Spis treści
Przedmowa
Od autorki
Zamiast wstępu. Wspomnienie o Róży z Mańkowskich Jełowickiej
W cieniu siedmiu wojen. Jadwiga Jełowicka
Z opowiadań Rodziców
Pierwsze własne wspomnienia. Żukocin
Styl wychowania w naszym domu
Życie sąsiedzkie, społeczne i polityczne naszej rodziny
Kołomyja 1934–1937
Lata tułaczki: 1937–1939
Wojna, 1939 rok
Warszawa okupacyjna
Pierwsze lata PRL-u
Zakończenie
Dodatek
Moje wspomnienia. Teresa z Jełowickich Korolcowa
...
Kołomyja
Czarnołoźce
Internaty
Wojna. Tułaczka
Wawer i znowu tułaczka
Koniec wojny i powrót do domu
Okres studiów
Ślub, małżeństwo, dzieci
Zakończenie
Aneks. Listy rodzinne
Listy Henryka Jełowickiego do siostry, Eweliny Jełowickiej
List Krystyny Wieczffińskiej-Janickiej do Jadwigi Jełowickiej
Listy Rozalii Weryńskiej do Jadwigi Jełowickiej
Listy Marii Orzechowskiej-Pupin do Jadwigi Jełowickiej
Przypisy
Przedmowa
Półka z pamiętnikami w ostatnich dwóch dekadach znacznie się rozrosła. W dużym stopniu to zasługa zmian politycznych w Polsce po 1989 roku, ale także przejaw ogólnego zainteresowania historią, szczególnie tą nie tak bardzo odległą, obejmującą wydarzenia ostatnich dwóch, trzech pokoleń. Pamiętniki, obok biografii, reportaży oraz zbiorów korespondencji stały się literaturą poszukiwaną i chętnie czytaną. Oczywiście największe nakłady mają teksty dotyczące osób znanych. Tak zawsze było, że uwagę większości ludzi przyciągały głównie wybitne jednostki. Inną skalą wartości posługują się historycy, którzy z równą dociekliwością oceniają charakter relacji, jak i samego autora. Badając przeszłość, nie możemy się obejść bez wspomnień mniej znanych postaci. Im jest ich więcej, tym otrzymujemy pełniejszy, stąd bardziej obiektywny, obraz minionego czasu.
Z indywidualnych opowieści powstaje opis życia większych zbiorowości, wreszcie całego społeczeństwa. Mając do dyspozycji jedną sagę rodzinną, jeszcze niewiele wiemy o pozostałych ludziach; gdy możemy przyjrzeć się większej liczbie postaci, rodzin i grup społecznych, wówczas nasza wiedza poważnie się rozszerza i pozwala na pewne uogólnienia i podsumowania. Dzieje państw i narodów to właśnie kolekcja takich mniejszych lub większych, wyraźniejszych lub słabych, jaskrawych lub całkowicie bladych ogniw, z których układany jest obraz przeszłości. Teksty zamieszczone w prezentowanym tomie są jednym z takich ogniw składających się na historię Polski. Tytuł W cieniu siedmiu wojen wymownie charakteryzuje nie tylko losy bohaterów książki, ale też całego pokolenia Polaków, których życie przypadło na XX wiek. Tytułowe siedem wojen to kolejno: pierwsza wojna światowa (1914 r.), rewolucja w Rosji (1917 r.), wojna z bolszewikami (1920 r.), wybuch wojny z Niemcami i wkroczenie Sowietów (1939 r.), wojna niemiecko-sowiecka (1941 r.), powstanie w Warszawie (1944 r.) i kolejne wkroczenie Sowietów do Polski.
Choć brakuje obiektywnej skali do oceny przeżyć ludzkich, możemy wskazać tych, którzy częściej byli doświadczani w minionym stuleciu. Do nich z pewnością należeli mieszkańcy dawnych ziem wschodnich Rzeczypospolitej. Ich biografie niezwykle intensywnie są przeplatane wojnami, rewolucjami, wysiedleniami, czystkami politycznymi i etnicznymi itd. Najbardziej dramatyczne były losy ludności polskiej na ziemiach ukraińskich, skąd też pochodzą Autorki zamieszczonych tu tekstów.
Jełowiccy h. Jełowicki należą do rodzin pochodzenia ruskiego, według tradycji byli potomkami książąt perejasławskich. Mieszkali na Wołyniu, gdzie należała do ich protoplastów już w wiekach średnich wieś Jałowicze (Jełowicze) na Wołyniu (k. Łucka), od której wzięli nazwisko. Później używali także przydomku – Bożeniec. Z czasem Jełowiccy spolonizowali się, przyjęli katolicyzm i związali się koligacjami ze szlachtą polską. Rodzina ta wydała wiele wybitnych postaci, zasłużonych dla Rzeczypospolitej. Niektórzy Jełowiccy pełnili urzędy ziemskie, byli posłami na sejmy, a po rozbiorach marszałkami szlachty. Inni wybrali kariery wojskowe lub duchowne. W XIX wieku wielu Jełowickich wzięło udział w powstaniach narodowych. Aleksander Jełowicki był najpierw posłem na Sejm warszawski w 1831 roku i żołnierzem powstania listopadowego, kawalerem Krzyża Złotego Virtuti Militari, następnie pamiętnikarzem, pisarzem oraz wydawcą, a wreszcie księdzem Zgromadzenia Zmartwychwstańców.
Do Jełowickich od średniowiecza należały na Rusi różne dobra ziemskie. Jeszcze w końcu XIX wieku, mimo licznych konfiskat popowstaniowych, w trzech guberniach ukraińskich (kijowskiej, podolskiej i wołyńskiej) posiadali blisko 20 tysięcy hektarów. Ojciec Autorek: Jadwigi (ur. 1924) i Teresy (ur. 1925), Aleksander Jełowicki, razem ze swoim rodzeństwem był współwłaścicielem Basztańkowa (Basztankowa) na Podolu (powiat olhopolski). Rodzina matki, Róży Mańkowskiej, osiedliła się na Rusi dopiero w XVIII wieku, szybko zdobywając tu wysoką pozycję społeczną i ekonomiczną. Do ojca matki należały dobra w Sahince na Podolu (powiat jampolski). Już w XIX wieku obie rodziny złączyły się koligacjami, tak że rodzice (ślub już po wybuchu rewolucji, w 1918 roku w Winnicy) autorek byli dalekimi kuzynami. Po wejściu wojska polskiego na Podole w 1920 roku przenieśli się do Polski. Rewolucja rosyjska i ostateczne opuszczenie ziem rodzinnych zamykało ważny etap w historii obu rodzin. Autorki przyszły na świat i dorastały w wolnej Polsce, ale w zupełnie innej rzeczywistości niż ich rodzice, którzy w wyniku przewrotu bolszewickiego z zamożnych właścicieli ziemskich stali się dzierżawcami i administratorami cudzych majątków, w nowym otoczeniu, w zupełnie innych warunkach. Ale i tak okres międzywojenny ze swoimi kłopotami i trudnymi doświadczeniami wydawał się cudowny z perspektywy kolejnej epoki, jaka miała niebawem nastąpić. Rodzina Jełowickich spędziła dwudziestolecie we wschodniej części dawnej Galicji, która we wrześniu 1939 roku została wchłonięta przez Sowietów. Po koszmarze okupacji sowieckiej przyszła kolejna inwazja – niemiecka. Już po rozpoczęciu wojny niemiecko-sowieckiej umarł ojciec autorek (1942 r.). Wkrótce wdowa z dziećmi musiała uciekać do Warszawy przed kolejnym niebezpieczeństwem – bandami ukraińskimi, które rozpoczęły systematyczne czystki etniczne na tym terenie. Część młodzieży wzięła udział w powstaniu w 1944 roku. Brat Olo był ciężko ranny w nogę. W końcu długo oczekiwana wolność nie okazała się tym, o czym wszyscy marzyli i o co walczyli podczas wojny.
Oba pamiętniki wzajemnie się uzupełniają i pokazują z różnych stron przeżycia tej samej rodziny w kolejnych epokach: w okresie międzywojennym, podczas okupacji sowieckiej i niemieckiej, w PRL. Autorki nie pomijają w swoich relacjach nawet bardzo trudnych tematów – cierpienia i śmierci swoich najbliższych. Jednocześnie sporo miejsca poświęciły zwykłym opisom dnia codziennego, ilustrując czytelnikowi najdrobniejsze sprawy: warunki mieszkaniowe, edukację, pracę zawodową, stosunki rodzinne, życie towarzyskie, odpoczynek i zabawy, sposób odżywiania, zmagania ze zdrowiem i higieną itd. Uderza w całej narracji, szczególnie Jadwigi Jełowickiej, pewien spokój i optymizm. Nawet w tych fragmentach, w których Autorka opisuje tragiczne wydarzenia wojny i okupacji, nie znajdziemy zaciekłości czy nienawiści do wroga, postaw zupełnie zrozumiałych w takich sytuacjach. Z pewnością upływający czas ułatwia spojrzenie na przeszłość z większym dystansem, ale tu dodatkowym sojusznikiem jest wiara Autorki, która pozwala jej widzieć głęboki sens nawet w najpoważniejszych doświadczeniach życiowych.
Pamiętniki Jadwigi i Teresy Jełowickich poprzedza krótkie wspomnienie o ich matce, Róży z Mańkowskich Jełowickiej, napisane przez Marię Widt i Annę Mulak, siostry Róży. Relacja omawia dzieciństwo i młodość Róży do opuszczenia Podola w 1919 roku. Uzupełnieniem opisanych wspomnień jest aneks, zawierający wybór listów rodzinnych, różnych osób i z kilku epok. Szczególnie interesujące są listy z okresu okupacji, które dodają wiele ważnych i nowych szczegółów o życiu rodziny pod okupacją sowiecką i niemiecką.
Relacje były raczej adresowane do węższego grona czytelników, związanych z Autorkami więzami rodzinnymi i towarzyskimi, co nie przeszkadza udostępnieniu niniejszej edycji szerszej publiczności, dla której opisane tu doświadczenia mogą być interesującym świadectwem historycznym. Lektura wszystkich tekstów pokazuje m.in. ogromną żywotność opisanej tu rodziny, jej umiejętność dostosowania się do zupełnie nowych warunków życia i gotowość do podejmowania niełatwych obowiązków bez grymaszenia czy oglądania się o zapłatę.
Tadeusz Epsztein
Od autorki
Siedem wojen!
1914 – I wojna światowa
1917 – Rewolucja bolszewicka
1920 – Inwazja bolszewicka
1939 – II wojna światowa i wtargnięcie Armii Czerwonej
1941 – Wojna niemiecko-sowiecka
1944 – Powstanie Warszawskie
1945 – Tak zwane wyzwolenie – gorsze niż wojna
Kiedy widzę, że tyle przyjaznych mi osób pochyla się nad moją książką, nie mogę nie złożyć wszystkim podziękowań zaW cieniu siedmiu wojen. Opowieść rodzinną.
Najpierw dziękuję wydawnictwu „ADAM”, a raczej Panu Adamowi Mazurkowi, Panu Stefanowi Budzyńskiemu i całej Oficynie Wydawniczo-Poligraficznej za pierwsze wydanie mojej książki.
Także dziękuję – Państwu Herminie i Tomaszowi Haintze za inicjatywę nowej redakcji książki i pracę tak kompetentną. Panu Tomaszowi Zielińskiemu z wydawnictwa Cursor Media za pracę wydawniczo-sponsorującą. Panu Profesorowi Tadeuszowi Epszteinowi dziękuję za piękny i tak pochlebny dla mnie wstęp. Chodzi przecież o to, aby wypełnić „białe plamy”, które zostały wytworzone przez systemy totalitarne, nie mające skłonności do szczerych wypowiedzi, gdy dotyczą wstydliwych aktów przemocy i rabunków.
Dziękuję także zesłańcom – rodzeństwu Aleksandrowi Orzechowskiemu i Marii Orzechowskiej-Pupin oraz Krystynie Wieczffińskiej-Janickiej. Opisali oni swoje dzieje, zahaczające o drogi naszej rodziny.
Dziękuję też mojemu rodzeństwu, Tereni, mojej siostrze, bratu Józefowi i bratankom, Tadeuszowi i Antkowi, za wstawki przypominające radości i wspomnienia z ich młodości.
Jeżeli te nasze wspomnienia choć trochę wypełnią luki w nauce historii „naszych czasów”, będę szczęśliwa. A ja biorę te moje książeczki i czytam, bo gdy tęsknię do domu, do Mamy, Tatusia i moich licznych braci i jedynej siostry – już jestem w domu.
Urodziliśmy się tułaczami, bo Rodzice zostali wygnani z Podola w 1919 roku. Nigdy w naszej młodości nie mieliśmy własnego mieszkania, ja osobiście mieszkam już w sześćdziesiątym miejscu, co wydaje się pewną przesadą, i niewątpliwie jest. Jednak, na przykład, będąc przez rok w szpitalu, w 1949, nie miałam dokąd wrócić, muszę więc ten pobyt liczyć jako przynajmniej dwa miejsca zamieszkania (Otwock i Warszawa). Takie życie wędrowca ma swoją wartość, ale też i swoje uciążliwości. Dzięki Bogu, niedługo zamieszkam w Domu Ojca (mam już osiemdziesiąt siedem lat).
Jadwiga Jełowicka
ul. Świerkowa 4
03–054 Warszawa
Dzieciom i wnukom
śp. Róży z Mańkowskich Jełowickiej
ofiarujemy te wspomnienia.
Ciocie: Marynia i Andzia
Sahinka – majątek naszego ojca, odziedziczony po przodkach. Tam się urodziliśmy i wychowali i tam zawsze kierowaliśmy i kierujemy nasze myśli i serca.
Na terenie falistym, wśród rozległego parku i sadów wznosił się dwór. Niedaleko od niego stały budynki gospodarcze, kuchnie, pralnie, stajnie, kurniki, a także mieszkania służby.
Sadyba dworska znajdowała się wśród dużej wsi, zamieszkałej przez ludność ruską, prawosławną. Cerkiew prawosławna była ongiś cerkwią greckokatolicką, fundowaną przez któregoś pradziadka. Osób do obsługi całego domu, nie licząc folwarku oddalonego o kilka wiorst (wiorsta – kilometr i osiemdziesiąt metrów), była znaczna liczba, około dwadzieścia pięć osób stale zatrudnionych (służba domowa, kucharz, praczki, furmani, ogrodnicy itp.), a ponadto przychodzący na dniówki do ogrodu i sadu.
Służba była mieszana: narodowości polskiej (z dawnej szlachty zagrodowej) i ruskiej, katolicy i prawosławni. Język panujący we dworze był polski, a Rusini również mówili po polsku. Parafia rzymskokatolicka była oddalona o pięć wiorst od Sahinki, w Czerniejowicach (przez tamtejszą ludność zwanych Czerniowcami), dokąd co niedziela i w święta jeździła cała rodzina (dzieci od siódmego roku) i służba katolicka na Mszę Świętą. Niezależnie od pory roku i pogody, wszyscy musieli być w kościele. Czerniejowice należały do rodziców naszej Matki, następnie do brata Mamy, Ludwika Jełowickiego, który sprzedał ten majątek przed samą pierwszą wojną światową.
Dom nasz był prowadzony dostatnio, ale skromnie i oszczędnie. Największą uwagę zwracali rodzice na wychowanie dzieci w uczciwości i pracy dla Boga i upragnionej wolnej Ojczyzny. Rygor w domu był duży, wymagano od nas posłuszeństwa, punktualności, oszczędności i rozpoczynano nauki z nami od najwcześniejszych lat. Każdy z nas miał dokładny plan tygodniowy lekcji, do którego musiał się stosować.
Również zaprawiano nas do współżycia nie tylko z najbliższą rodziną i nauczycielami, ale także z całym otoczeniem, stanowiącym jakby małą społeczność. W ten sposób przygotowywano nas do obowiązków, które nas oczekiwały w przyszłości.
Jeśli któreś z dzieci było niegrzeczne, to karcono je nie tyle za występek, co za zły przykład dawany innym dzieciom, bo dwór miał świecić przykładem. Wyrabiało to w nas opanowanie i pewną godność osobistą. W takim otoczeniu i atmosferze urodziła się 19 stycznia 1896 roku nasza siostra Róża, w rodzinie zwana Rózią. Czwarte dziecko z ośmiorga rodzeństwa. Przed nią było trzech braci. Była nieduża, kształtów pełnych (typ ojca). Szatynka, twarz okrągła, o dużych, ciemnych, wyrazistych oczach, brwi ciemne, mocno zarysowane, nos prosty. Pięknością nie była, jednak inteligentnym i miłym wyrazem twarzy zjednywała sobie każdego.
Przez służbę bardzo lubiana, od dziecka chętnie z wszystkimi rozmawiała o ich sprawach rodzinnych. Najczęściej szła do oficyny, do starej klucznicy, pani Katarzyny Hryniewiczowej, na dłuższe rozmowy. Toteż pani Katarzyna „pannę Rózieczkę” bardzo kochała.
Rózia miała wesołe usposobienie z dużym poczuciem humoru. Umiała śmiać się z drobiazgów. Śmiech jej był udzielający się, zaraźliwy. Nieraz i później śmieliśmy się nie tyle z tego, co ją zabawiło, ile ze sposobu w jaki się śmiała.
Była rozsądną dziewczynką, zdaje się, że nie przysparzała rodzicom kłopotu z wychowaniem. Temperament miała jednak żywy. Reagowała silnie na przeciwności, ale była opanowana i najwyżej mocno się zarumieniła i orzekła, że coś nie ma sensu.
Dowodem jej opanowania był fakt, poniżej przytoczony, z późniejszych czasów. W 1917 roku w czasie rewolucji rosyjskiej przeżyliśmy, jeszcze w Sahince, napad bandytów. Wpadli oni jednego jesiennego wieczoru, kiedy byliśmy wszyscy zebrani w saloniku. Trzymali nas pod karabinami tak długo, aż nie obrabowali wszystkich z zegarków, pierścionków itp. Sytuacja była groźna. Każdy bez ruchu siedział i czekał co będzie dalej. Jedna tylko Rózia, jakby nigdy nic, spokojnie podjęła swoją robotę i szyła dalej.
Wygląd zewnętrzny mało Rózię obchodził. Nie miała w sobie nic kokieterii, do lustra rzadko zaglądała. Nie lubiła, gdy zwracano jej na to uwagę. Uważała, że to nieważne. Jako dziewczynka zabawkami mało się bawiła. Lalek nie cierpiała. Kolekcjonowała kartki pocztowe. Lubiła bardzo kanarka ślicznie śpiewającego i bardzo płakała, kiedy kanarek wyrwał się z klatki i uciekł przez otwarte okno. A właściwie to prawie wszystkie wolne chwile od nauki oraz niedziele i święta poświęcała czytaniu książek, które pochłaniała zapamiętale. Trudno ją było od lektury oderwać.
Z rodzeństwem stosunkowo mało się bawiła, raczej nauczała czegoś lub opowiadała. Ruchowych zabaw także mało uprawiała. Rzadko grała z nami w tenisa czy krokieta. Trochę wiosłowała na stawie w parku i ślizgała się na łyżwach. Lubiła dalekie piesze spacery, w czasie których chętnie rozmawiała ze starszymi lub przysłuchiwała się ich rozmowom. Dla młodszych dzieci była autorytetem, do którego się szło po radę w różnych kłopotach wieku dziecięcego. Uczyła się łatwo, dobrze przyswajała sobie języki. Pamięć miała doskonałą. Po przeczytaniu paru stron książki umiała prawie dosłownie powtórzyć ich treść.
Pod zaborem carskiej Rosji nie było polskich szkół. Starsi bracia uczyli się w rosyjskim gimnazjum w Odessie, gdzie na okres szkolny z całym domem jeździliśmy (ojciec zostawał na wsi i tylko dojeżdżał do nas). Tam bracia pozdawali matury. Matura w gimnazjum rosyjskim dawała prawo do krótszej służby wojskowej. Rekrut bez matury odsługiwał cztery lata.
Rózia uczyła się w domu pod kierunkiem nauczycielki, pani Eugenii Filipkowskiej, która kilkanaście lat z nami mieszkała. Uczyła się według programu polskich szkół żeńskich, obowiązującego w ówczesnej Galicji. Gdy starsi bracia, po skończeniu gimnazjum w Odessie, dalej kształcili się w Krakowie i Warszawie, cały dom na zimę przenosił się do Krakowa. Rózia nadal uczyła się z panią Filipkowską i innymi dochodzącymi nauczycielami i co roku jako eksternistka zdawała egzaminy do następnej klasy w liceum sióstr urszulanek. Ostatnią klasę przerobiła na miejscu w liceum, gdzie w 1913 roku zdała maturę. W roku 1913 w kaplicy sióstr urszulanek została przyjęta do Sodalicji Mariańskiej, co sobie zawsze bardzo ceniła.
W zimie z 1913/14 roku, będąc jeszcze w Krakowie, dokształcała się na kursach dla kobiet im. Adama Baranieckiego w zakresie literatury, historii i historii sztuki.
Lubiła muzykę. Często słuchała płyt patefonowych z wyborem oper i pieśni wykonywanych przez sławnych śpiewaków. Grę na fortepianie zarzuciła, za to chętnie śpiewała z Marynią przy akompaniamencie Mamy, przy fortepianie. Trochę rysowała i malowała pejzaże olejnymi farbami.
Życie towarzyskie odpowiadało jej bardzo. Cieszyła się na przyjazd gości lub na wyjazdy w sąsiedztwo. Z rówieśniczkami potrafiła rozmawiać na tematy poważne, o przyszłych pracach społecznych, projektowanych fundacjach szpitali, ochronek, szkół itp. Potem zadowolona mówiła: „Budowałyśmy Polskę”.
W 1913 roku bardzo żywo i boleśnie odczuła śmierć naszej siostry Jadwisi, o dwa lata młodszej od niej, z którą była bardzo zżyta. W czasie długiej jej choroby na tyfus i zapalenie płuc z komplikacjami, Rózia, szukając dla chorej ratunku, napisała list do papieża Piusa X z prośbą o modlitwę i błogosławieństwo.
Lata pierwszej wojny światowej od połowy 1914 roku do 17 grudnia 1917 spędziliśmy w Sahince. Młodsze rodzeństwo uczyło się z panią Filipkowską, częściowo z Mamą, a także z Rózią. Uczyła nas matematyki i historii. Lekcje z nią były zajmujące, urozmaicone, panował na nich nastrój pogody. Poza lekcjami pomagała Rózia Mamie w zarządzaniu domem. Zajęć domowych kobiecych nie lubiła i nie miała do nich najmniejszego talentu. Ceniła bardzo ładnie urządzone mieszkania czy dobrze prowadzone gospodarstwo, jednak sama nie umiała tego dobrze ani zorganizować, ani wykonać. Natomiast bardzo ją interesowało ogrodnictwo i gospodarstwo rolne. Umiała dobrać gatunki kwiatów, roślin i krzewów, aby klomby w parku efektownie wyglądały, jak również rodzaje drzew owocowych dla odnowienia sadów.
Zawsze znalazła czas na lekcje z dziećmi polskiej służby, które do rosyjskich szkół nie chodziły. W tym czasie zajmowałyśmy się, wszystkie siostry wraz z Mamą, przepisywaniem książek alfabetem Braille`a dla ociemniałych. Książki te odsyłało się do zakładu ociemniałych w Warszawie na ręce pani Czackiej, późniejszej zakonnicy, założycielki i pierwszej przełożonej zakładu w Laskach.
Rózia poza przepisywaniem tych książek zszywała je, oprawiała w karton i zajmowała się wysyłką. Służył jej do tego własny warsztat introligatorski. Sezonowe zajęcia miałyśmy w okresie jesiennym. Wieczorami szyłyśmy ciepłe sukienki na gwiazdkę dla dzieci całej służby dworskiej. Rózia sporządzała wykaz dzieci według wieku, zajmowała się kupnem materiałów, a w końcu rozdawnictwem podarunków.
Lubiłyśmy bardzo te wieczorne roboty, bo zawsze ktoś ze starszych czytał nam na głos różne książki polskich autorów. Rózia sama dużo czytała z działu historii i literatury. Dobierał jej lekturę Ojciec i nieraz potem dyskutowali na tematy przeczytane. W domu biblioteka była bogato zaopatrzona (około pięć tysięcy pozycji), tak że było w czym wybierać.
W 1915 roku przyjechał do Sahinki ze Lwowa Bronisław Widt, student prawa, późniejszy mąż Maryni. Musiał w związku z rozwiązaniem w roku 1914 przez rząd austriacki legionu polskiego szukać schronienia poza granicami ówczesnej Austrii. Szybko się w naszym domu zaaklimatyzował. Udzielał lekcji naszemu bratu Lolowi, a poza tym brał udział we wszystkich naszych pracach i rozrywkach. W pierwszym roku pobytu w Sahince zapisał wspomnienia z wrażeń po przyjeździe do naszego domu i krótką charakterystykę całej rodziny. O Rózi napisał te słowa:
„Pani Róża niskiego wzrostu, nie żadna piękność, bardzo miła i prosta. Zdolna bardzo, a inteligencja błyszczy w jej oczach. Uczyła się pod kierunkiem pani Filipkowskiej. Zdała maturę licealną w Krakowie u urszulanek. Jest ulubienicą pani Filipkowskiej, swoją drogą zupełnie zasłużenie”.
Najważniejszą pracą Rózi od roku 1915 było nauczanie dzieci w ochronce. Tysiące dzieci, wskutek działań wojennych odłączonych od rodziców, zostały ewakuowane z Lubelszczyzny i Kielecczyzny do Kijowa i dalej w głąb Rosji. W Kijowie zawiązał się zaraz komitet polski, który zajmował się tymi dziećmi i w porozumieniu z właścicielami ziemskimi porozsyłał grupy dzieci do majątków. Tam zapewniono im odpowiednią opiekę, naukę i utrzymanie. Nasi rodzice przyjęli kilkanaścioro dzieci, które zamieszkały w domu niedaleko dworu pod opieką ochroniarki. Dzieci te były w wieku od pięciu do piętnastu lat, chłopcy i dziewczynki. Rózia codziennie spędzała z nimi parę godzin. Podzieliła je na grupy i przerabiała z nimi normalny program szkolny. Przygotowywała je również do Pierwszej Komunii Świętej i po przeegzaminowaniu przez proboszcza przystępowały do sakramentów świętych z dziećmi całej parafii. Na terenie ochronki Rózia wykazała wielkie zdolności pedagogiczne. Dzieci z nauki bardzo korzystały, kochały Rózię i przywiązały się do niej. Po wojnie, już na terenie Polski, niektóre z nich odnalazły Rózię i nawiązały dalszy kontakt.
W latach wojennych życie towarzyskie na wsi było dość ograniczone. Odległości, a także złe drogi, zwłaszcza w jesieni i na wiosnę, utrudniały wszelkie kontakty. Stacja kolejowa odległa o czterdzieści osiem wiorst, około pięćdziesiąt dwa kilometry. W lecie życie towarzyskie ożywiało się w czasie wakacji szkolnych.
Do letnich gości, a także w okresie świąt Bożego Narodzenia, należała bliska rodzina Jełowickich z Basztańkowa. Było ich sześcioro rodzeństwa (rodzice ich wcześnie odumarli), rówieśnicy naszych najstarszych braci i siostry. Dom od najdawniejszych lat był zaprzyjaźniony. Chłopcy basztańkowscy z naszymi braćmi uczęszczali w Odessie do gimnazjum, stąd bliskie i serdeczne stosunki nadal się utrzymywały. Nic dziwnego, że sympatie wzajemne się zawiązywały.
W 1917 roku Olo Jełowicki oświadczył się o rękę Rózi. Nie został od razu przyjęty. Rózia się namyślała, bo zdawała sobie dobrze sprawę, jakie obowiązki ją czekają i czy im podoła. Jednak Olo doczekał się przychylnej odpowiedzi, w 1918 roku Mieszkaliśmy już wtedy przez parę miesięcy w Szarogrodzie, miasteczku oddalonym od Sahinki około dwadzieścia pięć wiorst. Tam był pierwszy etap naszej wędrówki po nagłym wyjeździe z domu, gdy palił się dwór w sąsiedniej Borówce, majątku Emeryka Mańkowskiego, brata naszego dziadka, Walerego.
Projekty na przyszłość Rózi i Ola były bardzo problematyczne, wobec ciągłych przemian ogólnych. W każdym razie Olowie uzgadniali problemy rodziny, którą mieli zamiar założyć, zaznaczając, że dzieci będzie dużo, bo dwanaścioro. Gdy w 1933 roku pojechała Andzia do szpitala w Stanisławowie odwiedzić Rózię po urodzeniu syna, Józia, przywitała ją tymi słowami: „No, Róziu, już tylko jeden raz i będzie dwanaścioro”. A biedna Rózia odpowiedziała słabym głosem: „Z dwunastego już rezygnuję”.
Jesienią 1918 roku mieszkaliśmy w Winnicy. Stosunki na tyle się unormowały, że ustały działania wojenne. Podole zostało zajęte przez wojska niemieckie i wezwano właścicieli, aby zaczęli tymczasowo administrować majątkami. Olo Jełowicki objął zarząd Basztańkowa. Zamieszkał o dziesięć wiorst stamtąd, w Kodymie, bo dwór w Basztańkowie był zniszczony. Po urządzeniu się jako tako przyjechał do Winnicy, gdzie odbył się ślub z Rózią, i następnie odjechali do siebie do Kodymy. Krótko trwał ten względny spokój. W 1919 Niemcy opuścili te tereny i zaczęła się z powrotem bratobójcza walka czerwonych i białych. Nigdzie nie było bezpiecznie. Do Kodymy zbliżał się front. Olowie musieli w sierpniu 1919 roku uciekać pod kulami. Najpierw pieszo, następnie furką cofnęli się aż do Winnicy. W kilkanaście godzin po ich przyjeździe urodził się im pierwszy syn, Kazio.
Po następnych paru miesiącach, w grudniu 1919, udało się Olom dojechać końmi z Mamą i dzieckiem do Kamieńca Podolskiego, gdzie stacjonowały wojska polskie, a następnie do Krakowa.
Maria, Jadwiga i Róża Mańkowskie, około 1905 r.
Rodzina Mańkowskich, z Sahinki około 1907 r. Na dole, od lewej: Rózia (moja Mama – J.J.), Jaś, Lolo, Andzia, Paula Mańkowska (moja Babunia), Ludwik. Na górze, od lewej: Jadwisia, Jan Mańkowski, Walerek, Marynia.
Rodzina Jełowickich, Basztańków 1912 r.
Basztańków, dom rodzinny Tatusia, przed 1917 r.
Sahinka, 1914 r. Po lewej siedzi Wacio Jełowicki, za nim Aleksander Jełowicki (mój Tatuś – J.J.) i Walerek Mańkowski (stoi). Na środku siedzi Ewelina Jełowicka (z psem), obok niej Edward Jełowicki (bliźniak Tatusia). Na ziemi siedzi Ludwik Mańkowski.
Róża Mańkowska, około 1918 r. „Budowałyśmy Polskę”.
Ślub Róży i Aleksandra Jełowickich w Winnicy, 8 października 1918 r.
Zdjęcie ślubne Róży i Aleksandra Jełowickich
Mamie i Tatusiowi
tę pracę poświęcam
Z opowiadań Rodziców
Opowieść1 o naszej rodzinie jest pomysłem Szczepka, jednego z braci, który powiedział: „Chociaż wyszliśmy cało z wszystkich opresji wojennych i wychowaliśmy się jakoś przy wielkim wysiłku naszych rodziców, to gdyby sięgnąć pamięcią w przeszłość, zobaczylibyśmy, że przeszliśmy naprawdę rzeczy straszne. Warto by to było opisać”. Nie chcę specjalnie podkreślać tej „straszności”, ale raczej wielkość Mamy i Tatusia, oraz Opatrzności Bożej, która nad nami czuwała. Na naszej rodzinie w pełni sprawdziło się powiedzenie: „Jeżeli Pan Bóg daje dzieci, to da i na dzieci”. Na ludzki rozum powinniśmy w połowie wymrzeć, a żyjemy. Oczywiście, śmierć Tatusia to było straszne nieszczęście, ale również trudno to tak nazwać, bo przecież to było jego życie za nasze życie, i w tym była jego wielkość.
Nasi rodzice to Róża z Mańkowskich i Aleksander Jełowicki. Ich małżeństwo zostało zawarte podczas rewolucji październikowej. Rodzina Mamy była już wtedy wygnana z Sahinki. Tatuś jeszcze gospodarował w rodzinnym Basztańkowie, ale kiedy rodzice się pobrali, 8 października 1918 roku, byli już poza Basztańkowem. Tatuś tam jeszcze dojeżdżał i doglądał prac jesiennych.
Sahinka i Basztańków leżą na dalekim Podolu. Basztańków dwieście pięćdziesiąt kilometrów, a Sahinka sto kilometrów od Kamieńca Podolskiego. Byliśmy rodziną rdzennie tamtejszą, ruskim rodem książęcym, a raczej kniaziowskim2. Pod Wiedniem, na Kahlenbergu, wisi tarcza rycerza Krzysztofa Jełowickiego, z herbem „własnym” Jełowickich (brama obozowa z mitrą książęcą); musieliśmy być już wtedy całkowicie polską i katolicką rodziną. Podole należało do ziem Rzeczypospolitej Polskiej od czasów unii z Litwą, gdy ziemie te wraz z Litwą weszły do Rzeczypospolitej Trojga Narodów. Na Kresach krzewiła się polska kultura, na co mamy mnóstwo dowodów. Wielu pisarzy, poetów, wielu wspaniałych naukowców pochodziło właśnie z Podola i tworzyło polską kulturę.
Z takich dwóch zamożnych dworów pochodzili nasi rodzice. Tatuś był w gorszej sytuacji, bo jego ojciec umarł, gdy on miał szesnaście lat, a jego Mama – gdy miał osiemnaście lat, więc rodzeństwo dorastało samo. Było ich siedmioro, najstarsza Ewelina (1883 † 1965), potem Wacław (1885 † 1937); oboje zastępowali rodziców i gospodarowali w Basztańkowie do jakiegoś czasu. Po Wacławie był Henryk (1888 † 1953), potem bliźniaki, Edward (1889 † 1941) i Aleksander (1889 † 1942), nasz Ojciec, a potem jeszcze jeden braciszek, który w wieku siedmiu czy ośmiu lat umarł z powodu udaru słonecznego. Ostatnią była Maria (1896 † 1971), zwana Micią.
Stryjcio Wacio skończył rolnictwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Henryś – nie pamiętam – ale gospodarował na roli. Edward skończył chemię na uniwersytecie w Rydze. Tatuś nie skończył wydziału rolniczego na Uniwersytecie Jagiellońskim, bo poszedł do wojska w 1920 roku. Historii braci Tatusia dokładnie nie pamiętam.
Mama była w Sahince jedną z ośmiorga rodzeństwa. Najpierw trzech braci: Walery, Ludwik, Jan. Potem Mama – Róża, następna Jadwisia, która zmarła w wieku piętnastu lat, po niej Marynia, Lolo, czyli Leon, i Andzia; ciocia Andzia zakończyła życie w wieku dziewięćdziesięciu sześciu lat, 4 lipca 2000 roku.
Gdy zaczęła się rewolucja, Dziadunio, Jan Mańkowski, przewiózł całą rodzinę do Winnicy i tam jakoś zabezpieczył. Sam został aresztowany i rozstrzelany w Kijowie przez bolszewików, 26 sierpnia 1919 roku. Kilka tygodni wcześniej został rozstrzelany jego syn, wujcio Ludwiś. W 1920 zginął w czasie wojny bolszewickiej – Walerek. Ojciec i dwóch synów w jednej wojnie, a potem, jakby tego było jeszcze mało, w drugiej wojnie światowej zginął w Katyniu Leon. Tylko jeden z Mamy braci ocalał, Jan, ale się nie ożenił, tak że na nim ta gałąź rodu Mańkowskich się zakończyła. Tylko my „po kądzieli” jesteśmy jedynymi potomkami z tej licznej rodziny sahinieckiej.
Ślub naszych rodziców odbył się w Winnicy, jak już mówiłam, 8 października 1918 roku. Rodzice zamieszkali w Kodymie, niewielkim miasteczku koło Basztańkowa, skąd Tatuś jeszcze dojeżdżał do pracy. Potem zrobiło się całkiem niebezpiecznie; rodzice musieli ukrywać się w Kodymie. Wspominali nieraz, jak to przez cały dzień siedzieli w domu u przyjaciół, najczęściej u Weryńskich albo u Rozalki Kretówny, dawnej maminej uczennicy, i tylko w nocy wychodzili ze swego ukrycia na spacery. Cała rodzina Weryńskich w tym samym czasie co rodzice stamtąd się wydostała i właściwie całe życie nam towarzyszyła.
W tym czasie Mama była już w poważnym stanie: miał się urodzić Kazio. Uciekając z Kodymy furą, dojechali do Winnicy. Mama w bólach jechała na wozie przez trzydzieści sześć godzin, dopiero po przyjeździe do Winnicy przyszedł na świat Kazio, 23 sierpnia 1919 roku. Kilka dni później przyszła wiadomość, że trzy dni po urodzeniu Kazia został rozstrzelany ojciec Mamy. Całe więc nasze życie rodzinne rozpoczęło się od straszliwego doświadczenia i wielkiej żałoby, bo Dziadunio, Jan Mańkowski, był bardzo kochanym ojcem. To był papa, ukochany papa, więc strata była straszna. Babunia, co nas okropnie dziwiło, była z domu Jełowicka, więc mamy krewnych Jełowickich od strony Tatusia i od strony Mamy. Babunia nazywała się: Paula z Jełowickich Mańkowska. Do końca życia nosiła żałobę po mężu i synach.
Gdy i w Winnicy zrobiło się niebezpiecznie – rewolucja, rzezie, przeganianie, mordowanie – Tatuś postanowił przebić się do Krakowa. Była zima, mieli jakieś sanie, konie, wyruszyli więc w drogę do Polski centralnej. Babunia jechała z naszymi rodzicami, jako ostatnia, gdyż cała rodzina była już w Krakowie, a więc: Walerek, Jaś, Marynia, Loluś i Andzia. Babunia miała tyfus plamisty. Wyobraźmy sobie teraz: Babunia leży na saniach, Mama z maleńkim dzieckiem obok, Tatuś siedzi na ocalałych rzeczach i powozi. Po drodze spotykają patrol bolszewicki, który zagradza im drogę. Pada pytanie: „Kto wy jesteście?”. I, jak Tatuś opowiadał: „Wtedy przyszło natchnienie jakby z nieba: mów prawdę”, więc powiedział: pomieszcziki, to znaczy: ziemianie. Bolszewik się roześmiał i powiedział: „Gdybyś ty był pomieszczik, to byś się nie przyznał, dawaj jidi”, co znaczy – jedź. Dojechali do Kamieńca Podolskiego i tam spotkali polskie wojsko, które z Piłsudskim szło w kierunku Kijowa. Była taka umowa z Petlurą, przywódcą ukraińskim, że miała powstać niepodległa Ukraina obok niepodległej Polski. Dokładnie nie znam tej historii. Ta wyprawa była nieudana, ale uratowała naszych rodziców, bo w tej strasznej zawierusze spotkali się z Polakami i już mogli dostać się do Krakowa.
Wtedy się okazało, że Mama także dostała tyfusu, a Kazio, małe niemowlątko – czerwonki. To wszystko było bardzo niebezpieczne, ale w Krakowie byli już lekarze. Babunia doszła do zdrowia, Mama się przechorowała, ale wyzdrowiała. Kazia leczył doktor Cybulski. Dlatego zapamiętałam jego nazwisko, że był on po latach lekarzem w Rabce. Gdy ja miałam czternaście lat, w 1938 roku, i miałam zmiany w płucach, byłam w Rabce u cioci Dziuni (Wacławowej). Mama poszła ze mną do doktora Cybulskiego. A on mówi: „A ja panią znam, tylko, o ile pamiętam, była pani wtedy z synkiem”. Mama była zdumiona, że doktor ma taką pamięć i że po osiemnastu latach pamięta jeszcze Mamę i Kazia. Było to bardzo sympatyczne.
W 1920 Tatuś idzie do wojska, tak jak wszyscy zresztą – na ochotnika, na wojnę bolszewicką. Na froncie jednak nie był. Wiem, że przyjął się taki zwyczaj, aby nie wystawiać na niebezpieczeństwo młodych ojców. Był w pułku ułanów krechowieckich razem z dwunastoma innymi Jełowickimi. Wrócił. Złożył ofiarę za ojczyznę, nie z życia, ale taką, że przerwał studia na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Przerwał je po drugim roku i już nigdy nie skończył. Mimo to kształcił się w swojej dziedzinie, bardzo dużo czytał, znał wszystkie nowości rolnicze. Był bardzo dobry w swoim zawodzie. Gdy wrócił po Cudzie nad Wisłą, rodzice pomyśleli o jakiejś stabilizacji. Był to 1922 rok.
Tatuś wydzierżawił Hurko pod Przemyślem od swego stryjecznego brata, a mojego chrzestnego ojca, księdza Eustachego Jełowickiego. On i jego brat, Włodzimierz, byli synami Aleksandra Jełowickiego i Olgi Sulatyckiej – podwójnie stryjeczni bracia Tatusia, bo ich ojcowie byli braćmi, a matki siostrami. Włodzimierz miał Chocimierz niedaleko Kołomyi, Eustachy – Hurko. Moi rodzice nie mieli nic. Dziadek zginął w Kijowie, rodzice musieli uciekać stamtąd i nie mieli żadnych środków, aby się urządzić – wszystko stracili w czasie rewolucji. Stryjcio Staszek dał im tę dzierżawę i tam się nasza rodzina osiedliła. Był już Kazio, urodzony w Winnicy, potem urodzili się Edzio i Olo, po roku Jaś, potem ja – Jadwisia, i jeszcze Terenia. Pobyt w Hurku trwał cztery lata. Terenia była niemowlęciem, ja miałam dwa lata, kiedy stamtąd wyjeżdżaliśmy.
Hurko leżało nad starym korytem Sanu i to tak zwane „Sanisko” co roku wylewało. Były z tym związane straty, ale Mama mówiła, że przeżyliby te powodzie. Może by się trochę uregulowało brzeg starego koryta Sanu, może by się coś przekopało, lecz stryj wymówił im dzierżawę. Budował kościół w Trembowli i potrzebował na to pieniędzy, dlatego Hurko sprzedał, a my musieliśmy iść dalej. Było to bardzo przykre dla rodziców, bo mieli nadzieję, że będziemy całe życie na tej dzierżawie, że może z czasem Tatuś by Hurko kupił. Sprawy Hurka potoczyły się nieszczęśliwie, bo gdy je stryj sprzedał, został obrabowany, więc na budowę kościoła nic nie zostało. Pomimo to stryj kościół wybudował, a my bez Hurka musieliśmy też dalej żyć.
Hurko było uroczym domem, a Mama była uroczą gospodynią. Przyjeżdżało tam oczywiście Mamy rodzeństwo, bo Babunia była z nami, więc wszyscy odwiedzali ją w Hurku. Poza tym przyjeżdżał starszy pan, na którego mówiliśmy „dziadunio”, jego pamiętam, bo później też przyjeżdżał do Żukocina. Nazywał się Kazimierz Kossowski, daleki krewny. Dzieciom było przyjemnie mówić do niego „dziadunio”, bo już ani jeden nasz dziadek nie żył. Bardzo lubił Mamę i specjalnie odwiedzał Hurko, żeby u Mamy troszkę pobyć3.
Przyjeżdżał także brat ojca Mamy, arcybiskup Piotr Mańkowski, i różni inni krewni i znajomi. Dom był uroczy i serdeczny, gościnny, ciepły – i nas coraz więcej. Potem zdarzył się tragiczny wypadek, gdy Jaś, półtoraroczne dziecko, wpadł pod koła wozu i zginął na miejscu (1924 r.). Został pochowany w Hurku. Mama opłakała pierwsze zmarłe dziecko, było ono bardzo udane i sympatyczne, okaz zdrowia. Ja się dopiero urodziłam, miałam kilka miesięcy. Było nas pięcioro: Kazio, Edzio, Olo, Jaś, Jadwisia. Ubył Jaś. Potem jeszcze w Hurku urodziła się Terenia. To znaczy, że z pięciorgiem dzieci pojechali rodzice na następne miejsce – do Żukocina. Był to folwark niedaleko Kołomyi, dzierżawiony od pani Henryki Szymanowskiej. Jest to główne miejsce naszego dzieciństwa, bo Hurka nie pamiętam, znam tylko z opowiadań.
Róża i Aleksander Jełowiccy, Winnica 1919 r.
Mama, Róża Jełowicka, z Kaziem, około 1920 r.
Hurko k. Przemyśla, pierwszy dom naszej rodziny (1922–1926)
Hurko, ogród
Kazio i Olo w Hurku
Babunia, Paula z Jełowickich Mańkowska w Hurku
Pierwsze własne wspomnienia. Żukocin
Kiedyś się zastanawiałam, jakie jest moje najdawniejsze wspomnienie, od kiedy ja w ogóle pamiętam. A było takie najważniejsze wydarzenie, już w Żukocinie, o którym się mówiło: „kiedy Terenia stłukła lustro”. Był to „fakt historyczny”, głośny i przerażający.
Terenia raczkowała, miała niecały rok. Pamiętam pokój, największy, centralny, sypialnia rodziców, a jednocześnie w razie potrzeby pokój zabaw. I to małe dziecko tam raczkowało. Od strony Mamy łóżka – bo były dwa wielkie łoża, jak bywało w sypialniach rodziców – stało coś takiego, ni to stolik, ni to szafka, jakieś takie coś, plecione z wikliny, stolik mało stabilny i na nim lustro: duże, ciężkie, oprawione tak jak obraz, w szeroką, czarną, drewnianą ramę. Terenia zaczęła się wspinać po nodze tego stolika i wtedy wszystko się zatrzęsło i runęło z wielkim hukiem. Pamiętam (miałam jakieś dwa i pół roku, bo nie mogłam mieć więcej), że zamarłam z przerażenia, a Terenia podwinęła nóżkę i „pożeglowała”, też troszkę wystraszona, w inną stronę. Jeszcze do dziś dnia pamiętam jej minę. Miała ogromne piwne oczy i niebieskawe białka, więc te swoje oczyska pokazała i zadowolona „odżeglowała” z tego miejsca. A tu wszędzie pełno rozbitego szkła. Jeszcze pamiętam mój lęk, żeby nie „wjechała” na jakiś odłamek. Byłam taki maluszek, a zapamiętałam tyle rzeczy, a nawet to zatroskanie.
Mama wpadła do pokoju, złapała Terenię na ręce i tuliła przerażona. Potem pozbierali to szkło, pozamiatali, i już było wszystko dobrze. Tereni nic się nie stało. Nie było już tego lustra, zjawiło się nowe, które stało w innym miejscu. Pamiętam, jak to nowe wyglądało, było w metalowej ramie, a z tyłu skóra. Stało tak jakoś, jak obraz, podparte na nóżce, i już na mocniejszym stoliku. Przed tym nowym lustrem Tatuś się golił, a Mama się czesała. W każdym razie te lustra były historyczne.
Potem był drugi wypadek, może jakieś dwa lata później. W tym samym pokoju w kącie przy drzwiach stała ogromna szafa, a na tej szafie maszyna do szycia. Mama miała ręczną maszynę, nieraz była ona używana, a nieraz całkiem zepsuta i odstawiana na bok. I właśnie wtedy stała zepsuta na tej szafie. Dom w Żukocinie był drewniany, dosyć stary, deski w podłodze trochę „klawiszowały”. Kiedy się tam bawiliśmy, w pewnym momencie ta szafa „wzięła i się przewróciła” w moim kierunku. Ja byłam niedaleko. Maszyna też spadła obok mnie, ale byłam na tyle daleko, że nic mi się nie stało. Gdybym była pół kroku bliżej, ta szafa by mnie rozpłaszczyła. Mama wpadła do pokoju, słysząc łoskot i mój płacz z przerażenia. Złapała mnie na ręce, ale tylko się przestraszyłam.
Takie rozmaite przygody bywały. Widać, że Pan Bóg chronił przed najgorszym. Gdy jest tak dużo dzieci, to jakieś wypadki ciągle się zdarzają. Aniołowie stróżowie mają wiele roboty.
W Żukocinie urodził się Staś i – po roku – Szczepek. Staś umarł bardzo szybko, miał może miesiąc. W tym samym roku (1927) umarł także Edzio, bliźniak Ola. Miał zapalenie ucha, potem zapalenie opon mózgowych. Zrobiło się wodogłowie. Mama go jakoś leczyła, pielęgnowała do sześciu lat, i w tym wieku umarł. O antybiotykach jeszcze nie było mowy. Staś umarł już jako niemowlę. Teraz by pewnie powiedzieli, że było to dziecko „bezglutenowe”, bo mu wszystko szkodziło. Miał straszną biegunkę i niczym nie można było tej biegunki zahamować. Umarł z odwodnienia. Lekarz zalecił śmietankę. Mama mówiła, że nie była całkiem przekonana, czy odpowiednio się go leczy, ale nie miała nic lepszego. Może własnym pokarmem by go wyleczyła, ale właśnie straciła pokarm po jakiejś grypie i nie odzyskała go dla następnych dzieci.
Były więc dramatyczne rzeczy. Śmierć Jasia, Stasia i Edzia. Już troje dzieci umarło. Mama bardzo przeżywała ich utratę. Ja wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy. Tylko jednego Edzia pamiętam, choć nie pamiętam kiedy „zniknął”. Kiedyś, gdy minęło dwadzieścia lat, spytałam się Mamy o tamte dzieci, a Mama w płacz. Po dwudziestu latach! Są takie żałoby nie do zagojenia. Mama mówiła, że tak bardzo się modliła za te dzieci, a Pan Bóg nie wysłuchał. Miała podwójną zgryzotę, nie tylko stratę dzieci, ale musiała jakoś wrócić do zaufania Panu Bogu.
Te wypadki tworzyły nasze życie. Kiedyś przygotowywano kąpiel, pewnie dla Szczepka. U nas nie było łazienki – wiejski dom – więc ustawiało się na dwóch stołkach czy krzesłach wanienkę. Przynosiło się z kuchni gorącą wodę. Ja stałam przy tym wiadrze z gorącą wodą – prawie ukrop. Jakiś papierek wpadł mi do wiadra, a ja, nie myśląc wiele, zanurzyłam całą rękę aż po pachę, szukając tego papierka. Oparzyłam całą. Chodziłam potem z zabandażowaną kukłą w miejscu ręki. Ciekawe, że nie pamiętam bólu. Pamiętam to wiadro z wodą, pamiętam ten papierek, nie pamiętam bólu, gdy zanurzyłam rękę. Potem chodziłam i mówiłam: „Ja mam dziećko” i kołysałam tę zabandażowaną kukłę.
Z takich najdawniejszych lat pamiętam, jak byłyśmy małe; ja jeszcze nie mówiłam „r”. Mówiłam „j” zamiast „r”. Przyjechał najstarszy brat Tatusia, stryjcio Wacio. Podniósł mnie do góry i pyta: „Jak ty się nazywasz?”. A ja mówię: „Kjójowa Jadwiga”, bo wiedziałam, że jak Jadwiga, to królowa. Strasznie się ze mnie śmieli, a ja nie wiedziałam, o co im chodzi.
W tym czasie, kiedy miałam cztery lata, Terenia miała dwa i pół. Gdy skończyła trzy lata, chodziła z zaciśniętymi piąstkami i wszystkich pytała: „Co ja tsimam?”. Chodziło o to, że ma trzy lata, ale odkryła, że „trzy mam” wychodziło na to samo, co „trzymam”. Tym dowcipem zabawiała całe otoczenie.
Terenia zresztą była bardzo rozkosznym dzieckiem. Miała bardzo delikatne włoski i to dodawało jej wdzięku. Tatuś się z nami bawił. Jego buty z cholewami służyły nam jako zjeżdżalnia z kolan na ziemię. Tatuś na nodze bujał Terenię i mówił: „Tereniucha, Tereniucha, jaka z ciebie ropucha”. Terenia śmiała się zachwycona. Mama mówiła, że ona się tak śmiała, jak „woda z karafki”, taki był „perlisty” śmiech Tereni. Wszyscy razem śmieliśmy się z nią. W pewnym momencie Terenia zapytała: „A cio to jest ropucha?”. Tatuś odpowiedział: „To taka brzydka żaba”. Terenia zaczęła płakać, nie chciała, żeby Tatuś tak na nią mówił. Najpierw się podobało, było miłe i serdeczne, a potem się okazało, że jakiś podstęp kryje się pod ślicznym słowem „ropucha”.
Jak Szczepek się urodził, miałam cztery lata, Terenia odpowiednio mniej, niecałe trzy. Starszych chłopców Tatuś wywiózł do Chocimierza, do cioci Mici, a Mama na ten czas przeniosła się do pokoju Babuni. My byłyśmy małe i mało to nas obchodziło. W każdym razie były jakieś dziwne rzeczy: Mama w pokoju Babuni, tam ją odwiedzałyśmy. I nagle przychodzi Tatuś, woła nas i mówi, że urodził się nam braciszek i możemy go zobaczyć. Bardzo byłyśmy ciekawe. Leżał wykąpany, purpurowy, rozgrzany, z jakąś pieluszką na głowie. Wydawało się, że to kaptur. Pamiętam tylko, że miał wyraźnie zarysowaną, wystającą bródkę, która została mu na całe życie. Bardzo się nam podobał, te rączki, te paznokietki, chociaż wtedy, w pierwszym momencie, był absolutnie „zapakowany”, ale potem były zachwyty nad jego rączkami, nóżkami, tak jak później za każdym razem.
Teraz koniecznie należy opowiedzieć, jak wyglądał dom w Żukocinie. Był to dom drewniany, nic specjalnego, bez żadnego stylu. Cztery pokoje, piąty był dorobiony z dużej sieni, z której szły schody na strych, co było dla nas wielką atrakcją. W końcu przybył pokój szósty, przerobiony z kuchni. Ponieważ robiło się ciasno, Tatuś wybudował mały budyneczek na kuchnię obok domu. Mieszkali tam najpierw starsi chłopcy, bo my rośliśmy, więc chłopców i dziewczynki trzeba było porozdzielać: Kazio i Olo razem, Jadwisia i Terenia w drugim pokoju, Szczepek razem z rodzicami. Potem, gdy Szczepek podrósł, urodziły się bliźniaki, Piotruś i Pawełek, Kazio i Olo wyjechali do internatu do Lwowa, więc pokój chłopców został zamieniony na pokój dziecinny. Na końcu przybył tam Józio.
Charakterystyczna dla tego budynku była tak zwana „galeria”. Nazywaliśmy ją galerią, ale naprawdę była to długa weranda, która otaczała dom pod kątem prostym, od frontu i jeszcze wzdłuż bocznej ściany. Tam się rozszerzała półokrągło w rodzaj saloniku: firanki na wielkich oknach, stolik trzcinowy i foteliki. Siadali tam dorośli z gośćmi, a my uganialiśmy się po całej galerii. Było tam bardzo dużo skrzynek z kwiatami, rozsady, różne zimujące kwiaty. Ta galeria była bardzo dobra i wygodna. Na ścianie od strony pokoju Babuni wisiała tak zwana „buzia dziczki”. Był to wypchany łeb dzika – czyjeś trofeum, które już tu zastaliśmy. Bardzo się baliśmy tego łba i nieraz Mama musiała nas obok niego przeprowadzać, gdy któreś z nas „udawało się na koniec galerii”, to znaczy do pewnego miejsca, urządzonego własnym przemysłem przez Tatusia. Gdy byłam większa, specjalnie chodziłam z Mamą na strych, żeby zobaczyć „dalszy ciąg” tego dzika. Myślałam, że on stoi na strychu i wygląda przez jakieś okienko na „galerię”. Bardzo się dziwiłam, gdy się okazało, że on tam nie stoi, że sam łeb „wygląda” i straszy.
Oczywiście, „galeria” służyła nam najbardziej w deszczowe dni lata. Bo normalnie w lecie byliśmy cały dzień na dworze, a w zimie było na niej zimno. W „saloniku” często siedziała Babunia, bo był on obok Babuni pokoju. Stamtąd wychodziły drzwi wprost do ogrodu pani Szymanowskiej.
Pani Szymanowska, właścicielka Żukocina, pozwalała nam czasem wejść do jej ogrodu. Był to ogród z dużymi, wysokimi drzewami, rodzaj parku, a warzywna część była gdzieś dalej. Oczywiście do ogrodu pani Szymanowskiej szło się pod opieką, to już była trochę „wycieczka”, utrudniona tym, że pani Szymanowska miała pieska, Pika. Szczekał okropnie przeraźliwie. Baliśmy się go wszyscy, nawet Tatuś trochę się go bał. Piko skowyczał przeraźliwie, nie do wytrzymania. Zresztą był dość rozpuszczony, a pani Szymanowska dogadzała mu niesamowicie, na przykład dodawała mu śmietankę do jedzenia. Jednym słowem był to nasz „wróg klasowy”, bo nie tylko, że hałaśliwy, nie tylko, że szczerzył zęby i straszył, że ugryzie, to jeszcze zjadał takie specjały, których dzieci nie jadały. Oczywiście, że śmietanka była własnością pani Szymanowskiej i co nam do jej gospodarowania, niemniej jakoś nam to nie pasowało, żeby piesek jadł takie frykasy. Od tamtej pory lęk przed psami jakoś się nam wszystkim zakodował. Szła ponura wieść za Pikiem, że kogoś pogryzł.
Specjalną sprawą były schody w naszym pokoju. Schody – wiadomo, korcą. Mama sobie poradziła z problemem schodów i niebezpieczeństwem naszego spadania z nich. Była ustalona raz na zawsze taka reguła, że wolno wchodzić tylko na ten schodek, ile kto miał lat. Jak miał cztery, to na czwarty, jak miał pięć, to na piąty. W dniu urodzin było uroczyste wejście na ten swój nowy schodek. To był jeden z przywilejów „awansu społecznego”.
Ale jeszcze w różnych innych sprawach awansowaliśmy w dniu urodzin. Na przykład do sześciu lat miało się serwetę pod brodą, zawiązaną jak u niemowlęcia. W dniu ukończenia sześciu lat zdejmowali z człowieka tę serwetkę i dostawał dużą serwetkę, jak dorośli, którą kładło się przy jedzeniu na kolana. Od siedmiu lat dostawało się widelec i nóż. Już nie Mama kroiła mięso na talerzu, tylko każdy sam sobie kroił. Był jeszcze jeden awans, a mianowicie do czternastu lat jeździło się na koniu na czapraku, a od czternastu lat zaczynało się jeździć w siodle. Ja już nie doczekałam tego awansu, bo wyprowadziliśmy się z Żukocina, potem już nie było koni. Na czapraku jeździłam, mieliśmy starą kasztankę – starą klacz, która woziła mleko do mleczarni. Jak była zabawa z Tatusiem w jeżdżenie konno, Tatuś wsadzał na tę kasztankę i można było troszkę pojechać. Była bardzo spokojniutka i bezpieczna.
Nie wiadomo tylko, co raz jej się stało, bo właśnie pogalopowała, poniosła, i wtedy na niej jechał Szczepek. Był maleńki, czteroletni, i pewnie po raz pierwszy w życiu siedział sam na koniu, bo dotąd małe dzieci Tatuś woził przed sobą. Ona się nagle poderwała, nie wiadomo co ją ugryzło, i przeleciała pod drzewem jabłoni, Szczepek zaczepił głową o gałąź i spadł. Przez kilka dni majaczył, potem mu wszystko przeszło, ale nie wiem, czy to nie pozostawiło jakiegoś śladu. W ogóle Szczepek miał wiele takich „pechów”, różne inne wypadki i zawsze ciężkie. Był jakoś naznaczony na wielkie chorowania i naprawdę trudne doświadczenia, ale o tym później.
Muszę jeszcze opowiedzieć o Babuni, bardzo sympatycznej osobie. Była w domu kimś, kogo się otacza czcią, ale miała też z nami swoje zajęcia. Nieraz czytała nam głośno, nieraz Mama zostawiała nas z Babunią, nieraz nas Babunia pilnowała, na przykład w ogrodzie pod jesionem. To było bardzo przyjemne miejsce. Ogromne drzewo, a pod nim stolik i ławeczka. Siedzieliśmy tam nieraz po południu i jedliśmy podwieczorek: chleb z serem i rzodkiewką, kakao lub coś innego do picia. Babunia bardzo dbała o kwiaty. Zmieniała kwiaty w salonie, przy ołtarzyku do nabożeństw majowych i czerwcowych. To były różne Babuniowe zajęcia. Miała bardzo uregulowany tryb życia. Rano po śniadaniu pisała listy, czytała, robiła szydełkiem, po obiedzie odpoczywała, o piątej mówiła różaniec i to był żelazny porządek dnia. W zimie wyjeżdżała do swojej rodzonej siostry – cioci Isi Orsetti4, do Kurowa. Poza tym była z nami.
Babunia miała swój osobny pokój od strony „galerii” i tam nieraz siedziała. Pokoje były takie: pokój jadalny, sionka, pokój Babuni. Od pokoju jadalnego wchodziło się do tak zwanego salonu i potem z salonu wchodziło się do pokoju rodziców. Z pokoju rodziców wchodziło się do naszego pokoju, a później przez nasz pokój do chłopców. Było też wejście z werandy do ich pokoju. Jak przyjeżdżali chłopcy ze Lwowa, spali w różnych miejscach: na strychu, na sianie, zawsze gdzieś tam spali. To już trwało bardzo krótko, ale nie chcę wybiegać naprzód, bo jeszcze mam dużo do opowiadania o Żukocinie.
W folwarku, w mieszkaniu służbowym, mieszkali Weryńscy. Ci sami Weryńscy z Basztańkowa i Kodymy, którzy u nas pracowali. Po kolei wszystkie dziewczęta nas niańczyły. Chłopcy uczyli się. Nasi rodzice wykształcili Franka, a Staszek – najmłodszy syn, sam sobie załatwił studia; zatrzymał samochód prezydenta Mościckiego w drodze do Spały, wręczył list z prośbą, aby prezydent łożył na jego naukę. Skończył szkołę ogrodniczą na koszt Prezydenta we Lwowie. Szkoła mieściła się obok gmachu uniwersytetu. Gdy go pytano: „Staszku, gdzie ty chodzisz?”, odpowiadał: „Na prawo”. Szkoła była na prawo od uniwersytetu. Takie sobie robił dowcipy. Po tym chodzeniu „na prawo” został fachowym ogrodnikiem i jeszcze długo, długo po przeprowadzeniu się do Wrocławia pracował w Miejskiej Zieleni Wrocławskiej. Całe życie w swoim fachu. Franek uczył się w seminarium nauczycielskim, Mania wyszła za mąż za Jana Orzechowskiego. Mieszkali w Żukocinie. Józia była u nas długo, niańczyła Kazia i Ola, potem wyszła za mąż i wyjechała do Argentyny. Po powrocie z Argentyny Sapowie wybudowali sobie dom w Kamionce koło Kołomyi i dopiero wtedy zaczęły się im rodzić dzieci. Potem była Hania, żona Michała Kosiaka – osiadłego Cygana. Mieli siedmioro dzieci. Zosia, starsza od Hani, nie wyszła za mąż, mieszkała całe życie u nas, aż do rozstania wojennego. Potem Elżbieta, która skończyła jakąś szkołę, zdaje się haftu. Pracowała samodzielnie, mało się u nas pokazywała. Najmłodsza, Rózia, przebywała też u nas długo, a przed samą wojną wyszła za mąż i wyjechała do Lwowa. Wszyscy trochę wcześniej dorastali od nas.
Pamiętam poważne przeżycie: pogrzeb Mateusza Weryńskiego, ojca. Nazywaliśmy ich – prawdopodobnie był to język Kazia i Ola – „Tutu” i „Mumu”. Gdy umarł „Tutu”, wtedy przeżyłam pierwszy raz sprawę umierania, że ktoś umarł. Umarł „Tutu”. Pamiętam ten pogrzeb, śpiewali na rzewną melodię Salve Regina po łacinie. Ja szczerze płakałam i żal mi było, że nie ma już „Tutu”, ale w ogóle sam problem śmierci był dla mnie wstrząsający. Jak to, był i nie ma? Było to dla mnie bardzo dziwne: człowiek był i go nie ma. A jeszcze to Salve Regina takie rzewne, wydobyło ze mnie straszny szloch i smutek. Zresztą wszyscy płakali, bo „Tutu” był ojcem dużej rodziny. Został pochowany na cmentarzu w Żukocinie, tam gdzie już leżały nasze dzieci, czyli Edzio i Staś. Gdy chodziliśmy na cmentarz w Dzień Zaduszny, odwiedzaliśmy te groby.
Pamiętam jeszcze takie niemal „metafizyczne” przeżycie, gdy kiedyś doszło do mojej świadomości, że Mama do Babuni mówi „Mamo”. Mama? Mamo? Mama mówi do Babuni „Mamo”? „Tak”, powiedziała Mama, „bo Babunia jest moją mamą”. Mamo? To znaczy, że Mama jest dzieckiem? Mama się śmiała i mówiła: „Tak, jestem dzieckiem mojej mamy”. Jak Mama jest dzieckiem, to zaczęliśmy Mamę obejmować, bo jeśli jest dzieckiem, to trzeba ją wziąć na ręce, ale to się nie dało. Mama była duża, dość gruba, więc gdzieś w miejscu kolan obejmowaliśmy Mamę, żeby ją wziąć „na ląćki”. Mama okropnie się śmiała, że dla nas bycie dzieckiem znaczy, że trzeba dziecko wziąć na ręce. I znów Mama tłumaczyła, że gdy była mała, jej mama nosiła ją na rękach. Ale i teraz nie przestała być dzieckiem swojej mamy, chociaż jest duża. Bardzo to wydawało się dziwne, ale przyjemnie pamiętać te odkrycia.
Trzeba by teraz powiedzieć o obojgu rodzicach. Tatuś i Mama stanowili naprawdę wspaniałą parę. Można powiedzieć, że wspanialszych rodziców nie znałam. Nie taka sztuka nie znać wspanialszych, jak się zna tylko ich dwoje, ale patrząc całkiem obiektywnie, byli bardzo zgodni i solidarni. Bywało tak, że jeżeli któreś z dzieci chciało przechytrzyć Mamę czy Tatusia, to na przykład pytają o coś Mamę, Mama nie pozwala, lecą do Tatusia, który akurat nie zorientował się i pozwolił. Potem jak to wyszło na jaw, Tatuś się gniewał: „Co? Wyście przyszli mnie pytać, jak Mama nie pozwoliła? Tak nie wolno”. I za to otrzymywało się całkiem realnie w skórę. Tatuś dawał w skórę za to, że dziecko podważa zasadę, że Mama i Tatuś myślą jednakowo. Tak było postanowione i powiedziane. Jeżeli Mama coś mówiła, to choćby Tatuś o tym nie wiedział, mówi to samo. Jeżeli Tatuś coś mówi, to choćby Mama o tym nie wiedziała i nic nie mówiła, mówi tak samo. Czy chcecie nas podzielić? My jesteśmy zgodni. Rodzice nam to wbijali do głowy. Wiedzieliśmy, że oni stanowią naszą „pewność i zaufanie”. Pewna ostoja! Tacy rodzice to jest jedyne bezpieczne miejsce na świecie. Bo gdy stykaliśmy się z „różnymi rzeczami”, gdy już byliśmy poza Żukocinem, w Kołomyi, i „różne rzeczy” nas spotykały, wiadomo było, że u nas wszystko jest tak, jak powinno być.
Mówiła mi Mama, że pokochała Tatusia za to, że był religijny: w ogóle go pokochała, ale ze wszystkich braci Tatuś najbardziej jej się podobał, bo był najbardziej religijny. Inni byli mniej praktykujący. Tatuś należał do Sodalicji Mariańskiej, był pobożny tak po polsku. Modlił się, słuchał Pana Boga i przykazań Bożych. Sam nieraz o sobie mówił, że on tak za bardzo nie ma się z czego spowiadać. Owszem, spowiadał się, jak Kościół wymagał, a w niedziele zazwyczaj przystępował do Komunii Świętej. Potem nawet częściej, gdy było bliżej do kościoła.
W Żukocinie było daleko do kościoła5, więc trudniej było o spowiedź i komunię. Mama z Babunią zawsze przystępowały, ale zdarzały się pewne ograniczenia z powodu postu eucharystycznego, który obowiązywał od północy, i to bez kropli wody. Gdy jechaliśmy na sumę, Tatuś prosił, żeby Mama, oczekująca na następne dziecko, nie przystępowała do komunii, aby nie była tak długo na czczo. To też wiem od Mamy, bo wówczas nie byliśmy świadomi Mamy stanu. Tatuś, o ile wiem, nie mógł być długo głodny, wtedy zawsze bolała go głowa. Post eucharystyczny stwarzał duże utrudnienie, ale najczęściej rodzice starali się jechać do kościoła na godzinę dziewiątą. Wtedy nie było problemu, śniadanie jadło się po powrocie.
Gdy zaczęliśmy podrastać, zaczął się problem szkoły. W Żukocinie była szkoła jednoklasowa6, rodzice nie bardzo mieli do niej zaufanie. Chłopcy przez jakiś czas do niej chodzili, ale krótko, bo nie przygotowywała do szkoły średniej. W szkole kierownikiem i jedynym nauczycielem był pan Bąk, który przez jakiś czas chłopców uczył, ale potem rodzice zrezygnowali, może z powodów finansowych, może ze względu na poziom, ostatecznie Mama sama przygotowała ich do gimnazjum. Wyjechali do Lwowa, Kazio do pierwszej klasy gimnazjum. Olo chodził jeszcze do szkoły powszechnej. Dwa lata byli we Lwowie w zakładzie Abrahamowiczów7. Dziewczynki, czyli Terenię i mnie, Mama uczyła sama. Pamiętam, że jak miałam lat sześć, zaczęła się nauka. Potem doszła Terenia. Były wszystkie przedmioty, pisanie, czytanie, religia, rachunki i odrabianie lekcji.
Nauka religii – wspaniała, fascynująca, ale też drążyła nasze sumienia. Pamiętam to moje sumienie, które okazało się pełne skrupułów. Miałam dużo problemów, które Mama rozstrzygała jak wytrawny kierownik duchowy. Poza tym jeździliśmy w niedziele do kościoła. Jak był duży mróz czy deszcz, wtedy Mama nas nie zabierała, ale zaraz po powrocie, po śniadaniu, siadało się razem i Mama czytała Ewangelię i wszystko nam opowiadała. Jednym słowem, robiła nam takie niedzielne pouczenia, żebyśmy przynajmniej wiedzieli, co na dany tydzień było „zadane” z liturgii Kościoła. Dobrze więc znaliśmy Ewangelię od małego, byliśmy bardzo dobrze katechizowani, dziś by się powiedziało – ewangelizowani.
Mama miała ogromny talent pedagogiczny, umiała wysłuchać, rozwiązać problemy, bardzo mądrze i naprawdę odpowiedzialnie. Nawet miała taką opinię w Sodalicji Mariańskiej, do której należała. Moderatorem sodalicji był ksiądz Adam Bogdanowicz ze Lwowa, który mówił o Mamie „ta pani teolog”.
Mama nigdy nie przesadzała. Był wspólny pacierz, krótki, odpowiedni do wieku dzieci. Była Msza niedzielna, było przygotowanie do Pierwszej Komunii Świętej. Chłopcy – o ile pamiętam – mieli Pierwszą Komunię Świętą w parafii w Żukowie, a my, Terenia i ja, całkiem osobno. Mama nas przygotowała, a siostry urszulanki w Kołomyi urządziły nam uroczystość 13 maja 1932 roku. Ksiądz Bogdanowicz przyjechał ze Lwowa, wyspowiadał nas i on udzielił Pierwszej Komunii Świętej. Żebyśmy nie czuły się same, tylko dwie, siostry poprosiły starsze uczennice gimnazjum, aby towarzyszyły nam w białych mundurkach.
Pamiętam, że poza