Próbowałam ich polubić - Anna Pietraszewska, - ebook + książka

Próbowałam ich polubić ebook

Pietraszewska Anna

4,8

Opis

W swojej autobiograficznej powieści "Próbowałam ich polubić", Pani Anna dzieli się z Czytelnikiem swoimi emigranckimi przeżyciami. Opowiada o ciężkich początkach, kiedy to jako nielegalna imigrantka była traktowana jako gorszy gatunek człowieka, jak również o sukcesach, gdy na obczyźnie udało jej się spełnić swe marzenia i osiągnąć wysoką pozycję społeczną i zawodową.

"Próbowałam ich polubić", to również opowieść o mentalności Niemców, którzy tak bliscy nam geograficznie, wydają się być tak różni od nas pod względem obyczajów, poglądów czy wyznawanych wartości.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 320

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (8 ocen)
6
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mojej córce Sylwii

Wstęp

Książka powstała na podstawie prowadzonych przez ponad trzydzieści lat zapisków, notujących życie emigranckie w Niemczech. Akcja obejmuje okres od 1981 do 2012 roku. Powieść kierowana jest zarówno do tych, którzy przez emigrację przeszli, tych, którzy na niej pozostali, jak również do pokolenia, dla którego opisywany okres jest historią. Autorka tej powieści otwiera w pewnym momencie gabinet kosmetyczny i odtąd dostarcza nam wiele ciekawych historii na temat swoich klientów.

Gdyby mnie ktoś zapytał, czy wyemigrowałabym jeszcze raz, odpowiedziałabym bez wahania: nie! Chyba bym nie przeżyła ponownego przesadzania na inny grunt, konieczności przystosowania się do nowych warunków „klimatycznych”. A już na pewno nie chciałabym przechodzić przez to, przez co przeszłam.

Szczególnie na początku naszej tułaczki było najtrudniej. Czasem miałam wrażenie, że przechodzimy przez piekło. Od tego czasu minęło już ćwierć wieku, a ja nadal dobrze pamiętam rozterki przed wyjazdem, który miał być „na jakiś czas”. Wyjeżdżaliśmy w ramach swojego urlopu, biorąc pod uwagę możliwość pozostania na kilka miesięcy. Chcieliśmy się zorientować w sytuacji, może popracować trochę i wrócić z pieniędzmi na rozkręcenie jakiegoś interesu. Jeżeli mieliśmy jakieś plany, to nie były one sprecyzowane. Nasz brak zdecydowania sprawiał, że pytanie: „wyjechać czy nie?” często pojawiało się w naszych rozmowach. Pomimo że życie w ówczesnej Polsce łatwe nie było, decyzja o wyjeździe z kraju była trudniejsza niż socjalistyczna rzeczywistość, która przecież nas nie rozpieszczała i z miesiąca na miesiąc stawała się coraz trudniejsza.

Był rok 1980. To był z wielu względów trudny rok. Pomimo podpisanych umów z „Solidarnością”, w kraju działy się dziwne rzeczy. Czuło się narastający konflikt z władzą. Na naszych oczach odbywały się polityczne prowokacje, język oficjalnej propagandy stawał się nie do zniesienia. Ze sklepów zniknęły te resztki, które jeszcze do niedawna tam stały. W końcu został sam ocet. Mieliśmy poczucie, że władza z nas po prostu kpi. Coraz trudniej przychodziło zaspokajać codzienne najzwyklejsze bytowe potrzeby.

Na ulicach było szaro i smutno, mijaliśmy puste sklepy. Trzeba było walczyć o wszystko, a i tak wszystko zdobywało się tylko przez znajomości. Mechanizm był prosty: kiedy do sklepu rzucili towar, czy potrzebny, czy nie, brało się, jak leci. Następny etap to wymiana towaru. Ja akurat nie mogłam narzekać. Moje szafy były wypchane, a lodówka ledwo się zamykała. Tylko że to wcale nie było pocieszające. Miałam wrażenie, że wygrywam jakiś bezsensowny wyścig z nagrodą zdobycia czegoś, co powinnam zwyczajnie kupić w sklepie za rogiem, bez tych wszystkich skomplikowanych sieci powiązań i wzajemnych uzależnień.

Jedynym rozbłyskiem radości była moja miłość do męża, którego poślubiłam w 1975 roku. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Po ślubie zamieszkaliśmy u moich rodziców, bo – podobnie jak większości młodych małżeństw – nie stać nas było na własne lokum. Ja pracowałam w księgowości i zaczynałam szkołę kosmetyczną, a mąż był zatrudniony w pogotowiu ratunkowym.

Po ukończeniu szkoły zaczęłam pracę jako kosmetyczka. Mój mąż zwolnił się z pracy i, co wiązało się w tamtych czasach z dużym ryzykiem, otworzył sklep. Był koniec lat siedemdziesiątych. W świecie pustych sklepów i wymiany towarowej uplasowaliśmy się na uprzywilejowanych pozycjach. Opływaliśmy w socjalistyczne luksusy do tego stopnia, że któregoś dnia moja mama powiedziała: „Nie przynoś więcej polędwicy, bo nie mam gdzie już tego zamrażać”. Polędwica! Mogłam ją przynosić kilogramami, bo akurat miałam taką możliwość. Brało się wszystko, byle tylko nie stracić znajomości i wejść, a tak naprawdę kanałów przerzutowych typu: ty masz polędwicę, a ja mam przydział na materiały budowlane czy jakieś tam inne dobra, które w normalnym świecie po prostu się kupuje.

Jednak te moje możliwości nie uchroniły mnie od stania w kolejkach. Przygnębiające kolejki! Nigdy się do nich nie przyzwyczaiłam. Wolałam zapłacić każdą cenę, byleby tylko je ominąć. Pamiętam, jak udało się nam zdobyć meblościankę typu Łask, decydując się na krucjatę kolejkową. Byliśmy świeżo po ślubie i trzeba było jakoś urządzić jeden pokój u rodziców. Ułożyliśmy plan i stanęliśmy z mężem w kolejce. Ja w dzień, on w nocy. Następnego dnia późnym wieczorem zdobyliśmy meblościankę, nawet udało się dokupić ławę. Kiedy doczołgałam się do domu, przyrzekłam sobie, że już w żadnej większej kolejce nie stanę.

Pokój, w którym mieszkaliśmy, miał malutką wnękę, w której urządziliśmy kuchnię. Kuchenkę mieliśmy, ale brakowało nam zlewozmywaka. Taki rarytas był nie do kupienia, podobnie jak dywan perski, o którym nieśmiało marzyliśmy. Jeśli chodzi o zlewozmywak, to mieliśmy szczęście. Przypomniałam sobie, że moja dalsza kuzynka pracuje w biurze budowlanym! Zgłosiłam się do niej. Niczego nie mogła obiecać, ale przyrzekła pomóc. Po kilku tygodniach przyjechała do nas i, nie mogliśmy uwierzyć, załatwiła mały zlewik. Podobno wpisała go na listę strat (zbił się w transporcie). W ten sposób zostaliśmy właścicielami ostatniego elementu wyposażenia naszej kuchennej wnęki. Och, jaka to była radość!

Tymczasem życie biegło utartym socjalistycznym torem. Niewiele się kupowało, za to zdobywało lub załatwiało prawie wszystko. Sklepy były puste z wyjątkiem rzadkich momentów, kiedy rzucano towar. Czasem na ulicy słyszało się: w sklepie na rogu rzucili cytryny. Albo: w kiosku obok delikatesów rzucili papier toaletowy. Albo: rzucili czekoladę z orzechami, albo... A kiedy już rzucili, wystarczyło mgnienie oka, aby sklep powrócił do swojej poprzedniej pustej postaci. Zwykle kilka pierwszych osób coś dostało, bo reszta towaru szła pod ladę. Naturalnie te, jak to określały nasze władze, „braki”, dotyczyły nie tylko żywności, meblościanek czy zlewozmywaków, ale wszystkiego. Kupienie butów graniczyło z cudem. A już kupienie takich, które nadawały się do noszenia – szkoda gadać. Za to powszechnie dostępne były plastry na odciski. Któregoś dnia mama opowiedziała mi o dostawie do obuwniczego. Do jednego ze stoisk na hali targowej dotarła dostawa butów. I ludzie powariowali. Moja mama widziała, jak kupowali dwa lewe albo dwa prawe, bo buty nie były w pudełkach, tylko rzucone na kupę jak kartofle na targu, więc trudno było dobrać parę.

Pamiętam, jak w Modzie Polskiej wystawiono beżowe sukienki. Ładnie uszyte, w cenie mojej dwumiesięcznej pensji, ale do cen byliśmy przyzwyczajeni. A ponieważ zbliżał się Sylwester, kupiłam tę sukienkę, bo musiałam się w coś ubrać na bal. Należałam do nielicznego grona szczęśliwców, którzy mogli sobie pozwolić na taki luksus. Jednak sam zakup nie załatwiał sprawy do końca. Moda Polska dostała trzy sztuki i żadna z nich nie była w moim rozmiarze. Czekała mnie przeróbka. Szczęśliwie sukienka była wiązana w pasie i niewielkie zwężenie po bokach załatwiło sprawę, a beżowy kolor po paru dniach nie wyglądał aż tak żałośnie. Włosy farbowałam na czarno, więc było OK. Pewnie, że wolałabym żywszy kolor mojej sylwestrowej kreacji, ale za takie pieniądze to i beżowy musiał się podobać. A sam Sylwester wypadł całkiem dobrze. Bawiliśmy się świetnie w Orbisie „Pod Orłem”. Ubawiłam się szampańsko, pomimo że bilet wstępu był w cenie trzech moich pensji.

Zresztą nie było co narzekać. Dwa lata przed tym, jak otworzyli Modę Polską, wypadło wesele kuzyna mojego męża. I wtedy naprawdę nie miałam się w co ubrać. W oknie wystawowym z materiałami, które w naszym mieście można było na palcach policzyć, zobaczyłam czerwone i bordowe zasłony. Kupiłam materiał i sama na starej maszynie Singera, u mojej szwagierki, uszyłam sukienkę. Wykrój dostałam od koleżanki z pracy. Ślęczałam kilka wieczorów, ale udało się. Byłam z siebie dumna. Nieco się rozmarzyłam, oglądając w lustrze kreację, i wtedy przypomniałam sobie mój własny ślub. Co prawda udało mi się kupić białą sukienkę, ale z butami był większy problem. Nawet u prywaciarza niczego nie mogłam wyszukać. Pomyślałam sobie: „A jakby tak wymienić z kimś nowiutkie trampki, które leżą w szafie już drugi rok, na ślubne czółenka?”. I stojąc przed lustrem, dostałam ataku śmiechu. Do dziś to wspomnienie wprawia mnie w dobry humor.

W tym czasie pracowałam jako kosmetyczka. To właśnie dlatego miałam dużo możliwości zdobywania towaru. Moje klientki były z różnych branż. Ale, szczęśliwie, czasy powoli się zmieniały. Państwowe puste sklepy zaczęto oddawać w tak zwane ajencje. Zapaliło się zielone światło i dla młodych ludzi powstała szansa na lepsze życie. Mąż postanowił wziąć taki sklep. A ponieważ ja nie chciałam zrezygnować z mojej pracy, którą bardzo kochałam, zmuszony był kogoś poszukać do pomocy, bo w pojedynkę nie dałby sobie rady. Wziął więc wspólnika, męża mojej koleżanki. Zaciągnęliśmy, jak się wówczas mówiło, pożyczkę na wyposażenie sklepu i zakup towaru i otworzyliśmy sklep spożywczy. Na brak towaru nie narzekaliśmy. Pożyczkę spłaciliśmy dość szybko, bo interes się kręcił. Biorąc pod uwagę wieloletnie pustki w sklepach, czasy do handlu były bardzo dobre. Przy okazji zaobserwowałam nowe zjawisko. Tym, którzy szybko się dorabiali, najczęściej na handlu, uderzała do głowy woda sodowa. Brał taki pieniądze z utargu i zamiast uzupełnić towar, zaczynał hulać. Ta zabawa trwała krótko i kończyła się często tragicznie: rozwody, konflikty z prawem, a nawet samobójstwa. Większość, na szczęście, systematycznie dorabiając się, planowała przyszłość. To był dla nas czas dużych zmian. Urodziła nam się córeczka, a ja byłam w komfortowej sytuacji, mając dwie niepracujące babcie.

Po półrocznym urlopie macierzyńskim wróciłam do pracy. Na tamte czasy zarabiałam bardzo dobrze. Do tego rozpoczęłam w Warszawie dwuletnie studia kosmetyczne. Raz, a czasem dwa razy w miesiącu wyjeżdżałam na weekend na wykłady. Ponieważ „Kujawiakiem” z Bydgoszczy do Warszawy jechało się ponad pięć godzin, fundowałam sobie samolot. Wszystko opłacałam prywatnie! Nie każdy mógł sobie na taki luksus pozwolić, ale bardzo mi zależało, aby skończyć pomaturalne dwuletnie studium. Uczyłam się po nocach, po pracy, gdy rodzina spała. W jednym pokoju, przy małej lampce, często zasypiając nad książkami ze zmęczenia. Ale byłam szczęśliwa, bo w przyszłości chciałam otworzyć własny gabinet kosmetyczny. Otworzyć gabinet to mogłabym i bez studiów, bo w międzyczasie zdałam egzamin w izbie rzemieślniczej i otrzymałam tytuł czeladnika kosmetycznego, który dawał mi uprawnienia do własnego gabinetu. Ale ja chciałam się dokształcić i dlatego rozpoczęłam naukę, która dawała mi większe możliwości.

Wkrótce rok nauki miałam już za sobą. W Warszawie zatrzymywałam się najczęściej w hotelu Polonia, który zazwyczaj był prawie pusty. Czasem po wykładach, z koleżankami, jadłyśmy w restauracji hotelowej kolację. Któregoś razu, w prawie pustej sali, kelner wdał się z nami w rozmowę. Powiedział, że tylko on został, bo wszyscy jego koledzy wyjechali za granicę. W tym czasie wydawało się, że Warszawa jakoś zszarzała. Życie towarzyskie zamarło; kluby były pozamykane, w sklepach pustki. A przecież jeszcze tak niedawno udawało mi się przywieźć jakiś fajny ciuch, który w Bydgoszczy był nieosiągalny, albo zabawkę dla córeczki.

Pamiętam, jak przed Bożym Narodzeniem wybraliśmy się z mężem do Warszawy po towar do sklepu. Wtedy można było coś jeszcze w Warszawie zdobyć na Święta. Wracaliśmy zaporożcem załadowanym po sam dach. Była okropna ślizgawica, śnieg sypał nieustannie, a w rowach leżały poprzewracane auta. Modliłam się całą drogę, aby tylko dojechać. A potem nasz towar świąteczny rozszedł się w ciągu godziny i nasz sklep był znów pusty. Wtedy zaczęło do mnie docierać, że dzieje się coś złego. Znowu wszystko trzeba było zdobywać, jeździć po całej Polsce, mieć tak zwane wejścia. Towar z hurtowni na rozdzielnik był przydzielany w niewielkich ilościach, a potem w sklepie rozchodził się w ciągu kilkunastu minut. Sytuacja robiła się coraz bardziej napięta i nerwowa. Płaciło się wysokie podatki, a zarobki były coraz gorsze. Ryzyko rosło. Zmuszeni byliśmy uzupełniać braki towarem z Peweksu, a to nie było do końca legalne. No ale właśnie ten towar sprzedawał się najlepiej. Czasem udało się z Trójmiasta przywieźć coś z przemytu, prosto ze statku.

Kupowanie w Peweksie było bardziej skomplikowane. Najpierw trzeba było u cinkciarza nabyć dolary albo bony, dobrze rozglądając się, czy nie ma w pobliżu tajniaka. Następnie w Peweksie coś kupić do sklepu, na przykład cukierki Maoam albo gumę do żucia, i – narażając się – sprzedać w swoim sklepie dzieciakom, które szalały za tymi słodyczami. Zarówno towar ze statków, jak i z państwowego Peweksu nie mógł być legalnie wprowadzony do sklepu. Ryzykowaliśmy, ale nie mieliśmy innego wyjścia. Jeden z naszych znajomych dostał za coś takiego ogromną grzywnę i długo nie mógł się pozbierać. W końcu zlikwidował interes. Ale cóż, wszyscy robili dalej to samo, bo bez tego nie dało się prowadzić handlu. W całej Polsce pustoszały sklepy, a przed dostawą towaru, jak to było do niedawna, znów ustawiały się długie kolejki. Towar rozchodził się w mgnieniu oka, po czym sklepy świeciły pustkami. Powoli przestały pomagać nawet znajomości, bo hurtownie były coraz uboższe i nie można było nawet dostać podstawowych artykułów spożywczych.

W końcu władze wprowadziły reglamentację towarów żywnościowych. Wprowadzono kartki na żywność, ale nie tylko. Te cholerne kartki, bo tak je nazywałam, doprowadzały mnie do szału. Mąż przyjeżdżał po pracy późnym wieczorem i przywoził worki pełne kartek, na które klienci kupowali towar. Najpierw musieliśmy odpowiednio posegregować te kartki: cukier, czekolada, mydło, masło, papierosy, alkohol itd., a potem ponaklejać do zeszytu w równiutkich rzędach. Te karteczki były bardzo małe i wyklejanie nimi kolejnych kajetów wymagało od nas nieprawdopodobnej cierpliwości i poświęcenia. Już o straconym czasie, którego nam tak bardzo brakowało, nie wspomnę. Siedzieliśmy z mężem po nocach i wklejaliśmy. Można było dostać obłędu, ale nie mieliśmy innego wyjścia. Za ten cholerny system wszyscy drogo płaciliśmy. Na wpół śpiąca szłam następnego dnia do pracy. Każdy obywatel PRL-u otrzymywał swój miesięczny przydział i nikogo nie obchodziło, że ta ilość starczała na parę dni. Ja na przykład dostawałam przydział na jedną czekoladę w miesiącu na dziecko. Plaster szynki czy kawałek dobrego mięsa były luksusem. Te ochłapy, które otrzymywały sklepy, były niejadalne, i też ich nie było. Można było zostać wegetarianinem, choć wtedy mało jeszcze znany był wegetarianizm. Zresztą z warzywami i owocami też nie było najlepiej. Przypomina mi się taka przyśpiewka, którą ciągle dla jaj ktoś na okrągło śpiewał: „Jesteśmy silni i zdrowi, chociaż na skrobi, nam polędwica ni schab tak nie smakuje jak szczaw”. Dorosły człowiek mógłby zjeść nawet i ten szczaw czy placki kartoflane, no bo kartofli na szczęście nie brakowało, ale czym nakarmić roczne dziecko, które potrzebowało odpowiedniego odżywiania? Pamiętam, jak przyjaciółka mojej mamy, która wychowywała dwoje wnuków, opowiadała, że jej kilkuletnie maluchy nic innego nie chciały jeść oprócz parówek. Żaliła się biedna babcia, że nie ma skąd ich zdobyć.

Ale ponieważ nigdy nie jest tak, żeby nie mogło być gorzej, nastał czas, gdy nie można było nawet po znajomości załatwić tego, co wcześniej po znajomości załatwić się dało. Została tylko wieś. Więc jechało się do chłopa i kupowało ćwiartkę świniaka lub cielaka. Zaprawiałyśmy z mamą mięso w wekach i coś już było. Ale ponieważ nie tylko wekami człowiek żyje, trzeba było mieć jeszcze jakieś pomysły. Moim ostatecznym, strategicznym pomysłem, były zakupy w Orbisie. W restauracji zamawiałam kilka plastrów szynki na wynos. Płaciłam tak jak goście hotelowi przy stoliku. Po jakimś czasie pomyślałam, że dłużej nie wytrzymam. Nic innego nie przychodziło mi do głowy, jak tylko wyjazd z kraju. Na trochę! Wyjechać i wrócić. Nie wyobrażałam sobie na stałe mieszkać gdzie indziej, a mój mąż to w ogóle nawet słyszeć o tym nie chciał. Tymczasem trzeba było zlikwidować sklep, bo już od tygodni stał tylko ocet i bób w puszkach. Za pieniądze ze sklepu kupiliśmy za miastem gospodarstwo z zamiarem budowy szklarni. Coraz bardziej kurczył się krąg naszych znajomych. Wielu opuszczało Polskę.

Mąż działał przy szklarni. Ja jednak postanowiłam załatwić na wszelki wypadek paszporty. Zbliżało się lato i zaproponowałam wyjazd na urlop.

Był rok 1981. Na ulicach pojawiało się coraz więcej patroli milicji. Chodziłam z córeczką na spacery z przypiętym do bluzki znaczkiem „Solidarności”, podobnie jak wszystkie moje koleżanki z pracy. „Nie afiszuj się tak – powtarzała mi moja mama – bo jeszcze cię zamkną, a przecież masz małe dziecko”. W Bydgoszczy odbywały się zjazdy „Solidarności” i dochodziło do zamieszek. Robiło się niebezpiecznie i coraz więcej milicji pojawiało się na Starym Mieście, w okolicach naszego domu. Ogarniał mnie coraz większy strach i czułam, że zacznie się dziać coś niedobrego. Któregoś razu rozeszła się wieść o starciach milicji z solidarnościowcami i o tym, że pobito Rulewskiego. Wtedy powiedziałam mojej mamie, że planuję wyjechać. Powiedziała tylko tyle, że nie bierze odpowiedzialności za dziecko. „Musicie ją zabrać ze sobą”, powiedziała. Nie dała się przekonać, że chcemy wyjechać, wykorzystując urlop, tylko na parę tygodni. Jedyne, co braliśmy pod uwagę, to zaczepić się na jakiś czas i zarobić parę groszy. Ale nie przekonałam jej, więc trzeba było wyrobić paszport dla córki. Mąż zacierał ręce z radości, bo wyjazd z całą rodziną w tamtych czasach był prawie niemożliwy. Ale dla mnie nie było sprawy nie do załatwienia. Po kilku miesiącach miałam paszport. Kiedy pokazałam go rodzinie i powiedziałam, że teraz możemy wyjeżdżać, dotarło do mnie, że właśnie mówię o opuszczeniu mojego kraju, moich bliskich, mojej Bydgoszczy, że będę musiała przerwać studia kosmetyczne, porzucić pracę, która dawała mi tyle satysfakcji. Mój mąż włożył wiele wysiłku, aby przekonać mnie do pozostania w kraju. Po długich dyskusjach postanowiliśmy wyjechać tylko na dłuższy urlop i rozejrzeć się, co i jak.

Pozostało nam już tylko zdobycie wizy. Pojechaliśmy więc oboje do Warszawy. Wynajęliśmy pokój w hotelu, który był blisko ambasady niemieckiej, bo wiedzieliśmy, że nie załatwimy tego w ciągu jednego dnia. Nie przypuszczaliśmy jednak, że zajmie nam to aż trzy dni. Gdy zobaczyłam ogonek stojący przed budynkiem ambasady, ogarnęło mnie przerażenie. Miałam dość widoku kolejek rozciągających się przed każdym sklepem. Ale nie dało się od tego uciec. Kolejka przed ambasadą była zorganizowana. Przedstawiono nam listę z nazwiskami, na którą trzeba było się wpisać. Wpisaliśmy się więc i my. Na następny dzień musieliśmy się osobiście zgłosić o czwartej rano, aby nie wypaść z listy. Ustaliliśmy z mężem, że on pójdzie w środku nocy, a ja po czterech godzinach go zmienię. Otrzymaliśmy w końcu tę cholerną wizę i po trzech dniach wróciliśmy do domu. Wiza była ważna przez trzy miesiące. Pamiętam, jak na zajęciach w szkole koleżanki przestrzegały: „Ty już nie wrócisz z Zachodu”, a ja próbowałam im wytłumaczyć, że wyjeżdżam tylko na urlop, a wizę mam na trzy miesiące. Byłam wtedy przekonana, że tylko taki wariant wyjazdu wchodzi w rachubę. Gdyby wtedy jakiś jasnowidz powiedział mi, że nie wrócę, jak planowałam, to na pewno bym nie wyjechała. Ani razu nie przyszło mi na myśl: „A może jednak tam zostanę?”. Za bardzo kochałam mój kraj, przyjaciół, rodziców i mój zawód, aby inaczej myśleć. Po prostu było mi dobrze wśród swoich, ale w komunie żyć się nie dało.

Tymczasem sytuacja w kraju robiła się coraz bardziej napięta i nerwowa. Jak nigdy przedtem, paszporty na wyjazd otrzymywali prawie wszyscy. Całkiem jakby władze chciały się nas pozbyć. Wyjeżdżali nawet ci, którzy nie wiedzieli, gdzie i do kogo jadą. Niewielu miało adres docelowy. My mieliśmy ciotkę męża, która mieszkała w Berlinie. Korespondowałam z nią czasem. Ale dwa tygodnie przed naszym planowanym wyjazdem zmarła. Wyjechaliśmy więc i my w nieznane. Wydaje mi się, że wierzyłam wtedy, że zdarzy się jakiś cud, że wyjadę i w kraju coś się zmieni, bo musi się coś zmienić, i powrócę do całkiem innej rzeczywistości.

Wychowałam się w Polsce komunistycznej, ale w moim domu panowała Polska – ta prawdziwa, o której wielu marzyło. Pamiętam, jak zasypiałam, słysząc dochodzące z sypialni odgłosy Radia Wolna Europa. Mój tata, przykładając ucho do głośnika, starał się wyłapać jakieś wiadomości. Zniekształcony przez zagłuszacze głos spikera pamiętam bardzo dobrze, pomimo że tata ściszał do granic słyszalności. Tata należał do Armii Krajowej, a po wojnie zapisał się do Związku Bojowników o Wolność i Demokrację. Twierdził, że najciemniej jest pod latarnią, a dodatkowy argument był taki, że tam łatwiej mógł komuś pomóc w razie potrzeby. Podczas drugiej wojny światowej odniósł obrażenia głowy i miał na czole spore wgłębienie, które było widoczne. W nadgarstku brakowało mu kości i dlatego był leworęczny, bo prawa ręka była niemal bezwładna. Z tego powodu otrzymywał przez całe życie niewielką rentę i czekał na Polskę, o którą walczył. A kiedy się doczekał, niedługo potem zmarł.

Jest październik 1981 roku. Niebo zachmurzone, siąpi deszcz. Przed domem, w którym mieszkamy, czeka załadowany zaporożec. Krótkie pożegnanie, zapłakane twarze (moje i mojej mamy), smutek w oczach teściowej. Ojciec ściska mnie mocno i mówi po męsku: „Ja wiem, że wrócicie tu szybko”. Jako jedynaczka opuszczałam po raz pierwszy kraj, z mężem i dwuletnią córeczką. Tylko ona w tym dniu wyglądała na szczęśliwą. Biegnąc do auta, wołała: „Babciu, my jedziemy do Niemiec”. Nie rozumiała przecież, co to oznacza. Nie oglądając się za siebie, ruszyliśmy. Gdybym się wtedy odwróciła albo pękłoby mi serce, albo wysiadłabym z auta. Przez jakiś czas przełykałam łzy. Jechaliśmy w milczeniu bardzo długo, aż do momentu, gdy coś zaczęło się dziać z autem. Przejechaliśmy może trzydzieści parę kilometrów. Okazało się, że nie możemy dalej jechać i trzeba szukać warsztatu samochodowego. Na szczęście niedaleko mieszkała moja ciocia. Powitała nas ze zdziwieniem. Wyładowaliśmy wszystko z auta. Ja z córeczką zostałam, a mąż pojechał do najbliższego warsztatu samochodowego. Wrócił późnym wieczorem. Przenocowaliśmy i nazajutrz wyruszyliśmy w dalszą drogę. Poprosiłam ciocię, aby nie dzwoniła do moich rodziców, a w drodze zastanawiałam się, czy ta awaria samochodu to nie był jakiś znak i że jednak nie powinniśmy wyjeżdżać. Nie wierzę w przesądy, ale skoro jeszcze mogliśmy zawrócić? Należę jednak do osób, które jak zrobią krok do przodu, to się nie cofają, więc jechaliśmy dalej. Dojechaliśmy do małego miasteczka koło Kassel. Miałam w torebce jakiś adres, który w ostatniej chwili od kogoś dostałam. Kompletnie nie wiedziałam, do kogo pukam. Okazało się, że była to bardzo miła osoba, która skierowała nas do swojej kuzynki, u której mogliśmy przenocować. Była to rodzina pochodząca z Polski. Zdawaliśmy sobie sprawę, że możemy być w gościnie tylko kilka dni, dopóki nie znajdziemy jakiegoś mieszkania.

Na drugi dzień zachorowała nam córeczka. Miała bardzo wysoką gorączkę i trzeba było wezwać lekarza. Problem w tym, że ten, kto wzywał, musiał zapłacić za wizytę. Lekarz przyjechał, dał antybiotyk, a za wizytę nie skasował, gdy dowiedział się, że jesteśmy z Polski. Spaliśmy na wąskiej rozkładanej kanapie we troje.

Po tygodniu, dziękując naszym gospodarzom za gościnę, wynajęliśmy pokój i opłaciliśmy pięćset marek z góry za miesiąc. Mieliśmy udostępnioną kuchnię, w której mogłam coś ugotować. Nasz portfel robił się coraz szczuplejszy. Wydawało się, że mamy sporo pieniędzy. Ale to, co było fortuną w Polsce, na miejscu okazało się niewielką sumą. Bardzo skromnie mogliśmy przeżyć parę miesięcy. Ciężko zdobyte pieniądze u cinkciarza teraz wystarczyły na zimny, wynajęty pokoik, do tego w starym zawilgoconym budynku z krzywą podłogą, po której piłeczka dziecka położona przy oknie błyskawicznie turlała się do drzwi. Nasza fortuna wymieniona na marki szybko topniała. A wokół pełne sklepy i nasze puste kieszenie. Chodziliśmy oświetlonymi ulicami, wśród barwnych neonów, ale to wszystko było jakby nie dla nas. I tylko brak kolejek mnie zachwycał, tak jak pierwszego dnia.

Zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie wracać. Po paru dniach roztrząsania za i przeciw postanowiliśmy wrócić do Polski. Uzgodniliśmy termin na 15 grudnia. Święta w domu! Nie tak wyobrażaliśmy sobie nasz „urlop”, no ale na Zachód jechaliśmy po raz pierwszy. Przed wyjazdem zdążyliśmy zwiedzić okolicę. Następnie zrobiliśmy zakupy, zapakowaliśmy auto, zorganizowaliśmy spotkanie pożegnalne z ludźmi, których poznaliśmy. Był 10 grudnia. Po czterech dniach, w przeddzień wyjazdu, ktoś zapukał do drzwi. Myśleliśmy, że to właścicielka wynajmowanego przez nas pokoju, ale to nie była ona.

W drzwiach stanęła pani Krysia z gazetą w ręku. Patrzyła na nas dziwnie. W końcu podniosła do góry trzymaną w ręce gazetę i zobaczyliśmy ogromną twarz Jaruzelskiego. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Po chwili usłyszeliśmy: „Nie wiecie, że w nocy z dwunastego na trzynastego grudnia w Polsce został wprowadzony stan wojenny?”. Zatkało nas. Staliśmy w milczeniu, moje oczy napełniły się łzami. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Kiedy usiedliśmy, pani Krysia przetłumaczyła nam cały artykuł. Dowiedzieliśmy się, że w Polsce nie działają telefony ani poczta, a granice obstawione są ruskimi. Na ulicach pełno czołgów. Nie mogliśmy w to uwierzyć. Nasza wyobraźnia nie nadążała. Patrzyliśmy na siebie otępiałym wzrokiem. Po kilku minutach czułam się tak, jakbym była po całym dniu ciężkiej pracy z kompletnym mętlikiem w głowie. Nie wiedzieliśmy, co mamy dalej robić. Powrót był niemożliwy. Do tego wszystkiego nie mieliśmy już żadnych pieniędzy, aby móc zostać. Byliśmy zdani sami na siebie, bez najbliższej rodziny i bez przyjaciół. I wówczas poznaliśmy ludzką życzliwość. Pani Krysia obiecała pomóc w wyszukaniu jakiegoś taniego mieszkania oraz załatwieniu spraw urzędowych. Bez podstawowej znajomości języka nie mogliśmy samodzielnie nic zdziałać. Wprawdzie w Polsce, w technikum, które ukończyłam, miałam język niemiecki, ale oprócz pojedynczych słówek nic nie umiałam. Pamiętam, jak musieliśmy wkuwać gramatykę, która bez konwersacji nic nam nie dała. Tymczasem zapowiadało się sporo biegania po urzędach. Po kilku dniach zamieszkaliśmy w trzypokojowym mieszkaniu socjalnym opłacanym przez miasto. Staliśmy się utrzymankami państwa. Dostaliśmy też pieniądze na wyżywienie. Czuliśmy się nieswojo. Było to coś, czego nie znaliśmy, no bo jak bez pracy można dostawać na wyżywienie i mieć gdzie mieszkać? Nie mogliśmy tego zrozumieć.

Byliśmy na utrzymaniu państwa, a to oznaczało, że nie mogliśmy pracować. Wyjątkiem były osoby mające pochodzenie niemieckie. Nawet gdybyśmy dostali pozwolenie na pracę, to i tak nie moglibyśmy oficjalnie jej podjąć.

Mieszkaliśmy w pustym mieszkaniu i nie mieliśmy niczego. Powiedziano nam, że miasto dostarczy nam jakieś meble. Nazajutrz je przywieziono. Jak na nie spojrzeliśmy, to od razu kazaliśmy je zabrać z powrotem. Stare, z pajęczynami jak sprzed pierwszej wojny światowej, z dziurami po kornikach i śmierdzące. To były kpiny! I oni myśleli, że Polacy będą mieszkać w takim gównie. Po kilku dniach, dzięki pomocy dobrych ludzi, skompletowaliśmy graty: jakiś fotel, stół, pojedyncze łóżko, starą kanapę, no i po tygodniu mieliśmy na czym usiąść i się przespać. Pomijając plusy całej tej sytuacji, pozostawało to cholerne poniżenie. Czułam się jak bezdomna, nad którą ze względu na dziecko zlitowali się obcy ludzie. Za pieniądze, a raczej za resztę pieniędzy, które były przeznaczone na benzynę, kupiliśmy dwie poduszki i dwie kołdry. Na trzecią poduszkę zabrakło pieniędzy. Córeczka spała z nami na swojej małej poduszeczce, którą miała w aucie podczas drogi. Spaliśmy na podłodze na materacach. Pościel i garnek też nam ktoś przyniósł. Dostaliśmy też trzy różne talerze i sztućce (każdy inny). W Polsce spałam na wymaglowanej adamaszkowej pościeli, a tu każdy miał inną i byle jaką szmatę. A szklanek po musztardzie dostałam aż cztery sztuki. „Jacy biedni są ci Niemcy”, pomyślałam sobie. Ja u siebie w domu nie miałam szklanek po musztardzie. A nam się wydawało, że to taki bogaty naród. Ale w głębi duszy dziękowałam za każdy podarowany drobiazg.

Zbliżały się święta, a nam robiło się coraz smutniej. Byliśmy kompletnie odcięci od kraju. Nie działały telefony i nie wiedziałam, co się dzieje z rodzicami. Bardzo przeżywali nasz wyjazd i rozłąkę z nami. Byłam ich jedynym dzieckiem. Ja również przeżywałam nasze odosobnienie, tym bardziej że tuż przed zablokowaniem telefonów dostaliśmy wiadomość o tym, że tata dostał wylewu i leży w szpitalu. A listy nie dochodziły. Nadeszło Boże Narodzenie. Urządziliśmy skromne święta. Choć nie zabrakło tradycyjnych potraw wigilijnych i była też nieduża choinka oraz słodycze opakowane w ładne, błyszczące, kolorowe papierki, nastroju nie dało się utrzymać. Dzień przed Wigilią nasza Sylwia zaczęła marudzić, że chce do babci i dziadka, pochlipywała i powtarzała, że chce do domu, bo tam ma rowerek. Mieliśmy odłożone pięćdziesiąt marek na czarną godzinę. A ponieważ żadne z nas nie potrafiło wytłumaczyć dwuletniemu dzieciakowi, że Mikołaj nie ma pieniędzy na rowerek, kupiliśmy najtańszy za czterdzieści dziewięć marek, i pod choinką nasza córeczka znalazła swój rower.

Sylwia z rowerkiem

Otrzymaliśmy też i my prezent pod choinkę. Któż inny mógł nam go zrobić, jak nie pani Krysia. Przyszła w południe przed Wigilią i wręczyła nam kosz pełen smakołyków. Znajdowały się w nim: sucha kiełbasa, kawa, herbata, ciasteczka różnego rodzaju, czekolada, cukierki i miód. Sprawiła nam ogromną radość. Była dobrym i wyjątkowym człowiekiem. Przez wiele lat pomagała Polakom, którzy znaleźli się w takiej sytuacji jak my. Kosz wiklinowy pozostał do dziś jako pamiątka. Czasem brałam go na zakupy, ciepło wspominając naszego Anioła Stróża. Pani Krysia też przeżyła ciężkie chwile, opuszczając swój dom z czwórką dzieciaków.

A historia pani Krysi była taka:

Tak się nieszczęśliwie złożyło, że na terenach Mazur nasze komunistyczne władze uprawiały dziwną politykę zmierzającą do usunięcia wszystkich autochtonów. Ofiarą padli Mazurzy, którzy niemieckie rządy na Mazurach jakoś przeżyli, jednak przed komunistami padli i w latach sześćdziesiątych masowo zmuszani byli opuszczać swoje rodzinne ziemie. Nie ominęło to i pani Krysi. Opowiadała, jak przyjechała do RFN z małymi dziećmi i nie miała nic. Jeden garnek z krzywym dnem do gotowania zupy. Bała się, że garnek się przewróci, a jedynym stałym posiłkiem, na jaki było ją stać, była właśnie zupa dla dzieciaków. Opowiadała nam, że niczego na początku nie miała. Nawet kołdrę zostawiła w rodzinnym Szczytnie, bo znajomi mówili: „Nie zabieraj nic, tam sobie kupisz”. „Niestety to był mój błąd”, dodawała za każdym razem, przygnębiona tym wspomnieniem. Mówiła, że przykrywała dzieci szmatami, bo nie stać jej było na kupienie czegokolwiek. Dlatego nas rozumiała.

Tymczasem dzień w dzień polowaliśmy na wiadomości z kraju. Jeden drugiemu starał się coś przekazywać.

Nasze najsmutniejsze święta minęły i po paru miesiącach dostałam list od rodziców. List wędrował do nas ponad dwa miesiące. Bez znaczka, za to z pieczątką: „ocenzurowano”.

W tym czasie przyszedł do nas znajomy w odwiedziny i mówi:

– Otrzymałem ocenzurowany list od brata!

– Tak jak my. – Mąż się ucieszył.

– Ale nie wiecie, co było w moim! – kontynuował opowieść znajomy. – Przed świętami mojemu bratu urodził się synek. Kiedy już można było słać listy za granicę, napisał mi, cały dumny, że jego Jacuś już siedzi. No i słowo „siedzi” było przekreślone przez cenzurę, a obok stało jak byk: „Jacuś został internowany”.

Rozładowało to trochę sytuację, choć ogólnie nastroje były kiepskie. Było nam bliżej do płaczu, ale od czego są kabaretowe talenty totalitarnej władzy.

List z okresu stanu wojennego

Przed spaniem, zanim włączyliśmy Wolną Europę, podobnie jak to czynił mój biedny tata, mogłam wyładować żal i nawyzywać niewybrednymi epitetami naszą komunę. Zresztą Radio Wolna Europa i tutaj miało zakłócenia, choć słyszalność była lepsza i nie musieliśmy zamykać latem okien, bojąc się donosów sąsiada. Najczęściej słuchaliśmy cyklicznej audycji: Telefon – pomost do kraju. Zaczęli ją nadawać zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego i dzięki tej audycji wiedzieliśmy, co się dzieje u nas. Z listów nie zawsze było możliwe dowiedzieć się, co u rodziny słychać, a o sytuacji w kraju? – nie było mowy. Na domiar złego do znanego zwyczaju cenzurowania listów doszło wyrzucanie, niszczenie przez władze polskie części korespondencji. Wkrótce sama się o tym przekonałam, gdy odblokowali telefony. Przy pierwszej rozmowie telefonicznej mama zapytała, dlaczego nic nie piszę. Okazało się, że w ogóle nie otrzymała żadnego z wysłanych przeze mnie listów. W tym momencie przerwano połączenie. Każda rozmowa była podsłuchiwana, a od razu po uzyskaniu połączenia głos w słuchawce ostrzegał: „Rozmowa kontrolowana, rozmowa kontrolowana, rozmowa kontrolowana”... Stan wojenny w Polsce był okrucieństwem i tego, który to wprowadził, powinno się surowo ukarać. Jak można doprowadzić do tego, aby brat strzelał do brata. Przecież ci, co pałowali, to nie wybierali sobie upatrzonych osób, tylko walili pałami kogo popadnie, więc brat brata. Do takiej sytuacji doprowadzili ludzie, którzy ustami swego rzecznika ogłosili nam, że co jak co, ale rząd się wyżywi, a reszta im zwisa. Ale to im nie wystarczyło. Już wolałabym „zwisać”, zamiast czuć na sobie to ich totalitarne „zatroskanie”. Wielu niewinnych ludzi straciło życie, a ilu zostało kalekami?

„Jak my teraz wrócimy – myślałam – i w ogóle kiedy?”. Jak długo to jeszcze potrwa – pytanie to można było stawiać w nieskończoność. Któregoś dnia późnym wieczorem, słuchając audycji pod tytułem Telefon – pomost do kraju, usłyszeliśmy wiadomość, że redaktor Janusz Jastrzębski wyemigrował do Ameryki. Janusz był naszym dobrym znajomym. Nie była to pocieszająca wiadomość. Dzięki audycjom Wolnej Europy mogliśmy się czegoś dowiedzieć. Słuchanie jednak wymagało cierpliwości, bo często głos „uciekał” z powodów zakłócania. Któregoś wieczora podali komunikat, że panu X (nie wymienię nazwiska), który wyemigrował do Ameryki, z rozpaczy i tęsknoty pękło serce. Rozpłakałam się i nie mogłam opanować płaczu, jakbym chciała opłakać wszystkie ludzkie niedole i tragedie. Pomimo że nie znałam tego człowieka, przeniosłam żal za nas wszystkich, którzy – pozbawieni wolnego wyboru, pogodzeni z mniejszym złem – przecież także mieliśmy serca. Powleczone niteczkami niewielkich spękań na razie wytrzymywały.

W tym czasie telewizja niemiecka pokazywała urywki tego, co dzieje się w Polsce. Oczywiście zima, dużo śniegu, czołgi i suki policyjne na ulicach. Przerażający widok. Wypłakiwałam morze łez. A życie nie czekało, aż ja się wypłaczę, lecz codziennie wstawało o świcie i wzywało nas. Trzeba było sobie jakoś radzić. Przede wszystkim dbaliśmy o to, aby córeczkę trzymać z dala od złych emocji.

Mieszkaliśmy w Hann. Münden – małym, dwudziestotysięcznym miasteczku. Żyła tu garstka Polaków i spotykaliśmy się dość często. Pocieszaliśmy jeden drugiego i wymienialiśmy zdobyte wiadomości. To pomagało jakoś przetrwać kolejny dzień. Poznaliśmy rodzinę z dwójką dzieci. On prawnik, ona władająca biegle angielskim po studiach humanistycznych. I choć tak jak i my bardzo przeżywali rozstanie z rodziną i krajem, nie zamierzali zostać w Niemczech. A ponieważ powrót do kraju był praktycznie niemożliwy, planowali emigrować do Australii. Któregoś dnia mówi do mnie Halina: „Wiesz, Aniu, «jak świat światem, nigdy Polak z Niemcem nie będzie bratem». Dlatego my emigrujemy dalej i nie zamierzamy tu zostać. Wiesz – dodaje – nasz syn niedawno połamał krzesło na karku swojego szkolnego kolegi, kiedy ten zaczął go w szkole wyzywać od polskich świń. Oczywiście otrzymałam wezwanie do dyrektora. Ja!!! Powiedziałam dyrektorowi, co o tym myślę! Trafiła kosa na kamień i dzieciakowi dali spokój. A koledzy dostali komunikat, że nie da się po dziecku z Polski jak po łysej kobyle jeździć”.

Przy okazji opowiedziała mi, jak to jedna z uczennic, dziewczynka z Polski, z równoległej klasy, codziennie po zajęciach szkolnych zamykała się w swoim pokoju i płakała. Długo rodzice nie mogli się zorientować, o co chodzi. Byli przekonani, że ich córka po prostu odrabia lekcje. Dopiero po długim czasie zauważyli, że coś jest nie tak, przyparli ją do muru, a ta wykrztusiła, że w szkole dzień w dzień dokuczają jej i wyzywają od najgorszych, i jak przychodzi do domu, to płacze. Iza była bardzo spokojną i grzeczną nastolatką, która w przeciwieństwie do Mariusza nie potrafiła się obronić. Miała dwanaście lat i traktowała zaczepki inaczej niż chłopak. Interwencja rodziców niewiele dała, ale gdy pod koniec roku okazało się, że jest najlepszą uczennicą w klasie, sytuacja się trochę zmieniła. Niestety, w tym czasie jej rodzice przeżywali koszmar z właścicielką mieszkania. Gdy wracali, wredne babsko już czyhało. Otwierało drzwi i na klatce schodowej wygłaszało do ich córki głośne kazanie na temat kulturalnego zachowania się na korytarzu, które to kazanie dziecko musiało na język polski przetłumaczyć swoim rodzicom. A to że schody po ostatnim sprzątaniu są niedomyte, a to że znów ktoś nabrudził – i patrzyła na nich wymownie… Wiecznie coś. Zjeżdżanie po poręczy też jej przeszkadzało. A przecież zjeżdżając, dzieciak wycierał te jej znienawidzone kurze. Rozmawialiśmy o podobnych zdarzeniach, ale nikt nie miał pomysłu, jak reagować. Nie bez znaczenia było to, że przecież w Polsce utrzymywał się stan wojenny i, prawdę mówiąc, czuliśmy się jak w potrzasku. Wrócić do Polski nie mogliśmy, a żyć w Niemczech łatwo nie było. Czasem wszyscy byliśmy kompletnie załamani. Długie, trwające często do północy dyskusje nie przynosiły żadnego rozwiązania.

Byliśmy w miasteczku małą grupką Polaków i trzymaliśmy się razem. Wśród tej grupy była rodzina z dwójką dzieci, która od samego początku pobytu w RFN zaczęła starać się o emigrację za ocean. Pewnego dnia przyszli do nas i zaproponowali i nam emigrację do Sydney. Powiedzieli, że pomogą nam w załatwieniu formalności. Już prawie rok byliśmy w Niemczech i po wielu rozmowach zdecydowaliśmy się jechać za ocean. Niemcy absolutnie nam nie odpowiadały. Nadal czuliśmy się nieswojo i obco. Traktowano nas jak przestępców, a najśmieszniejsze było to, że nie wolno nam było opuszczać landu, w którym kazano nam zamieszkać. Wytworzyła się sytuacja przypominająca historię jakiegoś zboka, który zamyka ofiarę w pokoju, a kiedy przynosi miskę zupy, ta korzysta z okazji i okłada go, ile wlezie, nie zapominając o kopniaku od czasu do czasu. Nikt z nas nie był ani przestępcą, ani kryminalistą, a tak nas traktowano, jakbyśmy wszyscy nimi byli.

Tak więc któregoś dnia pojechaliśmy z Haliną i Jurkiem D. do odległego o dwieście pięćdziesiąt kilometrów Hanoweru złożyć podanie o emigrację. To był z naszej strony akt i odwagi, i desperacji w jednym. Miejscowość, do której zamierzaliśmy jechać, leżała już w innym landzie, a nam przecież nie wolno było opuszczać tego, który dla nas wyznaczono. Tak więc ryzykując sporo, ruszyliśmy w drogę, przekonując się, że mamy to głęboko w dupie, choć nasi znajomi mieli samochód na polskich numerach. Wspominam o tym, bo decydując się na ten wyjazd właśnie z powodu tych polskich tablic, nie do końca byliśmy winni. Nasi znajomi byli w trakcie walki z urzędami niemieckimi o przerejestrowanie samochodu. Niemcy robili im cholerne problemy. A prawo dopuszczało możliwość jeżdżenia autem na polskich tablicach tylko trzy miesiące. Niedługo po naszej zakazanej przez niemieckie przepisy podróży udało się przerejestrować samochód.

Mijały miesiące, a ja zapomniałam o złożonym podaniu o wyjazd do Australii. Każdego dnia walczyliśmy o przetrwanie. Stan wojenny trwał, ale władze odpuściły z pocztą i dostawałam regularnie listy od rodziców. Tata pisał co dwa, trzy dni i wysyłał. Z przyzwyczajenia. Wiedząc, że listy są niszczone i dochodzi co któryś, powtarzał wiadomości, licząc, że coś się przez cenzurę przedrze. Cieszyłam się z każdego otrzymanego listu – chłonęliśmy wiadomości z kraju, a zarazem przeżywaliśmy wszytko na nowo. Minęło pół roku i otrzymujemy list z Hanoweru. Otwieram, czytam i własnym oczom nie wierzę. Myślałam, że źle zrozumiałam. Władze australijskie uznały, że my jako młoda rodzina z dzieckiem jesteśmy w Australii mile widziani. W zawiadomieniu był wyznaczony termin, który musieliśmy telefonicznie potwierdzić. Byliśmy bardzo zaskoczeni, bo znajomi, którzy nam to zaproponowali, czekali półtora roku. Bardzo się zdziwili, jak się od nas o tym dowiedzieli. Właśnie tak w życiu często się zdarza, że gdy się człowiek czegoś nie spodziewa, to przychodzi szybko, a kiedy się na coś czeka, to różnie bywa. Oboje z mężem mieliśmy trudny orzech do zgryzienia. Znów stanęliśmy przed ważną decyzją i znowu nie wiedzieliśmy, co robić. Czas mijał, a ja odkładałam decyzję. Nie przypuszczałam, że nasze podanie może być pozytywnie rozpatrzone. Długie rozmowy, nieprzespane noce, niekończące się dyskusje. „Boże – myślałam – przecież nie mogę wyjechać tak daleko, bo nie zobaczę nigdy moich rodziców. A może i mi pęknie serce z rozpaczy?”. Jedyne, co nas usprawiedliwiało, to głębokie poczucie, że mamy prawo do normalnego życia, innego niż to, jakie zafundowano nam w Niemczech. Odpisaliśmy, że musimy się zastanowić. Po tym byliśmy jeszcze bardziej rozdarci. Minęły trzy miesiące, a Australijczycy dalej czekali na odpowiedź. Dzwonili co kilka dni z pytaniem, czy już się zdecydowaliśmy. Sytuacja stawała się fatalna. Nie chcieliśmy zostać w Niemczech, a obawialiśmy się wyjechać na koniec świata. No ale drugi raz nam nie zaproponują... Szala przechylała się raz na jedną, raz na drugą stronę. W tym czasie otrzymałam list od mamy, że nie dała rady wychodzić z psem trzy razy dziennie i musiała go oddać „w dobre ręce”. Musiała się skupić na tacie, który po wylewie nadal był przykuty do łóżka. Biorąc wszystko pod uwagę, zrezygnowaliśmy z wyjazdu. Nasi znajomi pojechali sami. A my postanowiliśmy wrócić do kraju. No ale jak mamy wrócić bez pieniędzy?! Zaczęliśmy więc pracować na czarno, jak wszyscy. Był koniec lata i zaplanowaliśmy, że na Boże Narodzenie będziemy już w kraju. Ja zajmowałam się dzieckiem, a mąż codziennie rano szedł do roboty na czarno. Nigdy przedtem nie pracował tak ciężko jak wtedy. Sadzenie drzewek w szkółce leśnej. Pogoda nie pogoda. Było ich piętnastu różnej narodowości i pod okiem młodego niemieckiego szefa pracowali w pocie czoła. Codziennie przed rozpoczęciem pracy ich szef ostrzegał: „Jak usłyszycie helikopter, to rzucajcie łopaty i uciekajcie w las”. Mój mąż codziennie po powrocie z pracy powtarzał: „Czy ja zabiłem ojca i matkę, żebym musiał tak harować?”. Któregoś dnia wybuchła wielka awantura. Małżeństwo z Polski, które tam pracowało, nie otrzymało pieniędzy za pracę. Szef powiedział, że nie ma pieniędzy i muszą poczekać do następnego miesiąca. A ci biedacy nie dość, że nie znali języka, to w dodatku kończyła im się za dwa dni wiza. Ten oszust oczywiście doskonale o tym wiedział. Jedynym ratunkiem była pani Krysia. I tym razem uratowała sytuację. Pieniądze wypłacił, dupek, nazajutrz. Okazało się potem, że był zadłużony i w ten sposób „radził sobie” z interesem.

W końcu udało nam się uzbierać pieniądze na powrót. Kupiliśmy tanie auto. Zaporożca, który w Polsce kosztował sto pięćdziesiąt tysięcy złotych (pensja wtedy wynosiła około dwa i pół tysiąca), oddaliśmy na szrot, bo jeździć nim już się nie dało. Tym bardziej że auto było ruskie i Niemcy patrzyli na nie jak na enerdowskie dwutakty, którym zabronili do siebie wjeżdżać. Ci, co pamiętają te czasy, wiedzą dobrze, jak było. Jakie to było głupie, okazało się po zjednoczeniu Niemiec, kiedy wjechały do nich wszystkie „mydelniczki” dwutaktowe i nic nie mogli zrobić.

Powoli zaczęliśmy się szykować do wyjazdu. Na wiadomość o powrocie rodzice ogromnie się ucieszyli. Do pakowania zbyt wiele nie miałam, bo wszystkie rzeczy zostały w Polsce. No ale jednak są cztery pory roku i coś trzeba było kupić na każdy sezon. Oczywiście dobra i pomocna pani Krysia zaproponowała, aby pójść do urzędu i otrzymać pieniądze na ubranie, bo przecież się nam należy. Mówiła, że każdy z tego korzystał na początku i to żadna łaska. Powiedziałam jej, że nie jesteśmy żebrakami i nie skorzystam z tego. „Nigdy w życiu”, pomyślałam sobie, przecież w Polsce nikt nie chodził do Czerwonego Krzyża, a było jeszcze gorzej. Pokupowaliśmy jakieś tanie ciuchy dla naszej trójki i mieliśmy się w co ubrać. Część rzeczy trzeba było wysłać pocztą, bo autem nie dało się zabrać. Wysłaliśmy nową pralkę, pamiętając, że przed naszym wyjazdem pralka była nie do zdobycia. Wysłaliśmy też sanki jako prezent gwiazdkowy, a także rowerek. Resztę rzeczy zapakowaliśmy. Potem już tylko zostały owalne tablice rejestracyjne, które musieliśmy załatwić w urzędzie celnym za siedemset marek. Koszt niemały, jak na przelicznik czarnorynkowy w tamtych czasach.

Był rok 1983 i zbliżał się powoli czas planowanego powrotu do kraju. Wprawdzie kończył się w Polsce stan wojenny, ale sytuacja była bardzo zła. Wiedzieliśmy o tym, ale nic nas nie powstrzymywało. Mieliśmy oboje dość tułaczki i upokorzeń. Myślałam tylko o jednym – o powrocie. Kolorowy Zachód jakoś się nam nie przyjął. Owszem, zakosztowaliśmy normalnego życia bez kolejek, ale błyszczące i migające neonowe światełka sklepów nie rozjaśniały naszego życia. Bez rodziny, przyjaciół i znajomych. To był obcy i „chłodny” kraj. Córeczka cieszyła się bardzo i codziennie rano musiałam liczyć na głos, ile dni pozostało jeszcze do wyjazdu. Nie widziała przecież dwa lata ani babci, ani dziadka. Tęskniła bardzo, chociaż nie wszystko rozumiała. Mąż cieszył się tak samo jak ja, a może i bardziej, bo pracując na czarno, nieraz doznawał upokorzeń. Ja zajmowałam się dzieckiem w domu, a on pracował wśród obcojęzycznych ludzi borykających się tak jak my, rzuconych na głęboką wodę. Nigdy nie przypuszczałam, że tak ułoży mi się życie. Byliśmy normalną młodą rodziną i powinniśmy żyć i mieszkać w ojczyźnie, a nie tułać się po świecie. Tak uważaliśmy. Dlatego chcieliśmy wrócić za wszelką cenę. Nawet naszym nowo nabytym autem była łada z uwagi na to, że w kraju będzie łatwo o części.

W późniejszych latach (koniec lat osiemdziesiątych i początek dziewięćdziesiątych) pojawiły się prywatne transporty do Polski. Było to bardzo wygodne i nie takie drogie jak poczta niemiecka. Raz na tydzień (najczęściej w niedzielę) nadawało się paczkę i po tygodniu była już na miejscu. Przypominam sobie takiego fajnego Polaka (można z nim było konie kraść), który zbierał paczki małym busikiem i raz w tygodniu wiózł je do kraju. Mówił zawsze: „Zarobię trochę pieniędzy i osiądę w kraju na stałe. Nie chcę tu być dłużej, bo Niemcy są okropnym narodem”. Niestety pan K. jadąc z Polski po kolejne paczki miał wypadek i zginął na miejscu. Wszyscy, którzy go znali, odczuli wielką stratę. Zamówiliśmy za niego mszę w kościele. Był dobrym, pomocnym i wspaniałym człowiekiem. Zostawił żonę i córeczkę. Takie tragedie przeżywaliśmy zawsze wspólnie. My, garstka Polaków tu mieszkających, wspieraliśmy się nawzajem i pomagaliśmy sobie, na ile to było możliwe. Pani Krysia często przychodziła do nas do domu na kawę i miała z nami (Polakami) dużo roboty. Robiła to bezinteresownie. Przychodziła do nas, ale nigdy z pustymi rękami. Przynosiła jakiś drobiazg: fajne jedzenie, paczkę kawy, dobre ciasto. Oby było jak najwięcej takich osób jak ona.

Chyba każdy z nas nosi w sobie chęć pomagania. W najgorszych czasach w Polsce, kiedy trwała wymiana towarów, zawsze mogłam potrzebującemu coś dać. Myślę, że większość odczuwa radość, gdy uda się komuś pomóc.

Póki co jeździliśmy autem na tymczasowej rejestracji i wypowiedzieliśmy umowę mieszkania. Och, jak bardzo pragnęliśmy spędzić Boże Narodzenie w Polsce, w rodzinnym gronie. Znajomi prosili: „Tylko napiszcie, jak tam jest!”. Przyrzekliśmy, że będziemy w stałym kontakcie. Dni mijały i wyjazd był już tuż-tuż. Zmiana planu nie wchodziła w rachubę. Aż tu niespodziewanie odwiedziło nas kilku znajomych. No i zaczęło się. Najpierw jeden, potem kolejni zaczęli nas przekonywać, że powrót do takiej Polski nie ma najmniejszego sensu. „Powinniście pomyśleć o dziecku!”. A właśnie o dobru dziecka staraliśmy się z mężem nie myśleć, ponieważ obawialiśmy się, że ten argument zdecydowałby o pozostaniu.

Od tych wszystkich rad mieszało się nam w głowach. Było jeszcze kilka dni do wyjazdu i codziennie trwały rozmowy ze znajomymi. Stwierdziliśmy w końcu, że może i trzeba posłuchać innych. Może decyzja o wyjeździe była pochopna? Stanęło na tym, że ja skłaniałam się do pozostania, a mąż nie dawał się przekonać i chciał wracać. Trzeba było go posłuchać! Dzwonił, pamiętam, do moich rodziców, i mój tata powiedział: „Wracaj, zabieraj ich i wracajcie”. Na domiar złego pani Krysia namawiała, aby zostać. Obiecała też większą pomoc. Doszliśmy do wniosku, że wrócić zawsze można i na pewno wrócimy, a na razie zostaniemy. Tak naprawdę była to wielka przegrana mojego męża.

Odwołaliśmy powrót. Radości nie było. Czuliśmy, że jesteśmy dla Niemców nikim. Jakąś dziwną zjawą nie wiadomo skąd i po co. Zaczęliśmy pracować oboje na czarno. Ja do południa, jak dziecko było w przedszkolu, a mąż z kolegami gdzie się dało, najczęściej przy remontach mieszkań. Nie był zadowolony z tego powodu, ale nie miał innego wyjścia. Zresztą, w porównaniu ze szkółką leśną...

Nasze starania o uzyskanie obywatelstwa niemieckiego też były niezłą bitwą. A było to tak. W obozie przejściowym we Friedlandzie znajdowało się biuro składania dokumentów o przyznanie obywatelstwa. Naturalnie nieoceniona pani Krysia znów weszła w rolę Anioła Opatrzności i któregoś dnia wybraliśmy się do tego obozu.

Przedtem wyjaśniła nam, że w związku z naszymi staraniami musimy pojechać do obozu przejściowego. Przyjechała po nas i zawiozła swoim autem do obozu we Friedlandzie. Obóz kojarzył się nam tylko z obozem pracy, jakie w czasie wojny Niemcy zakładali w Polsce. Zresztą wszelkie porównania mogą wydawać się w takim wypadku niestosowne, ale muszę powiedzieć, że ten obóz przejściowy, delikatnie mówiąc, nie budził zaufania. Nie było drutu kolczastego i odrażających napisów, za to dużo ponumerowanych baraków, jeden obok drugiego, a pomiędzy nimi ścieżki spacerowe. Obleciał mnie strach i nie mogłam zmusić się do wejścia. W baraku numer trzy mieściło się biuro. Po odstaniu w kolejce otrzymaliśmy jakieś formularze do wypełnienia. Okazało się, że w innych barakach, a było ich bardzo dużo, mieszka sporo osób tak jak my czekających na decyzje niemieckich władz. W baraku, gdzie znajdowało się biuro, był tłok i zaduch. Formalności trwały cały dzień. Chciałam stamtąd wyjść jak najprędzej. Byliśmy wszyscy zmęczeni i głodni. Była tam jakaś kantyna, w której usiedliśmy, aby wypić herbatę. Jedzenie było za darmo dla obcokrajowców, którzy tam przejściowo mieszkali.

– Zjedzcie coś – powiedziała pani Krysia.

– Dziękuję – odparłam – nie jesteśmy głodni.

Na to córeczka, która miała wtedy niecałe cztery latka, mówi płaczliwym głosem, że chce jeść. Podeszła z panią Krysią do bufetu i wróciły z jakąś czarną polewką. Pierwszy raz widziałam coś tak zawiesistego i czarnego na talerzu.

– Mamo, co to jest za zupka? – spytała córeczka.

– Nie wiem – odparłam.

Pani Krysia wyjaśniła nam, że ta zupa nazywa się tak jakoś śmiesznie – Linsensuppe – i jest z jakichś ciemnych ziaren ni to grochu, ni to fasoli. Ohyda na sam widok, a co dopiero zjeść. Szczęśliwi, że mogliśmy w końcu opuścić obóz, wsiedliśmy do auta i odjechaliśmy. Skorzystaliśmy z gościnności i zaproszenia pani Krysi i u niej zjedliśmy kapuśniak z chlebem. Po ciężkim dniu wróciliśmy do domu, myśląc tylko o odpoczynku.

Przyszedł czas na podszlifowanie języka. Bez niego czułam się jak kaleka, która nie może sobie z niczym poradzić. Niedaleko nas mieszkał nauczyciel języka niemieckiego, który wieczorami prywatnie prowadził wykłady. Zapisałam się i dwa razy w tygodniu uczęszczałam na kurs. Nauczyciel był zabawny. Około siedemdziesiątki. Pamiętam nawet jego nazwisko. Pochodził z dalekiej Ukrainy. Jako nauczyciel nie wykazywał się szczególnymi zdolnościami i poza tym, że straciłam trochę pieniędzy, niewiele się od niego nauczyłam. Wsłuchiwałam się w programy telewizyjne, przerzucałam słownik, uczyłam się od córki, która po roku uczęszczania do przedszkola mówiła bardzo dobrze. Było nawet tak, że ja mówiłam do niej po polsku, a ona odpowiadała mi po niemiecku.

W tym czasie tropiłam każdą okazję, żeby zarobić parę groszy. Ostatniej zimy miałam małą przygodę, która uruchomiła wszystkie moje złe emocje związane z pracą na czarno. W takich sytuacjach wielu Niemców kusiło, aby zademonstrować swoją wyższość nad gastarbeiterem. Któregoś razu złapałam fuchę – sprzątanie domu. Gospodarz był w porządku. Jego żona zaś zachowywała się dziwnie. Ja sprzątałam, a ona krążyła wokół mnie jak hiena. Któregoś dnia, gdy sprzątałam, a na zewnątrz było kilkanaście stopni mrozu, wkroczyła do pokoju i kazała mi umyć okna od zewnątrz. Otworzyłam okno, zdrapałam szron i zaczęłam mycie. Natychmiast szyba pokryła się nowym szronem. Wówczas moja Frau uśmiechając się, oznajmiła: „Okna mają być umyte!”. Otworzyłam okno, postawiłam wiadro na parapecie i wyszłam. Po drodze obiecywałam sobie raz po raz: nigdy więcej, nigdy więcej.

Postanowiłam załatwić sobie zezwolenie na pracę i zaczęłam bez niczyjej pomocy chodzić po biurach. Jeden z urzędników, u którego trzeba było regularnie (raz w miesiącu) się zameldować, był weteranem drugiej wojny światowej. Szybko okazało się, że nie ma nic przeciwko polskiej wódce, którą zaraz po otrzymaniu stawiał sprytnie pod biurkiem. Po paru wizytach zaczął się nawet trochę uśmiechać, łagodząc ostry i nieprzyjemny wyraz twarzy. W tym czasie dorabiałam, gdzie tylko się dało. Nie mogłam znaleźć pracy w swoim zawodzie z tej prostej przyczyny, że w miasteczku był tylko jeden gabinet kosmetyczny, a średnia wieku mieszkańców oscylowała wokół siedemdziesiątki. Tak by się mogło przynajmniej wydawać, biorąc pod uwagę niewielkie zainteresowanie zabiegami kosmetycznymi. Kolejną „anomalią” było to, że w naszej miejscowości było bardzo mało dzieciaków. Jakby mieszkańcy mieli coś przeciw nim. Jedna przedszkolanka miała pod opieką czwórkę dzieci. Zdałam sobie sprawę, że mój obraz Niemiec zmienia się w coraz szybszym tempie. Nadal czułam się jak outsider. Wiedziałam, że za reklamami, pięknymi witrynami sklepów, za tym blichtrem jest prawdziwe życie. Powoli kolorowe widzenie rzeczywistości znika, obraz staje się coraz bardziej szary.

Ale nasza garstka Polaków, którzy zostali w miasteczku, spotykała się regularnie i trzymała się razem. Wśród nas był tylko jeden samotny mężczyzna, który zostawił w Polsce żonę i dwoje dzieci. Przyjechał trochę dorobić, kiedy zamknęli zakład w Cieszynie, w którym pracował. Często wyjmował z portfela zdjęcia dziewczynek i opowiadał jakieś zabawne rodzinne historyjki. Bardzo tęsknił. Bywał u nas prawie codziennie. Wysyłał zarobione pieniądze żonie. Kupowałam z nim ubranka dla córek. Robił duże paczki, a potem jechaliśmy na pocztę je wysyłać. Pewnego dnia przychodzi do nas zdenerwowany i mówi: „Dostałem nakaz deportacji i za tydzień już mnie tu nie będzie, a chciałem jeszcze trochę popracować”. Dla nas wszystkich było to wielkie zaskoczenie, bo ani poszukiwany nie był, ani azylowiec. Odebraliśmy to wszyscy jak najgorzej. Postąpili z nim jak z jakimś przestępcą. W uzasadnieniu napisano, że jako samotny człowiek bez rodziny musi opuścić Niemcy, i podano nieodległą datę. Następnego dnia, jak nam później napisał, podjechała mała ciężarówka, zapakowano go do niej i odwieziono na lotnisko. Dostał bilet w jedną stronę. W liście, który od niego otrzymaliśmy, napisał, że utrzymywał żonę i jej kochanka. Teraz żona pozwala mu odwiedzać córki co drugi tydzień.

Naszymi najbliższymi przyjaciółmi były dwie rodziny. Żony z Polski, a mężowie urodzeni w Niemczech, synowie polskich robotników przymusowych. Żony były na polskich paszportach, a ich mężowie do dziś, tak samo jak ich rodzice, wojenni niewolnicy na paszportach obcokrajowców, czyli „bezpaństwowcy”. To były te momenty, które, jak mi się teraz zdaje, wymazywały kolorowe Niemcy na rzecz szarej prawdy. Niektórzy Niemcy mają poczucie wyższości i jestem całkowicie pewna, że żaden z nich nie potrafiłby tego uzasadnić. Po prostu innych uważali za gorszych od siebie i wtedy dawali nam to odczuć na każdym kroku, w każdej rozmowie i sytuacji. Z sadystyczną przyjemnością pytali, czy w Polsce są pralki i telewizory kolorowe. Oczywiście nie każdego Polaka było na to stać, ale część Niemców nie potrafiła zrozumieć, że na nierówności ekonomiczne pomiędzy naszymi narodami wpłynęły złożone decyzje podejmowane na najwyższych szczeblach władzy: włączenie Polski do bloku państw socjalistycznych podczas konferencji w Jałcie w 1945 roku i objęcie państw Europy Zachodniej planem Marshalla trzy lata później. To przecież nie były zawiłe sekrety historii, tylko gołe, proste, wszystkim znane fakty. Potem dowiedziałam się od mojej Niemki, dobrej znajomej, która miała kontakt z Polską, że tak naprawdę to dopiero w latach siedemdziesiątych Niemcy zaczęli rozkwitać gospodarczo i zaczął się bum. Do tego momentu wielu z nich nie było stać na kolorowy telewizor i pralkę. Niemcy często zadawali nam pytania. Na przykład: gdzie kupiłam taki ładny płaszcz i buty? I wówczas zgodnie z prawdą padała sakramentalna odpowiedź: w Polsce. Chodziłam w płaszczu z dobrej wełny w bordowym kolorze, kupionym w Modzie Polskiej, eleganckich bordowych czółenkach od polskiego prywaciarza i z gustowną polską torebką.

Nie trzeba było wielkiej spostrzegawczości, aby ocenić, że byłam lepiej ubrana niż pytający. Ale nie wydaje się, żeby z tych lekcji kiedykolwiek wyciągnęli wnioski. Sami nie mają gustu ani wyczucia stylu, i jeżeli producent nie podsunie im czegoś eleganckiego, kupują ciuchy bez wyczucia. A zresztą my, Polacy, elegancję mamy w genach. Moi rodzice zawsze byli porządnie i elegancko ubrani, jak gdzieś wychodzili. Na co dzień prosto, ale czysto i schludnie. Pamiętam Dom Mody na Starym Rynku, przy którym mieszkaliśmy. Mama szyła tam kostiumy, gdy zbliżała się jakaś okazja. Często mnie ze sobą zabierała. Na dole od wejścia na parterze leżał wielki kolorowy dywan i stała kanapa z brązowej skóry, obok wielkie fotele. Lubiłam zapadać się w nie, kiedy siadałam. Mama w asyście sprzedawcy wybierała sobie odpowiedni materiał. Było bardzo dużo różnych kolorowych „beli” z materiałami. Trwało to dość długo, a ja cieszyłam się, że mogę siedzieć w tym wygodnym fotelu. Jak już zdecydowała się, z jakiego materiału będzie jej nowa garsonka, z pierwszego piętra schodził pan z centymetrem na szyi i brał wymiary mojej mamy. Potem odbywały się przymiarki, też na pierwszym piętrze, wśród parawanów, maszyn do szycia i krawców. Już nie było tak wygodnie, jak na parterze przy wejściu, bo musiałam siedzieć na krześle.

Hann. Münden, moje zdjęcie

Powoli, miesiąc po miesiącu, poznawałam coraz lepiej język i mogłam odpowiedzieć, gdy jakiś Niemiec próbował podśmiewać się z polskich zwyczajów. Czasem do odpowiedzi dodawałam sensacyjną wiadomość, że tylko dlatego wiem, jak wygląda samochód, bo mój tata miał własną taksówkę. Robiło mi się lżej na sercu, jak mogłam powiedzieć to, co chciałam, nie wywołując pogardliwego uśmiechu. Ale tak naprawdę było ciężko. Najchętniej to bym ich wszystkich zwołała na rynku i przez mikrofon wygarnęła na raz, zamiast udzielać pojedynczych lekcji skromności. Po latach pocieszam się, że trzydzieści lat mojej dydaktycznej pracy musiało przynieść jakiś skutek.

Ania, koleżanka z pracy, u której nocowaliśmy, gdy jeździliśmy do Kolonii, narzekała: „Niektórzy Niemcy pytają mnie, czy w Polsce jest cywilizacja, i wtedy czuję, jakby mnie rozrywało od środka”. A w dodatku Ania nie była skłonna do żartów, bo właśnie była po rozwodzie. Przyjechała do Kolonii namawiana przez siostrę, która wyszła za przesympatycznego Niemca. Ania przyjechała do niej z córeczką, pomimo że w kraju powodziło jej się bardzo dobrze. Potem spotykałam ją w Bydgoszczy, gdy przyjeżdżała na urlop. Któregoś razu wspominając tę niemiecką arogancję, popiłyśmy nieźle.

Ale wrócę do nas. Był czwarty rok naszego pobytu, nadchodziła zima. Nadal było biednie. Ponieważ pralkę wysłałam do Polski, prałam po znajomych. W końcu kupiliśmy kolejną pralkę, przerejestrowaliśmy też auto na normalne tablice. Kupiliśmy parę gratów, żeby mieszkać jak w zwyczajnym domu. Zanosiło się na porządną zimę i wkrótce nasypało pół metra śniegu, więc trzeba było kupić i sanki. Kolejne święta Bożego Narodzenia spędziliśmy trochę lepiej, bo mieliśmy wokół siebie zaprzyjaźnionych rodaków. Małżeństwo, z którym przyjaźniliśmy się, miało trójkę dzieci i czasem podrzucałam im Sylwię. Tamtego roku postanowiliśmy z mężem zafundować sobie Sylwestra! Namówiliśmy przyjaciół i w szóstkę wybraliśmy się do lokalu na zabawę sylwestrową. Byliśmy świetnie ubrani, z pustymi żołądkami i nadzieją na dobrą kuchnię. Pojechaliśmy na bal taksówką. Duża sala, dość chłodna, ustrojona kilkoma serpentynami wiszącymi na żyrandolach. A stoły podejrzanie puste. Zapytaliśmy siedzącą obok parę, czy podają coś do jedzenia, i dowiedzieliśmy się, że i owszem, ale piętro niżej, na parterze można było coś zjeść... do godziny dwudziestej, czyli już od pięciu minut bar był zamknięty. Byliśmy wściekli i głodni. Do czasu, kiedy usłyszeliśmy orkiestrę. Tańczyliśmy jeszcze długo po północy. Potem wróciliśmy do domu i kiedy zjedliśmy zaległą kolację, poczuliśmy, że zaczął się Nowy Rok. Rok później w tym samym towarzystwie poszliśmy na zabawę sylwestrową (trudno to nazwać balem) do tego samego lokalu. Każdy z nas targał ciężką torbę. Rozpakowaliśmy półmiski, talerze i salaterki pełne wspaniałego żarcia. Sałatka, schab w galarecie, galaretka z nóżek, śledziki i wędliny różnego gatunku. Co niektórzy patrzyli ze zdumieniem, oj – gapili się na nas! – ale gdy na stole postawiliśmy gorący bigos w żaroodpornym szkle i zapachniało w całej sali, gapiom zrzedły miny. A my jedliśmy i bawiliśmy się do upadłego. Patrzono na nas, jakbyśmy spadli z księżyca. Ale członkowie orkiestry, którzy mieli stolik obok nas, tylko czekali na zaproszenie. Polską Żytnią panowie muzycy nalewali pod stołem i z lubością raczyli się naszym eksportowym towarem, często powtarzając, że po niemieckim sznapsie chorują. Nasz suto zastawiony stół przypominał stół dla VIP-ów, tym bardziej że i ubrani byliśmy odpowiednio. Bawiliśmy się do trzeciej rano. Wielu uczestników zabawy podchodziło do nas i zapewniało, że w przyszłym roku wykorzystają nasz pomysł.

W Polsce cały czas było nieciekawie i nie zanosiło się, że będzie lepiej. Pewnego dnia otrzymaliśmy pismo i musieliśmy stawić się w określonym dniu w miejscowości oddalonej od nas o kilkaset kilometrów. Chodziło o jakąś urzędową formalność. W trakcie rozmowy urzędnik podsunął nam pod nos mapę, pewnie przedwojenną, na której obszar Niemiec jest mniejszy niż obszar Polski, i zapytał: „A tak właściwie to po co tu przyjechaliście?”. Zbaranieliśmy. Każde z nas zastanawiało się nad odpowiedzią. Po chwili zorientowaliśmy się, że urzędnikowi po prostu odbiło i chciał się na nas wyżyć. Dopiero po wyjściu skojarzyliśmy jego zachowanie z mapami, które wiszą w urzędach. Przedwojenne mapy, wbrew faktom historycznym, pokazują dwukrotnie większy obszar Polski w stosunku do Niemiec. Dotąd omiataliśmy je wzrokiem, wmawiając sobie, że to jakiś lokalny zwyczaj, gdyż nie wiem, czemu to fałszowanie historii ma służyć.

Coraz bardziej tęskniliśmy za rodziną i postanowiliśmy, że muszą odwiedzić nas nasze mamy. Stan wojenny się skończył i już mogliśmy je zaprosić. Ale potrzebowaliśmy do tego kogoś, kto mógł wystosować oficjalne zaproszenie. My nie mogliśmy tego zrobić. Pomogła nam starsza pani, u której sprzątałam raz w tygodniu i która bardzo nas lubiła. Wysłała zaproszenie dla obu mam. A kiedy w rozmowie ze mną dowiedziała się, jak jesteśmy traktowani przez urzędników, napisała list do Ministerstwa, do Wydziału Rodzinnego. Po jakimś czasie przyszła odpowiedź od pani R. S. Była wysokim urzędnikiem od spraw rodzinnych. Efekt był taki, że w odwecie wezwano nas do jakiegoś urzędu i kazano wytłumaczyć się, skąd mamy auto. Na szczęście niczego nie mogli nam zrobić, bo przyjechaliśmy samochodem z Polski. Czasem mieliśmy ich dość.

Żyliśmy życiem, którego nie znaliśmy w kraju. Kupowało się też inaczej, bo w małych ilościach, a nie kilogramami. Jedzenie wyglądało z pozoru ładnie i apetycznie, ale tak naprawdę smakowało wygnaniem. Tęskniło się za swoimi smakami, które zostały w kraju. Wspaniałe, smakowite, swojskie wędliny, zapach wędzonej polskiej kiełbasy, tego nie dało się zapomnieć. W tutejszych sklepach wędliny jakoś inaczej pachniały.

Zbliżał się czas przyjazdu naszych mam. Cieszyliśmy się wszyscy, a najbardziej córeczka, która pamiętała obie babcie. Jednak załatwianie formalności paszportowych przedłużyło się i przyjazd przesunął się na późną jesień. Wreszcie nadszedł ten dzień. Pojechaliśmy we troje do Hanoweru, oddalonego o dwieście kilometrów od naszej miejscowości, odebrać obie mamy. Staliśmy na dworcu, pilnie śledząc nadjeżdżające pociągi. Wreszcie! Są! Najpierw uściskały wnuczkę, której nie widziały ponad trzy lata. Ze łzami w oczach przytuliłam się do matki, jakbym była małym dzieckiem. Chyba nim naprawdę byłam w tym momencie. Trochę się moja mama postarzała, pomyślałam sobie, widząc jej pofarbowane włosy.

– Ładnie wyglądasz – powiedziałam.

– Starałam się – odpowiedziała – bo gdybym nie pofarbowała włosów, to na pewno byś mnie nie poznała. W rok po waszym wyjeździe osiwiałam i nie został ani jeden ciemny włos na mojej głowie.

Zatrzęsło się we mnie wszystko, bo całe życie była brunetką i miała piękny odcień włosów. Przywiozła mi w prezencie piękną brązową torebkę skórzaną i makatkę na ścianę (tkaną ręcznie) z motywem polskich maków. Te obie pamiątki mam do dziś, a makatka wisi w moim domu na ścianie i wygląda pięknie. „Moje kochane babcie”, mówiła do nich córeczka i starała się je przekonać, aby nigdy nie wyjechały. Gościłam je, jak tylko mogłam. Chciałam nadrobić stracony czas. Przyrządzałam pizzę i torty, które im tak smakowały, że zrobiłam ze trzy w ciągu czterech tygodni. Namawiałam je, aby zostały dłużej, ale zbliżały się święta Bożego Narodzenia i tata nie mógł zostać sam. I tak mieliśmy szczęście, że jakoś po tym okropnym wylewie doszedł do jako takiej sprawności i mógł sobie radzić bez mamy. Babciom pokazaliśmy okolicę, no i oczywiście oprowadziliśmy je po sklepach. Przypomniały sobie czasy przedwojenne i polskie sklepy oraz sprzedawców i zakupy, jakie się wtedy robiło. Zresztą po wojnie jeszcze przez trzy lata były normalne sklepy, zanim władza nie wzięła się za prywatną własność. A teraz, zdałam sobie sprawę, jest już po wojnie ho, ho, a sklepy w Polsce jak za okupacji. Przypomniałam sobie, że miałam może siedem lat i chodziłam z mamą po zakupy do rzeźnika. Jeszcze wtedy władze pozwalały na niewielkie prywatne biznesy, bo inaczej nie byłoby co jeść. Pamiętam, jak wchodziło się do rzeźnika na Starówce. Na wprost były dwie kasy. Po prawej stronie były wędliny, a po lewej mięso i nie było kolejek, co najwyżej kilka osób. I pamiętam, jak mama wybrała sobie mięso i kazała zmielić. I wiele lat po tym, siedząc przy stole, nagle obie zwróciłyśmy się do siebie: „Pamiętasz rzeźnika na Starówce?”. Obie byłyśmy tak tym zaskoczone, że zaczęłyśmy się śmiać. Już nie rozmawiałyśmy dalej o tym, jak to do rusków z Polski wszystko szło i jak wszyscy mieli dość tej ich przyjaźni. Potem przypomniałam sobie tatę, który często powtarzał, że Polska jest krajem mlekiem i miodem płynącym, ale na razie jest niemożliwe, aby się na wolność wybić, choć próbowaliśmy przecież dwa razy. Może za trzecim się uda, pocieszałam. Moja mama, jakby czytając w moich myślach, przypomniała opowieść wujka, który pracował jako sokista na kolei. Któregoś razu pociąg, który jechał na Wschód, miał postój w Polsce, bo zepsuła się lokomotywa. W dokumentach przewozowych był wpisany lepik. Ale im się udało zajrzeć i zobaczyli tony polskiego masła i nabiału.

Tak to właśnie nie obeszło się bez długich nocnych Polaków rozmów.

Zbliżał się czas odjazdu ukochanych mam. Nie wiedzieliśmy, kiedy znów się zobaczymy. Najbardziej przeżywała to nasza pięcioletnia córeczka, bo nie rozumiała, dlaczego nie może jechać z babciami i za kilka dni wrócić do nas. Przyszła chwila rozstania. Zrobiłam pożegnalną kolację i pizzę własnej roboty, która bardzo mamom smakowała i zamówiły ją na wyjazd. Na następny dzień odwieźliśmy je na dworzec kolejowy. Po powrocie do domu każdy z nas usiadł w kącie ze spuszczoną głową. Nasza córeczka pochlipywała. Nazajutrz mama zatelefonowała i opowiedziała o sąsiadce, która przyszła zapytać, co jest w tych niemieckich sklepach, na co mama odpowiedziała: „Zapytaj mnie lepiej, czego tam nie ma!”. Obiecałam mamie, że wrócimy i że to tylko kwestia czasu. Na pewno ukoiłam ich serca. Pragnęłam zobaczyć też i ojca. Tata bardzo mnie kochał i za mną tęsknił. Moi rodzice nigdy nie opuściliby swojego kraju i dlatego nie mogli zrozumieć, dlaczego my tak zrobiliśmy. Zresztą my sami też tego nie rozumieliśmy. Tata był po ciężkiej chorobie i nie miałam zbyt wielkiej nadziei, że nas kiedyś odwiedzi.