Runda w piekle - 10 opowiadań i jedno - Krzysztof Nachszon Lipa-Izdebski - ebook

Runda w piekle - 10 opowiadań i jedno ebook

Krzysztof Nachszon Lipa-Izdebski

0,0

Opis

Opowiadania zawarte w książce powstały dzięki niczym nieskrępowanej literackiej wyobraźni autora. Podczas lektury czujemy się zamknięci w świecie, w którym wszystko jest możliwe; w którym to, co znane i oswojone, może okazać się śmiertelnie niebezpieczne, wrogie. Bohaterowie poruszają się w onirycznej, wypełnionej strzępami snów rzeczywistości.
Na kartach książki spotykamy między innymi mężczyznę oskarżonego o wyimaginowane przestępstwo, bohatera balansującego na granicy jawy i przerażającego koszmaru, uczestników okrutnej zabawy, w której ważyć się będą ludzkie losy, oraz małżeństwo uczestniczące w perwersyjnej terapii.
Wszyscy próbują odnaleźć siebie, odzyskać utraconą wolność lub znaleźć kogoś, komu będą mogli zaufać. Książkę rozpoczynają i kończą drabble opowiadania liczące dokładnie sto słów. We wszystkich historiach autorowi udało się w sposób niezwykle sugestywny opisać piekło człowieka poddanego absurdom współczesnego świata. I mimo że jesteśmy porażeni niemocą stworzonych przez autora postaci, chcemy im towarzyszyć, gdyż dostrzegamy w ich losach nasze osobiste doświadczenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 52

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opieka redakcyjna

Beata Dobrzyniecka

Redaktor prowadzący

Agnieszka Gortat

Korekta

Jolanta Miedzińska

Opracowanie graficzne i skład

Marzena Jeziak

Projekt okładki

Aleksandra Sobieraj

© Copyright by Borgis 2019

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2019

ISBN: 978-83-62993-44-4

Wydawca

Borgis sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 Warszawatel. +48 (22) 648 12 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Druk: Olejnik S.C.

Gen żeński (drabble)

Wygrały na loterii podróż do Krainy Radości. Dla każdej matki z córką przeznaczono cały komfortowy przedział w luksusowym składzie. Niewyczuwalny ruch Ziemi popchnął wskazówkę zegara i pociąg ruszył punktualnie. W tej samej minucie w każdym z przedziałów rozegrała się identyczna scena:

– Mamo! – zawołało dziecko. – A dlaczego pan konduktor został na peronie?

Kobieta szarpnęła za rączkę okna. Jak przyspawane. Za drzwi. Nie do ruszenia. Uderzyła zdjętym butem w szybę. Pancerna. Oddychając coraz trudniej, opadła na siedzenie. Przytuliła mocno dziecko i nagłym, szybkim, sprawnym ruchem skręciła mu kark.

Konduktor patrzył na ostatni wagon znikający w Krainie Radości.

Ma jeszcze dużo do zrobienia.

Opowiadanie

Zobaczył ją w oczach tamtego. A może w gestach. Nie dowiedział się nigdy, w której jego części zobaczył tę, której nienawidził, a jednocześnie pożądał jak pokutnik bólu.

Napadła nagle. Jak bandyta rzuciła się zza węgła na plecy i, dusząc krtań, przyprawiła o wymioty. Odeszła, bo czuła, że ofiara sięgnęła granicy omdlenia. Wstawał powoli i ostrożnie, rozglądając się lękliwie i poszukując tej, której istnienie przeczuwał od dawna. Dlaczego teraz? Dlaczego teraz dopadła go ta, o której powoli zapominał? Dlaczego dopadła jak dziwka spragnionego faceta właśnie teraz?

Odsunęła się na odległość lęku, zachowując dystans konieczny do wzajemnej obserwacji. Oddychał. Coraz spokojniej. Coraz głębiej. Powoli, teatralnie zapalał papierosa, wkładając w tę czynność całą swoją miłość. Miłość do siebie. Czekał na kolejny atak bez rezygnacji przegranych niedobitków armii.

Pojawiła się na chwilę. Musnęła dotykiem na granicy pieszczoty i bólu, przywołała lęk oczekiwania. Świat zakręcił się bez niego, gubiąc czas i historię. W kręgosłupie poczuł paraliż niepodzielnego punktu bezczynnej gotowości.

Ocknął się. Wpatrywał się w ciemność rozmigotaną nielicznymi iluminacjami codziennych czynności. Odchodziła coraz dalej, uspokajała nieobecnością, pieściła milczeniem.

Coraz częściej w przeciągniętej lubieżnie pamięci oddawał się narcystycznym upojeniom; wybrała przecież właśnie jego, ta znienawidzona przez wszystkich wybrała być może tylko jego.

Krew. Z oczu, ust i nosa puściła się nagłym pędem jak podziemne źródło, które nagle znalazło ujście. Dławiło i oślepiało go własne życie, podskórny rytm tętniący w żyłach. Wił się z bólu. Nie bał się. Nie miał czasu na nienawiść czy smutek. Nie miał czasu na myślenie.

Puściła. Jakby przerażona siłą, jakby zdławiona możliwością morderstwa, groźbą śmierci, której nie rozumiała. Nic nie rozumiała. Wpatrzona w życie tamtego pragnęła pójść tam, gdzie jako nieśmiertelna sama dojść nie mogła.

Wpadł w panikę. Oczy i uszy rozmnożyły się w tysiące, dziesiątki tysięcy, dłonie błagały cichą pustkę o ratunek.

– Dlaczego nikogo tu nie ma? Dlaczego nikogo tu nie ma?!

Niechcący musnął księgę przekleństw obróconą przeciw sobie. Przybyła łagodnie jak rodzinny lokaj. Dyskretnie. Subtelnie.

– Jestem – powiedziała obecnością.

Nie umiała mówić. Sama będąc słowem żywym, pełnym bólu, nie umiała mówić. Lecz przychodząc, nie umiała milczeć.

Ogłuszyła go muśnięciem. Nie patrząc w oczy, ledwo otarła się o niego. Była tchórzliwa. Tyle o niej wiedział.

Zawrót głowy i kosmos runął ogromem pytań i natychmiastowych odpowiedzi w mózg. Roztapiał się, chcąc pozostać samym sobą, to zanikał, to pozostawał. Sam dla siebie i dla nikogo.

– Ja chcę żyć! – krzyknął nagle.

Odeszła. Słowo, jedno wypowiedziane życzenie przywracało kolejne tajemnice na swoje miejsca. Głos odtrącał ją, odpychał lub też wchłaniał w siebie. On nie miał czasu, ona go nie traciła. Stanęła z boku; dostrzegł ją kątem oka.

– Chodź tu, dziwko! – wysyczał pełen nienawistnej rezygnacji.

Podeszła, ale cofnęła się na bezpieczną dla siebie odległość.

– Chodź tu, no podejdź bliżej, pokażę ci… – zaczął szeptać niesłyszalnie.

Znał jej upiorną ciekawskość. Przysunęła się.

– …wszystko! – warknął, chwytając ją nagle.

Nowym ogniem zapaliły się świece sprzed kilkuset lat. Zapach dymu, który kiedyś czynił święto, wdzierał się jadem w ich pamięć, truł ślinę i wysuszał gardło. Obydwoje zdławieni, pozbawieni oddechów poszukiwali siebie w migotliwej ciemności, myląc i chwytając cienie, parząc nad płomieniem dłonie stęsknione za sobą i urwane bólem, znowu szukające siebie pośród obcych mar. Osłabieni chybotali się lekko wraz z płomieniem świec i w niepewnej jasności wreszcie odnajdywali siebie zmęczeni. Przytuliła się, wpiła się w niego. Czule, lekko i delikatnie, pełna winy i szczęścia.

– Czego chcesz, czego ty chcesz? – Pieścił ją niewidzialną.

– Opowiedz mnie, proszę – odparła łagodnie.

Noli me tangere

Krasnal Strażnik:

– Ile razy pozwolimy mu wejść?

Krasnal Król:

– Za taką cenę może wchodzić, kiedy chce. To gość honorowy.

Leżał. Płyty chodnika głowa uznała za ciepłą, wygodną poduszkę. Nieruchome ciało przypominało ospałą meduzę, a rozrzucone na boki kończyny wyglądały jak macki ośmiornicy pozbawione parzącego jadu. Nagle drgnął. Zamknięte powieki zacisnął jeszcze silniej. Słuch, jedyny w tej chwili niezbędny zmysł, wytężył do granic.

– Otwierać!

Uderzył pięścią w ziemię.

– Otwórzcie! Jesteście tam?!

Zwykły bełkot rozległ się w głowie potężnym krzykiem przenikającym ziemię do głębi.

– Otwórzcie, błagam!

Nagle z radosnym przerażeniem poczuł, że leci w dół – szybko, za szybko.

Mijał rzeczy, których nazywać nie nadążał, barwy mieszały się w jedną, a dźwięk powoli cichł, aby zamienić się w upiorną, kłującą ciszę.

„Zabiję się” – zdążył jeszcze pomyśleć.

Stanął. Wylądował miękko na nogach i to był pierwszy cud, który go zachwycił.

– Wiedziałem, że tu jesteście – wyszeptał, rozglądając się. – Wiedziałem...

Krasnoludki krzątały się, ale jakby nie widząc mężczyzny. Bez opamiętania waliły w zbocze kryształowej góry kilofami dwa razy większymi od nich. Ale na zboczu nie pozostawała nawet rysa.

Podszedł do jednej z baśniowych istot.

– Po co? – zapytał.

Krasnal wskazał ruchem głowy na kryształowy kopiec, nie przestając uderzać kilofem. Wpatrując się, mężczyzna zobaczył zarys postaci podobnej do tej trwającej w ustawicznej, wydawało się, że beznadziejnej pracy. Tamten uderzał w drugie zbocze dokładnie wtedy, gdy ten stojący obok podnosił kilof.

– Kto to jest? – zapytał i wskazał na tamtego po drugiej stronie kopca, jakby już wiedział, kim jest ten, który stał obok.

– To moja prawda – odparł cichym głosem Krasnal. – Ja jestem jego kłamstwem i wiem o nim wszystko, ale on nic nie wie o mnie. On wciąż pyta, a ja wciąż daję odpowiedzi.

– O, cholera!

Nie wiadomo dlaczego, zrobiło mu się niedobrze. Wpatrywał się w kującego kryształ Krasnala i słuchał miarowego odgłosu uderzeń. Kilof opadał i tłukł górę, jakby chciał ją zgwałcić. Czuł się coraz gorzej. Musiał zamknąć oczy. Wymiotował. Ale odgłos kilofa słyszał wyraźnie, coraz wyraźniej. Już tylko słyszał. Bim-bam, bim-bam... To wahadło zegara wybijało pełną godzinę.

Na twarzy poczuł przyjemny chłód. Wycierała go wilgotnym ręcznikiem.

– Znalazłam cię na ulicy.

Przymknął oczy. Znał na pamięć ton tego głosu. Widmo kogoś już dawno odrealnionego pojawiało się przed nim jak żywa kpina. Łudziło głosem i postacią, a potem znikało niepochwycone, pozostawiając jeszcze większą pustkę.

Otworzył oczy. Zjawa stała nadal.

– Szukałam cię.

Wiedział, że to sen, nie chciał cierpieć przebudzenia.

– Znikaj – szepnął.

– Kocham cię – łudziło nadal zjawisko.

Nagle poczuł ciepłą wilgoć kobiecej dłoni na szyi. Potem usta. Mara nigdy nie pozwalała sobie na realność dotyku, nawet na pozór zbliżenia.

– Znikaj! Proszę... – wykrztusił.

– Uspokój się.

Dotknęła delikatnie jego twarzy.

– Znikaj!

Uderzył ją w brzuch. Jęknęła, ale była nadal. Uderzył jeszcze raz i jeszcze raz. Z ust kobiety sączyła się krew.

– Zabij mnie – wyszeptała, wtulając się w niego.

– Zabiję!

Dusił ją, krzycząc, aby czym prędzej wyrwać się z koszmaru. Z ust kobiety sączyła się krew, język sięgał brody, a ciało powoli ogarniała bezwładność.

– Dosyć! – wrzasnął i, aby odpędzić od siebie majak, przejechał nożem po nadgarstku.

Zapiekło. Lekkim strumieniem trysnęła krew.

– To niemożliwe – szeptał. – Niemożliwe, zabiłem ją... Nieee!!!

Wbił sobie nóż tam, gdzie szyja łączy się z torsem. Zakrztusił się. Coś słodkawego wypełniło mu usta. Zawrót głowy jak odwrotny korkociąg zaczął spychać go w dół. Leciał w ciemność. Jak kamień. Ku śmierci. Resztką świadomości słyszał wahadło zegara wybijającego pełną godzinę: bim-bam, bim-bam...

Ocalił go cud. Bum-bum. To Krasnal uderzał kilofem w zbocze kryształowej góry.

– Wiedziałem, że wrócisz – rzekł cicho Krasnal. – Kiedy uderzymy w górę jednocześnie z tamtym, on umrze, a ja zacznę żyć w jego świecie.

Baśniowy stwór kontynuował przerwaną rozmowę. Mężczyzna rozejrzał się. Stała przy nim. Uśmiechnięta. Żywa.

– Co za szczęście – szepnął i wyciągnął ku niej ręce.

Patrzył, a radość wypełniała go powoli, ostrożnie. Najpierw ciało, koniuszki palców skroplone potem jak łzami, później resztę, oczy uśmiechające się przeraźliwie czystą zielenią. Podchodziła powoli z wyciągniętymi ramionami. Teraz dotykał ją, pieścił.

– Śmiesz mnie dotykać? – Usłyszał. – Nie ufałeś nawet w to, że jestem. Zabiłeś mnie!

Zniknęła.

– Co to jest? – spytał przerażony. – Co to jest?!

– Baśń – odparł Krasnal.

– Baśń... – powtórzyły wargi mężczyzny bez dźwięku, bez szeptu.

– Tak. To coś gorszego niż bajka. Tam przynajmniej wiadomo, że wszystko jest snem, marzeniem, wymysłem niekoniecznie chorej wyobraźni, ale tutaj nie wiadomo, co jest snem, a co prawdą. Kazał mi na ciebie czekać Król, o którym nie wiem nawet, czy istnieje. Ale nie bój się. Zobacz...

– Przepraszam – mówiła szybko – to był żart, głupi żart... Przytul mnie!

– Co za szczęście.

Wyciągnął ku niej ręce. Wskazała głową na zbocze kryształowej góry. Popatrzył. W odbiciu zmętniała jej upiorna postać z wywalonym jęzorem i wybałuszonymi oczami. Kątem oka spostrzegł, że kilofy po jednej i drugiej stronie kryształu uderzyły jednocześnie. Coś wyrzuciło go w górę, w ciemność.

Ale nie leciał na skrzydłach jak anioł, lecz jak wysłannik piekieł, którego przeraża ziemskie światło. Słyszał ten dźwięk. Szedł razem z nim. Słyszał równomierne uderzenia kilofów. Wciąż słyszał. To wahadło zegara wybijało pełną godzinę. Ocknął się. Czysta pościel i obszerne łoże to był jego świat. I ona. Żywa. Stojąca nad nim z tym kochanym, czułym uśmiechem. I tak zawsze po tej upiornej podróży.

– Miałem straszny sen, opowiedzieć ci?

– Nie, kochanie, nie trzeba – powiedziała słodko i uniosła ramiona.

Z przerażeniem patrzył na wzniesiony nad sobą baśniowy kilof.