie złamały ducha oporu społeczeństwa III Rzeszy. Analogiczne przykłady znaleźć można na Dalekim Wschodzie.

Przy okazji warto zasygnalizować i inną prawidłowość. Przyczyny klęski reżimu Hitlera leżały oczywiście przede wszystkim w militarnej przewadze Wielkiej Koalicji. Naszym zdaniem i ten czynnik należy wziąć pod uwagę przy rozważaniu przyczyn zwycięstwa bolszewików w rosyjskiej wojnie domowej.

Druga połowa XX w. daje również cały szereg dowodów na stosunkowo niską efektywność systemów usiłujących – w chwili kryzysu – opierać się na przemocy. Np. Žižek podaje

Dwa niedawne przykłady: na co było stać represyjny aparat Szacha w 1979 roku, kiedy przyszło mu stawić czoła masowemu ruchowi Chomeiniego? Po prostu się zawalił. A jaki pożytek miała z rozdętej siatki agentów i informatorów Stasi, (...) kiedy musiała zmierzyć się z rosnącym masowym protestem? [707.7]

Z bardzo wielkiej liczby innych przykładów używania terroru jako instrumentu sprawowania władzy, wybierzmy najbardziej drastyczny i charakterystyczny. Rozpatrzmy mianowicie rolę przemocy w polityce Czerwonych Khmerów.

Władza owych pseudo-komunistów opierała się początkowo na poparciu, jakie uzyskali wśród ludności chłopskiej. Reżim faworyzował wieś jako czystą rasowo ostoję „starych Khmerów”, prześladując i wysiedlając ludność miast. Jednak khmerscy „rewolucjoniści” stosunkowo szybko utracili poparcie chłopstwa, gdyż z jednej strony prowadzili niepopularną politykę totalnej kolektywizacji, a z drugiej strony nie byli w stanie dostarczyć wsi jakichkolwiek produktów przemysłowych czy dóbr kultury. W takiej sytuacji terror istotnie stał się główną metodą utrzymywania ich władzy.

Terror – w tym mord indywidualny lub zbiorowy, a nawet masowy, który symbolizowało uderzenie motyką w potylicę – był tu (...), w bez porównania większym stopniu niż w jakimkolwiek innym ustroju politycznym czy społecznym, czynnikiem reprodukcji reżimu [607].

Mimo ogromnego zasięgu represji (terror pochłonął życie blisko 1/4 populacji Kambodży – około 1,7 mln ludzi w ciągu czterech lat), władza Czerwonych Khmerów rozsypała się jak domek z kart pod pierwszym uderzeniem armii Wietnamu. Ta sama armia, której waleczność kilka lat wcześniej, podczas oblężenia Phnom Penh, zapierała amerykańskim korespondentom wojennym dech w piersiach, teraz unurzana w potwornych zbrodniach, oddała stolicę bez walki [607].

Oto skrajnie jaskrawy dowód na to, że rządy sprawowane wyłącznie za pomocą terroru – nawet najokrutniejszego – nie są w stanie przetrwać zbyt długo. Khmerscy „rewolucjoniści” istotnie rządzili stosując bezprzykładny terror, lecz taka właśnie polityka doprowadziła nie do zmobilizowania, a zdemoralizowania społeczeństwa i armii, co oznaczało ostateczny wyrok dla reżimu.

Ogólną tezą naszej pracy jest stwierdzenie, że proste sprowadzanie zachowań społecznych do strachu przed terrorem jest błędem. Mamy nadzieję, że przekonywującym przykładem będzie także analiza „czerwonego terroru” czasów rosyjskiej wojny domowej.

Zaznaczmy jeszcze, że nasze przekonanie o braku decydującej roli organizowanych przez państwo represji w utrzymywaniu władzy i kontrolowaniu społeczeństwa nie oznacza wcale, iż należy lekceważyć i pomijać w rozważaniach historycznych sferę przymusu. Oczywiście nie. Byłby to bowiem taki sam błąd, jak przecenianie tejże sfery. Co więcej, byłby to błąd niosący za sobą groźbę dla samego społeczeństwa:

(...) okrywanie sfery przymusu zasłoną wstydliwego milczenia jest po prostu groźne i niebezpieczne. Jedynie w utopiach beztroskich marzycieli istnieją wizje społeczeństw, w których dyscyplina istnieje bez przymusu, bo na przymusie opierać się nie musi. W realnej, a nie baśniowej rzeczywistości społecznej i politycznej przymus istnieje i nie należy go traktować jako tematu tabu. Jeśli się o czymś nie mówi głośno, to nie znaczy, że to coś nie istnieje. Akcentowanie w rozważaniach o demokracji zakresu swobody i wolności przy skrzętnym okrywaniu milczeniem zakresu przymusu w gruncie rzeczy sprzyjać może „wyzwalaniu się” tej sfery spod społecznej kontroli, spod krytycznej opinii publicznej. Doprowadzić to może w konsekwencji, że zarówno zakres swobody i wolności, jak i zakres przymusu staną się społecznie płynne, nieostre i dowolne, a w dalszej konsekwencji po prostu arbitralnie określane albo przez ośrodki władzy, albo przez wąskie grupy społeczeństwa [20].

Zatem pisać o terrorze trzeba. Lecz – podkreślmy – zawsze przy tym należy umieszczać go we właściwym kontekście społecznym. Nie świadczy bowiem zbyt dobrze o samej historii, gdy historykowi przychodzi tłumaczyć prosty fakt, że zwycięstwa w wojnie domowej nie można osiągnąć bez poparcia społecznego – zwłaszcza, jeśli (jak w Rosji) jednej z walczących stron udzielała pomocy koalicja największych mocarstw świata.

To nie wynik walki decyduje o przyszłych stosunkach społecznych (...). Jest całkiem odwrotnie: aktualne usytuowanie władzy w społeczności tak wpływa na psychikę walczących, że rezultat walki odzwierciedla tylko istniejącą sytuację społeczną i praktycznie jest już z góry przesądzony [31].

Zawstydzające jest, że prawdę o społecznym charakterze pochodzenia władzy lepiej rozumieją biolodzy niż niektórzy z historyków. Powyższy cytat dotyczy bowiem nie społeczności ludzi, lecz szympansów.