Portrety - Ann Poli - ebook + książka

Portrety ebook

Poli Ann

4,2

Opis

To życie tworzy szkielet, a ja ubieram go w historię. Lubię ludzi, obserwuję ich, wysłuchuję, podobno pisaniem im pomagam. Stąd też pomysł na "Portrety" - 21 historii z życia wziętych. Portrety maluję w głowie od ponad dwóch lat. Moim pędzlem są słowa, płótnem blog, a inspiracją życie. To historie przeżyte, usłyszane, zobaczone. Każdy mógł ich doświadczyć, a może właśnie je przeżywa lub za chwilę odczuje na własnej skórze. To Portrety kobiet, mężczyzn, dzieci. To miłość, nienawiść, zazdrość, współczucie, smutek, radość, szczęście, porażka, odwaga i strach. Z takich emocji utkane jest przecież życie, dlatego nasze Portrety mogą być niepokojące, intrygujące, piękne lub brzydkie. Ale nigdy mdłe.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 153

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (5 ocen)
2
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Machacz

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna zarwana noc.. Ale warto 😀
00

Popularność




Opieka redakcyjna

Beata Dobrzyniecka

Redaktor prowadzący

Agnieszka Gortat

Korekta

Elżbieta Rękosiewicz, Ilona Turowska, Kinga Kosiba

Opracowanie graficzne i skład

Marzena Jeziak

Projekt okładki

Aleksandra Sobieraj

© Copyright by Anna Bałuta 2020© Copyright by Borgis 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2020

ISBN: 978-83-62993-65-9

Wydawca

Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 Warszawatel. +48 (22) 648 12 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Druk: Olejnik S.C.

Spis treści

Aneta – anoreksja

Barbie

Beata – bulimia

Bella mamma

Do Ducha

Kapok

Portret Kasjerki

Gabriela, Wanda, Agnieszka, Łucja, Tosia

Kochanka idealna?

Femme fatale

Portret Oli – szczęście nie ma rozmiaru

Najlepszy

Portret Bartka – bigoreksja

Portret Bitego – Adam

Portrecik wielkanocny

Nauczycielka

Syn

Helena – gdy żyje się czyimś życiem

Portret Ojca – Wiktor

Portret Siostry Śmierci

Portret Żony i Kochanki – gdy zdrada wychodzi na jaw

Aneta – anoreksja

Dziewczyna, jakich tysiące. Pulchna jako nastolatka. Nieśmiała. Małomówna. Wrażliwa. Usłyszała kiedyś, że ma tyłek jak hipopotam. Zabolało. Z dnia na dzień zaczęła ćwiczyć. Trochę w domu. Ograniczyła słodycze i pieczywo. Waga szybko zaczęła spadać. Po dwóch miesiącach widać było różnicę. Wszyscy chwalili. Nawet ten, co na korytarzu w szkole nazwał ją hipopotamem, zdawał się inaczej na nią patrzeć.

Rodzice chwalili za samozaparcie. Pielęgniarka w szkole też, bo Aneta w końcu miała prawidłowe BMI. Połknęła haczyk. Treningi codziennie. Dieta coraz bardziej okrojona. Z pięćdziesięciu pięciu kilogramów przy stu siedemdziesięciu centymetrach wzrostu spadła do czterdziestu ośmiu. Była bledsza nieco, ale w końcu wbiła się w dżinsy najchudszej dziewczyny w klasie. Jaka była dumna! A zazdrość innych – bezcenna!

Mama zaczęła się martwić. Namawiała do jedzenia, robiła kanapki do szkoły. Prosiła o skrócenie treningów. Ale było za późno. Aneta, zmotywowana przez świetne wyniki, postanowiła kontynuować dietę i ćwiczenia. Odstawiła praktycznie wszystkie produkty spożywcze. Do picia tylko woda niegazowana i gorzka herbata. Owoce (poza bananami, awokado i winogronami) i warzywa. Z pieczywa tylko chleb chrupki. Żadnych serów, jajek. Jogurty odtłuszczone. Mięso tylko z indyka. Z czasem nawet ono stało się zbyt tłuste.

Szybko zaczęła oszukiwać. Potrafiła chować jedzenie w kieszeniach albo trzymać w buzi i ukradkiem wypluć do rękawa. Jadła tylko zimne potrawy i brała tylko zimne prysznice, zmuszając organizm do spalenia jak największej liczby kalorii. Biegała codziennie. Dziesięć kilometrów. Deszcz, śnieg, wiatr – nieważne. Plan musiał być wykonany. Rodzice długo pracowali. Była sama w domu. Starszy brat studiował w innym mieście. Zaczęła odczuwać permanentny chłód. Zniknęła jej miesiączka, a na ciele pojawiło się gęstsze owłosienie. Włosy wypadały garściami, miała sińce pod oczami. Dziąsła krwawiły. Kości prześwitywały przez skórę. Zimą świetnie to ukrywała. Latem było trudniej. Ważyła czterdzieści kilogramów i już nie umiała zatrzymać tej machiny. Anoreksja ją opętała. Nie pozwalała jeść, ani nawet pić. Wytykała najmniejsze błędy. Zmieniała odbicie w lustrze. Fałszowała je, bo Aneta wciąż widziała tłuściocha, a nie żywy szkielet.

Wychowawczyni w szkole podjęła działania. Spotkanie z psychologiem, rozmowa z rodzicami. Najbardziej zawiodły koleżanki. Najpierw kibicowały, potem całkowicie się odsunęły. Tylko Przemek Hipopotam, który sam zasłużył na taką ksywkę, stale był obok. Zaprowadził do łazienki, gdy było jej słabo. Zadzwonił po rodziców, kiedy zemdlała. Czuł się współodpowiedzialny, a poza tym naprawdę ją lubił. Odwiedzał w domu, bo Aneta doprowadziwszy się do wagi trzydziestu pięciu kilogramów, pokarm otrzymywała przez sondę i nie była w stanie chodzić do szkoły. Był u niej codziennie. Opowiadał, co się działo na lekcjach. Dopingował.

Dziś Aneta waży czterdzieści pięć kilogramów. Musiała powtarzać klasę. Fizycznie czuje się nieźle. Psychicznie jest labilna. Dużo czasu minie, zanim całkowicie wyzdrowieje. Potrzebuje terapii z samoakceptacji i nauki jedzenia. Jeśli chce być matką, musi odbudować wyniszczony organizm. Wie, że musi przytyć. Jeszcze się boi dodatkowych kilogramów. Jest jak alkoholik. Żyje na cenzurowanym, bo bestia Ana czeka. Mama Anety zmieniła pracę. Pracuje zdalnie z domu, by być zawsze obok. Wyrzuca sobie, że tak późno zareagowała. Że nie zadbała, by córka była pewna siebie. Z mężem przechodzą kryzys. Obwiniają się wzajemnie. Kłócą. Każde z nich ma inny pomysł na pomoc córce. Jeszcze muszą dużo się nauczyć.

Na anoreksję choruje cała rodzina. A choroba – jak kostucha – czeka na najmniejszy błąd, by zawładnąć chorą ponownie. Zniszczyć ją doszczętnie. By ta znów się głodziła, karała za zjedzenie czegokolwiek, katowała ćwiczeniami, nienawidziła samej siebie. By zabijała kobiecość, łaknienie i surowo ganiła za brak kontroli.

Aneta ma silną broń, choć jeszcze o tym nie wie. Ma rodziców pragnących jej pomóc i jego, tego Hipopotama, przez którego wszystko się zaczęło. Tego, który swoją obecnością będzie ją wyrywał z łap choroby i na nowo bardzo powoli nauczy być pewną siebie.

Barbie

Siedzimy na zajęciach. Zaraz rozpoczną się ćwiczenia z nową lektorką. Jesteśmy na pierwszym roku i dopiero poznajemy kadrę. Gadamy, śmiejemy się. Jest wesoło. Słyszeliśmy tylko, że ta nowa jest ponoć ostra. Ano zobaczymy. To mój kolejny kierunek. Nie drżę jak młodsze koleżanki, które niedawno zdały maturę i wielkim wysiłkiem dostały się na tę oto prestiżową uczelnię. Ja tu już siedzę czwarty rok. Przymierzam się powoli do magisterki na pierwszym kierunku, a tu dzieciaki dopiero przeżywać będą kolokwia i zaliczenia. Mam już trochę ogłady i niejedno przeżyłam w trakcie mojej kariery studenckiej. Ale to, co za chwilę miało się stać, totalnie mnie zaskoczyło, choć uważałam siebie za osobę bardzo wyluzowaną i tolerancyjną. A jednak, jak napisała kiedyś Wisława Szymborska, tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono1.

Wchodzi do sali, a raczej wpada – Ona. Z kubkiem kawy w dłoni i wielką torbą imitującą skórę węża. Na niebotycznie wysokich obcasach. Cholera, ja uwielbiam szpilki, ale osiem centymetrów to mój Everest, a tu widzę amatorkę – tak na oko – co najmniej dwunastu. Idzie prosto, zgrabnie. Nogi gołe, choć w październiku daleko do dwudziestu stopni Celsjusza. Opalona mocno (solarium?). Spódniczka mini, akurat zakrywa majtki. Głowę dam, że stringi. Różowe! Obcisła bluzeczka wcale nie skrywa biustu w rozmiarze D/E. Włosy blond, do pasa, idealnie proste (pewnie cały ranek je prostowała). Paznokcie długie, różowe. Makijaż pełny (Jezu, o której ona wstała, żeby go zrobić?!). Powiem tak – kopia Dody Elektrody. Z początków kariery. Albo jej następczyni. Albo rywalka. Cholera wie. I ta oto chodząca Barbie ani myśli siadać z nami, tylko pcha się na katedrę. I się przedstawia. Pani doktor XYZ. Że co? Ona i doktorat? No, horyzonty to ona ma. Dwa. Doskonale je widać. Ale żeby doktorat? Jakim cudem ona go napisała z tymi pazurami?

Wszyscy gęby rozdziawione. Faceci, jakby nie było, się ślinią. Babki albo zachwycone, albo jadem się krztuszą. Że jak? Tak na uczelnię? Ta lala chyba salę pomyliła. Do toalety pewnie pędziła, żeby makijaż poprawić (choć raczej wytrzeć to powinna, niż dokładać). Kto ją w takim stroju na uczelnię wpuścił? Uczyć studentów ma? Jak to: prowadzić zajęcia? Chyba z technik makijażu i przedłużania paznokci! No bo z czego innego ten doktorat zrobiła? Może jak cycki eksponować i na tych szpilkach się nie wywalić?!

Rzeczona lala bez ceregieli, konkretnie mówi o zaliczeniu. Przedmiotu oczywiście. Potem o kwestiach poruszanych w ciągu semestru, kolokwiach i sposobach uzupełnienia nieobecności. Honoruje tylko zwolnienia lekarskie. Na zajęciach liczy się obecność, przygotowanie, aktywność i pozytywne oceny z wejściówek. A te mogą być co zajęcia. Mówi spokojnie, przechadzając się po swojej scenie. W tych szpilkach niebotycznych, a jak! Siedzimy w auli i mamy na nią (na lalę, rzecz jasna) doskonały widok. Cała jest wystylizowana. Wszystko krzyczy kolorami, ale jest spójne. Pasuje do niej. Jest cholernie seksowna, i zastanawiam się, czemu taka ładna kobieta tak manifestuje swoją kobiecość. Grama kompleksów u niej nie widać. Jest pewna siebie, ale nie zarozumiała.

Po zajęciach zbieramy się na patio. Jedni palą, inni piją kawę, ktoś leci do ksero. Temat mamy jednak jeden. Lalka. No, wprawiła nas w osłupienie. Myślałam, że mało rzeczy w życiu mnie zaskoczy, a tu proszę, niespodzianka. Barbie, bo natychmiast dostała taką ksywkę, wzbudziła wszystkie możliwe emocje. Od zachwytu po obrzydzenie. Oczywiście część męska naszej grupy stwierdziła, że przynajmniej oko nacieszą, jak zajęcia będą nudne. A dziewczyny – jak to baby – albo chwaliły jej buty, torebkę, bluzkę, spódniczkę, fryzurę, makijaż, paznokcie, figurę, opaleniznę i włosy, albo nie pozostawiły na niej suchej nitki. Nie zabrakło nadgorliwej, co to do dziekana pismo już kroiła, że to nie wypada, aby taka osoba prowadziła zajęcia ze studentami. Dziewczę z kompleksami chyba, co to kariery w liceum nie zrobiło.

Zajęcia z Barbie mieliśmy codzienne i każdego dnia mogliśmy podziwiać lub krytykować jej outfit. A ten był osobliwy. Drapieżny, seksowny, na granicy kiczu. Barbie intrygowała. Nie była mdła. Zajęcia prowadziła świetnie. Znała się na swoim fachu. Wiedzę miała ogromną. Umiała ją przekazać i wyegzekwować. Można było się spierać o jej strój i krzykliwy make-up, ale nie o kompetencje. Te były tak wysokie jak szpilki, w których zasuwała po uczelni. Każdego dnia w innych. Jezu, ile ona ma tego w szafie? Ja rozumiem pięć w porywach do ośmiu par szpilek, ale Barbie miała ich kilkadziesiąt. Z dziewczynami zachodziłyśmy w głowę, jaką ma garderobę. Osobny pokój chyba, albo i całe mieszkanie. Takie co najmniej pięćdziesięciometrowe. No przecież nie kawalerkę! Barbie była bystra, miała świetną pamięć (dwa języki obce znała biegle), inteligentna. Tak! Jakimś cudem okazało się, że można być inteligentną lalką – to się nie wyklucza!

Na zajęcia przygotowana, nie do zagięcia, choć złośliwe laski próbowały sprawdzić, jak daleko sięga wiedza pani doktor. Ano daleko. Dalej niż się spodziewaliśmy. Musiała być dobra w swojej dziedzinie. O wiele lepsza od innych, bo wygląd ją od razu dyskwalifikował. Zapewne musiała umieć dwa, ba, trzy razy więcej, żeby nikt nie powiedział, że ocenę dostała za cycki. Biła na głowę wszystkie skromniutkie panie magister i panie doktor, przemykające po uczelni w szarych garsonkach, białych bluzeczkach z żabotem i na obcasach co najwyżej pięciocentymetrowych, uczesane gładko w koczek, bez grama makijażu, a jeśli już, to z rzęsami muśniętymi tuszem, a ustami błyszczykiem nude. Barbie wzbudzała kontrowersje. Jakim cudem rektor ją przyjął? Pewnie miała mocne papiery. Stylu nie zmieniała, więc chyba taką ją zaakceptowali, choć jak to konserwatywna starszyzna wydziału wytrzymała, to nie wiem. Zaufanie zdobywała wiedzą i charyzmą. Miała swoje zdanie. Mocne argumenty. I nie mam tu już na myśli zawartości stanika. Miała styl taki, a nie inny, i po jakimś czasie wiedzieliśmy, że jeśli ktoś jej nie akceptuje, to wyłącznie jego problem. Barbie ewidentnie nie wpisywała się w stereotyp pracownika naukowego. I co z tego? Musi? No musi, do cholery, ginąć w szarym tłumie, jeśli ma ochotę na brokatowy sweterek, skórzane, obcisłe spodnie i kozaki za kolano? Turkusowe, dodam (gdzie ona kupuje takie rzeczy, do jasnej anielki?). No nie. Mnie zdobyła wiedzą i kompetencjami. Aż wstyd, że tak szybko i łatwo ją zaszufladkowałam. To było takie proste! Ładna blondynka ze zbyt mocnym makijażem nie ma przecież wstępu na uczelnię, nie? Ma siedzieć w salonie fryzjerskim albo w solarium i być jego wizytówką. Bo przecież z takim wyglądem więcej w życiu nie osiągnie. Chromolę zatem takie stereotypy! Niech sobie rektor ma zielone włosy, dziekan nosi dresy, a Barbie stroi się codziennie. Co mi do tego, jak wygląda, skoro swoją robotę wykonuje świetnie? A kto mi zabrania zasuwać po uczelni w kusej kiecce i szpilkach z różową torebeczką na łańcuszku? Tylko moje ograniczenia! Moja głowa i poprawność, bo przecież nie wypada, nie przystoi. A wyśmiewać i obgadywać kolorowe ptaki wolno? Mamusia dała przyzwolenie? Bo jak się wyróżnia, to zły znaczy się. Uważać trzeba, bo zarazi może. Ludzie będą gadać. Śmiać się będą, o Jezu!

Sama wpadłam w pułapkę stereotypów. Szybko wyciągnęłam wnioski i zganiłam siebie za takie proste postrzeganie świata. Z Barbie zajęcia miałam przez całe studia. Fenomenalna babka – i nie mówię tu o jej wyglądzie. Bo, jak powiedziała pewna bardzo mądra kobieta, laureatka Nagrody Nobla:

Łatwo jest być piękną kobietą, wystarczy para szpilek i kuse sukienki. Ale żeby być wielką kobietą, musisz ubrać mózg w charakter, osobowość i odwagę2.

I dla mnie ta nasza Barbie była po prostu w jakimś sensie wielka.

1Minuta ciszy po Ludwice Wawrzyńskiej [w:] tejże Wiersze wybrane, Kraków 2010, s. 39.

2 Słowa te wypowiedziała Rita Levi-Montalcini (1909–2012) – wybitna włoska neurofizjolog, uhonorowana w 1986 r. Nagrodą Nobla za odkrycie czynnika wzrostu nerwów.

Beata – bulimia

Pierwszy raz zwymiotowała w dniu swojej osiemnastki. Ze stresu. Marcin po prostu przysłał SMS-a, że zrywa. Ot tak. Poinformował ją o tym jak o zmianie pogody. Oschle, jednym zdaniem. Na odległość, bo bezpośrednio, w oczy, nie starczyło mu odwagi.

Myślała, że to żart. Dzwoniła do niego z milion razy. Tylko poczta głosowa miała ochotę z nią rozmawiać. Wpadła do kuchni, przypadkiem stłukła szklankę. Zrobiło się jej deko lżej.

Na stole dumnie prężył się tort. Czekoladowy, ciężki, słodki i elegancki. W kształcie chanelki. Uwielbiała torebki. Ten był spełnieniem marzeń. Pięciokilogramowy, bo przecież zaprosiła mnóstwo gości.

Miała ochotę go rozwalić. Wiedziała jednak, ile mama za niego zapłaciła. Zrobiło się jej niedobrze. W gardle poczuła pizzę, którą zjadła w pośpiechu. Pobiegła do łazienki. Zwymiotowała. Miała wrażenie, że wypluje wnętrzności. Oczy czerwone od łez, gardło paliło. Ale było lżej. O wiele. Było jej też przykro, że Marcin przygotował jej taką niespodziankę. Nie odbierał telefonu. Na Fejsie ją zablokował. I praktycznie od razu zmienił swój status na tym portalu. Na „wolny”. Potem dowiedziała się, że usunął wszystkie wspólne zdjęcia i posty. Jednym kliknięciem wykasował ją ze swojego życia. Nie wiedziała czemu. Nie wiedziała też, dlaczego rzucił ją w jej urodziny. Czy zrobiła coś nie tak? A może jest inna dziewczyna? Jeśli tak, to kto? Gubiła się w domysłach. Wzięła szybki prysznic, spięła niedbale włosy, założyła czarne błyszczące legginsy, obcisły top i szpilki. Spojrzała na brzuch. Był pusty i jakby bardziej płaski. Spodobało jej się to. Torsje nie należą do przyjemności, ale warto było przetrwać chwilę dyskomfortu dla lepszego samopoczucia. Poczuła się piękna.

Na imprezie starała się trzymać, choć i tak wszyscy pytali – mniej lub bardziej złośliwie – gdzie zgubiła Marcina, czemu zmienił status i co jej kupił. Sporo wypiła, by zagłuszyć ból. Tortu też sobie nie żałowała. W końcu to jej dzień. Trochę tańczyła. Docinki co „życzliwszych” i spojrzenia pełne dezaprobaty jednak ją dobiły. Zjadła ze trzy porcje tortu. Znów zrobiło się jej niedobrze. Czuła się pełna, ciężka i tak beznadziejnie beznadziejna. Nawet nie wie, kiedy uklęknęła przed sedesem. Dwa palce podrażniły gardło. Chwilę to trwało. Ze łzami w oczach wyrzucała z siebie i tort, i ból, jaki zadał jej Marcin. Tak przynajmniej jej się zdawało. Znów poczuła się lżejsza. Problemów jakby też ubyło.

Rzuciła się w wir nauki. Marzyła o prawie. Trzeba było kuć. Nie miała czasu na myślenie o Marcinie. Przez te kilka miesięcy żyła jak robot. Szkoła i dom. Na studniówkę nie poszła. Nie chciała spotkania z Marcinem i jego nową dziewczyną. Już studentką. Poza tym miała zapalenie oskrzeli. Dwa tygodnie w domu, antybiotyk. Była słaba. Schudła.

Stres przed maturą zaczął się w marcu. Test za testem. Wystawienie ocen. Wyścig szczurów. Zakuwanie do nocy. Mało jadła. Znów trochę schudła. Poczuła się lżejsza i jakby przez to weselsza. Ze stresu żołądek kurczył się do wielkości orzecha włoskiego. W ogóle nie miała apetytu. Raz jak matka wmusiła w nią śniadanie, zwymiotowała je zaraz po jej wyjściu do pracy. Praktycznie bez wysiłku. Przez chwilę była syta, wystarczyło. Potem organizm szybko pozbył się balastu.

Maturę zdała śpiewająco. Była szczęśliwa. Fejs, czerwony do granic możliwości, informował wszystkich, że została dumną studentką prawa. Stres odpuścił. Apetyt wrócił.

Piwko na plaży, lody o północy, chipsy do filmu. Zaokrągliła się delikatnie. Źle się z tym czuła. Co rano postanawiała, że będzie jeść mniej. Rezygnowała ze śniadania, wytrzymywała pół dnia, a potem głód był tak silny, że pochłaniała wszystko. Początkowo się kontrolowała. W miarę, ale i tak jadła o wiele więcej, niż powinna. Wieczorem, przejedzona, nie mogła na siebie patrzeć. Czuła wstręt. Dwa palce w gardle wszystko załatwiały. Najpierw sprawiało jej to ból. Łzy leciały ciurkiem. I charakterystyczne odgłosy musiała zagłuszać lecącą wodą.

Gdy poszła na studia, nabrała wprawy. Wymioty stały się zwyczajem. Musiała robić to ciszej i szybciej. Na uczelni przerwy trwały piętnaście minut, a w trakcie zajęć nie chciała być usłyszana, gdy oddawała się swojemu rytuałowi. To było takie proste. Jeść, ile się chce. Nie ograniczać. I trzymać linię. Dziewczyny zazdrościły, że tyle w sobie mieści, a jest szczupła. Nie przeraźliwie chuda jak anorektyczki. Oczywiście, że nie. One były przecież ciężko chore. Psychicznie. Ona to kontrolowała. Wymiotowała, by nie mieć wyrzutów sumienia po obżarstwie. Po prostu. Duża pizza popita colą plus lody. Chyba nikt nie czułby się lekko po takim posiłku. W sumie to dziwiła się innym, że nie wymiotują, tylko czasem narzekają, że zjedli za dużo.

Wymiotowała coraz częściej. Najwięcej w nocy, bo wtedy, niby się ucząc, pochłaniała czekolady, kisiele, stosy kanapek, skrzydełka z KFC z frytkami i majonezem. Przez moment czuła się błogo. Potem biegła pędem do łazienki, by szybko i sprawnie zagłuszyć wyrzuty i pozbyć się problemu. Nawet jej chłopak na początku nie wiedział, co się z nią dzieje. Widział, że jest blada, chudnie i tyje. Chciał pomóc. To on pierwszy wypowiedział to wstrętne słowo na „b”. Jego siostra chorowała. Doskonale znał problem. Wyśmiała go więc i zerwała. Nie będzie jej wmawiał, że jest chora. Rozstanie uczciła w McDonaldzie w galerii handlowej. Znała już tamtejsze toalety. Wiedziała, która spłuczka jest głośniejsza, która kabina rzadziej wybierana. Miała wszystko dokładnie zaplanowane. Dwie minuty. Tyle czasu zajmowało jej pozbycie się balastu. Nawet mama się nie orientowała. Bladość córki przypisywała ogromnej ilości nauki.

Bywały miesiące, że wymiotowała mniej. Szczególnie w wakacje. Był sport, piękna pogoda. Czuła się lepiej. Na zimę demon wracał i przykuwał na zmianę do lodówki i sedesu. Nawet nie wiedziała, że dziąsła krwawią, bo szkliwo na tylnej ściance zębów jest podziurawione do tego stopnia, że praktycznie go tam nie ma. Kwasy żołądkowe je rozpuściły. Włosy wypadają, skóra się łuszczy, pojawia się trądzik, bo organizm nie dostaje żadnych witamin. Wymiotowała osiemdziesiąt procent tego, co zjadła. Była nerwowa, rozdrażniona, słaba. Wszystko kręciło się wokół jedzenia. Miała obliczone, co kiedy może zjeść i kiedy się oczyścić. Tak to nazywała. Oczyszczenie. Fizyczne i psychiczne.

Andrzeja poznała już w trakcie aplikacji. Był pewny siebie, zarozumiały nawet. Imponował jej. Po imprezie firmowej wylądowali w łóżku. Sporo wypiła. Cynicznie skomentował wygląd jej ciała. Niby jesteś szczupła, ale taka galaretowata. Jedno zdanie, a podjęła decyzję o treningach. Katowała się ćwiczeniami. Była po nich cholernie głodna, rzucała się na jedzenie. Jadła po kolei dżem z kiełbasą, nutellę do jajek na twardo, naleśniki ze schabowym, a do tego kakao lub sok owocowy. Potem jeszcze pączek. Albo dwa. Pięć minut, a w głowie włączała się znów ta znajoma panika. I Beata biegła do toalety. Przekrwionymi oczami patrzyła na siebie ze wstrętem. Karała się niejedzeniem i opychaniem. Treningami i gapieniem w sufit. Waga skakała kilka kilogramów w ciągu miesiąca. Andrzej chwalił, gdy miała ten szczupły okres. Złośliwie żartował, że zamknie lodówkę, gdy okresy obżarstwa były częstsze. Usłyszała, jak podrywał asystentkę i komentował jej (a nie asystentki) tyłek. Tłusta galareta, jak u świni. To zapamięta na zawsze. I ten śmiech szyderczy. Zabolało tak, że znów pobiegła do łazienki. Nie jeden raz. Bo niedobrze jej się robiło, gdy tylko słyszała jego głos.

Dziś Beata, niezła pani notariusz, wymiotuje nadal. Nie przyjmuje do wiadomości, że jest chora. Nie ma partnera. To zbyt ryzykowne mieszkać razem – chyba że mieliby oddzielne łazienki. Nie czuje instynktu macierzyńskiego. Musiałaby przestać wymiotować, żeby nie szkodzić dziecku, a tego nie chce. Ma wrażenie, że kontroluje swoje rytuały. Nie jest towarzyska. Z koleżankami na plotki nie chodzi. Woli film w samotności, butelkę wina, pudełko lodów i chipsy. Święta spędza sama. Zawsze kryje się za nawałem pracy. Gdy się przeje, wystarczy półtorej minuty, by pozbyć się tego ciężaru.

Bulimii nie widać na pierwszy rzut oka. Czyha, atakuje po cichu. Wyniszcza organizm powoli, zostawiając też szramy na duszy. Jedzenie staje się obsesją, a Beata więźniarką własnego ciała i łaknienia. Jeszcze nie jest gotowa do walki. Najpierw musi przełknąć to słowo na „b”. I to w dosłownym tego słowa znaczeniu.

Bella mamma

Mama, matka, mamusia. Te słowa towarzyszyły jej od zawsze. Najpierw ona je wypowiadała, półsylabami, potem poprawnie w różnych odcieniach, konstelacjach, w zależności od momentu, w jakim się w życiu znajdowała. Dziś słyszy je od swojej córeczki. Także w różnych formach i nasyceniach emocjonalnych. Uwielbia je, a mogłaby nigdy tego nie doświadczyć. Tak niewiele brakowało…

Jako nastolatka nie chciała mieć dzieci. Przerażał ją rosnący brzuch i ten brak wolności po urodzeniu małej istoty. Nie myślała o macierzyństwie. Nic dla niej nie znaczyło. Współczuła kobietom i nie rozumiała, czemu to sobie robią. Po co zachodzą w ciążę, kaleczą ciało i z każdym zakładanym pampersem zacieśniają kajdanki. Z każdym wkładanym w usta dziecka smoczkiem wciskają sobie w usta knebel. Przecież te baby nie gadają o niczym innym niż kupki, zupki, ząbkowanie, mleko. To tak jakby zabrano im umiejętność mówienia. Są związane i nieme. Na własne życzenie. No i ten seks, cholera. Niby fajny, niby odlot, ale ta ciąża w konsekwencji psuje cały blichtr tego sportu. Ciąża to powinno być coś tylko dla tych, co chcą. Niech zdają testy, dbają o zdrowie i rodzą, jak tak bardzo im zależy. Innym to przecież niepotrzebne.

Tak myślała przez całe liceum, studia i później. Nawet gdy za mąż wychodziła, nie była pewna, czy chce mieć dzieci. One były w dalekiej, nieokreślonej przyszłości. Kiedyś tam. Może.

Aż nagle trach. Etna kobiecości obudziła się. Niemal z dnia na dzień. Bobasy zaczęły być słodkie, uroczo kwilić, a przyszłe mamy pięknie wyglądać. To wszystko miało sens. Chciało się żyć, by móc to życie dać. Tylko ten seks, cholera. Niby fajny. Niby żaden problem zajść, jak się ma dwadzieścia kilka lat. Niby każdy wie co i jak, nawet bez instrukcji. A tu nic. Organizm co miesiąc melduje brak ciąży. Dlaczego to premacierzyństwo jest takie skomplikowane? Chce się mieć dziecko. Więc idzie się z facetem do łóżka. To poszła. Niejeden raz. Z mężem, nadmienię. Było i po bożemu, i nie. Ciąży brak. A przydałaby się. Cycki by jeszcze na dodatek urosły. Idzie zatem dalej. Już nie tylko do łóżka z mężem. Nie no, z kochankiem też nie. Do lekarza idzie. I po jakimś czasie wie, że pragnienie z lat szczenięcych może się spełnić. Niedoczynność tarczycy i policystyczne jajniki. Nazwy jak wykwintne dania w jakimś menu dla konsylium. To one niszczą to macierzyństwo, zanim się zaczęło.

I seksualność. Bo seks jest na dzień i czas. I na pozycję.

I kobiecości też nie ma. No bo przecież co to za kobieta, skoro nawet w ciążę zajść nie umie? W głowie miliony myśli. Wku… na cały świat. Czemu jedne mogą, ot tak? Za pierwszym razem? A ona nie?

Bierze garści tabletek. Marzy o dziecku. Ośmiela się, choć szanse marne. Gdy traci nadzieję, zaczyna tracić na wadze, wymiotuje, czuje drobny ból w biuście. Biegnie do apteki, kupuje testy. Już nie owulacyjne, lecz ciążowe. Wypija dwa wielkie kubasy herbaty. Czeka. Gdy widzi te różowe paseczki, nie wrzeszczy, nie skacze. Jest przerażona. I tak bardzo szczęśliwa. Udało się, do cholery! Głaszcze płaski, a wręcz wklęsły brzuch, i pyta ją, co zjemy. Ją, bo wie, że będzie ona. Są teraz dwie, muszą trzymać się razem i wytrwać, choć łatwo nie będzie. Oj, nie. Za kilka dni usłyszą, że ona-matka jest chora, nieuleczalnie – przynajmniej na ten moment. Że ciąża jest zagrożona. Że dopiero po porodzie będzie jej-matki leczenie, że ma się skupić na dziecku. No do jasnej ciasnej, jest skupiona! Wszystkie myśli krążą wokół małej. Byle była zdrowa. W głowie układa priorytety, nie użala się nad sobą, walczy o dobry nastrój, by mała miała dobry przykład.

Na początku promienieje. Wygląda cudownie, wszyscy to widzą. Leciutko się zaokrągla, tyje na gramy. Cycki niestety też. Gdy mała zadomawia się w niej i zajmuje coraz więcej miejsca, do spółki przychodzi cholestaza. Taka wredna małpa, ukryta po całym ciele, niedająca normalnie funkcjonować ani spać. Swędzi całe ciało. Od powiek po palce u stóp. Wściec się można. O k...., dlaczego?! Przeklina każdą noc, zasypia nad ranem ze zmęczenia. Po jakimś czasie dostaje od dermatolożki maść. Maść daje ukojenie, choć na chwilę. Chodzi w starych ciuchach, bo maść jest tłusta jak cholera. Śpi w rękawiczkach bawełnianych, a paznokcie owija plastrami, że nie zadrapać się do krwi. Przynajmniej ciało po tej maści ma nawilżone. Jedyną nagrodą za ten koszmar będzie właśnie ono, bez nitek rozstępów. Jędrne i smukłe. Mała pojawia się na świecie w burzową noc. Pierwsza burza tej wiosny. W jej życiu zresztą też.

Mała już od samego początku uparła się i siedziała w brzuchu, toteż matka, zaledwie pięćdziesięciodwukilogramowa, nie miała szans samodzielnie wydać jej na świat. Nie z tymi biodrami, co to mierzyć ich nie chcieli nawet, bo takie wąskie. Mała pojawiła się zatem po królewsku. Albo cesarsku raczej, z kształtną główką. Matkę zszyli pięknie, równo. Może to też była nagroda za trudy, które miały nadejść.

Nie mogła małej karmić piersią. To był cios. Jako kobieta pragnęła obfitego biustu, jako matka – biustu dającego życie. Cycki zawiodły na całej linii. Nie czuła się ani matką, ani kobietą. Nie urodziła „normalnie”, nie karmiła. Ponoć takie matki mają słabszą więź z dzieckiem. Ci, którzy jej nie znali, oskarżali ją o wygodnictwo, czym wbijali nóż w już i tak pocięty brzuch i w serce krwawiące ze strachu o siebie i małą. Macierzyństwa zaczynała się uczyć po omacku i intuicyjnie. Co chwila dostawała z niego pałę. Kobiecości nie było. Nie mogła na siebie patrzeć. Brzuch ze szramą, w środku boli. Klata płaska. Seksualność też poszła się bujać.

Te początki były cholernie trudne. Choroba, walka o leczenie, rezygnacja z siebie, z własnych potrzeb, bo mała ma kolkę, nie śpi albo złapała rotawirusa. W poradniku wszystko było proste i cudowne. Tu, na ziemi – ciężko. Była maszyną do przygotowywania jedzenia, przewijania, zbierania, noszenia, usypiania, mycia. Musiała się nauczyć komunikacji z małą, organizować czas i zrozumieć, że z dzieckiem niczego się nie planuje. Czemu w szpitalu nie dają instrukcji obsługi do dzieciaka? Czemu mówią, że jest różowo? Aż do wyrzygania. No do jasnej ciasnej, nie jest. Dziecko nie zasypia na zawołanie, płacz jest główną drogą porozumiewania się, kupy nie pachną, a doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny. Jest ciężko. Czasem zmęczenie jest tak duże, że graniczy z mordęgą. Hormony po porodzie szaleją i kolorują świat według własnego widzimisię.

Ona jednak, czasem z oczami na zapałki, nie żałowała. Macierzyństwo pokazało całą feerię barw. Kobiecość wracała małymi krokami. Dziecko nosiła przecież pod sercem, czuła. Cesarka i butelka nie były jej wyborem. Były przymusem ratującym zdrowie im obu. Zawsze przy dziecku jest, dba o nie, kocha, uczy świata i odkrywa go z nim na nowo. Razem chodzą do kina, robią zakupy, jeżdżą na rowerze i rolkach, odrabiają lekcje, pieką babeczki i smażą placuszki. Mała jest jej dopalaczem. Gdy nadchodzi w końcu upragniona terapia, uśmiech córki łagodzi ból po zastrzykach, dyskomfort po wymiotach i potężnych bólach głowy. Nawet wypadające włosy jakoś przebolała. Robi to dla niej i dla siebie. Ta mała jest jej kołem ratunkowym, którego się chwyta, gdy czuje, że zaraz utonie. To macierzyństwo ją wyciąga z najgorszych odmętów. Daje siłę przenosić góry.

Seksualność? Wróciła. Facet jej życia uwielbia jej małe cycki, bo idealnie pasują do jego dłoni. Kocha jej płaski brzuch, z cieniutką kreską po cięciu. Lubi od niego słyszeć, że jest stuprocentową kobietą. Że jest matką doskonałą i dla niego tą jedyną, najpiękniejszą. A wisienką na tym czasem słodkim, czasem gorzkim torcie są i tak słowa małej: Kocham cię, mamusiu, jeszcze bardziej niż ty mnie.

Do Ducha