Careo, czyli na przełaj i w głąb w fotelu bujanym - Tomek Włodarski - ebook

Careo, czyli na przełaj i w głąb w fotelu bujanym ebook

Tomek Włodarski

0,0

Opis

Jeszcze przed opublikowaniem Careo..., spotkałem się z licznymi uwagami krytycznymi z różnych środowisk. Zupełnie obce sobie osoby krytykowały jednakże nie treść powieści tylko jej niemodny, niemarketingowy tytuł. Jak dla kółka różańcowego, klubu emerytowanych szachistów, albo koła gospodyń cerujących pończochy przy kominku - mówili. I uwagi te tylko utwierdziły mnie w mojej decyzji o nie zmienianiu go na żaden inny, bardziej chwytliwy. Dlaczego? Celowo,trochę z przekory też, oczywiście, gdyż, jak symbolicznie sugeruje tytuł, treść tej powieści odnosi się do równie niechwytliwej, coraz rzadszej i, nie wiedzieć czemu wstydliwej, ale bardzo ważnej czynności jaką jest autorefleksja nad naszym rozwojem osobowym.


Tomek Włodarski (1976), pochodzący z Susza (warm.-mazur.). Debiutował książką Ludzkie Serwetki (Norbi, Warszawa 2004). W latach '90 członek lokalnych grup teatralnych Scena 2 oraz Szatnia. Założyciel amatorskiego zinu Careo - antologii prac artystycznych lokalnych twórców (którego zrąb idei jest też obecny w niniejszej powieści). Autor opowiadań, tekstów lirycznych, tłumacz i felietonista (głównie w prasie polonijnej). Zawodowo zajmuje się tematyką szeroko rozumianego zrównoważonego rozwoju.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 234

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tomek Włodarski

Careo,

czyli na przełaj i w głąb

w fotelu bujanym

© Copyright by Tomek Włodarski & e-bookowo

Grafika i projekt okładki: Jakub Miąskowski

Kontakt: [email protected]

ISBN 978-83-63080-58-7   

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt:[email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez

Gdy wasi przywódcy powiedząwam: 'to królestwo jest w niebie, wtedy ptaki niebieskie będąpierwsze przed wami'. Gdy powiedząwam,że ono jest w morzu, wtedy ryby będąpierwsze przed wami. Ale królestwo jest tym, co jest w was i tym, co jest poza wami. Skoro poznacie samych siebie, wtedy będziecie poznani i będziecie wiedzieć,że jesteście synami Ojcażywego. Jeśli zaśnie poznacie siebie, wtedy istniejecie w nędzy i sami jesteście nędzą.

Ewangeliawedług Tomasza

(...) Musimy umiećrozkoszowaćsięsłowem. I jeśli literatura w ogóle ośmiela sięmówić, to wcale nie dlatego,że jest pewna swojej prawdy a tylko dlatego,że jest pewna swojej rozkoszy.

Witold Gombrowicz,Dzienniki

Fotel

Do Wysp Ken z pierwsząbryzą

tej nocy wypływamy.

Mamy to, co Ulisses

–otwarte morze przed nami.

Dead Can Dance

Płynę, żegluję, dryfuję twoim śladem w moim bujanym fotelu. Już długo prądy i wiatry miotają tę moją prywatną łajbę to tu, to tam, bez śladu choćby piany po tobie. Na tyłku odciski, a morze nie chce udawać – w górę i w dół, w górę i w dół. Ogłupiałem od bałwanów, ogłuchłem od ryku szkwałów, zdrętwiałem porażony ich beznadziejnie, rzekłbyś: bezdennie ślepą wściekłością. Biję wokoło, tłukę busolę. Ręce roztrzęsione, dygotanie, krew na dłoniach, a na tyłku już pęcherze. Fotel bujany żali mi się, płacze skrzypieniem swych biegunów, że one oba są północne, a nie chociażby, dajmy na to całonocne lub nawet, a co tam, ćwierćdzienne.

Pode mną kilometry wody, tysiące ton chmur u góry, za mną już lądu nie widać, przed – tylko kipiel i te bałwany, co tłuką łajbę – mój fotel, moją miękką i wygodną dupę. Ach, gdybymż był twardą ścianą, taką szarą i obdrapaną, z grubą warstwą wieloletniego tynku zbijanego co rano rzucanymi przez dzieci kamieniami! Lecz póki co, sam jestem kamieniem. Ścianą byłeś zawsze ty, Samull.

Gdy odszedłeś wpierw chciałem znaleźć cię na powrót wewnątrz, w świecie wyobraźni, wspomnień i lęków. Jednak poddając w wątpliwość wszystko, co było mi drogie, lecz dziecinne, będąc faszerowanym niczym tuczna gęś  niezrozumianymi przeze mnie lecz wpajanymi mi, wtłaczanymi we mnie wszystkimi naturalnymi otworami kluskami sceptycyzmu, sarkazmu i ironii oraz pseudonaukowymi i paraduchowymi, pełnymi namaszczenia flaczkami i bitkami rozlicznych analityków, teoretyków i syntetyków, już nigdy nie byłem tak blisko ciebie, może tylko w snach.

Dlatego teraz, za drugim razem, w drugim podejściu postanowiłem poszukać cię na zewnątrz, gdzie odszedłeś, bo znalazłeś jakoby swoją żonę, lub psa, lub skarb piratów, lub i jedno i drugie i trzecie, lub dwa bez jednego, nie ważne które bez którego. Myślałem tak, gdyż, jak sądziłem, tylko wtedy człowiek jest zdolny odejść tak nagle i doskonale, jak ty ode mnie odszedłeś.

Pierwsze, co poczułem w owym czasie, to jeszcze nie był strach, lecz odmienność, inność, niezwykłość, a potem zaraz sztuczność tego czasu, który nastał. Ale nie dziwota, skoro wszystko do tej pory z ciebie i dzięki tobie, przez ciebie i dla ciebie, a również z tego nadmiaru, z przesytu – obok ciebie, pod tobą i kto wie, gdzie jeszcze miało swoje korzenie i odniesienie, czerpało soki i owocowało. Zupełnie jak na lekcji astrologii, gdy wyliniały Papug usilnie tłumaczył teorie wszechświatów równoległych, wydziobując kukurydzę z kaczana. W imię tej teorii, mogę sobie to tylko wyobrazić, hasasz gdzieś po fiordach i oazach lub szepczesz z chichotem w meszek łona smukłych Masajek, że oto cud się ziścił, bo uciekając ode mnie, a raczej od tego, co ci we mnie nie pasowało, jesteś w końcu z siebie zadowolony. Bez trudu rozumienia i pojmowania, bez zbędnych tłumaczeń, bez powtórzeń i przejęzyczeń – w kościach, w trzewiach, w mitochondriach, bez strachu i kłopotów z czasem, z którym zawsze miałeś tyle problemów – uciekłeś z mojej mysiej nory do swojego kosmosu, przez dziurę jakąś, nieistotne: czarną czy w skarpecie. Oto możesz kolonizować do woli, reguły ustanawiać, spełniać zachcianki, bo twój nowy świat, mniejszy acz większy, obcy acz swój, odległy acz podręczny jest wolny od mojej tyranii.

A ja? Tułaczka w ciasnej kajucie do akompaniamentu narzekań starego Papuga, kulawe tango z bujanym fotelem, gorzkie pocałunki z fajką i latarenki przyszpilonych za odwłoki świetlików, których spazmatycznie wijące się pancerzyki i drgające czułki i konwulsyjnie tykające odnóża są mi jedynym kontrapunktem, jedynym metronomem. U ciebie odwaga i przestrzeń rozrywająca radością płuca, a u mnie strach, jak widmo zawału, albo jak dwutonowy nosorożec na piersi i ja tonący w próżni samego siebie, i czas kurczący się aż do implozji.

Zdawać mi się zaczyna, że, o ile rację miałeś, co do tego, że tylko odejście było jedynym rozsądnym wyjściem z tej sytuacji, zaworem wszelkiego niespełnienia dla zbyt silnego natłoku oparów, zadumań i zakochań, o tyle sytuacja, w której mnie zostawiłeś, to jak otwarcie śluzy do potopu z szamba moich zużyć i obaw. Zbyt wiele drżeń, zastanowień nad własnym bytem, zaprzeczeń á la Watt, które kończyć się muszą nadżerką, jeśli nie umysłu, to na pewno żołądka.

Samull, nie mam do ciebie żalu, bo nie wątpię, że każde takie wsobne zapatrzenie, które cię pchnęło do odejścia, nie ma swego początku, tragicznego, rozpaczliwego, niewątpliwego, w marności naszego dzisiaj, cierpkości naszego wczoraj, w perspektywie wąskiej, wąziutkiej, ciasnej, szarutkiej i tak niepewnej godziny przyszłej. Wiem, że odchodząc, chciałeś mi udowodnić, że odwaga ku temu bierze się nie tylko z oswojenia z samym sobą, ale też ze światem niezmiennym, męcząco przewidywalnym, gdzie morze niezmordowanie zmęczone. Odwaga, która bierze się z szarości dni, które przecież nie proszą o nic, jak tylko o odrobinę tęczy, którą nosisz w kieszeni, o jeden maleńki, maciupeńki kroczek, choćby połową stopy, co tam, choćby nawet najmniejszym palcem – byle poza horyzont, jeśli nie naszych możliwości, to chociaż nieboskłonu. A wtedy nieuniknione jest zachłyśnięcie się światem, zadziwienie życiem, aż to zacznie kipieć i buzować i radośnie ulatywać z natężenia życia!

U mnie jednak – zniewolenie zupełne. Pomiędzy wszystkimi starymi pomysłami na wykreowanie siebie, a sobą, jakim się widzę, a sobą, jakim chciałbym się widzieć, a sobą, jakim widzą mnie inni, a sobą, jakim chciałbym, żeby mnie widzieli, aż wreszcie sobą, jakim chciałbym, żebyś ty mnie widział, Samull – wąska ścieżka stromą turnią we mgle, nieogarnięta, nigdy, przez nikogo i nawet przeze mnie, zwłaszcza przeze mnie.

 Ach, gdybyż można było zupełnie sobie zaprzeczyć, zapomnieć, wyprzeć się niewygodnych fragmentów, zanegować wstydliwe chwile... Nie z próżności, nie, nie dla ludzi, nie, nie z uwagi na tak zwaną opinię, nie. Ale przed sobą i dla siebie i z uwagi na siebie. Lecz póki co, w samym już tylko domyśle, widzę więcej błędów, niż mógłbym uczynić w rzeczywistości. A to tylko, jak mi to nieraz dawałeś do zrozumienia, świat teraźniejszy, a nie wieczny. Nie ukrywam jednak, że to dobry początek: dostrzec ów dualizm, tak nieludzko obcy i wrogi człowieczej istocie.

Przekręcam się leniwie na lewy pośladek, fotel skrzypi burtami, jak przy nagłym a wielokrotnym przekręceniu koła steru. Wsuwam ręce pod głowę i wlepiam wzrok w wiszące tuż nade mną fotografie kilku obrazów Ewy z Edenu. To jedyna kobieta, której wizerunek posiadałeś, który niemal obsesyjnie kolekcjonowałeś szukając Ewy bez pępka. Niestety, ani Brueghel, ani Masaccio, ani Vermeer, ani Bosch, ani nawet Michał Anioł nie ośmielili się zauważyć, że Ewa, jako stworzona a nie zrodzona, powinna nie mieć tej charakterystycznej blizny po matce, blizny zwanej pępkiem.

A tymczasem oszpecona Ewa, ta pramacocha naszych żądz, z jabłkiem, owocem jej łona oraz ze swym zabobonnym, giętkim i śliskim mężem-wężem Adasiem, paplała ustami twych babek, ciotek, sióstr i sąsiadek, w kółko wprost do twojego ucha: nie wyobrażam sobie, jak można nie składać ofiary całopalnej, jak można nie golić się pod pachami, nie oglądać telenowel i nie całować relikwii. I sysała-ciumkała owe relikwie, jak oblizuje się kości ze szpiku i resztek sadła w blasku glorii HD w przerwie reklamowej maszynek do golenia.

A Adaś o twarzy twych dziadów, wujów i kumów, braci mniejszych i prezesów większych, wtórował jej: nie wyobrażam sobie, jak można nie kochać Boga w Trójcy jedynego, Dzieciątka Spiritem przez Ojca krzepionego i jak można nie wyć z zachwytu na meczu Chelsea, i nie dłubać w nosie podczas siusiania. Po czym strzelał ze swej Trójpalczastej procy do wróbli i biustów Anielic.

I tak od potopu, po top naszych czasów słyszałeś tę mantrę naszych mamin i litanię naszych papciów „nie wyobrażam sobie”:

Nie przyjąć księdza dobrodzieja po kolędzie

 – nie wyobrażam sobie

Dawać wszystkim tym żebrakom i cyganom i rumunom

– nie wyobrażam sobie

Poddać w wątpliwość swą niezaprzeczalną wiedzę ekspercką na temat zdrowej kuchni, telemarku Małysza, globalnej makro- i mikro-ekonomii, sił geopolitycznych Nadniestrza, chorób cywilizacyjnych i wenerycznych, końca hisotrii Fukujamy oraz drobnych napraw AGD a także IT, samochodowych, hydraulicznych

 – nie wyobrażam sobie

Na wiosnę, gdy pędy wszelkie sokami raczą nie odwiedzić panienek w burdelu

– nie wyobrażam sobie

Nie dać składki na tacę, gdy Malinowska patrzy

 – nie wyobrażam sobie

Nie szczypnąć Malinowskiej w słodką jej dupinkę, gdy schyla się po różaniec

– nie wyobrażam sobie

Nie pokazać się na wiecu Corpus Dei

– nie wyobrażam sobie

Nie splunąć na widok procesji lesb i pedałów

– nie wyobrażam sobie

Nie ustroić choinki i nie odciąć łba karpiowi

–  nie wyobrażam sobie

Nie mieć dreszczu podniety na dźwięk nokturnu Szopena

 – nie wyobrażam sobie

Nie salutować fladze w dniu Konstytucji lub 1-go Maja

– nie wyobrażam sobie

Nie pójść na kolanach dookoła Obrazu Cudownego Cudownej Panienki

 – nie wyobrażam sobie

Zadać sobie pytanie skąd w białej Polsce czarna Madonna

– nie wyobrażam sobie

Nie jeść czerniny, gdy miękkie żółte kaczuszki dorosną jako brzydkie acz tłuste i smaczne kaczątka

 – nie wyobrażam sobie

Nie iść do kosmetyczki co miesiąc na wyrwanie brwi i wąsów z nosa tudzież linii bikini

– nie wyobrażam sobie

Nie zbudować domu, nie zasadzić drzewa i nie zasadzić kobicie, co by syn z tego był

– nie wyobrażam sobie

Nie wyobrażać sobie tego wszystkiego

– nie wyobrażam sobie.

Nie wyobrażać sobie tego, co ty sobie nie wyobrażasz – WYOBRAŻAM SOBIE! Właśnie, Samull, tyś takie rzeczy miał pod paznokciem najmniejszego paluszka,  na tym polegała różnica, niczym brud, który można było wyskrobać i zapomnieć przy pierwszej lepszej okazji.

Tak, zatem w pierwszej kolejności trzeba ci było (tak jak i mnie zresztą przyjdzie to zrobić), stoczyć walkę z mamką i papką, z boną i zaboboną, z domowymi pieleszami, z rozmemłaniem i krzyżmem pachnących a to flegmą, to znów kadzidłem, prawideł i lewideł, słowem: określić swoją odrębność względem ciała pedagogiczno-wychowawczego twojego pierwotnego kindergardenu. Wyjść z cienia spódnicy i sutanny, fartucha i kaftana wyjść na słońce, w światło nie jako Samull X., ale urodzony i wychowany wśród Iksińskich – odrębny człowiek, który potrafi oddzielić omylne, podatne na pokusy i błędy „mnie” od jasnego i określonego „ja”.

Więc powiedz mi, jak to było? Pomyślałeś sobie, ot, tak, któregoś dnia: „Czas na życie. Trzeba wreszcie przyjąć to ze spokojem. Oto czas na przystanięcie, daleko stąd, nie czas na bieg. Lepiej mądrze postać czasem niż głupio biegać. Trzeba to przyjąć ze spokojem, z godnością i odejść, by przystanąć.” – co, Samull?

Lecz nie mów mi, że się nie bałeś, że i to to nie iluzja, mój jedyny, drogi Samullu... Co nią nie jest? Ty nie jesteś! Twój ból. I mój. I ten świat, jak dwa lustra taflą w taflę, które niby coś pokazują – pokazując nieskończoność.

A jednak cię nie ma, zupełnie, jakbyś znalazł się na linii ognia bezdennych otchłani. Polazłeś. Cóż to za dramat zmusił cię do tego kroku? Cóż za uwłaczający akt męski?! Aby to lepiej zrozumieć muszę przywołać w tym miejscu na moment pewną scenę z twojej młodości:

Początek akcji: dom rodzinny – skąd się wychodzi i gdzie nie zawsze się wraca;

Czas: ten najwyższy;

Osoby: ludzie – homo ludens – doprawdy, nieźli z nas jajcarze;

Miejsce akcji: wnętrze – z którego nie zawsze zdaje się sobie sprawę, a które jedynie się liczy.

OJCIEC:

Rusz dupę! Samo nic się nie załatwi. Jesteś debil patentowany i wiesz, że ta dziewczyna to twoja ostatnia szansa!

(Milknie na moment, opuszcza głowę, mruży oczy zagryzając górną wargę. Dalej z goryczą:)

A wiązałem z tobą takie nadzieje.. Ech, ty poroniony filozofie, Promilianie Onaniuszu Eunuchowiczu!

SYN:

Ależ tato... Przecież pozałatwiałem już co trzeba. A co do tamtego, to obiecałeś nie drwić.

OJCIEC: (Wstaje z krzesła z oburzenia. Opiera dwie ręce na stole tak mocno, że aż bieleją palce i zaczyna sapać z wściekłości i z tego wszystkiego przegryza wargę do krwi.)

Ty pomiocie! Jak śmiesz tak się do mnie zwracać?!

(Eksploduje furią widoczną, jako ślina i krew. Nagle jednak, ni stąd ni zowąd, przychodzi opamiętanie.)

Tak, przepraszam, miałem nie wspominać. Miałem nie wspominać, że... że mój syn...

SYN: (Z niedowierzaniem:)

Tato...

OJCIEC: (Nie zwracając na niego uwagi:)

...że mój syn zamarzył sobie zostać filozofem. Nie mężczyzną, nie ojcem, nie rybakiem nawet czy kamieniarzem tylko filozofem. Nie, nie mogę przecież sobie z tego żartować! Mój syn, pchi! Filozofem! Panem fi-lo-zo-fem!

SYN: (Widząc, że ojciec nie daruje, rzuca się pod stół, niby to w pogoni za upuszczonym spinaczem  do papieru, jednak tak naprawdę zdaje mu się, że zdoła ugryźć ojca w kostkę.)

Kpijcy, kpijcy, tatko. A ja naprawdę też się przejmuję, też się staram, też podchodzę poważnie do życia...

OJCIEC: (Zabierając atakowaną kończynę kopie go drugą nogą po żuchwie i wyje z bólu.)

Au! Widać za mało, za mało... ajajaj!

MATKA: (Ruchem powolnych, niczym Kleopatra w Starym Kinie, rozchyla poły sukni i obnaża swe duże acz o cechach dosychających daktyli piersi.)

Naści, synusiu, mleko, ssij. Naści mężuniu, całuj, śpij.

OJCIEC (Opada ciężko na krzesło i rozmasowuje obolałe odnóże a uwolniony od ciosów syn wypełza spod stołu w ciszy oczekując, co też tatko jeszcze mu powie; aż słyszy, czego nigdy, żadne dziecko nie powinno usłyszeć:)

Weźże się rozejrzyj za jaką robotą. Myślisz, że jak długo będziesz na naszym utrzymaniu, że będę cię karmił całe życie?

SYN: (Podrywa się w jednej chwili na równe nogi; tego już za wiele.)

Nie!

(To “Nie” miało być mocne, buńczuczne, ale z powodu gryzienia a może i złości i strachu, zasycha mu w gardle i mówi to cicho.)

Nie, nie będziesz mnie karmić przez całe życie. Sam się nakarmię. A jak nie to niech chociaż życie nakarmi się mną!

(Ze łzami w oczach odwraca się plecami do ojca i bez słowa idzie ku wyjściu. Ubiera się, wrzuca do plecaka kapcie i konserwę, zapada się na sekundę pomiędzy piersi matczyne, po czym wychodzi z pokoju.)

OJCIEC: (Rzucając się za nim w spóźnionej refleksji)

Stój! Wróć! Synu ach, wróć, ojciec czeka!

(Chcąc gonić za nim otwiera drzwi i z całym impetem wpada na syna, który właściwie nigdzie sobie nie poszedł, tylko przycupnął na progu)

Synu, synku, syneczku kochany, coś ty powiedział?

SYN: (Bez cienia emocji)

Że nie będziesz mnie karmił do końca życia. Że już prędzej nakarmię życie sobą. To powiedziałem. A teraz żegnam, idę w świat i nie wrócę już nigdy. Aż do Gwiazdki. Pokażę papie, że umiem sobie radzić samemu. A kobieta i dziecko i dom wcale nie są mi potrzebne. Do niczego. Prawda, Mamo?

MATKA: (Chowając piersi i zasznurowując suknię:)

Matka była z Ojcem… Ojciec gacha miał… Matka swą gehennę… Synu, zostań sam!

OJCIEC: (Teraz już zupełnie ogłupiały rzuca się Synowi na szyję i łkając rzewnie wciąga go z powrotem do mieszkania.)

Boże, patrzaj matka i pyska stul, patrzcie ludzie, jaki mój syn już dorosły. Nie wiem, sam, doprawdy, nie wiem, kiedyś ty tak wyrósł i spoważniał. Pamiętam cię, jak byłeś taki, o, taki mały...

(Pokazuje drżącą z nerwów ręką, jak małego go spamiętał. Syn stoi nieugięty; zna ojca i zna jego tricki. Wie, że stary oszukuje, że tak naprawdę wcale nie jest mu przykro z jego powodu. Jak już, to tylko użala się nad sobą, albo głupio mu z powodu niejasności wypowiedzi żony, a te łzy zostały mu po niedawnym ugryzieniu. Jednak nie popuszcza)

Zawsze taki mały... a pamiętasz jeszcze, jak siedziałeś mi na kolanach a ja śpiewałem ci o dwóch wiatrach w sadzie... tadytadydydy, danaż moja dana... A teraz proszę: gryzie swego papcię i ma odwagę sam otworzyć drzwi....!

SYN: (Zniecierpliwiony)

Tatko, kurwa, proszę cię, nie zalewaj. W nogę cię ukąsiłem, boś sam się o to prosił, boś nigdy nie nauczył mnie, jak bije się prawdziwy mężczyzna. A na kolanach u ciebie? O, pewnie że pamiętam. Udawałem, że jadę na słoniu przez Indie...

(Urywa na moment dla zebrania odpowiednich słów. Ojciec jednak odbiera to jako zamierzoną karę i opada przed Synem na kolana. Syn kończy)

Wyobrażałem sobie, że przemierzam na słoniu Indie, słyszałem świszczący wiatr twojego oddechu, gorący, pachnący wonią głodnych psów Bombaju zjadających wyłysiałe koty, zjadające zaropiałe szczury, zjadające padłe krowy, święte krowy, pasące się na skażonych łąkach, nawadnianych ściekiem Gangesu. Słoń przemierzał góry i dżungle, kołysząc się równomiernie, niezmordowanie, gdy tak równo się poruszałeś na mojej matce, a mnie sadzałeś na szczycie Himalajów z pierzyny każąc słuchać jej postękiwania i posykiwania niczym Pieśni nad Pieśniami Badhadaghwidy. Ale to nieważne. Nie ważne to. Tego jednak, tego, że nie będziesz mnie karmił do końca życia, że nie dbasz o mnie, że masz mnie już gdzieś, tego nie wolno ci było mówić. Nie masz prawa wypominać mi tego, że jestem, skoro mnie zrobiłeś. Nigdy! Nie, tatko, nie dam się przebłagać. Powiedz, jak mogę zrozumieć cię teraz, kiedy wiem, że tylekroć mnie oszukiwałeś wymagając, bym i ja zamienił się w słonia i przyniósł na świat innego odkrywcę Indii, który znów stałby się słoniem dla następnego i kolejnego samotnego podróżnika pierzyn i obcych ud? Odchodzę, to pewne jak zaćmienie.

(Wychodzi trzaskając drzwiami tuż przed nosem Ojca. Ten, jakby nie bardzo rozumiejąc ostatnie minuty i słowa, wstaje z klęczek i, drapiąc się w siwą głowę, szuka wzrokiem jakiejś rzeczy, która podpowiedziałaby mu, co się właściwie stało. Przestępując z nogi na nogę czuje nagle ból w stopie i w jednej chwili wszystko staje się jasne.)

OJCIEC:

Do końca życia? Samemu? Mój indyjski maharadżo! Wracaj! Wracaj!

(Zanosi się szczerym płaczem)

Nie widzisz, że ja to też samotny słoń?

(Matka  staje w rozkroku i składa do modlitwy swe cztery pary rąk jak przystało na bóstwo Wishnu. Ojciec upada na krzesło. Jak w transie lub reminiscencji sobie tylko znanego obrzędu, sięga nisko pod stół, przyciąga sztywną nogę wysoko, jak tylko potrafi i zaczyna gryźć własną stopę. Zupełnie, jakby to, że przed chwilą gryzł ją Syn, mogło cofnąć czas i wrócić mu go. I mimo, że ból się wzmagał, a krew zaczęła ciec, czas nie chciał dać się cofnąć. I zdawać się zaczęło staremu Ojcu, że choć z gryzionej stopy marny wehikuł czasu, to jednak budzący się w niej ból, potrafi obudzić, jak mniemał, echo hinduskich podań o prawdziwej miłości).

Prorok Papug

Urodziłem się  i ponownie sięrodzęraz za razem. Rodzęsięchodząc po ulicach, rodzęsię, siedząc w kawiarni, rodzęsięleżąc na kurwie. Urodziłem sięi znowu sięrodzęwielokrotnie. Takie nieustanne wracanie na ziemięsprawia,że ciągle jestem w pogotowiu. Muszęutrzymywaćswoje ciało w stanie odpowiednim dla robaków, dla Boga zaśnietkniętąduszę.

Uważam,że jedynie marzyciel nie odczuwający strachu ani przedżyciem, ani przedśmiercią, potrafi znaleźćowąnieskończenie małąodrobinęsiły, która uporządkujeświat–momentalnie.

Henry Miller

Mój Samull zaginął!

Tak naprawdę podobno mój przyjaciel odnalazł swoją żonę... Zawinąłem więc do portu i czekam, czyham, wyczekuję najmniejszego znaku...

To mój nowy pomysł, żeby wytłumaczyć sobie twoje zniknięcie, żeby usprawiedliwić cię przede mną, że musiałeś mieć powód, by odejść, by usprawiedliwić siebie przed sobą samym, że nie potrafiłem cię przy sobie utrzymać. Tak jest lżej – gdy pomyślę, że posuwasz jakąś cycatą Murzynkę, lub skośnooką Azjatkę, lub obie naraz, bo oto odnalazłeś w nich coś więcej niż we mnie.

Jednak, to takie smutne... gdy robię rachunek sumienia widzę cię szczęśliwego, niczym szczenię przytulonego do piersi kobiety doskonałej, bo będącej ucieleśnieniem twojego żeńskiego pierwiastka. I jest to smutne i przerażające o tyle, o ile byłem przekonany, że to ja nim jestem...

Podobno jest bardziej zwykła, więc realna, więc lepsza niż sądziłem, niż mógłbym przypuszczać, niż kiedykolwiek mógłbym być. Jest, że tak powiem: szorstka, bez mgły baśniowej i oparów miłości. Ale to i lepiej. Lepiej dla starego Samulla. Zwykle tylko rzeczy zwykłe stają się niezwykłe. Bo ileż można zaskakiwać? I czym w końcu? W prezencie ślubnym postanowiłem podarować wam trochę czasu, psa i spacer. A może tylko czas na spacer z psem?

Więc jak to było? Kiedy zniknąłeś? Czy już wtedy, gdy przestałeś zerkać złowrogo w chmury i obarczać je całym złem, które było twoim udziałem? Odkąd zła przestałeś upatrywać w obfitości ścieżek, pokus, słonych skarg i gorzkich obelg? Od kiedy ustąpiłeś i, zmęczeniem się tłumacząc, zaprzestałeś dalszych zużyć swego umysłu? Tak! Kiedy nie wiedziałeś już, co począć, jak zgubić się skutecznie, skoroś nie potrafił się pozbierać i odnaleźć, wtedy to, właśnie wtedy pojawiła się owa cicha i piękna sylwetka motyla bez twarzy, może i bez grzechu, a na pewno bez ziemskich przywar wszystkich i kilku zbędnych cech boskich, postać jak pył i śnieg, motyl – nikt, a przecież motyl – wszystko, stwór o egzotycznym, ezoterycznym głosie, na dźwięk którego każde serce bije szybciej – z zaskoczenia, ugina się wszelkie kolano – do marszu, łzą zachodzi każde oko – od patrzenia w dal, głos śpiewający Careo. Ale dojdziemy do tego…

Nie rozmawiam dziś z Papugiem, choć powinienem zatroszczyć się o jego edukację językową. Zostaję w koi. Będę rozmyślał, rzucał się po kajucie, odbijał od ścian półsłówka i połowę swojej energii spuszczę w klozecie z dreszczem chybionego ojcostwa. Lampa przypatruje mi się z ciekawością zwierzątka, które po raz pierwszy widzi człowieka. Za bulajem sztuczne kwiaty, tańczą w takt wiatru uczepione dachu sterówki. I tak schodzi mi cały poranek: chodzę, ale nie wychodzę, odbijam się lecz się obijam,  oswajam lampę i choć wzdycham z rozkoszy – nic tylko jałowość.

Kiedy w końcu, koło południa, leżąc i paląc szóstego papierosa, słyszę swój własny, świszczący oddech – zaczyna się. Ni stąd ni zowąd rzucają się na mnie sprzęty. Na głowę spada mi obraz-staruszek z motywem przewodnim: „czerwone maki na stole z białym obrusem” – opadłym kurzem przypomina, że działo się coś wcześniej, że przeszłość była i to wcale nie jakaś tam. O milimetry mijam się z encyklopedią: gdybym nie wygiął się w C, poczułbym nie tylko jej sztywną treść, ale i okładkę – jakże mało staram się nauczyć i zrozumieć z tego, co mógłbym zrozumieć. Przestraszony chcę się podnieść, ale łóżko chwyciło mnie za biodra i wsysa, wsysa, chce mnie przy sobie zatrzymać, jak zazdrosna kochanka, która tuli, gdyż bardziej boi się samotności niż faktycznie kocha. Wchłania mnie, chce mnie zatrzymać z miłości i krzywdzi mnie tym samym, wierząc, że miłość to wieczne samookaleczenia. Wyrywając się łóżku, wpadam z impetem, niby Jonasz, w ciemne trzewia szafy. Przywala mnie góra niewyprasowanych koszul, które nie pozwalają ani upaść ani wspiąć się w górę.

I tak, bliski obłędu, nie jak wybraniec, lecz jak tarcza do darta Boga, uwięziony w brzuchu szafy codziennymi obowiązkami, zawieszony pomiędzy tym, co nieuniknione a tym, co niemożliwe, topiąc się we własnych łzach, moczu i ślinie, dostrzegam wąską szparkę u dołu drzwi szafy, przez którą wpada smuga światła. Zaraz słyszę skrobanie, gdzieś za plecami.

Wygrzebując się z masy przeszłości, nie wyprasowanych koszul i zadeptanych skarpetek, szali i pończoch o zapachu fiszbinu i migdałów, próbuję dowlec się do miejsca, skąd dochodzi do mnie ten dźwięk skrobania kojący, który pachnie, już pachnie, o, i jak pachnie świeżym, mroźnym powietrzem i pierzem... Pierzem?

No tak, czasem tak niewiele dzieli nas od zagubienia i równie niewiele wskazuje drogę powrotu. I cała kałabania w rozróżnieniu, w docenieniu lub w zignorowaniu polega na tym, że niekiedy nie ma rzeczy ważniejszych od tych nieważnych zupełnie, jak i nie ma rzeczy mniej ważnych od tych, co natrętnie dzwonią w duszy kierowanej rozumem, a raczej nierozumnym nakazem tłumu.

Chodź, Papug, zabieramy się za konwersację! Dziś pogadamy o Samullu…

Tuż przed odejściem całymi dniami tkwiłeś w tej swojej ruchomej komnacie – niby krypie, niby muszli ślimaczej zbierając się do podjęcia tej ostatecznej decyzji, nie rozumiejąc – jestem tego przekonany – że nie ma żadnych ostatecznych decyzji, bo zawsze jest jakaś następna a po niej następna. Ale jakże to tak: zostać? Musiałeś opuścić to miejsce, bo odejść znaczyło zapomnieć, im dalej, tym bardziej do końca, o wszystkim.

Nie umiem milczeć jak ty. Cierpię na tę przypadłość odkąd pamiętam. To nasila się teraz, gdy gonię cię tak rozpaczliwie, Samull, ciebie i twoją piękną żonę. To przegaduję całe dnie, to znowu noce słów wydzieliną utytłane, to znowu w tygodniu o wiele za dużo dla potrzeb fizjologicznych zdań na uszy nawijanych. Słabnę, znikam w słowotoku, mówię, gadam, pluję, rzygam słowami, trwonię je bez opamiętania.

Natomiast kiedy ty zdobywałeś się na jakieś zwierzenie, streszczenie, czegoś opowiedzenie, kiedy pozwalałeś sobie, nie bez obaw, nie bez chęci ucieczki, na tę wątpliwą przyjemność skroplenia kilku  myśli na języku, a czasem nawet na papierze, to już, kiedy byłeś mniej więcej w połowie zdania – grzęzłeś, powolniałeś, niesmaczniałeś sam sobie. Urywały ci się słowa, plątały myśli, zawisałeś w niedopowiedzeniach.

Widzisz? A ja ciągle trajkoczę. Papug rechoce aż mu pióra ze łba lecą i dość ma już opowieści o Samullu. Hm, Samull, czuję to poprzez fale i koralowce, ty też masz mnie dość, tak? Wiedz jednak, że najbardziej to ja mam dość samego siebie!

Tak to się musiało zacząć. I skończyć, gwoli ścisłości, Samull. Ot, takie pierwsze objawy, jak mrowienie palców na mrozie, bądź jąder na plaży nudystów: błahostki cię osaczyły, głupstwa zaprzątnęły całą uwagę, a wizję życiowej wędrówki i pomysłu na siebie przesłoniły rzęsa w oku i kamyk w bucie. Nic, jak dotąd, nie udało mi się ustalić na temat oficjalnych przyczyn twojego zniknięcia. To tak mało. A jednak tak wiele konsekwencji dla mnie.

Gdybym powiedział ci to wszystko, o czym chcę zapomnieć – nigdy bym tego nie zapomniał. Jeśli jednak nie uda mi się powiedzieć ci tego wszystkiego, o czym chciałbym zawsze pamiętać – to już przepadło. Świat jest jak hollywoodzki statysta – płacze krwią z ketchupu, nikt się nie przejmuje. Odkąd cię nie ma.

A to przecież wciąż ten sam dźwięk, ten sam, co stał się kopcem dla Pompei. A to przecież ta sama mucha uderzona falą z Enola Gay zamykająca z bólu swe mnogie powieki. Kto jej wytłumaczy to wszystko? Czeka. Ile czasu upłynie zanim zrozumie? Ile much uschnie zanim my to zrozumiemy, po co nam takie rozstania, które nie niosą choćby obietnicy powrotu?

Wychodzę na pokład. W ręku szron schłodzonej butelki ouzo. Popijam zakąszając bryndzą i, gapiąc się w Mgławicę Samulla, pytam o prawo szczególne: ile trzeba wypić, by utopić drążącego trzewia robaka poznania? I słyszę, jak mówisz z chichotem, Samull: jeszczejedenłyk. Jeszczejedenłyk i zobaczysz prawdę i całą jej nijakość. Dno. I zapragniesz usnąć, nawet usnąć potrójnie. Snem. Marszem. Oddaleniem.

Już wtedy ?

Nie ważne kiedy.

Zdaje mi się, że można przyśnić sobie szczęście, jak to, tych oto zabieganych mrówek na patyku po lodzie. Okrutne, bardzo to okrutne. Tak samo jak chrupiące kamyki pod sandałami dzieci w ogrodzie, gdy okazuje się, że to winniczki-hazardziści zagrali z rosą o swój los. Albo Papug w klatce – durne to ptaszysko cieszy się na mój widok, bo nie zna życia poza klatką.

Więc moje zdanie, to brak opinii nadrabiany podsłuchaną papką niezrozumiałych dla mnie słów.

To zadziwiające.

To przerażające!

Zadziwiające, jak wielki z ciebie dureń, Samull, ty rasowy łgarzu. Proszę, odejdź, daj mi spokój.

Tak bardzo brakuje mi widoku twojej kościstej gęby...

Pamiętam cię, Samull, z czasu zanim odszedłeś, jak uniesiony na obłoku małych, osobistych klęsk i zawodów, gdy już dojrzeć zdołałeś to nadąsane zakłopotanie, jak postanowiłeś uporządkować sprawy ziemskie, by żyć bez obawy przed nagłym a niespodziewanym wniebowstąpieniem. W sumie to naturalne, że dopiero z tej wyżynnej perspektywy, w oderwaniu od przyziemności, dostrzec mogłeś, tyle nieskalanej radości z rzeczy małych. To niczym, jak mawiałeś śmiejąc się z mojego położenia, smak pieczonego ziemniaka – pożywny i kojący tylko w głodzie, lecz mdły i wulgarny na stole doctorantusa, a dewiacyjnie ekscytujący na business lunchu. Bo już wtedy wiedziałeś, że rzeczy, które nam umykają, giną z żalu, żeśmy ich nie zauważyli, bo nie chcieliśmy, bo mało czasu, bo kraj świata, bo za jasno, bo ciemno zbyt, bo Święci Kuba i Szymon. Tak, miałeś już wtedy swoje o tym zdanie. Chciałeś być niemodny, nie po to, by wytworzyć nową modę, gdy garbiąc się niczym Quasimodo szperałeś dłonią w liściach lecz po to, by dać się kąsać jeżom po dłoniach, by przez ból poczuć, że żyjesz. Tak, tak, tak, ty pod prąd modzie byłeś, gdy „jeże szkaradne dżdżownice jedzą a liście piękne od umierania”, mówiłeś.

Zapisywałeś w swoim zeszycie, twe liczne doznania, twe sklerotyczne olśnienia, twe wykrztuśne zachłyśnięcia. Prozą i lichym wierszem starałeś się oddać, jeden Bóg wie po co, to wszystko, coś ujrzał o zmierzchu, gdyś dojrzał i wyjrzał (dojrzał, by wyjrzeć!) jaskółki tnące gasnące niebo. No i powiem ci, choć pewnie guzik z pętelką cię to obchodzi, że nie byłeś skromny. Mówiąc mi o tym tylekroć, chciałeś, żeby cię uwielbiano za wynalezienie jednej prawdy, twojej prawdy o twojej pieśni, twojego życia.

Twierdzisz, że doznałeś iluminacji, która nie zaślepia. Ale ja nie wierzę, że jest to możliwe. Nawet ten dobry uczynek – pozostawienie po sobie ewangelii twojego popapranego życia – to tylko kolejny stopień samowywyższenia. Mawiałeś, że kiedy piszesz swoje pieśni, to trzymasz pióro w dłoni, by odpowiednio nim manipulując nadać życiu właściwe rzeczy nazwanie. Tak barwnie opowiadałeś, podmalowując, podrasowując pozą i kąśliwym żartem codzienne, z reguły kalesoniasto-kaszaniaste pejzarze.

Pamiętam, że jeszcze zanim na dobre odszedłeś, zanim zniknąłeś, kiedy już, znowu, po raz kolejny dusiła cię rzeczywistość, przygważdżała cię duchota czterech ścian i rosła owa paniczna klaustrofobia duchowa, lęk przed kakofonią roześmianych, drwiących z ciebie mebli, wtedy zazwyczaj, najzwyczajniej w świecie wychodziłeś. Wychodziłeś – wchodząc w siebie, w świat swojej wrażliwości nastawionej na niesłyszalne dla innych fale. Wychodziłeś, by – ty cholerny cwaniaku – by wejść w zupełnie inny świat! Stawałeś się wiatrochłonny – wnikałeś w powietrze, a wiatr przenikał cię, studził i oczyszczał.

Wkraczając na skute lodem połacie jezior, po których hulał wir białego puchu, zaczynałeś wirować wraz z nim, tańczyć jego taniec, w jego rytm. Zupełnie, jakby ten tuman nie tyle cię osaczał i otumaniał, co raczej połykał, niczym egzotyczną potrawę. I mimo, że połknięty, nie czułeś się wciąż dostatecznie bliski temu wszystkiemu, co wokoło, a co jednocześnie, w twoim przekonaniu, było tobą. Tak, to właśnie to uczucie niedosytu, niedostatecznej bliskości sobie samemu, prawda?

Na kolanach. Z dłońmi w śniegu. Na wznak. Śnieg pada powoli, usypuje się prawie niezauważalnie, a jednak wyrównuje, tuszuje, łagodzi. Nie ma nic skuteczniejszego jak konsekwencja. Wiedza, jak wykorzystać to – oto twoja cnota! Już niby z chłopięciem w niedwuznacznej sytuacji, już niby po grogu ze mną w tancbudzie, już cię nie ma, już znikasz pomału przystrojony siadającymi na tobie motylami zimy. Czubki butów. Wzgórek brzucha. Nic. Połknięty. Połknięty. Mówiłeś jednak, że gdy odczuwać zaczynasz chłód i swoją ograniczoność, uczysz się pogardy dla słabości.

A kiedy szedłeś nad potok za zwrotnikiem raka, zdejmując ubrania na pogardę minionego czasu, zanurzając się w kryształowej rzecznej toni, goniłeś nie tyle ryby, co swoje dzieciństwo. Podziwiałeś rzeczne kamyki, bo przypominały ci, jak oszlifowało cię życie. I szlifowałeś zaraz swą chropowatą skórę i osobowość turlając się w szorstkiej trawie, dając nura w spalone rokiem liście pachnące miodem i grzybami. Znowu połknięty.

Nawet płomień ogniska miał ci coś do przekazania; był jak dziecko nieumiejące żyć bez karmienia. Więc opiekowałeś się nim, zapatrzony w dym i miliony iskier, z których kreowałeś nocne gwieździste niebo.

Nawet, gdy zasypiałeś wtulony w twardy pień drzewa, w miękki mech, dręczyło cię sumienie, jak wielu ludzi uśmierciłeś pierwszym, powierzchownym, więc fałszywym poznaniem. A wystarczyło spojrzeć im w oczy. Lecz my, mawiałeś, nigdy nie patrzymy sobie w oczy, więc niewinność ginie, bo jest niewinna.

I tak w kółko: wschód słońca, jak kolejne narodzenie i kolejne zadziwienie wiatrem, co niesie orle pióra i nici pajęcze, i kolejne nadzieje na jutro, i kolejny zawód dziś. Połknięty. Wciąż było tyle rzeczy, którym chciałeś dać się połknąć. Połknięty przez Niebo. Połknięty przez Ziemię. Połknięty przez wodę. Połknięty przez ogień. Sługa i pan, który szuka wielkości wśród mrówek i ogrom góry stara się im objaśnić słońcem odbitym w ziarnku kwarcu.

Ja tymczasem nie widzę słów i sensu zdań. Bez ciebie widzę zwykłą, białą kartkę, jak te poprzednie, jak te następne. Bez bólu, a nawet z pewną dozą nieznanej dotąd radości i ulgi, zaryglowuję kolejne drzwi. Z pokorą a nie ciekawością, z nabożnością a nie z buntem przemierzam kolejne pokłady, zdejmuję ze ścian kolejne obrazy z twoją podobizną. Gdy pachnące żurawiną i piżmem dziewki o zręcznych palcach pieszczą twoje przyrodzenie, dokonuję iście astronomicznej wagi odkryć o tobie i mnie, o sobie i mnie: Ziemia kręci się wokół Słońca, jednak wokół Ziemi toczy się też księżyc i cała masa kosmicznego gruzu i piasku i pyłu.

Co zrobisz teraz? Poślesz mi pewnie pismo jak list na Walentynki do najbrzydszej z koleżanek, żeby nie było jej przykro. Nic to, to nic przecież dla ciebie nie znaczy, że stałem się taki nieugięty, aż nieżyciowy, że pokrywam się coraz bardziej twardniejącą skorupą, że staję się zgorzkniały. Boli cię może tylko to, że masz wciąż w myślach marzenia i ideały, względem mnie, wobec nas, które nigdy już nie zaistnieją. A najgorsze jest to, jeśli ci na mnie choć trochę zależy, że masz świadomość mej muszej sytuacji, że im bardziej się szamocę, by być, tym szybciej przestaję być.

Motyl filozoficzny

Pustka w rdzeniu każdego atomu jestłonem wszechświata; w przebłysku myśli, gdy dochodzi do interakcji dwóch neuronów, jest okazja do narodzin nowegoświata (...) zgłębienia tej ciszy, w której oddech czasu nie słabnie, ale tylko sięodnawia. Szukaj krainy, w której nie ma starości, krainy, której nie ma nigdzie indziej poza Tobą.

Deepak Chopra

W imieniu twoim i godzin milczenia zrywam zasłony w mojej zatęchłej kajucie. Nic nie widać przez okopcone tafle szkła. Stłuc je. Wybić. Wyrąbać!

Niech gra muzyka! Grajcie! Niech drży śmiechem izba!

Kiedy sen się dłuży, jak oczekiwanie w długą zimną noc na spóźniającego się Mikołaja, i staje się już tak nieznośny, natrętny, że aż zaczynam odczuwać lęk, bo uciekając – nie uciekam, a goniąc – powolnieję i grzęznę, wtedy wyobrażam sobie we śnie, że ja to naprawdę ja, i że ten śpiący i ten czuwający, śniący i śniony, goniący i goniony, że ten i tamten, to jeden jedyny, że nie ma żadnego rozdwojenia.

I staram się, wtedy właśnie, w czasie snu, staram się uśpić samego siebie, tam wewnątrz stworzyć sen we śnie. Kiedy już mi się to udaje, kiedy widzę siebie śpiącego, siebie samego śniącego, wtedy jedną ręką, jedną nogą, połową brzucha i ogonkiem wyrostka robaczkowego, połową piersi, jednym okiem, jednym uchem, nozdrzem jednym i jedną wargą uciekam stamtąd. I już mnie nie ma w całości. Śpi tylko moja połowa, śni tylko moja część. Gdzie druga – nie wiem i w tej samej chwili zaczynam się bać, bo to niewątpliwie zły znak, kiedy nie mogę znaleźć siebie w sobie. Postanawiam zwykle w takim momencie, że czas wyobrazić sobie, tam, we śnie o śnie, że się budzę. Widzę, jak poruszają się palce pozostałej dłoni, jak uchylam jedno oko, jak spierzchnięta trudem warga szuka drugiej, by zwilżyć się pocałunkiem. I oto budzę się naprawdę. I oto wita mnie ranek przestraszony. I oto znów strach. Paniczny strach. I zawód. I niemoc. I znów wszystko na nic, znów w kółko Wojtek, znów donikąd. Wszakże jest mnie nadal tylko pół.

Hej, Samull, jakże to tak? Jak żeś ty to zrobił, żeś się tak pozbierał, żeś się tak poskładał, żeś się tak ustawił, ułożył się tak, wystroił i odnalazł całość?

Samull, ty wybrańcu-popaprańcu! Żyć zacząłeś z taką lekkością i niewinnością, jakbyś narodził się w dziewiczej erze natury, kiedy piękno, powstałe całe wieki temu, które poprzez miliony lat orało tę Ziemię naszymi pazurami, nigdy nie posiadało ciernia, mrozu i bólu. Upływ czasu przestał cię przerażać, jeżeliś tylko pozostawiał w pamięci kilka dźwięków, kilka słów – swoje piosenki.

Ale w moim życiu nie ma dźwięków i nie ma słów. Są tylko twarze, które staram się naśladować tak nieudolnie, że zamiast aprobaty, zewsząd tylko współczucie i litość. Moje dotychczasowe życie toleruję, ba, lubię nawet, chyba jedynie poprzez wspomnienia. Żyję w doskonałym i bezpiecznym świecie wczoraj, nie dostrzegając, jak moja matka, niczym Calineczka o mózgu wielkości ziarnka maku, oddaje życie kretowi-ojcu, którego ostry zapach futra, flegmy i papierosów przeniknął już nie tylko firany i zupy, ale nawet moje sny. Więc śnię ten szary sen wczorajszy, tak jak przedwczoraj, tak jak przedwczoraj, tak jak przedwczoraj.

Tymczasem dziś to jasne i czyste niebo, z którego księżycem-okiem patrzysz na mnie, Samull i śmiejesz się pewnie do rozpuku, pykając tę swoją faję. Błękit dnia jest aż siny z wysiłku – tak bardzo chce mi się przypodobać. Nawet wiatr nieruchomo napiął gałęzie drzew dla większej ich gracji. Lecz ja tego wszystkiego nie widzę, a jak widzę, to nie doceniam, a jak doceniam, to nieszczerze, niewiedząco, na odwal.

Samotność w bujanym fotelu, w pustej izbie w bezwietrzną, czarną noc jest tak zagubiona, że samej siebie nie zauważa. Żółta ćma bez skrzydeł kopuluje z płomieniem świecy. Nie boi się. Bo i cóż jeszcze może stracić? Cóż może zyskać? Przygląda mi się bezwstydnie w ułamku sekundy umierając i rodząc się na nowo. W pewnej chwili czuję, jak moja własna łza stacza się po policzku i gasi świecę. Już nic nie da się zrobić: ćma bez skrzydeł to tylko kaleki korpus i znika cała mitologia i poetyka. Rozgniatam ją kciukiem. Małostki! To z nich chwile, dni i lata. Ze skrzydeł, płomieni i śmierci, z przelotnych uśmiechów, gwałtów i parseków chwil jak ta.

Samull, wróćmy na chwilę do dnia, w którym zniknąłeś. To ważne, bo to twój drugi krok poza próg domostw i siół dzieciństwa – krytyczny, ponieważ ty nie tyle przypomniałeś sobie swe szczenięce sny, by je ujrzeć, ocenić i odrzucić w świetle poranka kiełkującej dojrzałości, ile na nowo nad nimi zapłakać i połknąć je, by już nigdy ich nie uronić.

Pozwól, że posłużę się w tym celu, zapisem stenograficznym snu, który wykrzyczałeś bladym świtem, gdy spocony ze strachu obudziłeś się urzeczony swą wizją, a który to stenogram stał się jedynym dowodem twej zbrodni, bo wiesz, że zbrodnią określono twoje samowolne oddalenie?

Analiza zapisu wyznańsennych obywatela Samulla X. na podstawie zeznańPapuga - papugi zwanej dalej T.W. Aniołem Stróżem:

„Stanąłem pośrodku owej krainy. Stanąłem pośrodku Krainy Careo, Krainy Kosztowania i Błądzenia. Nie bez lęku, lecz i z ufnością. Na przestrzeniach nieprzejrzystych rozlewisk o kwaśnych wodach koloru zawodu tylko jeden motyl. Reszta to nawet nie pustka, bo pustka jest pełna przestrzeni, a tam nawet przestrzeni nie było. Pamiętam, że jeszcze w pierwszych kilku chwilach szedłem z duszami przyjaznych ptaków, potem i one odleciały. Bezmiar był niebem,  gwiazdami, manowcami. Kwaśne wody paliły skórę, a każdy krok był cofnięciem, zaprzeczeniem. Za którąś z kolei chmurą mgły, mgły gęstej, sinej mgły zapomnienia, nad rozlewiskami wód Krainy Kosztowania i Błądzenia, znalazłem sen z dzieciństwa – wizję strachu przed nieokreślonym kształtem, żywym choć bezcielesnym...  jakbym to był ja sam, cień mój, lub własny koszmarny sen o sobie. Krzyczałem wołając ojca i matkę, ale oni, tak jak i sen, utonęli w bezmiarze wód popielatych. Katharaktyczne łzy i śmiech zniknęły, albo nigdy się nie pojawiły. Ruszyłem dalej. Gdzieś daleko na wschodzie duszy ciągle widziałem motyla tak doskonale niekolorowego na tle monochromatycznej teraźniejszości. Wtem usłyszałem chichoty, chichoty odległe, bliższe teraz i bliższe, krok za krokiem głośniejsze i głośniejsze! Zrozpaczony skoczyłem w bok setki mil ku owemu głosowi. Tak często odważna decyzja wygląda jak rozpaczliwa dezercja. Tak więc skoczyłem i znalazłem. Motyl był maleńki i ustami otwartymi mówił do mnie po imieniu i mówił: Samull, ty, który cel raz obrany chciałeśosiągnąćbez trudności, bez jednego ciosu, który stwarzałeśrzeczy od dawna jużstworzone, nazywałeśod wieków nazwane, odkrywałeśodkryte jeszcze przed zaistnieniem, ptakom przyjazny, bo pragnący im dorównać, sny lekceważący, bośmiertelnie przerażony, silny w swej samotności, bo zbyt słaby, by kogośstracić, dumny ze swego marszu wśród wód popielatych, odkryłeśteraz,że bezsilnośći samotność, którym pozwoliłeś, by zgniatały i urabiały twoje marzenia, a na któreśmiertelnie zachorowałeś, to twoja siła. Mędrcze, w tej krainie nie można sięnie odnaleźć. Głupcze, w tej krainie nie można sięnie zgubić. W Krainie Careo każdy musi szukaćsamemu. W tej krainie trzeba najpierw zaistniećsamemu. W Królestwie Careo, Krainie Kosztowania i Błądzenia, wśród bezmiaru wód popielatych, krainie wód bezmiaru, w których tonie niebo.”

I zniknąłeś, bo przecież nie po to rodzą się sny, by z nastaniem świtu prychnąć na ich wspomnienie i ośmieszyć je szyderczym opowiadaniem przy owsiance. Sny są najważniejsze. Sny, czyli marzenia, czyli pragnienia, czyli lęki przed ich niespełnieniem, czyli cała moc, jaką naprawdę i jedynie posiadają ludzie. Jest to jedyny dowód na istnienie Boga, na jaki mogę się zgodzić: marzenia nie są niczym innym, jak boskimi spermatozoidami.

W imieniu twoim i godzin milczenia zrywam zasłony w mojej zatęchłej kajucie. Nic nie widać przez pokryte łojem i insektami tafle. Potrzeba wybić szyby, choć, jeśli byłoby to lepsze, możliwe – umyć je.

Stanąć na parapecie, na rei, na szczycie masztu to jeszcze nie odwaga, jak nie jest żadnym wyjściem skok (gdyż, jak mówiłeś, zapamiętałem to, Samull dokładnie: jedynym wyjściem jest wejście!). Rzeczą o wiele ważniejszą niż ta przelotna decyzja usłuchania, czy raczej usłużenia grawitacji, rzeczą o wiele cięższą do uniesienia, potężniejszą i ważniejszą, a więc godną podjęcia się jej, uniżenia się przed nią jest, jeszcze tam, na górze, na wąskiej, śliskiej krawędzi, wewnątrz i na zewnątrz zarazem, pod i nad – jest skonfrontować ów przeniknięty wiatrem i własnym moczem gest pozornej władzy nad swym losem, z lekkością motyla, co właśnie wzniósł się z dryfującego liścia baobabu, z jego zatrważającą radością istnienia mimo świadomości kilkutygodniowej wieczności.

Tak, pozwolić by zderzył się pęd opadania z odwieczną tęsknotą za wspinaczką, bezwiednego unoszenia się, za świadomym, pełnym zaangażowania lotem. Tak, to jedynie słuszna perspektywa i punkt odniesienie dla każdej naszej wędrówki, bo, summa summarum, gdzie dalej, w górę czy w dół? Co jest  większym wyzwaniem?