Baśnie japońskie. Tom 3 - Yei Theodora Ozaki, Lafcadio Hearn - ebook

Baśnie japońskie. Tom 3 ebook

Yei Theodora Ozaki, Lafcadio Hearn

0,0
15,36 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Bohaterami baśni japońskich bywają zarówno ludzie - mądrzy i głupi, poczciwi i zawistni, biedni i bogaci - jak i zwierzęta, rośliny, demony, a nawet bogowie. To bogaty świat ludowej fantazji, ale też powszechnego poczucia sprawiedliwości, gdzie okrutnika i pyszałka spotyka zasłużona kara, zaś dobre serce zawsze zostaje wynagrodzone. W trzecim tomie "Baśni japońskich" nie zabrakło takich podań, jak "Cudowny wodospad", "Jak powstały góra Fuji i jezioro Biwa" czy "Księżniczka i lisiątko", ale też wielu innych, mniej znanych opowieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 294

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opracowanie graficzne i elektroniczne:

Krzysztof Wosiński

Copyright © for Polish translation by Adrianna Wosińska

© for Polish edition by Wydawnictwo Kirin

Wydawca, sprzedaż hurtowa i wysyłkowa:

Wydawnictwo Kirin

tel. 51 636-78-55

www.kirin.pl

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa:

www.sklep.kirin.pl

www.ksiegarniajaponska.pl

Wydanie I elektroniczne

Bydgoszcz 2018

ISBN 978-83-62945-74-0

Autorzy: baśnie 1, 33 – Lafcadio Hearn; 2, 12, 29 – Yei Ozaki; 3–5, 8, 11, 19–21, 23, 25–27, 31, 38, 40, 42 – Mary F. Nixon-Roulet; 6 – Kate James; 7, 18, 28, 30, 32, 34–37, 39, 41, 44 – James Grace; 9–10, 13–17, 22, 24, 43, 45–46 – William Elliot Griffis.

I. Chin-chin kobakama

W tradycyjnych japońskich pomieszczeniach podłogę pokrywają piękne, grube, miękkie maty z plecionej słomy. Ułożone są tak ściśle i dokładnie, że ledwo można wetknąć między nie ostrze noża. Raz w roku się je wymienia i bardzo dba się o to, by były zawsze czyste. Japończycy nigdy nie noszą w domu butów, a w pomieszczeniach wyłożonych matami nie używają krzeseł ani innych zachodnich mebli. Siedzą, śpią, jedzą, a nawet czasem i piszą na podłodze, dlatego musi ona być rzeczywiście nieskazitelnie czysta, a japońskie dzieci już od chwili, kiedy zaczynają mówić, uczone są, by nigdy nie psuć ani nie brudzić mat.

Dzieci w Japonii są bardzo, bardzo grzeczne. Wszyscy podróżnicy, którzy pisali dużo pochlebnych rzeczy o tym kraju, zapewniają, że japońskie maluchy są znacznie bardziej posłuszne niż ich rówieśnicy na Zachodzie, a do tego jeszcze mniej psotne. Nie niszczą i nie brudzą przedmiotów – nie psują nawet swoich zabawek! Japońska dziewczynka będzie się starać, by nigdy nie uszkodzić swojej lalki; wręcz przeciwnie – będzie o nią dbała i zachowa ją do czasu, kiedy stanie się dorosła i wyjdzie za mąż. Kiedy sama zostanie matką i urodzi córkę, da jej swoją lalkę w prezencie, a ta otoczy ją taką samą troską, jaką dawniej darzyła ją jej matka. Ona także zatrzyma lalkę do czasu, kiedy sama dorośnie, by w końcu dać ją swoim dzieciom, które będą się z nią obchodziły równie ostrożnie, co ich babka. Dlatego właśnie ja sam, który piszę te słowa, na własne oczy widziałem w Japonii ponadstuletnie lalki, które wyglądały jak nowe. Wszystko to świadczy o tym, jak grzeczne są japońskie dzieci i tłumaczy, dlaczego maty w japońskich pokojach są zawsze takie czyste – bez śladów uszkodzeń czy zabrudzeń w wyniku bezmyślnej psoty.

Zapewne spytacie mnie teraz, czy rzeczywiście wszystkie japońskie dzieci są takie grzeczne. No cóż – nie, nie wszystkie. Zdarzają się czasem, choć rzadko, naprawdę nieznośne maluchy. A co się dzieje z matami w domach, gdzie takie urwisy mieszkają? Nic złego, bo dbają o nie duszki, które karzą i straszą dzieci brudzące lub niszczące maty – a w każdym razie dawniej tak było. Nie jestem pewien, czy duchy te wciąż można w Japonii napotkać, bo pojawienie się kolei i słupów telegraficznych przestraszyło wiele z tamtejszych istot nadprzyrodzonych. A oto pewna związania z nimi historia:

Dawno, dawno temu była sobie mała dziewczynka, bardzo ładna, lecz niestety także bardzo leniwa. Jej rodzice byli zamożni i mieli licznych służących, którzy kochali ją i wykonywali za nią wszystko to, co powinna robić sama. Być może właśnie to sprawiło, że była taka leniwa i nawet kiedy wyrosła na piękną pannę, pozostała równie gnuśna, jak była w dzieciństwie. Służące ubierały ją, rozbierały i czesały jej włosy, tak by wyglądała jak najładniej – i nikt nie zwracał uwagi na jej przywary.

W końcu dziewczyna poślubiła pewnego dzielnego wojownika i przeprowadziła się do jego posiadłości, gdzie niestety nie było zbyt wielu służących. Bardzo jej to doskwierało, bo od teraz musiała sama robić wiele rzeczy, w których dawniej ją wyręczano. Musiała sama się ubierać i dbać o swoje ubrania, tak by zawsze prezentować się przed mężem ładnie i schludnie. Jednak jako że ten był wojownikiem, często zdarzało się, że przebywał dłuższy czas poza domem, biorąc udział w bitwach – a wtedy jego żona mogła do woli oddawać się bezczynności. Jej teściowie byli już leciwi, a przy tym z natury łagodni, więc nigdy nie czynili jej z tego powodu nieprzyjemności.

Pewnej nocy, kiedy mąż dziewczyny znów przebywał z dala od domu wraz ze swą armią, obudził ją dziwny dźwięk rozlegający się w jej sypialni. Zapaliła dużą papierową latarnię, by zobaczyć, co jest źródłem tego hałasu i ujrzała coś nadzwyczajnego. Cóż to było takiego?

Oto wokół jej poduszki tańczyły setki małych ludzików ubranych jak japońscy wojownicy, lecz mierzących ledwie cal wzrostu. Nosili taki sam strój, jak jej mąż w czasie uroczystych okazji – kamishimo, czyli długą szatę z kanciastymi rękawami; włosy mieli związane na czubku głowy, a za pas zatknięte dwa maciupeńkie miecze. Tańcząc, spoglądali na nią, śmiali się i śpiewali w kółko tę samą piosenkę:

Chin-chin kobakama,

Yomo fuke sōro,

Oshizumare, hime-gimi!

Ya ton ton!

co oznaczało:

„Jesteśmy chin-chin kobakama,

Już późna godzina,

Śpij, czcigodna pani!”

Słowa piosenki wydawały się grzeczne, ale dziewczyna zauważyła, że małe ludziki najwyraźniej drwią sobie z niej, strojąc do niej miny.

Próbowała złapać intruzów, ale odskakiwali tak szybko, że jej starania spełzły na niczym. Postanowiła ich więc przepędzić – nadaremno! Mali wojownicy nic sobie z jej wysiłków nie robili i wciąż śpiewali swoje „chin-chin kobakama”, szydząc z niej przy tym. Wtedy uświadomiła sobie, że to muszą być duchy, co ją tak przeraziło, iż nie odważyła się nawet krzyknąć. Ludziki tymczasem tańczyły wkoło niej aż do rana, kiedy nagle zniknęły.

Dziewczyna wstydziła się przyznać komukolwiek do swojej nocnej przygody – była w końcu żoną wojownika i nie chciała, aby ktokolwiek wiedział, że się czegoś boi.

Następnej nocy ludziki pojawiły się znów, by tańczyć wkoło jej poduszki, i kolejnej tak samo. Odtąd przychodziły do niej co noc, zawsze o tej samej porze, którą dawniej nazywano godziną wołu, a przypadała ona około drugiej w nocy w naszej rachubie czasu. W końcu za sprawą nieustannego strachu, w jakim żyła, a także wielu nieprzespanych nocy, dziewczyna podupadła na zdrowiu – lecz nawet wówczas intruzi nie zostawili jej w spokoju.

Wreszcie wrócił do domu jej mąż i z przykrością dowiedział się o jej chorobie. Początkowo bała się wyjawić mu przyczynę swojego stanu, obawiając się, że ją wyśmieje. Mężczyzna był jednak tak miły dla niej i namawiał ją tak łagodnie, że w końcu wyznała mu, przez co przechodzi co noc.

Mężczyzna bynajmniej się z niej nie śmiał; wręcz przeciwnie – pozostał bardzo poważny. Wreszcie spytał:

– O której cię nawiedzają?

– Zawsze o tej samej porze: w godzinie wołu – odpowiedziała dziewczyna.

– Dobrze więc – rzekł wojownik. – Dziś ukryję się w twoim pokoju i zaczaję na nich. Nie obawiaj się niczego.

Tak jak zapowiedział, kiedy zapadła noc, schował się w szafie w sypialni swej żony, obserwując pomieszczenie przez szparę w przesuwanych drzwiach. Czekał i czekał, aż wreszcie nastała godzina wołu. Wtedy, przez szczeliny w matach, do środka wślizgnęli się mali wojownicy, którzy z miejsca zaczęli tańczyć i śpiewać:

Chin-chin kobakama,

Yomo fuke sōro,

Oshizumare, hime-gimi!

Ya ton ton!

Wyglądali tak pociesznie i tańczyli tak zabawnie, że mąż dziewczyny z trudem powstrzymywał śmiech. Zauważył jednak, że na twarzy jego młodej żony maluje się autentyczna groza; przypomniał sobie wtedy, że niemal wszystkie japońskie duchy i demony lękają się miecza, wyciągnął więc swoje ostrze i wypadł z szafy wprost na małych intruzów. Ci zaś w jednej chwili zmienili się – jak myślicie, w co? W wykałaczki!

Oto wkoło posłania dziewczyny w miejscu, gdzie wcześniej igrali maleńcy wojownicy, leżało pełno starych wykałaczek.

Okazało się, że będąc zbyt leniwą, by je wyrzucać, codziennie po ich użyciu upychała je w szczelinach pomiędzy matami. Duchy dbające o podłogę w domostwie w końcu miały tego tak dosyć, że postanowiły dać jej nauczkę.

Wojownik zrugał swoją żonę za to niedbalstwo, a ta ze wstydu nie wiedziała, co ze sobą począć. Mężczyzna wezwał zaraz służącego, który pozbierał wykałaczki i spalił je. Po tym małe ludziki już nigdy się nie pojawiły.

Istnieje też opowieść o dziewczynce, która uwielbiała jeść śliwki, ale zamiast wyrzucać pestki, chowała je pomiędzy matami. Nawyk ten długo uchodził jej na sucho, ale w końcu duszki zezłościły się na nią i postanowiły ją ukarać.

Odtąd każdej nocy w jej pokoju poczęły pojawiać się maciupeńkie kobiety, odziane w jaskrawoczerwone szaty o długich rękawach. Wyłaniały się z podłogi zawsze o tej samej porze, po czym zaczynały tańczyć, stroić miny i zakłócać sen dziewczynki.

Pewnej nocy jej matka postanowiła pełnić straż przy jej posłaniu. Kiedy zobaczyła owe zjawy, skoczyła w ich kierunku, a te w jednej chwili zmieniły się w pestki. W ten oto sposób bałaganiarstwo dziewczynki wyszło na jaw, a ona sama od tej pory stała się grzecznym dzieckiem.

II. Demon ze świątynnego dachu

Dawno, dawno temu w Japonii, na obrzeżach pewnej ludnej wioski stała wspaniała świątynia buddyjska, z długimi, stromymi dachami i przestronnymi dziedzińcami, gdzie sękate i splątane konary dziwacznych, starych sosen rzucały głęboki cień na siwe, zadumane nagrobki i płaskie kamienie tworzące ścieżkę prowadzącą od masywnej bramy do werandy okalającej zabudowania.

Dla większości przybyszów świątynia ta nie różniła się niczym od tysięcy innych podobnych przybytków, lecz miejscowi uważali inaczej, a to za sprawą olbrzymiego demona wyrzeźbionego w dachówce na skraju kalenicy. Kiedy tylko chciał, demon ten potrafił przeobrazić się w prawdziwe monstrum, z rogami na czole i błyszczącymi oczami, którymi toczył z lewa na prawo i które połyskiwały w świetle słońca jak lustra. Gdy miał zły humor, lubił rzucać ze swojego miejsca mieszkańcom wioski tak ponure spojrzenia, z tak złośliwym uśmiechem na pysku, że przechodzące obok świątyni dzieci przyspieszały kroku i ile sił w nogach oddalały się od jego upiornego towarzystwa i złowrogiego wzroku.

Pewnego pięknego zimowego, bezwietrznego dnia demon począł rozglądać się ze swojego górującego nad okolicą stanowiska, tak sobie mówiąc:

– Och, co za wspaniały dzień! Powietrze jest tak czyste, że widzę miejsca odległe stąd o wiele mil! Mogę nawet dostrzec i rozpoznać zabudowania sąsiedniego miasta! Ciekawe, co to za wielka kolumna, z której bucha dym? A, już wiem! To zapewne komin, jedna z nowinek w tej okolicy, sprowadzona przez tych cudzoziemców zza dalekich mórz. A cóż to może być, ta konstrukcja po przeciwległej stronie? Wygląda jak postawiona na sztorc drabina z dzwonkiem na końcu… Ach tak, no jasne! To musi być dzwonnica pożarowa. Gdy ktoś w mieście dostrzega ogień, zaczyna walić w dzwon, by ostrzec ludzi i wezwać ich na ratunek. Ach, gdyby tak wybuchł jakiś pożar, cóż za cudowny widok miałbym stąd, doprawdy chciałbym kiedyś coś takiego zobaczyć… Byle tylko pożoga nie rozprzestrzeniła się za bardzo, bo wtedy i moja świątynia znalazłaby się w niebezpieczeństwie, a z nią i mój dach, kryjące go dachówki – no i ja sam!

W ten oto sposób demon rozprawiał sam ze sobą, komentując widok. Gdy to mu nie wystarczyło, wyciągnął szyję jeszcze wyżej, by zobaczyć okolice jeszcze odleglejsze od jego świątyni – lecz z racji tego, że sam siedział wysoko, wszystko, na czym spoczęły jego oczy, wydawało mu się małe i niepozorne w porównaniu do jego własnej osoby. To sprawiło, że zaczęła go rozpierać duma i w przypływie arogancji przyszło mu do głowy, że może rzeczywiście jest najwspanialszą istotą na ziemi. Rzekł sobie wtedy tak:

– Któż może mi się równać na tym świecie? Czyż umieszczając mnie tu, na szczycie kalenicy, nie wywyższono mnie nad wszystkie istoty na ziemi? Nade mną nie ma już nic; nic nie odgradza mnie od nieboskłonu, zatem gdybym chciał wstąpić do niebios, mógłbym to uczynić z łatwością. Zaiste, jestem najwspanialszą z istot!

Gdy tak dumał i zachwycał się własną pozycją i godnością, wygłaszając podobne absurdalne i pełne pychy uwagi, nagle coś uderzyło go w twarz, pozostawiając po sobie kłujące uczucie – i w tej samej chwili czubek jego nosa zrobił się zimny jak lód. To północny wiatr nagle zerwał się, sypiąc w stronę demona pyłem i piaskiem. Ten zamrugał, starając się pozbyć z oczu drobin żwiru, i jął utyskiwać na głos nad lodowatością wiatru i jego tupetem, za sprawą którego śmiał zaatakować święty przybytek samego Buddy. Nie omieszkał też wypomnieć wiatrowi jego głupoty – wszak wśród zwykłych dachówek nie rozpoznał tej jednej, górującej nad innymi – czyli właśnie jego.

Ale bóg wiatru zupełnie nie przejął się jego gderaniem i burczeniem; otworzył szerzej swoją sakwę wichrów, wypuszczając z niej wściekłe podmuchy przenikliwego, zimowego wiatru, który zawył i przetoczył się tuż przed twarzą zarozumialca. Tego już było dla demona za wiele; rozgniewał się nie na żarty i głosem podobnym do gromu huknął:

– Hej, ty, boże wiatru! Po co się tu zjawiasz, nękając wszystkich wkoło i psując taką piękną pogodę?! Nie widzisz, że przez ciebie wszystko marznie i nędznieje?! Jak już musisz wiać, to idź sobie w góry albo nad ocean, ale trzymaj się z dala od tego miasta!

Na to bóg wiatru wydął swoje sakwy wichrów, tak że wirowały one z wizgiem i świstem wkoło świątyni, a sam krzyknął ze złością wprost do ucha demona:

– Cóż, ładna pogoda nie może trwać wiecznie, a ty nie możesz oczekiwać, że wiatr zawsze będzie łagodny. Mam tu swoje obowiązki i muszę je wykonać, czy ci się to podoba, czy nie. W każdym razie to moja sprawa, a nie twoja, czy wiatr wieje, czy nie. Jeśli ci zimno, skryj się pod dachem werandy, zamiast siedzieć tu, na szczycie. Wybrałeś sobie najbardziej odsłonięte miejsce w całej wiosce. Jeśli kogoś chcesz winić za to, że ci zimno, wiń samego siebie!

Ta szorstka, bezceremonialna odpowiedź rozsierdziła demona. Odciął się bogu wiatru tymi słowami:

– I cóż chcesz osiągnąć obrażając mnie, ty grubiańska ciemnoto?! Masz mnie za jakiś marny kamień węgielny? Czy ktoś kiedyś słyszał, by szacowna dachówka, a już zwłaszcza dachówka w kształcie demona, chowała się pod dachem werandy?!

– A rób sobie co chcesz! – padła odpowiedź. – Ale ostrzegam cię, że zamierzam teraz zawiać silniej niż dotąd!!

To powiedziawszy, bóg wiatru ze złośliwą satysfakcją otworzył swoją sakwę wichrów na całą jej szerokość. Nieszczęsnemu demonowi ze świątynnego dachu w jednej chwili zrobiło się tak zimno, że dygotał na całym ciele i zastanawiał się, czy lada moment nie zamarznie na śmierć. Jako że jego przeciwnikiem był sam bóg wiatru, był wobec niego bezradny i jedyne, co mógł zrobić, to zmarszczyć gniewnie brwi i starać się wytrwać w przygnębiającej ciszy. Uświadomił sobie po czasie, że rozzłoszczenie takiego wroga było poważnym błędem.

Przez jakiś czas bóg wiatru toczył po okolicy istny huragan, ale wreszcie, po dłuższej chwili, zmęczył się i stopniowo oddalił się od świątyni – ku wielkiej radości demona. Ledwie jednak ten zdążył pomyśleć, że wreszcie jest bezpieczny, kiedy uniósłszy łeb, dostrzegł nadciągające podejrzanie wyglądające chmury. Te, pędzone wiatrem, poczęły zbijać się w gromadę i za ich sprawą niebo stopniowo pociemniało, grożąc popsuciem do reszty tego wspaniałego dnia poprzez pogrążenie świata w mroku i smutku.

– No nie, to już się robi nie do zniesienia! – rzekł demon. – Ledwie wiatr ucichł, a już zbiegły się te chmurzyska, odcinając drogę promieniom słońca. Zaraz spadnie deszcz, a ja całkiem przemoknę!

W chwili, kiedy wymówił te słowa, z chmur zaczęły lekko ku ziemi spadać miękkie, bielutkie płatki śniegu.

– A niech to! A teraz zaczął sypać śnieg, co z tego wszystkiego jest najbardziej irytujące. Co by tu zrobić? – wymamrotał demon. Schował łeb w ramionach i trwał w cichej niedoli. Był doprawdy nieszczęśliwy, bo siedząc tak wysoko, na samym szczycie kalenicy, pozostawał niczym nieosłonięty przed gniewem żywiołów i choćby nie wiadomo jak starał się skulić, nie mógł uniknąć zasypania go aż po sam czubek głowy.

Śnieg tymczasem padał gęsty i intensywny, warstwa po warstwie pokrywając wszystko wkoło, tak że już wkrótce na łbie demona zaległa gruba pokrywa białego puchu.

W przypadku wiatru ledwie jego podmuchy ucichną, a wszystkie niemiłe doznania z nim związane przemijają jak sen – inaczej jest ze śniegiem. Gdy raz spadnie, jego chłód doskwiera tak długo, jak on sam zalega. Nieszczęsnemu demonowi ze świątynnego dachu było więc tak zimno w głowę, że począł dzwonić zębami. Rogi zaczęły mu się trząść, a jego ciało dygotało jak w febrze. Wreszcie sprzykrzyło mu się to tak bardzo, że nie był w stanie dłużej tego znieść. Wpadł wtedy na pewien pomysł:

– Czyż nie jestem demonem ze świątynnego dachu? Nic nie odgradza mnie od niebios. I bóg wiatru, i śnieg przyszli tu z nieba, więc jeśli tylko się tam dostanę, znajdę się w tym samym miejscu, co te ohydne stworzenia, a więc nie będę dłużej narażony na ich złośliwości. Zaiste, to przecudny pomysł! Wreszcie wymyśliłem jakiś dobry plan i chyba zaraz wprowadzę go w życie. Jestem tak wysoko, że dostanie się do nieba nie będzie wymagało większego wysiłku z mojej strony. Jeden porządny sus powinien wystarczyć!

W ten oto sposób próżny i niemądry demon podniósł się i przygotowując się do skoku, zwrócił się pyskiem ku niebu. Odliczył: „Raz, dwa, trzy…” – i skoczył. Wybił się tak mocno, że wzniósł się wysoko ponad dach świątyni i już, już sądził, że zmierza wprost do nieba… kiedy nagle stracił równowagę i runął na łeb na szyję na ziemię z głośnym łupnięciem, rozpadając się przy tym na małe kawałki.

Hałas, jakiego narobił swoim upadkiem, obudził kamień węgielny, który spał spokojnie pod dachem werandy. Ten rozejrzał się leniwie dookoła i zawołał:

– A cóż to za rumor, ja się pytam? – Wtedy zobaczył powód całego zamieszania i wybuchnął śmiechem, tak mówiąc do nieszczęsnego demona:

– No, no! Czyżbyś spadł z dachu, panie demonie? Doprawdy, jestem niezmiernie zdumiony, że taka nobliwa i potężna persona jak ty zechciała się bratać ze zwykłym kamieniem węgielnym! Czy naprawdę trafiłeś tu z własnej woli, czy też kapłan naprawiając dach, strącił cię z niego? Cóż, cuda się zdarzają! Jak ładnie tu wyglądasz, ha, ha! Jakbyś się tu narodził, ha, ha! – tu kamień znów roześmiał się i jeszcze długo nie przestawał naigrywać się z demona.

Widzicie, nawet demon ze świątynnego dachu może stracić swoją wysoką pozycję, jeśli będzie zbyt pyszny i arogancki, sprzeciwiając się prawom natury. Niechaj moi czytelnicy dobrze zapamiętają morał tej opowiastki: „Pycha poprzedza upadek”!

Dachówka w kształcie demona i wróble – drzeworyt Toyoty Hokkeia (XIX w.)

III. Święte drzewo enoki

W prowincji Ōmi żył pewien samuraj, a nazywał się Satsuma Shichizaemon. Miał on piękny ogród – najpiękniejszy w całej wiosce, pełen kwiatów i aromatycznych krzewów, których woń wypełniała powietrze. Na powierzchni miniaturowego stawu unosiły się lilie o złotych środkach, nad jego brzegami zwieszały swe gałęzie karłowate sosny, zaś ponad wszystkim górowało ciemne i ciche, olbrzymie drzewo enoki, uważane za święte drzewo.

Rosło ono tutaj od wieków i nikt nigdy nie śmiał odciąć choćby jednej gałęzi z niego ani nawet zerwać choćby jednego listka. Shichizaemon jednak był człowiekiem o niegodziwym sercu, który nie szanował dziedzictwa swoich przodków. Nie życzył sobie, aby cokolwiek przesłaniało mu widok z okna – a tak się składało, że drzewo enoki znajdowało się w prostej linii pomiędzy jego domem a doliną. Wydał więc rozkaz, by je ściąć.

Tej samej nocy jego matka miała sen, w którym zobaczyła przerażającego, plującego ogniem, podobnego do smoka potwora o rozdwojonym języku. Bestia zwróciła się do niej tymi słowami:

– Matko Satsumy Shichizaemona, strzeż się! Jeśli twój syn wyrządzi krzywdę drzewu enoki, umrze, podobnie jak wszyscy jego domownicy, bowiem zamieszkujące je duchy nie zniosą takiej zniewagi wobec świętego drzewa!

Następnego ranka opowiedziała synowi swój sen, ale ten tylko ją wyśmiał, mówiąc:

– Nawet jeśliby wszystkie duchy ziemi, nieba i powietrza nawiedziły cię we śnie, ja i tak zrobię porządek z tym drzewem! – a następnie posłał swoich ludzi, by ścięli prastare enoki.

Już wkrótce pień drzewa padł na ziemię z tak głośnym hukiem, że całe domostwo przejął dreszcz grozy, a w tej samej chwili zasłabł także Satsuma.

– Jestem chory! – zawołał. – Drzewo! Drzewo! – tak brzmiały jego ostatnie słowa, bo w następnej sekundzie już nie żył. Wkrótce zaniemogła jego żona, a po niej jego matka, zaś nim minął miesiąc, pomarli wszyscy jego domownicy. Nawet służący opuścili ziemski padół, na łożu śmierci jęcząc: „Aaach, drzewo! Drzewo!”.

Domostwo Satsumy opustoszało. Miniaturowy staw zarósł i nawet śpiew ptaków w gałęziach zdawał się ponury i smutny. Wreszcie jednak ktoś przypomniał sobie, że z całej rodziny samuraja przy życiu pozostała jedna, jedyna osoba – mniszka imieniem Jikuin, mieszkająca w świątyni Yamashira. Posłano po nią ze słowami: „O’Jikuin-san[1]! Czy nie zechciałabyś przybyć do ogrodu swojego krewniaka i zdjąć z niego klątwy, jaką go obłożono?”.

„Dobrze” – brzmiała odpowiedź.

Mniszka przybyła do posiadłości Satsumy Shichizaemona, swojego krewnego, a wszyscy w wiosce z niepokojem obserwowali, co się stanie, czy i ona padnie ofiarą zemsty drzewa enoki. O’Jikuin-san jednak niczego się nie obawiała.

Zamieszkała w domostwie, spokojnie oddając się swoim obowiązkom i żadne nieszczęście jej nie dosięgnęło. Codziennie udawała się na miejsce, gdzie dawniej stało drzewo enoki, i zanosiła modlitwy za swych zmarłych krewnych. Klątwa wygasła, bo jasność duszy O’Jikuin-san spoczęła na tym miejscu niczym łagodne tchnienie niebios. Odtąd dzieci z wioski mogły radośnie igrać w pełnym słońca ogrodzie, gdzie niegdyś rosło święte drzewo.

___

[1] „O” przed imieniem to japoński honoryfikator, odpowiednik naszego „szanowna / szanowny”, natomiast -san można przetłumaczyć jako „pan” lub „pani” (przyp. tłum.). Przypisy pochodzące od tłumacza lub redakcji są odpowiednio oznaczone; pozostałe pochodzą od autorów poszczególnych baśni.

IV. Księżniczka i lisiątko

W cesarskim ogrodzie pod kwitnącą wiśnią siedziała sobie mała księżniczka. Była wiosna i całą okolicę spowijała chmura różowego kwiecia, delikatnego jak poświata zachodzącego słońca na śniegach góry Fuji.

Mała księżniczka była równie piękna jak kwiaty wiśni, których płatki lekko opadały na jej postać. Sypały się dookoła niej jak drobny śnieg i osiadały na jej miękkich, czarnych włosach niczym perłowy diadem.

Dziewczynka była bardzo szczęśliwa, mogąc tak siedzieć i marzyć w promieniach słońca, więc pomyślała sobie: „Jakiż piękny jest ten świat! Chciałabym, żeby wszyscy byli tak szczęśliwi, jak ja teraz!” – bowiem jej serce było równie piękne jak jej twarz.

Wtem do jej uszu dobiegł jakiś szelest i tupot maleńkich stóp, a w następnej chwili zza muru ogrodu wyskoczyło w jej stronę lisiątko. Podbiegło do księżniczki i schowało się pod jej szatą. Dziewczynka schyliła się i wzięła je na ręce.

– Biedne małe wystraszone lisiątko! – zawołała. – Co się stało?

Ale lisek tylko wetknął swój spiczasty nosek pod jej ramię, dygocząc na całym ciele. Wtedy księżniczka usłyszała głośne okrzyki, a gdy uniosła wzrok, zobaczyła jakichś chłopców wspinających się po murze do jej ogrodu.

– To nasz lis! – zawołali do niej bezczelnie, bo nie wiedzieli, że jest księżniczką. – Oddaj nam go!

– Co zamierzacie z nim zrobić? – zapytała dziewczynka.

– Zabijemy go i zjemy na kolację! – zawołał najwyższy z chłopców. – A potem sprzedamy jego skórę i wątrobę, bo znachorzy robią z niej lekarstwa, które mogą uleczyć każdą chorobę. Dostaniemy za tego lisa wiele bu[1], które będziemy mogli wydać na ryżowe ciasteczka i inne dobre rzeczy!

Lisiątko zdawało się rozumieć, co mówią chłopcy, bo wtuliło się jeszcze ciaśniej w ramię księżniczki, wsunęło jej nosek w dłoń i polizało delikatnie.

– Dostaniecie ode mnie wartość tego liska, ale jego samego wam nie oddam – odparła księżniczka i wyciągnęła z rękawa sakiewkę. – Proszę, oto sztuka złota za jego mięso, to za jego wątrobę, to za futro i jeszcze jedna za życie tego małego kłębka sierści. I módlcie się lepiej, żeby bogowie dali wam lepsze serca, bo ani oni, ani ludzie nie lubią okrutników.

Chłopcy wzięli pospiesznie pieniądze od księżniczki w obawie, że mogłaby się rozmyślić, choć jej nawet taka myśl nie przyszłaby do głowy. Złoto nic dla niej nie znaczyło; miała go dużo – ale życie małego lisiątka było w jej oczach bezcenne.

– Mały lisku! – zwróciła się do zwierzątka, zdejmując mu pętlę z szyi. – Gdzie są twoi rodzice?

Lisiątko zaskowyczało, a jego oczy wypełniły się łzami. Wtedy z bambusowych zarośli nieopodal rozległ się krótki, ostry szczek. Maluch odszczeknął w odpowiedzi, a wtedy oczom księżniczki ukazały się dwa stare lisy, z niepokojem wpatrujące się w zwierzątko na jej rękach.

– To muszą być twoi rodzice – domyśliła się dziewczynka. – Puszczę cię zatem wolno. Bardzo chciałabym cię zatrzymać, żebyś dotrzymywał mi towarzystwa, bo jesteś taki śliczny i mięciutki, ale byłbyś samotny i jak bardzo bym cię nie kochała, nie umiałabym zastąpić ci mamy i taty. Biegnij więc i żyj szczęśliwie!

To powiedziawszy, dziewczynka pogłaskała liska i postawiła go delikatnie na ziemi. Ten dał kilka dużych susów – i już był w bambusowych zaroślach. Księżniczka z przyjemnością obserwowała, jak stare lisy powitały go z radością, wylizały go starannie raz i drugi, po czym odbiegły razem z nim w swoją stronę. Dziewczynka uśmiechnęła się. Stała jeszcze przez chwilę pod kwitnącą wiśnią i czuła się bardzo, bardzo szczęśliwa.

Wkrótce nadeszło lato wraz z pełnią kwiecia, a powierzchnie stawów pokryły się lotosami o złotych sercach. Gdy minęło, liście klonów na wzgórzach poczęły mienić się złotem i szkarłatem. Słońce na niebie przypominało wypolerowaną na błysk blaszkę złota, lecz w pałacu zapanował mrok.

Mała księżniczka nie wychodziła już do ogrodu. Leżała w swoim pokoju złożona chorobą, a jej matka i ojciec nie odstępowali jej na krok ani w dzień, ani w nocy. Sprowadzono też dla niej najlepszych lekarzy z całego cesarstwa.

– Jeśli nie zapadnie w sen, wkrótce umrze – orzekli. Próbowano więc wszystkiego, by uśpić dziewczynkę, ale chociaż jej powieki były ciężkie i pragnęła zasnąć, sen nie nadchodził, a ona sama z każdym dniem stawała się coraz słabsza.

Wreszcie przybył cesarski wróżbita, który długo i starannie przyglądał się księżniczce, aż w końcu stwierdził:

– Rzucono na nią klątwę i jeśli ktoś jej nie zdejmie, dziewczynka umrze. Aby przełamać urok, należy czuwać przy niej od chwili, kiedy słońce zajdzie, aż do momentu, kiedy znów wyłoni się w pełnej okazałości zza gór. Tylko tak można jej pomóc.

– To łatwe! – zawołały służące dziewczynki. – Będziemy dziś przy niej czuwały i uratujemy ją! – Księżniczka bowiem była tak słodka i dobra, że wszyscy szczerze ją kochali. Lecz niestety! Ledwie nadeszła północ, na służące padł dziwny czar, w pokoju rozszedł się tajemniczy zapach, w powietrzu zabrzmiała osobliwa muzyka – i ani się obejrzały, wszystkie posnęły.

Kiedy nastał świt, wybuchnęły płaczem, nie mogąc ukoić smutku, bo nie udało im się przełamać uroku, a księżniczka stawała się coraz słabsza. Rozgniewało to starą niańkę dziewczynki.

– Głupie!! – wykrzyknęła. – Leniuchowałyście i spałyście, i przez was mój skarb jeszcze nie wyzdrowiał! Ja dziś przy niej będę czuwała, bo biedactwo z każdym dniem marnieje.

Niestety, i jej się nie poszczęściło. Na nią także padł czar i ona również zasnęła, a gdy się zbudziła rano, gorzko zapłakała.

Odtąd różni ludzie starali się oprzeć urokowi i czuwać przy księżniczce, nawet jej rodzice – bezskutecznie. A dziewczynka każdego dnia stawała się coraz słabsza.

Wreszcie w pałacu pojawił sie pewien młody wojownik imieniem Itō, błagając, aby pozwolono mu czuwać przy księżniczce.

– Kocham ją – wyznał. – I prędzej umrę, niż zasnę.

To powiedziawszy, wyjął, ostry i spiczasto zakończony miecz, po czym umieścił go sobie pod brodą, opierając jego rękojeść o ziemię. Za każdym razem, kiedy głowa mu opadała, jego czubek kłuł go mocno w podbródek i w ten sposób, walcząc z sennością, która nieustannie go ogarniała, młodzieniec dał radę przesiedzieć prosto całą noc i nie zasnąć.

Kiedy księżniczka otworzyła oczy, jej słabość zdawała się ustępować. Itō spojrzał na nią z miłością, a ona sennie uśmiechnęła się do niego, po czym zasnęła. Wojownik przesiedział przy jej posłaniu aż do świtu, nie odważywszy się nawet poruszyć.

Kiedy nastał wschód słońca, a jego promienie zmieniały wszystko wkoło w świetlistą piękność, Itō usłyszał dziwną pieśń, a jeszcze dziwniejsze były jej słowa, bowiem brzmiały one tak:

Schwytaj lisa z lasu dzikiego,

Zabij go, wytnij wątrobę.

Nagotuj kleiku ryżowego,

zmieszaj je – uleczą księżniczki chorobę.

– Wątroba lisa! – zawołał radośnie wojownik. – Ukochana, będziesz żyła!

Jeszcze tego samego ranka powtórzył matce dziewczynki tę pieśń, a ona przekazała ją cesarzowi. Ten wysłał swoich najlepszych myśliwych na polowanie, mówiąc:

– Przynieście mi wątrobę lisa! Czystego i zdrowego lisa. Uwijajcie się, bo moja córka jest śmiertelnie chora!

Myśliwi wyruszyli, po wzgórzach i dolinach tropiąc lisy, przeczesując lasy i polany – lecz wszyscy wrócili z pustymi rękami.

– Nie ma lisów! – oznajmili cesarzowi. – Szukaliśmy wszędzie, ale nie znaleźliśmy ani jednego.

Na to rzekł dzielny Itō:

– Ja go znajdę. Musi się przecież znaleźć jakiś lis dla tej małej, uroczej dziewczynki, która kochała wszystkie zwierzęta.

Ale mimo iż Itō szukał wszędzie, on także nie znalazł ani jednego lisa, bowiem kiedy te sprytne zwierzęta usłyszały cesarski dekret, zawczasu się poukrywały. Wrócił więc do pałacu w rozpaczy, gotów odebrać sobie życie. Kiedy jednak był już blisko, poczuł czyjś dotyk na rękawie i odwróciwszy się szybko, ujrzał zgarbioną staruszkę o dziwnej, spiczastej twarzy, w narzutce z rudego futra i ze słojem w dłoni. Kobieta zwróciła się do wojownika:

– Weź to szybko, a księżniczka wyzdrowieje.

– Ile za to chcesz? – spytał. Staruszka jednak wybuchnęła tylko płaczem.

– Kosztowało mnie to więcej, niż mógłbyś mi dać, lecz księżniczka zapłaciła mi za to dawno temu. Szybko, idź do niej!

Itō uniósł wieko słoika i zobaczył, że w środku jest lisia wątroba. Serce skoczyło mu w piersi z radości i natychmiast pognał do pałacu, a gdy biegł, w uszach brzmiała mu pieśń:

Schwytaj lisa z lasu dzikiego,

Zabij go, wytnij wątrobę.

Nagotuj kleiku ryżowego,

zmieszaj je – uleczą księżniczki chorobę.

W pałacu szybko przygotowano ryżowy kleik, dodano do niego startej lisiej wątroby, podano księżniczce, a ta zaraz wyzdrowiała. A kiedy leżała, wypoczywając i snując radosne sny o Itō i jego miłości, nagle przyśniło jej się małe lisiątko, które rzekło:

– Droga księżniczko, to ja, ten lisek, którego dawno temu uratowałaś z rąk okrutnych chłopców. Moi rodzice nie są niewdzięcznymi stworzeniami, więc mój ojciec postanowił oddać ci swoją wątrobę, byś mogła wyzdrowieć, a moja matka, która nie umiała bez niego żyć, posyła ci swoje futro, byś nie zaznała chłodu. To wszystko dlatego, że okazałaś serce małemu lisięciu, ich dziecku.

A kiedy dziewczynka się obudziła, na swoim posłaniu znalazła ciepłe i miękkie, rude lisie futerko.

___

[1] Bu – dawna japońska moneta.

Lisi zew – drzeworyt Tsukioki Yoshitoshiego (1886 r.)

V. Kwiat złotlinu

Ōta Dōkan był wspaniałym daimyō[1]. Miał zamek pełen służby, która usługiwała mu, gotowa na każde jego skinienie. Mężczyźni na wyścigi oddawali mu hołd. Gdy ich mijał, kłaniali mu się nisko i wołali:

– Spójrzcie! To Ōta Dōkan, daimyō!

Panny rumieniły się na dźwięk jego imienia, a gdy zza bambusowych zasłon przezierał blask księżyca, wzdychały do słowika, by wyśpiewywał pieśń pochwalną na cześć tego wspaniałego wojownika.

Zewsząd otaczany był wyrazami szacunku, ale te tylko go nużyły i często uciekał przed nimi w las, by w samotności oddawać się polowaniu. Tam właśnie, gdzie wysokie drzewa rozpościerały pod niebem swe korony, gdzie rozmawiały ze sobą bambusy i sosny, spędzał długie godziny, wracając do zamku nocą, zmęczony, lecz z sakwą pełną zwierzyny.

Ludzie nieraz go pytali:

– Cóż takiego wspaniałego widzisz w tych lasach, porastających wyżyny?

– Słońce i cień – odpowiadał. – Bagna i wodospady; bogactwo zwierzyny, na którą mogę polować, a za to ani jednego człowieka, który by mi tego zakazywał. A ponad tym wszystkim – wysokie góry, zimne i niedostępne, jak sam Absolut.

Nikt jednak nie rozumiał tej odpowiedzi.

Pewnego dnia Ōta Dōkan jak zwykle polował w górach, lecz tym razem zeszło mu dłużej – wędrował tak długo, że znalazł się bardzo daleko od domu, a wtedy zaskoczyła go ulewa, przed którą nie miał gdzie się schronić. W końcu jednak, ku swej uldze, w leśnej głuszy dostrzegł maleńką chatkę stojącą na skraju bambusowego zagajnika. Pobiegł więc czym prędzej w jej stronę.

W środku znalazł młodą pannę, która uśmiechnęła się na jego widok, lecz nie powiedziała ani słowa. Była piękna jak sen, choć biednie ubrana. Daimyō rzekł do niej:

– Czy możesz mi użyczyć słomianej peleryny? Z każdego drzewa w tym lesie leje się na mnie jak z cebra i nim dotrę do domu, będę przemoczony do suchej nitki!

Panna oblała się rumieńcem i bez słowa zniknęła w głębi chatki. Po chwili pojawiła się znów, wciąż jeszcze spąsowiała na twarzy, w dłoni trzymając kwiat złotlinu, po japońsku zwanego yamabuki, czyli „górską różą”. Podała go gościowi, nadal nie mówiąc ani słowa, tylko lekko wzdychając.

– Co to ma znaczyć?! – spytał zdumiony. – Proszę cię o osłonę przed deszczem, a ty dajesz mi kwiat! Gdybyś nie była tak piękna jak pierwszy kwiat wiśni rozkwitły na wiosnę, rozgniewałbym się nie na żarty. Mów!!

Ona jednak tylko znów westchnęła i pokręciła głową, więc zły i zmoknięty odwrócił się na pięcie i odszedł, zabierając ze sobą kwiat złotlinu. Żeby on, podziwiany w całej Japonii wojownik, został wyśmiany przez jakąś wieśniaczkę, która nawet nie raczyła odezwać się do niego ani słowem?! Na samą myśl o tym ogarniało go wzburzenie, ale gdy wspominał, jak słodko się do niego uśmiechała i jak rumieniła się, patrząc na niego, jego gniew z miejsca topniał.

„Była taka sama jak kwiat, który mi dała. Była jak róża rozkwitła w górach” – pomyślał i uniósł delikatny kwiat do twarzy. Jego słodki zapach był jak powiew poranka – miły i odświeżający. Deszcz tymczasem ustał, a gdy daimyō spieszył w stronę domu, naprzeciw wyszedł mu jego wierny przyboczny. Gdy Dōkan opowiedział mu swoją osobliwą przygodę, mężczyzna pokiwał głową i rzekł:

– Poeci mawiają: „Górska róża ma wiele płatków, lecz nasion nie rodzi”. Ta panna chciała ci powiedzieć w wytworny sposób, że nie ma peleryny[2]. To była piękna, lecz niema córka twojego dozorcy, panie, a jej rodzina jest bardzo biedna.

– Od dziś już nie – orzekł daimyō – bo ktoś o tak pięknej duszy powinien mieszkać w równie pięknym otoczeniu, zaś ci, którym bogowie sprzyjają na tym świecie, winni otaczać opieką innych ludzi.

Następnie rozkazał, by ojca dziewczyny i ją samą obficie wynagrodzić, wysyłając im ryż, herbatę i piękne ubrania. On sam zaś od tej pory, ilekroć zmęczył się porannym polowaniem, zachodził do samotnej chatki na skraju bambusowego zagajnika, gdzie Yamabuki podawała mu z wdziękiem czarkę herbaty. Odtąd też za każdym razem, kiedy się do niej zwracał, czynił to grzecznie, a ona odpowiadała mu uśmiechem, westchnieniem i rumieńcem, na co Ōta Dōkan mawiał do siebie:

– To sam bóg ciszy położył ci palec na ustach, Yamabuki, milcząca piękności!

___

[1]Daimyō – japoński władca feudalny. Słowo to bywa tłumaczone jako „książę” (przyp. tłum.).

[2] Jest to gra słów, ponieważ japońskie słowo mino, oznaczające „nasiona”, jest homofonem słowa „peleryna”.

Ōta Dōkan i kwiat złotlinu – drzeworyt Toyohary Chikanobu (1884 r.)

VI. Cudowny wodospad

Dawno, dawno temu był sobie pewien młody drwal, który mieszkał wraz z ojcem i matką. Całe dnie pracował pilnie na zboczu samotnie stojącego wzgórza lub w cienistym lesie. Jednak jak ciężko by nie harował, jego rodzina wciąż pozostawała bardzo, bardzo biedna, a jedyne, co przynosił swoim starym rodzicom, to kilka groszy, które stanowiły cały jego zarobek. To bardzo go frasowało, bo był kochającym i lojalnym synem.

Sam młodzieniec potrzeb i zachcianek miał niewiele, cieszył się bowiem ze wszystkiego. Jego matka była pogodną i miłą kobietą, lecz ojciec był samolubny i nieraz narzekał, że na kolację jest za mało ryżu, że herbata jest za słaba lub – gdy nastawały gorsze czasy – że zastępuje ją czarka gorącej wody.

– Gdybyśmy mieli chociaż kapkę sake – mawiał – ogrzałaby ciało, a i na serce dobrze by zrobiła.

A potem strofował prostodusznego młodzieńca, zaklinając się, że kiedy sam był młody, zawsze było go stać na to, by napić się sake i jeszcze poczęstować przyjaciół.

Zasmucony tym wielce chłopak starał się pracować jeszcze ciężej, myśląc sobie przy tym:

„W jaki sposób mógłbym zarobić więcej? W jaki sposób mógłbym zdobyć choć trochę sake dla mojego biednego, starego ojca, który naprawdę potrzebuje tego, by ulżyć sobie w słabości podeszłego wieku?”