Zaporożec - Henryk Rzewuski - ebook

Zaporożec ebook

Henryk Rzewuski

0,0
9,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść znakomitego XIX-wiecznego autora, opowiadająca o Polsce i Ukrainie czasów saskich.

To opowieść o zawikłanych losach rodzinnych, poruszająca także wiele interesujących niuansów dawnej obyczajowości i prawa.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 716

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Zaporożec

Powieść

Henryk Rzewuski

ROZ­DZIAŁ I. W po­cząt­ku roku 1754 był wiel­ki zjazd w Ży­to­mie­rzu, bo ra­zem przy­pa­da­ły i ka­den­cya Trzech Kró­li i kar­na­wał, czy­li, jak go wów­czas na­zy­wa­no: świę­ta ba­chu­so­we. Oby­wa­te­le z róż­nych stron przy­by­wa­li bądź dla at­ten­to­wa­nia spra­wom wła­snym, bądź dla for­so­wa­nia za spra­wa­mi przy­ja­ciół; oby­wa­tel­ki dla za­baw prze­ry­wa­ją­cych jed­no­staj­ność ży­cia wiej­skie­go, lub żeby pro­du­ko­wać cór­ki do­ro­słe, aża­li Bóg nie da im szczę­ścia. Było to żni­wo zwłasz­cza dla ży­dów po­sia­da­czy do­mostw za­jezd­nych, któ­re się prze­peł­nia­ły. Na Ka­mion­ce wszyst­kie dwor­ki chrze­ściań­skie były za­ję­te, kto do swo­je­go, kto do przy­ja­ciel­skie­go, kto do na­ję­te­go za­jeż­dżał. Zgo­ła wiel­ki ruch był w mie­ście i na przed­mie­ściach.

Po uli­cach snu­ła się szlach­ta za­moż­na, bo od­da­na wy­łącz­nie rol­nic­twu, któ­re ją wzbo­ga­ca­ło, a nie prze­my­sło­wi, któ­ry dziś po­chła­nia for­tu­ny oby­wa­tel­skie. Sku­pia­ły się grup­py ta­ra­ta­tek pod­szy­tych per­wist­ka­mi. Pod­czas kie­dy słu­dzy zno­si­li tło­mo­ki do izb, pa­no­wie roz­ma­wia­li z sobą przed do­mo­stwa­mi o go­spo­dar­stwie i o spra­wach ma­ją­cych się roz­są­dzić, lub już roz­są­dzo­nych na tej ka­den­cyi. A naj­wię­cej mó­wio­no o wy­pad­ku wy­da­rzo­nym w Ży­to­mie­rzu przed no­wym ro­kiem, a któ­ry szcze­gól­nie szlach­tę zaj­mo­wał.

Przed sa­me­mi rocz­ka­mi Świę­to-Mi­chal­skie­mi, gło­śny na Rusi Wa­taż­ka haj­da­ma­ków Kul­bi­da, noc­ną porą w jed­nej cha­łu­pie, w któ­rej się skry­wał na Ka­mion­ce, schwy­ta­ny przez pa­choł­ków sta­ro­ściń­skich, po męż­nym opo­rze ran­ny, zo­stał zwią­za­ny i za­nie­sio­ny przed gród. Ka­za­no go le­czyć w wię­zie­niu, a gdy rany się wy­go­iły, jego spra­wa przed gro­dem wpro­wa­dzo­ną była. Za obroń­cę przy­da­no mu pana Ja­kó­ba Bo­ku­na, sio­strzeń­ca i de­pen­den­ta pana Boł­su­now­skie­go, re­jen­ta ziem­skie­go Ży­to­mier­skie­go, jed­ne­go z naj­sław­niej­szych praw­ni­ków owe­go cza­su. Pan Ja­kób mło­dy, ale już słyn­ny z wy­mo­wy i na­uki, wiel­ką zjed­nał so­bie sła­wę w obro­nie tego zbrod­nia­rza i wszel­kie­mi si­ła­mi sta­rał się go unie­win­nić. Ale do­wo­dy prze­ciw nie­mu były tak oczy­wi­ste, że sąd grodz­ki de­kre­to­wał go na śmierć, zo­sta­wu­jąc mu dwa dni na po­jed­na­nie się z Bo­giem, a po ich upły­nie­niu miał być na przed­mie­ściu Ber­nar­dyń­skiem po­wie­szo­nym. Otóż, kie­dy przy­szedł dzień eg­ze­ku­cyi, pan Ja­kób pod­bu­rzył mło­dą pa­le­strę, żeby go wy­ra­to­wać. Ob­sko­czy­li ry­dwan, do nich przy­łą­czy­ło się po­spól­stwo za­wsze przy­chyl­ne haj­da­ma­kom, bo od nich krzyw­dy nie do­świad­cza­ło, i wy­rwa­li Kul­bi­dę z rąk opraw­ców. Ten się skrył do ko­ścio­ła ber­nar­dyń­skie­go, skąd już nie moż­na go było siłą wy­do­być, prop­ter im­mu­ni­ta­tes Ec­c­le­siae. A ztam­tąd wpadł jak w wodę. Pan Ja­kób był o to tur­bo­wa­ny i komu in­ne­mu toby na bar­dzo złe wy­szło; jed­nak­że wda­nie się wuja to spra­wi­ło, że nikt prze­ciw­ko nie­mu nie wy­stą­pił z de­la­cyą. Wi­sia­ła spra­wa nad jego gło­wą, ale że nikt nie chciał jej po­pie­rać, bo re­jen­ta. mi­ło­wa­no, a jego się bano, więc pan Ja­kób w po­ko­ju zo­stał.

Po­nie­waż mowa o re­jen­cie, mu­szę czy­tel­ni­ków mo­ich z nim obe­znać.

Na przed­mie­ściu Ber­nar­dyń­skiem, gdzie te­raz roz­cią­ga się uli­ca Ki­jow­ska, jed­na z pierw­szych w mie­ście o kil­ka razy dziś ob­szer­niej­szem, niż było w ze­szłem stu­le­ciu, stał po­rząd­ny dwo­rek z dwie­ma ofi­cy­na­mi, wła­sność pana Boł­su­now­skie­go re­jen­ta Ży­to­mier­skie­go, naj­słyn­niej­sze­go ju­ry­sty, nie tyl­ko w wo­je­wódz­twie Ki­jow­skiem, ale w ca­łej ru­skiej pro­win­cyi. Naj­moż­niej­sze pany do­bi­ja­ły się o jego po­słu­gi, naj­waż­niej­sze spra­wy były w jego rę­kach, in­te­re­sa wszyst­kich ta­mecz­nych oby­wa­te­li umiał na pa­mięć, a tak wiel­ką po­kła­da­no uf­ność i w jego ro­zu­mie, i w jego cha­rak­te­rze, że trząsł wszyst­kie­mi ju­ryz­dyk­cy­ami, i nie nie bez ja­kiejś słusz­no­ści na­zy­wa­no go dyk­ta­to­rem Ki­jow­skie­go po­wia­tu.

Był to typ ju­ry­sty daw­ne­go wie­ku. Bo­go­boj­ny i po­czci­wy po swo­je­mu, nie opusz­czał żad­nej oko­licz­no­ści, któ­ra­by ja­kiś zysk mu przy­nieść mo­gła. Jed­nak o skąp­stwo nie był po­ma­wia­ny. ow­szem żył omal że nie po pań­sku. Jego dom przed ni­kim nie był za­mknię­ty. W cza­sie ka­den­cyj nie było dnia, żeby przy­naj­mniej dwu­dzie­stu go­ści nie za­sia­da­ło za jego sto­łem, a wino nie lało się po­to­kiem. Per­cep­ty swo­je co do sze­lą­ga za­pi­sy­wał, wy­dat­ków ni­g­dy: ma­wiał, że zdro­wie mu mil­sze nad wszel­kie ra­chun­ki, a że zgry­zo­ty, ja­kich­by do­świad­czał za­pi­sy­wa­niem wy­dat­ków, nie­za­wod­nie­by mu je nad­we­rę­ży­ły. Pod­ży­ły ka­wa­ler, ale oby­cza­jów nie­ska­żo­nych, ani jed­nej ko­bie­ty nie miał w ca­łym domu; jego usłu­ga aż do nad­zo­ru bie­li­zny i pie­czy­wa chle­ba skła­da­ła się z ubo­giej szlach­ty płci męz­kiej, na któ­rej cze­le był za­ufa­ny szlach­cic, ja­kiś jego krew­ny, o kli­ka lat od nie­go młod­szy, nie­ja­ki pan Ja­cek Mlecz­ko. Ten był u nie­go to­tum­fac­kim; za­rząd domu na nim się opie­rał. Wszel­kie na dom wy­dat­ki przez jego ręce prze­cho­dzi­ły, a pan re­jent, któ­ry w in­te­re­sach praw­nych Ojcu Świę­te­mu nie wie­rzył­by, i wszyst­ko sam bez ni­czy­jej rady uła­twiał, tak da­le­ce jemu ufał wtem wszyst­kiem, co się li jego oso­by ty­czy­ło, że bez nie­go obu­wia so­bie nie spra­wił.

Pan Ja­cek co ty­dzień przy­cho­dził do nie­go z re­ge­strem, a pan re­jent pa­trzy na pod­su­mo­wa­ną kwo­tę; na szcze­gó­ły ani okiem rzu­ci, od­li­cza pie­nią­dze, tyle tyl­ko, że jęk­nie kil­ka razy. Je­że­li znaj­dzie w ar­ku­szu re­ge­stro­wym ka­wa­łek czy­ste­go pa­pie­ru, od­ci­na go sta­row­nie, żeby na nim za­pi­sy­wać praw­ne ko­no­tat­ki, a to z cze­go nie może mieć użyt­ku, w piec rzu­ca i na tem ko­niec.

Pan Ja­cek o so­bie nie za­po­mi­nał; mó­wio­no po­wszech­nie że swo­je­go pana nie­mi­ło­sier­nie okra­dał, i że miał już po lu­dziach ka­pi­ta­ły. Przy­szło do tego, że przy­ja­cie­le re­jen­ta otwo­rzy­li mu oczy, i że na nim wy­mo­gli, iż od­da­lił swo­je­go mi­ni­stra. Ale tak był do nie­go przy­wy­kły, tak był obcy wszyst­kie­mu temu, co wprost lub ubocz­nie nie od­no­si­ło się do praw­nic­twa, że wkrót­ce w jego domu wszyst­ko do góry no­ga­mi się prze­wró­ci­ło. Służ­ba się roz­przę­gła, wino skwa­śnia­ło, stół ze­psuł. De­pen­den­ci za­czę­li sar­kać, że nie mają na­le­ży­tej wy­go­dy. Re­jent za­kło­po­ta­ny, bo cią­gle od­ry­wa­ny od je­dy­ne­go za­trud­nie­nia, do któ­re­go był uspo­so­bio­ny, po­go­dził się na­ko­niec ze swo­ją pi­jaw­ką i na nowo od­dał mu się z ca­łym swo­im do­mem w opie­kę z więk­szą jesz­cze uf­no­ścią, je­że­li to być mo­gło, niż wprzó­dy, a jako re­cy­dy­wa jest zwy­kle sil­niej­szą od pier­wiast­ko­wej nie­mo­cy, tak pan Ja­cek po swo­im po­wro­cie jesz­cze wię­cej go okra­dał. A kie­dy za­ufa­ni przy­ja­cie­le w tym wzglę­dzie po­na­wia­li panu re­jen­to­wi ostrze­że­nia, on ich tak zby­wał: „At, za­chcia­ło się! Czło­wiek nie anioł, żeby słu­żąc dru­gim, mógł wcho­dzić w to co się u nie­go dzie­je. Ja słu­żę oby­wa­te­lom a wier­nie; kto mnie się po­wie­rzy, może spać spo­koj­nie, bo ja jego spra­wy nie za­śpię. U mnie nie ma żon­ki, żeby się mo­jem do­brem opie­ko­wa­ła. Jak się niem zaj­mę, mnie może być le­piej, ale moim pryn­cy­pa­łom bę­dzie go­rzej. Wła­sna szko­da su­mie­nia nie ob­cią­ża, a za­wie­dze­nie cu­dzej uf­no­ści bez re­sty­tu­cyi od­pusz­czo­ne nie bę­dzie, Moja cha­ta to nie akta, że­bym nie miał pra­wa zdać ją na pierw­sze­go lep­sze­go. Może Mlecz­ko mnie okra­da; ża­den słu­ga swe­go nie przy­ło­ży. Ale przy­naj­mniej mam co jeść, co pić i czem przy­jąć ła­ska­wych na­wie­dza­ją­cych, a po­kąd był od­da­lo­ny, mnie go­spo­da­rzo­wi ru­mie­nić się cza­sem wy­pa­da­ło przed mo­je­mi go­ść­mi. Wolę ja­ki­bądź za­rząd, niż po­czci­wy nie­rząd. Niech tak bywa jak by­wa­ło, niech tak boli jak bo­la­ło.” I za­pi­ja spra­wę z przyj­cioł­mi.

Jako się po­wie­dzia­ło, za­skar­bił so­bie był nad­zwy­czaj­ną sła­wę. A wsze­la­ko pryn­cy­pa­łom swo­im wię­cej rze­czy­wi­stej szko­dy niż ko­rzy­ści przy­no­sił, gdyż we­dle oby­cza­ju za­wo­ła­nych ju­ry­stów ów­cze­snych, praw­nic­two nie tyle było dla nie­go środ­kiem do otrzy­ma­nia spra­wie­dli­wo­ści, ile po­bo­jo­wi­skiem, na któ­rem mógł roz­wi­nąć i udo­wod­nić przed pu­blicz­no­ścią wiel­ki swój ro­zum. I w sa­mej rze­czy był z nie­go mistrz stra­te­gii praw­ni­czej. Nikt le­piej od nie­go nie umiał spodjaz­do­wać stro­ny prze­ciw­nej; zręcz­ną ewa­zyą wy­wi­nąć się od wpi­su, zmi­trę­żyć ka­den­cyę ze­rwa­niem kom­ple­tu, po­da­niem ob­mo­wy na któ­re­go z sę­dziów; uto­pić głów­ną spra­wę two­rze­niem dzie­się­ciu spraw ak­ces­so­ryj­nych: jed­nem sło­wem, tak wi­kłał swo­ich pryn­cy­pa­łów, że ni­g­dy koń­ca do­cze­kać się nie mo­gli. Bia­da temu, któ­re­go spra­wę wziął w opie­kę; a jed­nak, że w owym cza­sie pie­niac­two było wię­cej do­go­dze­niem am­bi­cyi, niż szu­ka­niem zy­sku pie­nięż­ne­go, każ­dy uda­wał się do nie­go po radę i miał się za szczę­śli­we­go, je­że­li ra­czył od nie­go przy­jąć umo­co­wa­nie. Bo lubo na­wet spra­wa wy­gra­ną by­wa­ła, naj­czę­ściej kosz­ta na nią po­nie­sio­ne prze­wyż­sza­ły ko­rzy­ści po­myśl­ne­go wy­ro­ku. Ale stro­na zwy­cięz­ka przy­naj­mniej po­cie­szać się mo­gła, iż znę­ka­ła i upo­ko­rzy­ła prze­ciw­ni­ka.

Tym spo­so­bem nie­jed­ne­go pa­cy­en­ta for­tu­na przez nie­go stop­nia­ła, co jego su­mie­nia by­naj­mniej nie ob­cią­ża­ło. Bo kie­dy pod­jął się czy­jej spra­wy, po­czy­ty­wał so­bie za świę­ty obo­wią­zek wszel­kich sprę­żyn po­ru­szać, żeby ją wy­grać, i dla osią­gnie­nia tego celu każ­dy śro­dek był do­bry. Byle na swo­jem po­sta­wił, ani go za­sta­no­wi­ło, że nę­dza klien­ta może być skut­kiem wy­gra­nej. Ni­g­dy nie do­pusz­czał stro­nom się go­dzić, bo każ­dą zgo­dę miał za ubli­że­nie pra­wu.

W ca­łej pa­le­strze Ży­to­mier­skiej miał tyl­ko jed­ne­go współ­za­wod­ni­ka, któ­re­mu pu­blicz­ność przy­zna­wa­ła tyle świa­tła i bie­gło­ści co i jemu. A tym był pan Mar­cin Nie­tyk­sza. Obaj nie po­sia­da­li się z ra­do­ści, kie­dy im wy­pa­da­ło za kra­ta­mi sta­wać prze­ciw­ko so­bie. Były to szer­my, któ­rych kosz­ta wpraw­dzie ich mo­co­daw­cy czę­sto wiel­ką czę­ścią swo­ich ma­jąt­ków opła­ca­li, ale na nie zjeż­dża­ło się całe oko­licz­ne oby­wa­tel­stwo, żeby za­wy­ro­ko­wać, któ­ry z nich lep­szy. Po­kąd na­ród był wo­jow­ni­czy, szran­ki ry­cer­skie były dla nie­go naj­mil­szą za­ba­wą. Ale sko­ro duch ry­cer­ski uto­nął w praw­nic­twie, ju­ry­ści zo­sta­li bo­ha­te­ra­mi epo­pei na­ro­do­wej, a kra­ty praw­ni­cze tylu wi­dzów ścią­ga­ły, ilu wprzó­dy kru­sze­nie ko­pij na tur­nie­jach. Dłu­go w po­wie­cie pa­mię­ta­no spra­wę mię­dzy pa­nem Na­dol­skim a pa­nem Ih­na­tow­skim. Każ­dy z nich był osia­dłym na po­rząd­nej wio­sce; rzą­dzi­li się jak naj­le­piej, i żyli z sobą w są­siedz­twie i przy­jaź­ni, aż wsz­czę­ła się mię­dzy nie­mi za­wzię­ta spra­wa z po­wo­du, iż pan Ih­na­tow­ski za­jął w swo­im owsie stad­ni­nę pana Na­dol­skie­go. Pierw­szy żą­dał od dru­gie­go dwie­ście zło­tych za wy­na­gro­dze­nie szko­dy, i na mniej­szem był­by po­prze­stał. Zgo­da ła­two­by na­stą­pi­ła za po­śred­nic­twem przy­ja­ciół; ale że je­den udał się do pana Boł­su­now­skie­go, a dru­gi do pana Nie­tyk­szy, ci nad­to byli ra­dzi spo­tkać się ze sobą, żeby zgo­dę do­pu­ścić. Przy­szło do tego, że spra­wa przez osiem lat cią­gnę­ła się w ziem­stwie i gro­dzie, że było kil­ka­na­ście kon­de­scen­cy­ów i de­kre­tów, a że ona nie do­szła do try­bu­na­łu, to dla­te­go, że ma­jąt­ki obu stron po­szły pod exdy­wi­zye, a ich wła­ści­cie­le zo­sta­li bez ka­wał­ka chle­ba.

Pan re­jent, lubo żar­li­wy wy­znaw­ca wia­ry ka­to­lic­kiej, nie wi­dział w tem na­wet ma­te­ryi do spo­wie­dzi, bo nikt nie jest obo­wią­za­ny ży­czyć bliź­nie­mu le­piej niż so­bie sa­me­mu. A że ra­dził w do­brej wie­rze tym, co go pro­si­li o radę, o tem wąt­pić się nie go­dzi, gdyż i sam so­bie ina­czej nie ra­dził. Po­mi­mo znacz­nych wy­dat­ków, pie­nią­dze tak rzę­si­sto na nie­go spa­da­ły, że z ła­two­ścią mógł­by wyjść na pana. Ale on brał­by za ubli­że­nie swo­je­mu ro­zu­mo­wi, gdy­by wszedł z kim w ro­bo­tę zu­peł­nie czy­stą. Wie­le ra­chu­jąc na swo­ją gło­wę, lu­bił na­by­wać do­bra za­wi­kła­ne, za­pro­ce­so­wa­ne, żeby je po­tem oczy­ścić, a w rze­czy sa­mej pro­ce­sa, któ­re wraz z nie­mi ku­po­wał, jesz­cze wię­cej wi­kłał. Czę­sto po­wta­rzał: – nie­chno lat kil­ka po­ży­ję, a po mo­jej śmier­ci ogrom­ne mi­lio­ny znaj­dą. – A tak pięk­nie swo­je in­te­re­sa pro­wa­dził, że po jego śmier­ci po­ka­za­ło się, że miał ty­tuł dzie­dzic­twa na wie­lu do­brach, że był ak­to­rem wie­lu spraw, a dłu­gów tyle, że dwo­rek w któ­rym miesz­kał, kil­ka sprzę­tów i z dzie­sią­tek ku­frów na­peł­nio­nych do­ku­men­ta­mi, skła­da­ły cał­ko­wi­te jego ac­ti­vum. Taką ko­le­ją po­szedł i pan Nie­tyk­sza, nie­mniej sko­ry od pana re­jen­ta do fa­cy­end po­dob­ne­go ro­dza­ju. Bo je­że­li tu­zin­ko­wi prak­ty­kan­ci ju­ry­ste­ryi zwy­kle się w krót­kim cza­sie wzbo­ga­ca­li, za­wo­ła­ni łe­ba­cy pa­le­stry rzad­ko kie­dy ja­kiś spa­dek po so­bie zo­sta­wia­li. Byli oni po­dob­ni do te­raź­niej­szych sław­nych wi­ścia­rzy, któ­rym nie tyle cho­dzi o wy­gra­nie ro­bra, ile o to, żeby ja­kimś głę­bo­ko ob­my­ślo­nym im­pa­sem po­bu­dzić wy­krzy­ki za­dzi­wie­nia próż­nia­ków grę ota­cza­ją­cych; wszyst­ko to ro­bi­ło się i robi nie dla sie­bie, ale dla ga­le­ryi. Lecz zo­staw­my na stro­nie przy­szłość tych praw­ni­ków, a zaj­muj­my się nie­mi o tyle tyl­ko, o ile mie­li stycz­no­ści z tem co sta­no­wi tło tej po­wie­ści.

Po­mię­dzy do­stoj­ne­mi pryn­cy­pa­ła­mi, któ­rym pan re­jent słu­żył, naj­wię­cej był po­wa­ża­ny JW. Kier­dej łow­czy wiel­ki Li­tew­ski, pan sze­ro­kich wło­ści w Li­twie i na Rusi, z któ­re­go domu po­wstał, gdyż oj­ciec re­jen­ta był eko­no­mem, a póź­niej gra­cy­ali­stą jesz­cze ojca łow­cze­go, kasz­te­la­na Ki­jow­skie­go, i kosz­tem tego pana on i brat jego wy­cho­wa­ni byli. Od lat kil­ku­na­stu pan łow­czy, nie­gdyś za­wo­ła­ny dwo­rak Au­gu­sta II, a ni­nie za­szczy­co­ny szcze­gól­ne­mi wzglę­dy Au­gu­sta III, osiadł był w To­po­rzysz­czach bliz­ko Ży­to­mie­rza, w swo­im zam­ku, z któ­re­go rzad­ko kie­dy się wy­da­lał. Żył w nim z ma­łym dwo­rem, cią­gle po­wta­rzał, że jest jak na dy­sz­lu, i że temi dnia­mi wy­jeż­dża do War­sza­wy, a nie ru­szał z miej­sca. U są­sia­dów nie by­wał, ani ich ugasz­czał u sie­bie, a żył tak oszczęd­nie, że ucho­dził za skąp­ca mię­dzy szlach­tą przy­wy­kłą do hoj­no­ści pa­nów, i któ­ra pod tym tyl­ko wa­run­kiem ro­bi­ła dla nich ja­kieś ustęp­stwo z tej rów­no­ści wszyst­kich ze wszyst­kie­mi, owe­go wę­giel­ne­go ka­mie­nia du­cha daw­nej usta­wy. Pan łow­czy zaj­mo­wał się za­rzą­dem swo­ich ob­szer­nych dóbr, i sy­nem swo­im je­dy­nym Au­gu­stem, któ­ry miał rok dwu­dzie­sty dru­gi, a że na nim koń­czył się dom Kier­de­jów, ku nie­mu był ob­ró­cił wszyst­kie swo­je na­dzie­je.

Za­dzi­wia­ło to nie­ma­ło, że pan łow­czy, przy­wy­kły żyć albo w sto­li­cy, albo za gra­ni­cą, na­wet no­szą­cy się po fran­cuz­ku, dla któ­re­go oby­cza­je pro­win­cyi nie mo­gły mieć po­wa­bów, za­ko­pał się w za­pa­dłem Po­le­siu, po­śród chło­pów w cho­da­kach, gdzie za­miast śpie­wa­czek i ba­let­ni­czek mógł spo­tkać tyl­ko co naj­wię­cej kon­tu­szo­we­go szlach­ci­ca, z gło­wą jak pał­ka ber­nar­dyń­ska, lub ja­kąś oby­wa­tel­kę wpraw­dzie cza­sem cza­ru­ją­cej uro­dy, ale ze zma­tro­nia­łą su­ro­wo­ścią za­sad chrze­ściań­skich. Róż­ne wy­szu­ki­wa­no przy­czy­ny tego jego od­da­le­nia się od dwo­ru. Mię­dzy oby­wa­te­la­mi kur­so­wa­ło, że z żalu po żo­nie, któ­ra w kwie­cie wie­ku prze­nio­sła się do tam­te­go świa­ta, ste­try­czał i uni­kał lu­dzi; ale wia­do­mo było in­nym, że jego po­ży­cie z żoną, księż­nicz­ką So­ło­me­rec­ką z domu, było nie­oso­bliw­sze, a na­wet mó­wio­no w War­sza­wie o ma­ją­cej się mię­dzy nie­mi za­cząć spra­wie roz­wo­do­wej przed samą jej śmier­cią. Były i inne do­mnie­my­wa­nia, jed­ne od dru­gich mniej po­dob­ne do praw­dy, bo nikt na pro­win­cyi nie wie­dział tego, co żad­ne­mu sa­lo­no­wi war­szaw­skie­mu nie było taj­ne.

Rzecz się tak mia­ła. Pan łow­czy miał so­bie obie­ca­ne od kró­la ge­ne­ral­stwo ar­ty­le­ryi ko­ron­nej, sko­ro tyl­ko to do­sto­jeń­stwo, któ­re pia­sto­wał Wie­lo­pol­ski, sie­dem­dzie­się­cio­let­ni sta­rzec, za­wa­ku­je. Do­cze­kał się tego na­ko­niec, i tak był pew­ny sie­bie, że mun­dur ka­zał so­bie uszyć i przyj­mo­wał po­win­szo­wa­nia od wszyst­kich. Tym­cza­sem hra­bia Brühl, któ­ry zu­peł­nie był owła­dał kró­la, sko­sił mu tra­wę pod no­ga­mi, bo wy­jed­nał od kró­la przy­wi­lej na to ge­ne­ral­stwo dla swo­je­go syna. Do tego upo­ko­rze­nia do­łą­czy­ło się skąp­stwo, osta­tecz­na na­mięt­ność du­szy nie­szla­chet­nej.

Pan łow­czy zi­ry­to­wa­ny, swo­je słu­gi od­pra­wił, pa­łac swój wy­na­jął, a bio­rąc na sie­bie po­stać fi­lo­zo­fa od­cza­ro­wa­ne­go ze wszel­kich ułud świa­ta, ja­kie­goś sen­ty­men­tal­ne­go mi­zan­tro­pa, opu­ścił War­sza­wę, nie po­że­gnaw­szy na­wet kró­la, i udał się do swo­ich dóbr po­le­skich, wła­śnie dla­te­go, że były naj­wię­cej od­da­lo­ne od zgieł­ku sto­li­cy, i tam za­peł­niał od­tąd swo­je wor­ki, po­kła­da­jąc szczę­ście naj­więk­sze w ich po­mno­że­niu.

Pan łow­czy, oprócz wy­gó­ro­wa­nej py­chy i po­pę­dli­wo­ści ni­czem nie­po­ha­mo­wa­nej, nie miał żad­nej ce­chy pana pol­skie­go. Jego oj­ciec, kasz­te­lan Ki­jow­ski, był praw­dzi­wym Sar­ma­tą, i ta­kim chciał mieć swo­je­go syna, bo oprócz nie­go i cór­ki nie miał in­ne­go po­tom­stwa. Od­dał go do kon­wik­tu oj­ców Je­zu­itów w Ży­to­mie­rzu, gdzie rek­to­rem był jego brat stry­jecz­ny, któ­ry był dla nie­go wy­rocz­nią. Tam wraz z in­ne­mi mło­dy Jó­zio, w kon­tu­si­ku i z go­lo­ną gło­wą, ćwi­czył się w na­ukach, ja­kie wów­czas były da­wa­ne, i w po­boż­no­ści ka­to­lic­kiej. Ale gdy skoń­czył re­to­ry­kę, już mu kar­ność je­zu­ic­ka cię­ży­ła, a z dru­giej stro­ny że wie­dział, iż oj­ciec ni­g­dy na to nie bę­dzie wy­ro­zu­mia­ły, zmy­ślił chęć wstą­pie­nia do za­ko­nu, i do nie­go na­pi­sał, pro­sząc o ze­zwo­le­nie i bło­go­sła­wień­stwo, aż nad­to bę­dąc pew­nym, że po­zwo­le­nia nie otrzy­ma. Jak­kol­wiek kasz­te­lan był mę­żem wiel­kiej po­boż­no­ści, był prze­cie moż­no­wład­cą. Na samo wspo­mnie­nie, że imię Kier­de­jów wy­ga­snąć może, a jego do­bra przejść w inne domy, omal że od ro­zu­mu nie od­cho­dził. Kie­dy więc ode­brał list od syna, wiel­ce się za­fra­so­wał, i ze­brał do rady naj­zau­fań­szych swo­ich przy­ja­ciół. Wszy­scy się zgo­dzi­li na to, żeby dla ode­rwa­nia syna od po­dob­nej my­śli od­dać go do dwo­ru kró­lew­skie­go, a je­że­li po dwu­let­nim na nim po­by­cie ta myśl nie wy­wie­trzy mu się z gło­wy, w ta­kim do­pie­ro ra­zie nie sprze­ci­wiać się wy­raź­ne­mu po­wo­ła­niu. Po­szedł kasz­te­lan za tą radą, i w ten spo­sób od­pi­sał sy­no­wi. A to było wła­śnie, cze­go so­bie mło­dy fi­lut ży­czył.

Od­da­ny do dwo­ru Au­gu­sta II, a do­brze opa­trzo­ny od kasz­te­la­na, któ­ry już z dóbr swo­ich nie wy­jeż­dżał, a tyl­ko pro­sił Boga, żeby mógł się do­cze­kać wi­dzieć je­dy­na­ka oże­nio­nym, od tego za­czął, że sta­ro­żyt­ny a na­ro­do­wy ubiór z sie­bie zrzu­cił, a z nim i wia­rę i oby­cza­je przod­ków, i prze­kształ­cił się na dwo­ra­ka wer­sal­skie­go. Wy­uczył się ak­cen­tu fran­cuz­kie­go, eu­ro­pej­skich tań­ców i fech­to­wa­nia, i wkrót­ce w jed­nych i w dru­giem zo­stał mi­strzem. Kil­ka szczę­śli­wych po­je­dyn­ków na szpa­dy i pi­sto­le­ty zjed­na­ły mu od­głos nad­zwy­czaj­nej wa­lecz­no­ści; kil­ka oba­ła­mu­co­nych przez nie­go mę­ża­tek roz­trą­bi­ło o nim sła­wę ka­wa­le­ra peł­ne­go po­lo­ru; kil­ka po­dró­ży za gra­ni­cę i ty­leż ma­dry­ga­łów fran­cuz­kich, przez nie­go uło­żo­nych dla pani Orzel­skiej fa­wo­ry­ty kró­lew­skiej, do­sta­tecz­ne były dla za­pew­nie­nia mu po wszyst­kich sa­lo­nach War­sza­wy sła­wy wy­so­kie­go ro­zu­mu i głę­bo­kiej uczo­no­ści. I to mu nie­ma­ło do tej wzię­to­ści do­po­mo­gło, że był sko­li­ga­co­nym z naj­pierw­sze­mi do­ma­mi rze­czy­po­spo­li­tej, i spad­ko­bier­cą ojca sta­re­go, wła­ści­cie­la ogrom­ne­go ma­jąt­ku, któ­ry się cią­gle po­więk­szał.

Przy ta­kich za­so­bach pan kasz­te­la­nic zo­stał wkrót­ce gło­wą wszyst­kich trze­pie­ta­rzy wyż­sze­go uro­dze­nia, a tem sa­mem waż­ną fi­gu­rą. Od­da­ny wszel­kim roz­pu­stom, ale pe­łen nie­ogra­ni­czo­nej dumy, ni­cze­go on nie za­nie­dby­wał dla wy­nie­sie­nia się; a że po­sel­stwo na sej­mie było szcze­blem nie­zbęd­nym do naj­wyż­szych w kra­ju za­szczy­tów, o nie oświad­czył się na sej­mi­ku w Czer­sku, w któ­rym po­wie­cie je­dy­nie dla­te­go na­był wio­skę, nie­zmier­nie prze­pła­ciw­szy jej war­tość. U ta­mecz­nej szlach­ty zna­lazł wiel­kie i słusz­ne prze­ciw so­bie uprze­dze­nia; ale jak za­czął się jej kła­niać, a poić i kar­mić, a sy­pać pie­nią­dze, a współ­za­wod­ni­ków do po­sel­stwa od­stra­szać od kan­dy­da­cyi: słab­szych, oso­bi­stą z sobą czyn­no­ścią, męż­niej­szych oba­wą na­ra­że­nia się na prze­śla­do­wa­nie moż­nych swo­ich krew­nych, z nie­ma­łem za­dzi­wie­niem kró­la, któ­ry na­wet od­ra­dzał mu, jako mło­de­mu, pusz­czać się w za­pa­sy z za­słu­żo­ne­mi w zie­mi Czer­skiej mę­ża­mi, jed­no­myśl­nie po­słem zo­stał ob­ra­ny.

Już był utra­cił ojca, po któ­rym znacz­na spu­ści­zna mu się do­sta­ła. Na­stą­pi­ło to wła­śnie w cza­sie, kie­dy się sta­rał o po­sel­stwo; na sej­mie by­naj­mniej się nie po­ka­zał być za­usz­ni­kiem kró­lew­skim, bo miał dość traf­no­ści żeby po­znać, iż bez po­pu­lar­no­ści nie moż­na było nic w tym cza­sie waż­ne­go otrzy­mać w Pol­sce. Utwo­rzył ją so­bie dość ta­nim kosz­tem, bo po­znaw­szy, że po­par­cie naj­zba­wien­niej­szych i naj­su­mien­niej­szych za­mia­rów rzą­du za­bi­ja ją w spo­łe­czeń­stwie, dla któ­re­go op­po­zy­cya była ce­lem a nie środ­kiem, pod­czas gdy jak naj­mniej roz­sąd­ny, cho­ciaż­by na­wet za­bój­czy dla kra­ju opór wi­do­kom rzą­do­wym ją za­bez­pie­czał, rzu­cił się ze sztucz­nym za­pa­łem w op­po­zy­cyę prze­ciw­ko dwo­ro­wi. A że nie umiał pi­sać po pol­sku, od­czy­ty­wał na se­sy­ach sej­mo­wych mowy peł­ne go­ry­czy prze­ciw­ko mę­żom za­szczy­co­nym uf­no­ścią kró­la, a któ­re pi­ja­ro­wie za pie­nią­dze mu ukła­da­li, i od­czy­ty­wał je z de­kla­ma­cyą fran­cuz­ką, czem za­chwy­cał damy sa­lo­no­we. Na żad­ne po­dat­ki nie po­zwa­lał, prze­ciw moż­no­władz­twu po­wsta­wał, czem taką re­pu­ta­cyę pa­try­oty­zmu i re­pu­bli­ka­ni­zmu dla sie­bie utwo­rzył, że król po skoń­czo­nym sej­mie nie za­nie­dbał ob­da­rzyć go sta­ro­stwem.

Tak sta­nąw­szy u celu swo­ich żądz, umiał po­znać, że już w na­ro­dzie za­czy­na­ło wcho­dzić w oby­czaj ule­pia­nie bał­wa­nów, a wkrót­ce po­tem ich kru­sze­nie, i że po­pu­lar­ność nie mo­gła być ani trwa­łą, ani dłu­gi czas ko­rzyst­ną. Przez nią otrzy­maw­szy cze­go żą­dał, już mu po­trzeb­ną nie była, a dał tego do­wód na na­stęp­nym sej­mie, na któ­rym po­sło­wał; na nim al­bo­wiem uro­czy­ście ze­rwał z mnie­ma­ne­mi pa­try­ota­mi, i po­ka­zał się gor­li­wym stron­ni­kiem dwo­ru, czem w jed­nej chwi­li po­pu­lar­ność utra­cił, o któ­rą dbał jak naj­mniej, gdyż ona już go była znu­dzi­ła, do ni­cze­go do­pro­wa­dzić nie mo­gła, a tyl­ko wy­dat­ki po­mna­ża­ła i nie po­zwa­la­ła mu wo­dze pusz­czać wzgar­dzie, jaką czuł dla tych wszyst­kich, co świet­no­ścią krwi jemu spro­stać nie mo­gli. Dum­ny z uro­dze­nia, dum­ny z do­stat­ków, o ile do­tąd wi­dzia­no go układ­nym, uprzej­mym, o tyle po­ka­zał się wy­nio­słym, zim­nym, nie­do­stęp­nym, – tem wię­cej, że uda­ło mu się po­więk­szyć w trój­na­sób swo­je do­stat­ki oże­nie­niem się z księż­nicz­ką So­ło­me­rec­ką, z któ­rą żył nie wie­dzieć po ja­kie­mu, i po­stą­pić na dy­gni­ta­rza, z na­dzie­ją jesz­cze wyż­szych za­szczy­tów.

Pan łow­czy był po­wszech­nie nie­cier­pia­ny, ale wszy­scy mu za­zdro­ści­li szczę­ścia. Był wdow­cem; ale żona mu zo­sta­wi­ła ogrom­ny ma­ją­tek i syna, któ­ry mo­ral­nie i fi­zycz­nie był jego wy­ka­pa­nym ob­ra­zem. Wpraw­dzie z ła­ski hra­bie­go Brüh­la po­niósł był szwank u dwo­ru, ale z dru­giej stro­ny to mu da­wa­ło po­stać mal­kon­ten­ta, rola w owym cza­sie ulu­bio­na od pana pol­skie­go, a któ­ra da­wa­ła spo­sob­ność żyć na wsi i po­mna­żać zbio­ry, co aż nad­to było po­chleb­ne dla czło­wie­ka tak chci­we­go. Żył więc od lat kil­ku­na­stu na wsi w zu­peł­nem od­osob­nie­niu, i do­cze­kał się peł­no­let­no­ści syna, któ­re­go pod okiem swo­jem wy­cho­wał, nie ża­łu­jąc kosz­tów na spro­wa­dze­nie mi­strzów nauk i ta­len­tów z róż­nych czę­ści Eu­ro­py, tak że jego za­mek To­po­rzy­ski tem je­dy­nie róż­nił się od aka­de­mii, iż tyl­ko je­den uczeń z tego na­ucza­nia ko­rzy­stał.

Kie­dy mło­dy Au­gust swo­je na­uki ukoń­czył, i jak dru­gi Pico Mi­ran­do­la zdał eg­za­min de omni re sci­bi­li, przed oj­cem, któ­ry nie bar­dzo wie­dział co się świę­ci­ło, ten po­dwój­nie się ucie­szył, raz, że ma tak mą­dre­go syna, po­wtó­re, że wy­dat­ki na na­uczy­cie­li prze­cie się skoń­czy­ły; bo chci­wość i skąp­stwo w sto­sun­ku z wie­kiem się wzma­ga­ły. Od­tąd już nie ma­jąc w domu cu­dzo­ziem­ców, przed któ­re­mi mógł­by się wsty­dzić, co rok po­ka­zy­wał się oszczęd­niej­szym w ży­ciu. Po ca­łych dniach za­mknię­ty sie­dział, in­nej roz­ryw­ki nie ma­jąc, tyl­ko li­cze­nie i prze­kła­da­nie wor­ków na­peł­nio­nych zlo­tem i sre­brem. Je­że­li nowy jaki przy­chód wno­sił mu pie­nią­dze, z tych, acz z bo­le­ścią ser­ca, prze­cie czy­nił ja­kiś udział dla syna, dla opła­ty sług, dla nie­zbęd­nych po­trzeb domu; ale to, co było za­wią­za­ne w wor­kach, było jak­by za­klę­te; co do nich we­szło, z nich wyjść nie mo­gło; ża­ło­wał ich dla syna, dla sie­bie sa­me­go; skąp­stwo i chci­wość, jak wszyst­kie złe na­mięt­no­ści, nie prze­ciw­wa­żo­ne sil­nem uczu­ciem re­li­gij­nem, u nie­go przy­bra­ły wszyst­kie ce­chy bał­wo­chwal­stwa. Tę wia­rę, jaką po­boż­ny cbrze­ścia­nin po­kła­da w Bogu, on po­kła­dał w swo­ich skar­bach. Co do­słow­nie był wy­znaw­cą, po­st­ni­kiem, po­kut­ni­kiem ma­mo­ny.

Z ni­kim nie żył, jak to się już po­wie­dzia­ło. Ale że pan re­jent był słu­gą spad­ko­wym jego domu, że był jego ple­ni­po­ten­tem, i za tę po­słu­gę w ka­pi­tu­la­cyi trzy­mał je­den fol­wark klu­cza To­po­rzy­skie­go, on je­den miał przy­stęp wol­ny do nie­go. Pan łow­czy go lu­bił; ile razy do nie­go przy­je­dzie, uprzej­mie go przyj­mie, przy obie­dzie każe po­sta­wić na sto­le bu­tel­kę wę­grzy­na, fun­da­cyi jesz­cze nie­bosz­czy­ka kasz­te­la­na, z niej so­bie na­le­je kie­li­szek, resz­ta idzie na po­ży­tek re­jen­ta; ale gdy ją wy­próż­ni, na­próż­no się przy­ma­wia do dru­giej; pan łow­czy niby tego nie ro­zu­mie. Pan re­jent rad­by go wplą­tać w ja­kiś pro­ces, żeby mu się stać po­trzeb­niej­szym; ale łow­czy prze­zor­ny za­raz obej­mie zysk czy stra­tę, jaka ze spra­wy wy­nik­nąć może dla nie­go, i wręcz mu od­po­wia­da, że żad­ne­go pro­ce­su z ni­kim mieć so­bie nie ży­czy, raz, że nie chce sę­dziom się kła­niać, po­wtó­re że zysk z pro­ce­su do­pie­ro w przy­szło­ści oka­zać się może, a pie­nią­dze sy­pać trze­ba za­raz, a tych nie ma, i na kon­klu­zyę do­da­je: – Na to waść masz moją ple­ni­po­ten­cyą, że­byś mię bro­nił, jak mnie kto za­cze­pi, a ja za­cze­piać nie my­ślę ni­ko­go. — A kie­dy go za­cznie na­ma­wiać, żeby ku­pił ja­kie do­bra, ten mu jed­no a jed­no od­po­wia­da: — A zkąd ja we­zmę pie­nią­dze? Lu­dzie my­ślą że je zbie­ram, a ja goły jak świę­ty tu­rec­ki. A czy mało wy­cho­wa­nie syna mnie kosz­to­wa­ło? a były jesz­cze i sta­re grze­chy w War­sza­wie, któ­re tu, odej­mu­jąc so­bie kęs od gęby, za­spo­ko­ić mu­sia­łem. — A na amen po­dob­nych an­ty­fon da­wał mu do po­zna­nia, że już jemu czas wra­cać do Ży­to­mie­rza.

Re­jent wszyst­kie te chi­me­ry zno­sił z usza­no­wa­niem, bo w słu­żeb­nic­twie domu Kier­de­jów zro­dzo­ny, nie prze­sta­wał się uwa­żać za kre­atu­rę tego domu. Jaka taka, ale wy­łącz­na uf­ność, jaką w nim po­kła­dał ma­gnat od­lu­dek, po­to­mek tego domu, tyle była dla nie­go po­chleb­ną, że i bez wsi co ją mu wy­pu­ścił, miał­by się już za so­wi­cie na­gro­dzo­ne­go. A od ja­kie­goś cza­su, wła­śnie tego, w któ­rym się za­czy­na­ją wy­pad­ki, ja­kie opi­sy­wać przed­się­wzią­łem, ta uf­ność zda­wa­ła się po­dwa­jać. Czę­sto po­słań­ce przy­by­wa­li do re­jen­ta; czę­sto, cze­go wprzó­dy nie by­wa­ło, wzy­wa­ny by­wał do To­po­rzyszcz; za­uwa­ża­no na­wet, że re­jent bar­dzo by­wał za­my­ślo­ny po po­wro­cie z każ­dej swo­jej wy­ciecz­ki.

ROZ­DZIAŁ II. Pan Pa­weł Boł­su­now­ski, bę­dąc re­jen­tem ziem­skim, a do tego [pa]tro­nem wie­lu oby­wa­te­li, utrzy­my­wał licz­ną kan­ce­la­ryę, któ­ra pra­cu­jąc dla pu­blicz­no­ści, nie była jed­nak cię­ża­rem dla kra­ju. Skład[ała] się ona z de­pen­den­tów, któ­rzy pod jego kie­run­kiem uczy­li się prak­tycz­nie praw­nic­twa, a póź­niej sami wy­cho­dzi­li na ju­ry­stów. Wie­lu z ta­kich było sy­na­mi ma­jęt­nych oby­wa­te­li, a wszy­scy szlach­tą her­bow­ną. U re­jen­ta mie­li kwa­te­rę, wikt i świa­tło, tak, że tyl­ko odzie­wać się mu­sie­li ze swo­je­go. Ci, co mie­li ro­dzi­ców fun­du­szo­wych, od nich po­bie­ra­li wspar­cie; inni mu­sie­li po­prze­stać na tem, co im się uda­wa­ło za­pra­co­wać. I tak, że każ­dy roz­po­czy­na­ją­cy za­wód praw­ni­czy już miał szkol­ną przy­naj­mniej do trze­ciej klas­sy na­ukę, a tem bar­dziej umiał pi­sać, więc ten temu, tam­ten owe­mu pa­cy­en­to­wi prze­pi­sy­wał na czy­sto po­zwy, ma­ni­fe­sta i ja­kieś inne do­ku­men­ta, za co mu co ty­dzień przy­naj­mniej kil­ka zło­tych kap­nę­ło. Póź­niej, gdy już się le­piej obe­znał z ma­ni­pu­la­cyą są­do­wą, ro­bił pa­cy­en­tom kwe­ren­dy, z wła­sne­go kon­cep­tu re­da­go­wał po­zwy i ma­ni­fe­sta, ukła­dał sum­ma­ry­usze, czem już znacz­nie po­więk­sza­ły się jego przy­cho­dy.

Po­cząt­ki za­wo­du praw­ni­cze­go chu­de­go pa­choł­ka bez wąt­pie­nia były cięż­kie. Wiel­ka­noc nie przy­cho­dzi, tyl­ko aż po kil­ko­ty­go­dnio­wym po­ście. Jed­nak i wte­dy nie zo­sta­wał bez ja­kiejś po­mo­cy. W pa­le­strze utwo­rzy­ło się było brac­two pod opie­ką Świę­te­go Iwo­na pa­tro­na ju­ry­stów: w kan­ce­la­ryi każ­de­go me­ce­na­sa sta­ła skar­bo­na tego brac­twa. Ma­jęt­niej­si de­pen­den­ci co so­bo­ty, każ­dy we­dle swo­jej moż­no­ści, coś w nią rzu­cał, a kie­dy kto przy­cho­dził do kan­ce­la­ryi w ja­kimś in­te­re­sie, temu za­raz po­da­wa­no skar­bo­nę; trze­ba było coś do­dać, bo­daj­by trzy gro­sze. Kie­dy szlach­cic ze wsi przy­je­dzie do me­ce­na­sa, cho­ciaż bez in­te­re­su, za­raz ja­kiś de­pen­dent przy­no­si jemu skar­bo­nę; już przy­naj­mniej zło­tów­ka przy­bę­dzie. By­wa­li też i hoj­niej­si do­bro­dzie­je; co kwar­tał skar­bo­na się otwie­ra­ła. Część kwo­ty w niej zna­le­zio­nej, od­no­szo­no do pre­fek­ta brac­twa, za­wsze ja­kie­goś we­te­ra­na pa­le­stry, na upięk­sze­nie oł­ta­rza świę­te­go Iwo­na w ko­ście­le ka­te­dral­nym ży­to­mier­skim i kosz­ta so­len­nych na­bo­żeństw, któ­re kil­ka razy na rok przed tym oł­ta­rzem się od­by­wa­ły. A resz­ta szła na ko­rzyść de­pen­den­tów, nie ma­ją­cych z cze­go spra­wiać so­bie odzie­ży, bie­li­zny i obu­wia. Kwo­ty idą­ce ta­kie­mu na uży­tek, były za­pi­sa­ne; a je­że­li bie­dak sta­nął na pew­niej­szych no­gach, miał za świę­ty obo­wią­zek zwró­cić skar­bo­nie to, co od niej do­słał. Zresz­tą u żad­ne­go me­ce­na­sa de­pen­den­ci nie byli utrzy­ma­ni tak do­brze, jak u re­jen­ta. Tryb ich ży­cia był na­stęp­ny i ni­g­dy roz­wol­nie­niu nie ule­gał: wsta­wać mu­sie­li o wpół do szó­stej, o sa­mej szó­stej szli za me­ce­na­sem do ko­ścio­ła ber­nar­dyń­skie­go na pry­ma­ryę i go­dzin­ki. Oko­ło siód­mej wra­ca­li do domu, gdzie na nich cze­ka­ło piwo grza­ne, lub mle­ko pra­żo­ne. Po tym po­sił­ku sia­da­li do pra­cy aż do pierw­szej po po­łu­dniu; o tej po­rze był al­bo­wiem obiad, skła­da­ją­cy się z po­le­wy i czte­rech po­traw. Po obie­dzie, oprócz dwóch z ko­lei, któ­rzy mu­sie­li zo­stać w kan­ce­la­ryi, i być na za­wo­ła­nie re­jen­ta, in­nym wol­no było w mie­ście szu­kać uczci­wej za­ba­wy, ale o pół do ósmej trze­ba było wra­cać na wie­cze­rzę, na któ­rej za­wsze były trzy pół­mi­ski; i już bez wy­raź­ne­go roz­ka­zu pana re­jen­ta, aż do wcza­su ni­ko­mu nie wol­no było z kwa­te­ry wy­cho­dzić. O dzie­wią­tej, czy z pa­nem re­jen­tem, czy sami, od­ma­wia­li pa­cie­rze, do zwy­kłych mo­dlitw do­łą­cza­ła się w śro­dę ko­ron­ka, w so­bo­tę ró­ża­niec, a o dzie­sią­tej każ­dy mu­siał być w swo­jem łóż­ku. Żyli więc, jak­by pod re­gu­łą za­kon­ną, i żad­ne­mu z tej mło­dzie­ży przez my­śl­by nie prze­szło w czem­kol­wiek z niej się wy­ła­mać. Re­jent z opie­ką miał so­bie nad nią spusz­czo­ną oj­cow­ską wła­dzę, a w po­trze­bie na jej po­par­cie kil­ka sług, ko­bie­rzec i do­brze uple­cio­ny ba­tog. Mło­dzież, jak­kol­wiek burz­li­wa, i mi­ło­wa­ła swo­je­go me­ce­na­sa jak ojca, i bała się go jak ognia.

Były wpraw­dzie i cię­ża­ry pa­le­stranc­kie­go ży­wo­ta. I tak: co so­bo­ty su­szyć mu­sie­li; jesz­cze to w zi­mie pół bie­dy, bo do chle­ba do­da­wa­no im su­ro­wą kwa­szo­ną ka­pu­stę; ale la­tem trze­ba było po­prze­stać na grzan­kach ma­cza­nych w pod­piw­ku. Na każ­dy po­grzeb ka­to­lic­ki, czy za­chod­nie­go czy wschod­nie­go ob­rząd­ku, je­den z ko­lei mu­siał asy­sto­wać, a ko­lej czę­sto przy­pa­da­ła. A co im naj­wię­cej do­pie­ka­ło, let­nią porą ze wscho­dem słoń­ca, cza­sem re­jent ich na­pę­dzał do swo­je­go ogród­ka, dla oczysz­cze­nia sa­pem ście­żek, i pie­le­nia kwa­ter z kwia­ta­mi. Nie mie­li pra­wa się skar­żyć, bo re­jent z sa­pem w ręku po­dzie­lał ich pra­cę.

Były też i kom­pen­sa­ty. Nie­dzie­le i świę­ta były wol­ne od wszel­kie­go za­trud­nie­nia, i choć­by de­pen­dent wró­cił póź­ną nocą, to mu ucho­dzi­ło in gra­tiam dnia świą­tecz­ne­go. Toż samo i w cza­sie kar­na­wa­łu. We czwar­tek i na obie­dzie i pod­czas wie­cze­rzy każ­dy do­sta­wał po lam­pecz­ce mio­du, w nie­dzie­lę szklan­kę wina; nad­to każ­de­mu wol­no było trzy­mać na wik­cie go­spo­da­rza po jed­nym wy­żle albo goń­czym, i w cza­sach wol­nych od ka­den­cyi po­lo­wać w oko­li­cach Ży­to­mie­rza, a byle pan re­jent do­stał kil­ka cy­ra­nek i du­bel­tów, nie ża­ło­wał gro­si­wa na proch i ołów. Był on ostry, ale nie gde­ral­ski; od ni­ko­go nie wy­ma­gał pra­cy nad jego moż­ność. Z bu­du­ją­cą cier­pli­wo­ścią po­pra­wiał omył­ki w pi­smach, któ­re mu po­da­wa­no; ile razy bie­sia­do­wał u sie­bie, za­wsze do za­ba­wy kie­li­cho­wej we­zwie któ­re­goś ze star­szych swo­ich de­pen­den­tów. Na­wet na swa­wo­le mło­dzie­ży był wy­ro­zu­mia­łym, byle tyl­ko pew­nych gra­nic nie prze­kra­cza­ła. Nade wszyst­ko umiał do sie­bie mło­dzież przy­wią­zy­wać, i pew­ny je­stem, że nie­je­den z jego de­pen­den­tów, zo­staw­szy i moż­nym oby­wa­te­lem, i wyż­szym urzęd­ni­kiem, nie­raz mu­siał ża­ło­wać tych chwil i do­brem i złem prze­pla­ta­nych, któ­re prze­pę­dził w pa­le­strze Ży­to­mier­skiej pod kar­no­ścią acz­kol­wiek cza­sem przy­krą pana re­jen­ta.

Dzie­się­ciu de­pen­den­tów ży­wi­ło się u re­jen­ta, i pra­co­wa­ło za jego sto­łem. Z tych sze­ściu oby­wa­tel­skich sy­nów, któ­rzy mie­li po­moc z domu; trzech chu­dych pa­choł­ków, z któ­rych je­den tyl­ko wię­cej wpra­wio­ny do rze­mio­sła, z pra­cy swo­jej się utrzy­my­wał, a dwóch do­pie­ro roz­po­czy­na­ją­cych za­wód, tak bied­nych, że ob­cho­dzić­by się nie mo­gli bez kar­bo­ny św. Iwo­na, gdy­by nie szczo­dro­ta dzie­sią­te­go ko­le­gi, naj­bo­gat­sze­go z po­mię­dzy nich wszyst­kich, a któ­re­go hoj­ność prze­wyż­sza­ła do­stat­ki.

Był to Ja­kób Bo­kun, sio­strzan pana re­jen­ta, o któ­rym już wspo­mnia­łem. Sie­ro­ta w jego domu z ma­leń­ka wy­cho­wa­ny, jak mó­wio­no po­wszech­nie, był wła­ści­cie­lem znacz­ne­go fun­du­szu po ro­dzi­cach, któ­rym się opie­ko­wa­li jego wu­jo­wie, a część jemu na­leż­ne­go pro­cen­tu co­rocz­nie opła­ca­li, od­kąd skoń­czył lat osiem­na­ście, a więc od wię­cej dwóch lat, gdyż rok dwu­dzie­sty pierw­szy już za­czy­nał.

Trze­ba wie­dzieć, że pan re­jent miał bra­ta, któ­ry z nim ra­zem przed sześć­dzie­się­ciu laty się uro­dził w dzień Pio­tra i Paw­ła. Z tego po­wo­du pan re­jent przy­jął na chrzcie imię Paw­ła, a brat jego pod­cza­szy Wen­deń­ski, Pio­tra. Obaj bra­cia, spad­ko­wi klien­ci prze­moż­ne­go domu Kier­de­jów, wiel­ce się mi­ło­wa­li; je­den przed dru­gim nie miał nic skry­te­go, je­den był ży­wym por­tre­tem dru­gie­go. Obaj wy­cho­wa­ni byli na kosz­cie nie­bosz­czy­ka kasz­te­la­na. Pan Pa­weł po­świę­cił się ju­ry­ste­ryi, a pan Piotr dworsz­czy­znie w usłu­gach kasz­te­la­ni­ca, z któ­rym bądź miesz­ka­jąc w War­sza­wie, bądź pe­re­gry­nu­jąc po za­gra­ni­cach, nie mało po­znał świa­ta. Pan Pa­weł, któ­ry był jak­by wko­rze­nio­ny w Ży­to­mie­rzu, na mi­lio­ny go­nił; a pan Piotr, cho­ciaż mógł­by przy­wyk­nąć do wiel­kie­go świa­ta, tak dłu­gi czas na nim prze­pę­dził, umiał po­prze­stać na jed­nej wio­sce o dwie mil od Ży­to­mie­rza, na któ­rej pan łow­czy dał mu do­ży­wo­cie za kil­ku­dzie­się­cio­let­nie jego za­słu­gi. Na niej osiadł na sta­rość i tyl­ko go­spo­dar­stwem się za­trud­niał, a tak ste­try­czał, że to­wa­rzy­stwa wszel­kie­go uni­kał. Co so­bo­ty wie­czo­rem przy­jeż­dżał do bra­ta, na­za­jutrz asy­sto­wał cał­ko­wi­te­mu na­bo­żeń­stwu w ko­ście­le ka­te­dral­nym, gdzie czę­sto przy­stę­po­wał do ta­jem­nic Pań­skich, a ztam­tąd pro­sto wra­cał do swo­ich uko­cha­nych Jar­ko­wicz. Był on, jak i jego brat, sta­rym ka­wa­le­rem, wiel­kim jak on skru­pu­la­tem; w tem tyl­ko się róż­nił od nie­go, że re­jent był fa­ce­tus i lu­bił swo­je we­so­łe roz­mo­wy za­kra­piać wy­traw­nym wę­grzy­nem, a pod­cza­szy pił tyl­ko wodę, był ma­ło­mów­ny, a za­wsze tak smut­ny, jak gdy­by mu coś cię­ży­ło na ser­cu. Ile razy był u bra­ta, a jaki gość do nie­go przy­bę­dzie, za­raz wy­no­si się do al­kie­rza. Jego noga ni­g­dy nie po­sta­ła w kan­ce­la­ryi; sie­dział w izbie jak w no­rze u bra­ta, tyle tyl­ko, że po­śle za Ja­kó­bem, żeby się z nim tro­chę po­pie­ścić. Ko­le­dzy Ja­kó­ba do­cie­kli, że te piesz­czo­ty koń­czy­ły się roz­rzew­nie­niem star­ca, tak że łzy za­krę­ca­ły mu się w oczach, po czem da­wał mu za­wsze ja­kiś upo­mi­nek, a re­jent, przy­tom­ny tym sce­nom, ka­zał mu od­cho­dzić.

Pan Ja­kób był więc sio­strza­nem, i we­dle gło­su po­wszech­ne­go je­dy­nym spad­ko­bier­cą tych sta­rych bliź­nia­ków. I był po­wa­ża­ny jako expec­tans ma­gnam suc­ces­sio­nem, gdyż pa­no­wie Boł­su­now­scy, zwłasz­cza re­jent, ucho­dzi­li za wiel­kich ka­pi­ta­li­stów.

Wszy­scy do­brze ży­czy­li panu Ja­kó­bo­wi, i już po­nie­kąd mógł przy­zna­wać so­bie, że jest gło­wą sil­nej par­tyi, gdyż nie tyl­ko jego ko­le­dzy, ale omal że nie cał­ko­wi­ta mło­dzież, apli­ku­ją­ca się w Ży­to­mie­rzu do pra­wa, ule­ga­ła jego wpły­wom. Wszyst­ko mu do tego sprzy­ja­ło; wu­jo­wie mu co­rocz­nie do rąk od­li­cza­li po sześć ty­się­cy, sum­ma w owych cza­sach znacz­na, a z któ­rej przy­ja­cie­le tyle ko­rzy­sta­li, ile on sam. Prócz tego od wuja pod­cza­sze­go czę­ste przyj­mo­wał upo­min­ki. Miał od­ręb­ną swo­ją usłu­gę, kil­ka koni i psów utrzy­my­wał na kosz­cie re­jen­ta, któ­ry ni­cze­go mu nie ża­ło­wał; przy­tem był za­chwy­ca­ją­cej uro­dy, umiał się ubie­rać kosz­tow­nie i do twa­rzy. Był mi­strzem do ma­zu­ra i kra­ko­wia­ka, grzecz­nym dla płci pięk­nej, jed­nem sło­wem gład­kim ka­wa­le­rem; oprócz tego miał nie­ustra­szo­ne ser­ce, był rę­ba­czem za­wo­ła­nym, jeźdz­cem i my­śli­wym słyn­nym w ca­łym po­wie­cie, nie co­fa­ją­cym się przed żad­nem nie­bez­pie­czeń­stwem, był na­wet w po­trze­bie tę­gim do kie­li­cha. Cała mło­dzież była u nie­go na za­wo­ła­niu, bo czu­ła jego wyż­szość, i wła­śnie dla­te­go peł­ną uf­ność w nim po­kła­da­ła.

Niech jak chcą roz­pra­wia­ją o po­stę­pie świa­tła po­wszech­ne­go na­szych cza­sów w sto­sun­ku upły­nio­nych, ja za­wsze utrzy­my­wać będę, że nasi po­przed­ni­cy o wie­le nas prze­wyż­sza­li i w ro­zu­mie i w roz­sąd­ku; bo dla po­zy­ska­nia mię­dzy nie­mi wzię­to­ści, trze­ba było da­wać prze­ko­ny­wa­ją­ce do­wo­dy hoj­no­ści, od­wa­gi, szla­chet­no­ści i po­świę­ce­nia się dla swo­ich stron­ni­ków. Dziś wzię­tość, wpraw­dzie nie­trwa­ła, tak ta­nim kosz­tem się na­by­wa, że byle te przy­mio­ty były na koń­cu ję­zy­ka, już te prze­chwał­ki pu­blicz­ność przyj­mu­je za pie­niądz go­to­wy. Daw­niej czło­wiek wzię­ty, miał za­raz swo­je stron­nic­two, któ­re od nie­go wie­le wy­ma­ga­ło, ale na­wza­jem nie­ma­łe mu ro­bi­ło ofia­ry. Było komu zaj­rzeć w oczy, i bez wi­docz­ne­go nie­bez­pie­czeń­stwa nie moż­na było ta­kie­mu się na­ra­zić. Z tego by­wa­ły na­wet nad­uży­cia; dziś, je­że­li kto li­czy wie­lu stron­ni­ków, tak mało ma w so­bie zwy­kle rze­czy­wi­stej war­to­ści, że gdy­by swo­jem po­ło­że­niem chciał in­nym za­im­po­no­wać, śmiech po­gar­dli­wy, a nic in­ne­go­by nie wy­wo­łał. Za­wsze do sza­cun­ku przy­wię­zu­je się uczu­cie ja­kiejś bo­jaź­ni, by­naj­mniej nie upo­ka­rza­ja­cej. I ztąd wa­lecz­ne daw­ne na­sze spo­łe­czeń­stwo było nie­wy­po­wie­dzia­nie grzecz­ne. Dziś, je­że­li, co się nie czę­sto zda­rza, spo­ty­ka­my lu­dzi rze­czy­wi­ście grzecz­nych, to je­dy­nie z na­ło­gu i do­bre­go wy­cho­wa­nia, a nie z po­trze­by, gdyż zbyt rzad­ko im wy­pa­da ob­co­wać z ta­kie­mi, któ­rych cno­ty mo­gli­by sza­no­wać, a od­wa­gi się lę­kać. Wróć­my więc jak naj­śpiesz­niej do tych szczę­śli­wych a już za­po­mnia­nych cza­sów, kie­dy męż­ni i roz­trop­ni sta­wa­li na cze­le opi­nii pu­blicz­nej, a pół­głów­ki i tchó­rze jesz­cze się nie wdzie­ra­li do jej kie­run­ku.

Co nie­ma­ło przy­czy­nia­ło się do wzię­to­ści Ja­kó­ba u mło­dzie­ży, to że ile razy on na­le­żał do ja­kiejś wspól­nej swa­wo­li, za­wsze brał winę na sie­bie, a swo­ich to­wa­rzy­szów oczysz­czał. Wpraw­dzie to mu bez­kar­nie ucho­dzi­ło, bo też pan re­jent wszel­kie sprę­ży­ny umiał po­ru­szać, żeby ta swa­wo­la nie mia­ła smut­nych na­stępstw. Bur­dy go­dził, na­wiąz­ki wła­snym gro­szem opła­cał, ob­ra­żo­nych prze­pra­szał, wszyst­ko żeby ulu­bio­ny sio­strzan przy­kro­ści nie do­świad­czył. Był tego świe­ży do­wód, kie­dy Ja­kób ze swo­imi stron­ni­ka­mi za­ta­mo­wa­li spra­wie­dli­wość urzę­du od­bi­ciem kry­mi­na­li­sty z rąk kata, i uła­twie­niem mu uciecz­ki. Była to gar­dło­wa spra­wa, i dla nie­go sa­me­go i dla jego współ­to­wa­rzy­szy. A jed­nak po­wa­ga i zręcz­ność pana re­jen­ta tyle spra­wi­ły, że nikt de­la­cyi pod­jąć się nie chciał i sza­leń­cy zo­sta­li spo­koj­ni.

To pew­na, że pan Ja­kób za­słu­gi­wał na ja­kieś wzglę­dy przez oso­bliw­szą swo­ją zdat­ność. Był on z licz­by tych, co z rów­nym za­pa­łem od­da­ją się pra­cy, jak i swa­wo­li. Wszy­scy mu przy­zna­wa­li, że mię­dzy mło­dzie­żą apli­ku­ją­cą się do pra­wa w Ży­to­mie­rzu, ża­den tak nie był obe­zna­ny ze sta­tu­tem i kon­sty­tu­cy­ami ko­ron­ne­mi, tak chy­żo nie obej­mo­wał in­te­re­su, tak szczę­śli­wych nie miał po­my­słów w uło­że­niu pla­nu do pro­wa­dze­nia spra­wy, ani tak roz­sąd­ne­go i wy­mow­ne­go pió­ra. Nie­któ­rych jego me­ry­tów za in­kar­ce­ra­ta­mi na pa­mięć uczo­no się w pa­le­strze; sta­rzy na­wet ju­ry­ści po­dzi­wia­li zdol­no­ści mło­dzień­ca, i czę­sto za­pra­sza­li go na kon­fe­ren­cye. Z tem wszyst­kiem nie­mniej za­dzi­wia­ło pu­blicz­ność, iż pan re­jent, czło­wiek ostry, tyle miał sła­bo­ści dla sio­strza­na pa­li­wo­dy, że ni­g­dy na­wet su­ro­wem ofuk­nie­niem go nie za­smu­cił, i po­stę­po­wał z nim nie jak z sio­strza­nem sie­ro­tą, po­trze­bu­ją­cym jego ła­ski, ale jak­by z ma­gna­ta sy­nem, jemu od po­tęż­ne­go ro­dzi­ca po­wie­rzo­nym.

Wpraw­dzie obaj jego wu­jo­wie, bę­dąc bez­dziet­ne­mi, mo­gli go uwa­żać za syna i ku nie­mu prze­nieść wszel­kie sła­bo­ści nie­roz­waż­ne­go ro­dzi­ciel­skie­go afek­tu. Pan re­jent czę­sto po­wta­rzał przed po­ufa­łe­mi przy­ja­cioł­mi, że miał je­dy­ną sio­strę, któ­ra po­szła za ma­jęt­ne­go Li­twi­na, z domu sta­ro­daw­ne­go nie­ja­kie­go Bo­ku­na; że obaj mał­żon­ko­wie od­umar­li Ja­kó­ba, kie­dy jemu do­pie­ro pią­ty rok się koń­czył; że z bra­tem wzię­li go w opie­kę; i zwy­kle do­da­wał: „Ku­buś dziś bez nas mógł­by się obejść: ma on z ła­ski Pana Boga swo­ich sto kil­ka­dzie­siąt ty­się­cy u księ­cia Ra­dzi­wił­ła wo­je­wo­dy Wi­leń­skie­go, het­ma­na wiel­kie­go Li­tew­skie­go, a pro­cen­ta, któ­re w jego ma­ło­let­no­ści na­ro­sły, znacz­nie tę sum­mę po­więk­szy­ły. Apli­ku­je­my go do pra­wa, żeby w po­trze­bie swój ma­ją­tek i sie­bie umiał bro­nić, ale nie my­śli­my go wy­kie­ro­wać na przy­się­głe­go ju­ry­stę; bo kto ma chleb go­to­wy, nie po­trze­bu­je go szu­kać. Zresz­tą, jak skoń­czy rok dwu­dzie­sty dru­gi, to i na­sza opie­ka we­dle brzmie­nia te­sta­men­tu nie­bosz­czy­ka szwa­gra się skoń­czy. Niech jesz­cze ten rok w kar­no­ści prze­cier­pi, a po­tem zro­bi z sobą co mu się po­do­ba. Rady na­sze będą za­wsze na jego za­wo­ła­nie, ale już mu roz­ka­zy­wać nie bę­dzie­my mie­li pra­wa.”

Jed­nak w Ży­to­mie­rzu by­wa­li star­ce, któ­rzy zna­li od dzie­ciń­stwa pana Pio­tra i Paw­ła Boł­su­now­skich, nim ich JW. Kier­dej kasz­te­lan Ki­jow­ski od­dał do szkół, a jesz­cze cho­wa­li się u ojca eko­no­ma klu­czo­we­go w hrab­stwie To­po­rzy­skiem. Otóż oni paw­ta­rza­li, że ich było tyl­ko dwóch, a o in­nem ro­dzeń­stwie, ani o żad­nej sio­strze nie sły­sze­li. Że wpraw­dzie pan re­jent przed kil­ku­na­stu laty od­był ja­kąś da­le­ką po­dróż, jak mó­wił do Li­twy, że zta­mąd wy­wiózł ma­łe­go chłop­czy­ka, ja­ko­by swo­je­go sio­strza­na, że ni­cze­go nie ża­ło­wał, aby go jak naj­sta­ran­niej wy­cho­wać pod wła­snem okiem, ale że nie poj­mu­ją, zkąd miał­by się uro­dzić ten sio­strzan.

Wie­le z tego do­my­słów i plo­tek wy­ro­sło było w Ży­to­mie­rzu, zwłasz­cza mię­dzy ta­kie­mi, co pra­wo­wa­li się z pa­cy­en­ta­mi pana re­jen­ta. Na­ko­niec, mię­dzy krzy­żu­ją­ce­mi się do­mnie­my­wa­nia­mi prze­mo­gła opi­nia, że ten sio­strzan pana re­jen­ta był jego sy­now­cem, i że pan Piotr, po­kut­nik, po­st­nik i od­lu­dek, nie za­wsze mu­siał być ta­kim. Ale sko­ro Ja­kób do­rósł, a kil­ku zbyt cie­ka­wych o jego rze­czy­wi­ste po­cho­dze­nie po­rząd­nie sza­blą po­ob­zna­czał, wszyst­kie te ga­da­ni­ny uci­chły, i za­prze­sta­no szpe­rać w tem, co wy­łącz­nie do ro­dzi­ny Boł­su­now­skich na­le­ża­ło.

ROZ­DZIAŁ III. Już de­pen­den­ci pana re­jen­ta wró­ci­li z na­bo­żeń­stwa, już po­si­li­li się śnia­da­niem, i każ­dy sie­dział przy swo­jej ro­bo­cie. Sa­me­go me­ce­na­sa nie było, gdyż po mszy z ko­ścio­ła udał się do jed­ne­go ze wsi przy­by­łe­go oby­wa­te­la, któ­ry go w kwa­te­rze swo­jej ocze­ki­wał. Ła­two moż­na było po­znać jego nie­obec­ność, bo lubo zwierzch­ność nad kan­cel­la­ryą po­ru­czył panu Ra­fa­ło­wi Świe­żaw­skie­mu, naj­star­sze­mu wie­kiem de­pen­den­to­wi, a któ­ry przy koń­cu ka­den­cyi miał wy­ko­nać przy­się­gę na ju­ry­stę, gło­śna a cza­sem burz­li­wa roz­mo­wa prze­pla­ty­wa­ła pra­cę mło­dzie­ży, cze­go przy­kła­du nie było w przy­tom­no­ści re­jen­ta.

Pierw­szy ode­zwał się pan Syl­we­ster Bęb­now­ski, pod­sto­lic Ki­jow­ski, do sie­dzą­ce­go obok sie­bie ubo­gie­go de­pen­den­ta, pana Bar­tło­mie­ja Ka­łu­żyń­skie­go:

— Prze­cie sum­ma­ry­usz do­ku­men­tów tej utra­pio­nej baby Chap­tu­szyń­skiej tak do­brze jak skoń­czo­ny, mo­że­my ba­wić się ga­węd­ką. Ża­łuj Bart­ku, żeś nie po­szedł wczo­raj z nami na ba­lik wiel­moż­nych pod­sęd­ków Wicz­fiń­skich, jak cię na­ma­wiał do tego pan Ja­kób. Ba­wi­li­śmy się po kró­lew­sku.

— Gdzież mnie chu­de­mu pa­choł­ko­wi was oby­wa­tel­skich sy­nów po­dzie­lać za­ba­wę? Czło­wiek kon­tent, kie­dy ma jaką parę bu­tów nie­dziu­ra­wych, jaką taką ka­po­tę, któ­rą sza­nu­ję jak du­szę wła­sną, a je­mu­by w gło­wie było za­ba­wy pa­ni­czów? Wy po­szli­ście na bie­sia­dę, a ja wy­pro­si­łem się u pana re­jen­ta, że mi po­zwo­lił pójść na Ka­mion­kę do mo­jej bied­nej mat­ki, żeby ją i moje dwie sio­strzycz­ki po­cie­szyć. Przy­ję­ła mnie jak mo­gła w swo­jem ubó­stwie. Wy­ście mie­li mar­ce­pa­ny, a ja szczę­śli­wie za­ja­da­łem so­bie klu­ski z se­rem; a dla­cze­go śpie­szy­łem do mat­ki, oto dla­te­go, że nie ma pod­szy­te­go fu­ter­kiem ba­we­ci­ku, żeby nim po­kryć się kie­dy wy­cho­dzi na po­dwó­rze. Ja­każ to była jej ra­dość, kie­dy jej przy­nio­słem szes­na­ście zło­tych! Moja naj­uko­chań­sza mat­ka bę­dzie mieć przy­naj­mniej to, co jej naj­wię­cej jest po­trzeb­ne.

— A zkąd się wzię­ły u cie­bie te szes­na­ście zło­tych?

— Zkąd? ja ich mia­łem dwa­dzie­ścia, tyl­ko że czte­ry za­cho­wa­łem dla sie­bie. Je­że­li w tych dniach uda mi się ze­brać jesz­cze czte­ry zło­te, spra­wię so­bie nowe buty, a je­że­li nie będę miał, przy­naj­mniej pod­szy­cie. A moje dwa­dzie­ścia zło­tych, jest-to ła­ska pana Ja­kó­ba. Po­słał mnie oneg­daj do księ­dza ka­no­ni­ka Sło­mow­skie­go z do­ku­men­ta­mi; ten je przy­jął, okiem na nie rzu­cił, i od­pra­wił mnie wty­ka­jąc w rękę ła­du­nek, w któ­rym było dwa­dzie­ścia zło­tych, o czem aż póź­niej się do­wie­dzia­łem, bo jaki był, taki od­da­łem panu Ja­kó­bo­wi, jed­no że mnie po­wie­dział: — zo­staw to przy so­bie, to­bie się to przy­da Bart­ku, a ja jesz­cze nie po­trze­bu­ję ko­ściel­nych pie­nię­dzy. — Kie­dym się ob­li­czył, le­d­wo du­sza nie wy­sko­czy­ła z ra­do­ści, że mogę mat­ce się przy­słu­żyć. Jak­że wy­glą­da­łem po­obied­nej pory, żeby się do niej wy­su­nąć! Wa­sze bie­sia­dy wca­le mi nie za­przą­ta­ły gło­wy, cho­ciaż mnie do nich cią­gnął mój do­bro­dziej pan Ja­kób.

— Jaki z cie­bie ga­du­ła, Bart­ku — na to się ode­zwał pan Ja­kób, któ­ry przy ob­szer­nym kan­tor­ku sie­dząc zwią­zy­wał plik pa­pie­rów, a za­słu­chał ko­niec nar­ra­cyi pana Bar­tło­mie­ja. — Wo­lał­byś coś cie­ka­we­go po­wie­dzieć, albo prze­pi­sy­wać co ci dano, nie pleść panu Syl­we­stro­wi ko­szał­ki opał­ki, któ­re go ob­cho­dzić nie mogą, a tyl­ko go nu­dzą.

— I ow­szem, po­czci­wy Bar­tek wiel­ce mnie za­jął swo­jem opo­wia­da­niem. Al­boż ja nie mam mat­ki? a cho­ciaż chwa­ła Panu Bogu, nie­bosz­czyk oj­ciec zo­sta­wił nam uczci­wy szla­chec­ki ma­ją­tek, my się ko­cha­my jak ubo­dzy. Cóż może być droż­sze­go od mat­ki? a że o to­bie wspo­mniał, pa­nie Ja­kó­bie, za to się nie gnie­waj. To dla nas nic no­we­go; ile razy sły­szy­my o ja­kimś czy­nie szla­chet­nym, ty za­raz nam w my­śli sta­jesz.

— Wstydź się, pa­nie Syl­we­strze! Praw­dzi­wie, gdy­by kto z boku nam się przy­słu­chał, za ko­go­by nas wziął, że ofia­rę dwu­dzie­stu zło­tych, i to nie swo­ich, mamy za he­ro­izm?

— A czy to na tem ko­niec, pa­nie Ja­kó­bie? a z czy­jej ła­ski mam lity pas, że mógł­bym się nim czwa­nić, jak gdy­bym był sy­nem urzęd­ni­ka? Wszak­że to pierw­szy zło­ty pas w ro­dzie Ka­łu­żyń­skich, bo my z dzia­dów i nad­dzia­dów char­ła­ki. Moja mat­ka z ostat­nie­go się cią­gnę­ła, dla utrzy­ma­nia mnie w szko­le; ostat­nią kozę przeda­ła, żeby za­pła­cić dy­rek­to­ro­wi. Gdy­by nie to, może był­bym gdzieś kuch­ci­kiem, albo ży­dow­skim pa­choł­kiem, albo co jesz­cze ła­twiej, zmarł­bym z gło­du pod pierw­szym pło­tem. Mam ci ja tak­że kon­tu­si­nę po­rząd­ną i żu­pan atła­so­wy, na któ­re wy, moi mili ko­le­dzy, zło­ży­li­ście się. Pan re­jent, niech mu Bóg da za to cze­go tyl­ko za­pra­gnie, rzu­cił wte­dy dla mnie dwa czer­wo­ne zło­te; ale ja so­bie cho­dzę w mo­jej ka­po­cie, a kon­tusz i pas to tyl­ko od świę­ta w ka­te­drze, a po skoń­czo­nem na­bo­ień­stwie za­raz to zrzu­cam z sie­bie i wra­cam do swo­jej ka­po­ty. Wte­dy do­pie­ro będę śmia­ło cho­dził w mo­jej pa­rad­nej odzie­ży, kie­dy tyle za­chwy­cę pra­wa, że już będę mógł sam dla sie­bie coś za­ro­bić.

— A zką­dże ta de­spe­ra­cya? — na to pan Ra­fał Świe­żaw­ski, przy któ­rym było po­słu­szeń­stwo, czło­wiek pra­co­wi­ty, naj­lep­sze­go ser­ca, a wiel­ce lu­bią­cy wie­dzieć o wszyst­kiem, co się dzia­ło w Ży­to­mie­rzu.

— To nie de­spe­ra­cya, ale głos su­mie­nia; za co­by­ście mnie trzy­ma­li, gdy­bym się pa­wił w zło­cie i je­dwa­biu, pod­czas kie­dy moja bied­na mat­ka i do­bro­dziej­ka sama cza­sem nie wie, co bę­dzie mieć ju­tro na wy­ży­wie­nie sie­bie i tych dwóch sie­rot, co przy niej miesz­ka­ją. A jesz­cze parę lat, i to daj Boże, trze­ba jej się bo­ru­kać z nę­dzą, ale jak Bóg, któ­ry sie­rot nie opusz­cza, do­po­mo­że że wyj­dę na ju­ry­stę przy­się­głe­go, i zo­sta­nę rocz­nym pa­tro­nem ja­kie­go oby­wa­te­la, o ka­pi­tu­la­cyę się tar­go­wać nie będę, ale wy­mó­wię so­bie or­dy­na­ryą. Naj­mę dwo­re­czek na Ka­mion­ce, tam prze­nio­sę mat­kę i sio­strzycz­ki, od­dam jej każ­dy grosz jaki za­ro­bię, żeby coś ze­bra­ła dla có­rek na wy­pra­wę, a mnie utrzy­my­wa­ła we­dle woli swo­jej. Mnie nie­wie­le po­trze­ba; pew­nie żad­ne­mu ma­gna­to­wi nie po­zaz­drosz­czę szczę­ścia.

— Po­czci­wy Bar­tek — wy­krzyk­nę­li wszy­scy, a pan Syl­we­ster: — po­słu­chaj Bart­ku, jesz­cze chwil­kę, a już mój sum­ma­ry­usz bę­dzie go­to­wy; pój­dziesz z nim i z temi dwo­ma pli­ka­mi do pani Chap­tu­szyń­skiej; mo­żesz ra­cho­wać przy­naj­mniej na kil­ka­na­ście zło­tych, któ­re to­bie od­stę­pu­ję z ca­łe­go ser­ca. Ręka rękę myje, a je­że­li wzgar­dzisz tą przy­ja­ciel­ską przy­słu­gą, to niech cię dja­bli po­ką­sa­ją.

— Ale nie, mój dro­gi pa­nie Syl­we­strze, strzeż mnie Boże, że­bym się two­jej ła­ski wsty­dził.

Przez czas krót­ki mil­cze­nie na­stą­pi­ło, i każ­dy zaj­mo­wał się swo­ją ro­bo­tą. Prze­rwał ją na­ko­niec pan Ro­mu­ald Ba­ra­now­ski skarb­ni­ko­wicz Owruc­ki.

— Niech Bóg ci tego nie pa­mię­ta, pa­nie Bar­tło­mie­ju, żeś mnie roz­czu­lił w cza­sie świąt Ba­chu­so­wych. Pod­czas za­pust co nie śmiech i pu­sto­ta, to jest grze­chem, a mnie z two­jej ła­ski łzy się za­krę­ci­ły w oczach. Opo­wiedz-no nam, pa­nie Syl­we­strze, jak też tam było na wczo­raj­szej bie­sia­dzie u pań­stwa pod­sęd­kow­stwa?

— Prze­dziw­nie, prze­cu­dow­nie, go­spo­dar­stwo uprzej­me, wie­cze­rza ob­fi­ta, cia­sta wy­bor­ne, pta­sie­go mle­ka tyl­ko nie do­sta­wa­ło; a ko­bie­ty ład­niej­sze jed­na od dru­giej. Po­waż­ni go­ście ba­wi­li się kie­li­chem, a mło­dzież w plą­sy. Pan Ja­kób po swo­je­mu do­ka­zy­wał w ma­zu­rze, a w kra­ko­wia­ku ex abrup­to ta­kie wy­śpie­wy­wał pio­sen­ki, że moż­na po­wie­dzieć, iż był kró­lem bie­sia­dy, przy­naj­mniej wszy­scy mu to przy­zna­wa­li.

— Ni­cze­go i wać­pa­nu, pa­nie Syl­we­strze; tań­co­wa­łeś ma­zu­ra do upa­dłe­go, i do­brze uwa­ża­łem, jak się za­le­ca­łeś pan­nom.

— Kto wszyst­kim, ten żad­nej się nie za­le­ca; tego nie po­wiem o wać­pa­nu, pa­nie Ja­kó­bie, bo przez cały wie­czór tań­co­wa­łeś je­dy­nie z JW. Nie­mie­rzy­ców­ną, na­szą pod­ko­mo­rzan­ką. O krok jej nie od­stą­pi­łeś, aż do chwi­li kie­dy się mie­li roz­cho­dzić; ale praw­da że prze­ślicz­na, bo to oko czar­ne, peł­ne ognia, usta jak wi­śnie, ki­bić jak u łani, nóż­ka zgrab­na, a rącz­ka tak bia­ła, tak pulch­na, tak drob­na, że za­pra­sza, aby na niej po­ca­łu­nek po­ło­żyć.

— A jaki ogni­sty w opo­wia­da­niu — wy­rwał się pan Szcze­pan Jur­kie­wicz, do­tąd mil­czą­cy — jak wi­dzę za­ko­cha­łeś się, pa­nie Syl­we­strze.

— O to tak­że! Do­pie­ro mu­siał­bym cho­dzić po gło­gach i cier­niach z pa­nem Ja­kó­bem; albo on po­zwo­li komu w niej się ko­chać? Było wi­dzieć, jak stro­ił do niej ko­per­cza­ki.

— A ona? — za­py­tał pan Ro­mu­ald.

— Ona wca­le nie była od tego. Ow­szem, tak wy­da­ła się być za­ję­tą na­szym pa­nem Ja­kó­bem, że ile razy na chwi­lę wy­cho­dził z sali, za­raz było wi­dać na jej twa­rzy ja­kąś nie­spo­koj­ność. Szczę­śli­wy z cie­bie czło­wiek, pa­nie Ja­kó­bie, cho­ciaż nie nad two­ją war­tość, żeś się umiał po­do­bać tak na­dob­nej dziew­czy­nie.

— Rada gęba kie­dy pan śpi. Czy nie ła­ska pan­nę pod­ko­mo­rzan­kę i mnie naj­niż­sze­go jej słu­gę wy­pu­ścić z po­zwu, a kim in­nym się za­jąć?

— A cóż ja mó­wię prze­ciw­ko jej i two­jej po­czci­wo­ści? Obo­je je­ste­ście wol­ni, śmia­ło mo­że­cie wzdy­chać do sie­bie. Już­ci każ­dy szlach­cic nie­po­wo­ła­ny do sta­nu du­chow­ne­go musi się że­nić, a le­piej wcze­śniej niż póź­niej. A czy to raz pan re­jent za sto­łem się przed nami ode­zwał, że na nim cię­ży głup­stwo, iż nie do­brał so­bie żon­ki póki pora była? W tem swo­ich wu­jów na­śla­do­wać nie bę­dziesz, pa­nie Ja­kó­bie. Jesz­cze tro­chę po­cze­kaw­szy, a bę­dzie­my cię wi­tać ko­sma­to. A nas, do­brych two­ich ko­le­gów, za­wsze na two­je roz­ka­zy go­to­wych, czy do sza­bli, czy do kie­li­cha, za­pro­sisz na swo­je we­se­le.

— No i po­wiedz, pa­nie Syl­we­strze, co ci ztąd przyj­dzie, że mi do­ku­czasz? Wi­dzę że źle o mnie trzy­masz, kie­dy przy­pusz­czasz że mogę za­po­mnieć kim je­stem, a kim jest pan pod­ko­mo­rzy. Cóż to ja, syn ma­gna­ta, że­bym aspi­ro­wał do pierw­szej par­tyi w ca­łym po­wie­cie?

— A dla­cze­go nie? szlach­cic na za­gro­dzie rów­ny wo­je­wo­dzie. Ja­bym się nie lę­kał po­su­nąć do pod­ko­mo­rzan­ki, gdy­bym mógł mieć ja­kąś na­dzie­ję z jej stro­ny. A cóż do­pie­ro ty, pa­nie Ja­kó­bie, czo­ło na­szej mło­dzie­ży, a do tego spad­ko­bier­ca dwóch bo­ga­tych a bez­dziet­nych wu­jów? Praw­da, że pan­na hoża, wy­so­kiej krwi, ta­kiej sie­dzieć nie da­dzą, ale i to nie­mniej­sza praw­da, że na sze­ro­kim świe­cie nic lep­sze­go od cie­bie jej zda­rzyć się nie może.

— Znam cię, pa­nie Syl­we­strze; wiem że kie­dy się roz­ga­dasz, nie ma po­tę­gi któ­ra­by ci usta stu­li­ła. Ga­daj so­bie zdrów co ci śli­na do gęby przy­nie­sie, ale ja tego słu­chać nie chcę i za po­zwo­le­niem pana Ra­fa­ła od­cho­dzę do mo­jej kwa­te­ry, i tam skoń­czę re­mo­tis ar­bi­tris to co mam po­dać wu­jo­wi.

— Czy ty się na mnie roz­gnie­wał, Ja­kó­bie? A toby było grze­chem.

— By­naj­mniej, mój Syl­we­strze, ale roz­mo­wa bie­rze tok dla mnie tak nie­mi­ły, że za złe wziąść mi nie mo­żesz, iż ani wam nie chcę ro­bić przy­kro­ści proś­bą, że­by­ście od­mie­ni­li dys­kurs, ani so­bie, że­bym się przy­mu­szał słu­chać to, cze­go mi słu­chać nie wy­pa­da. Zresz­tą wuj dał mi do wy­pra­co­wa­nia rzecz bar­dzo waż­ną, o któ­rej wie pan Ra­fał, i dziś musi być ko­niecz­nie wy­go­to­wa­ną. A wy cią­gle roz­ry­wa­cie moją uwa­gę, kie­dy mi ją trze­ba jak naj­wię­cej na­tę­żać. By­waj­cie więc zdro­wi, do oba­czy­ska przy obie­dzie!

To rze­kł­szy, wy­szedł z pa­pie­ra­mi do ofi­cy­ny, któ­rą omal że nie całą zaj­mo­wał ze swo­je­mi ludź­mi.

Zno­wu na­stą­pi­ło mil­cze­nie. Pan Fran­ci­szek Ła­piń­ski po nie­ja­kim cza­sie tak za­ga­ił:

— Wi­dzę, że nasz Ja­kób na praw­dę się za­ko­chał w pod­ko­mo­rzan­ce; kie­dy tak, to ubo­le­wam nad jego lo­sem.

— A to cze­mu? — prze­rwał pan Syl­we­ster.

— Temu, że strasz­ny dla nie­go ry­wal już jest na­pię­ty, ale taki, przed któ­rym pla­cu nie do­trzy­ma.

— Któż to jest ten ry­wal?

— O ni­czem, jak wi­dzę, nie wie­cie; pan Mo­za­row­ski, rząd­ca dóbr pana pod­ko­mo­rze­go; a trze­ba wie­dzieć, że ma ja­kieś swo­jac­two z moim oj­cem, mó­wił mi, że JW. łow­czy Li­tew­ski, któ­ry do­tąd ze swo­ich To­po­rzyszcz nie wy­jeż­dżał, przed ty­go­dniem był ze swo­im sy­nem na wsi u pana pod­ko­mo­rze­go, a ten na­za­jutrz zro­bił mu re­wi­zy­tę, i był przy­ję­ty z wiel­ką uprzej­mo­ścią. Coś w tem być musi, a daj Boże, żeby nic złe­go dla na­sze­go ko­le­gi.

—- At! ga­dasz! Cóż dziw­ne­go, że JW. łow­czy do­my­ślił się na­ko­niec, że mu wy­pa­da zro­bić grzecz­ność pierw­sze­mu urzęd­ni­ko­wi po­wia­tu, w któ­rym za­miesz­kał. Jemu od tego trze­ba było za­cząć, a le­piej póź­no niż ni­g­dy. JW. łow­czy wy­so­ki dy­gni­tarz, or­de­ro­wy pan; w War­sza­wie może się na­dy­mać przed urzęd­ni­kiem po­wia­to­wym, ale na pro­win­cyi Prin­ceps No­bi­li­ta­tis ca­łe­go po­wia­tu wię­cej zna­czy, niż dy­gni­tarz, bo wię­cej może. Czy my to nie wi­dzie­li, jak se­na­to­ro­wie kła­nia­ją się W. Try­pol­skie­mu, na­sze­mu sę­dzie­mu ziem­skie­mu? W War­sza­wie lada pa­nicz, byle się przy­cze­pił do dwo­ru, daje so­bie tony przed szlach­ci­cem; ale na pro­win­cyi rze­czy się mają ina­czej. U nas pan je­że­li coś zna­czy, to tyl­ko przez przy­wią­za­nie, ja­kie umiał po­zy­skać u szlach­ty. Je­że­li ubo­gą szlach­tę wspie­ra, ob­da­rza, kie­ru­je, i bo­ga­tych mieć bę­dzie po so­bie, bo my wszy­scy je­ste­śmy bra­cią. A w ta­kim ra­zie wszyst­ko od nas otrzy­ma; ale je­że­li tyl­ko o so­bie my­śli, to ja pierw­szy przed nim czap­ki nie zdej­mę. My prze­cie ży­je­my pod pra­wem, a nikt mi nie po­ka­że, ani w sta­tu­cie Li­tew­skim, ani in Vo­lu­mi­ni­bus Le­gum, że­bym był obo­wią­za­ny kła­niać się ta­kie­mu, któ­re­go ani mi­łu­ję, ani sza­cu­ję, dla­te­go tyl­ko, że jego an­te­na­ci sie­dzie­li w krze­słach i pia­sto­wa­li la­ski, bu­ła­wy i pie­czę­cie.

— A jed­nak — od­po­wie­dział pan Ra­fał — pa­no­wie u nas ro­bią co się im po­do­ba.

— Ba! ale jacy? tacy, co mają mi­łość szlach­ty. Bez nas pan, wie­my o tem do­brze, wy­so­kie­go urzę­du nie otrzy­ma, a na dja­bła mu się przy­da pan, któ­ry mię­dzy nami nie utwo­rzył so­bie par­tyi. Dy­gni­tarz i se­na­tor nie wy­rósł jak grzyb.

Mu­siał się wprzód po­ka­zać na sej­mie jako po­seł; a kto po­słów wy­se­ła? my. Wszak­że i ten JW. łow­czy, o któ­rym mó­wią że nos do góry za­dzie­ra, a swo­je bo­gac­twa ma tyl­ko dla sie­bie, mu­siał się kła­niać szlach­cie czer­skiej, żeby mu po­wie­rzy­ła po­sel­stwo; bez tego nie wie­le­by wskó­rał u kró­la, i był­by pro­stym szlach­ci­cem jak my. Za­pew­ne, kie­dy pan nas zo­bo­wią­że i ła­ską i grzecz­no­ścią, my dla nie­go w ogień sko­czym: do­bre za do­bre. A czy to my nie chrze­ścia­nie, że­by­śmy dla na­szych do­bro­czyń­ców wdzięcz­no­ści nie do­cho­wy­wa­li! Na co da­le­ko szu­kać? Pan re­jent nie pan, zwy­czaj­nie szlach­cic, na­wet jego oj­ciec był eko­no­mem u nie­bosz­czy­ka kasz­te­la­na Ki­jow­skie­go, a jed­nak my jego bo­imy się, i czę­sto zno­si­my jego chi­me­ry, bo jego chleb jemy i pod jego opie­ką na­by­wa­my moż­no­ści la­ta­nia wła­sne­mi skrzy­dła­mi. Ja­koż nie­je­den z na­szych z jego ła­ski wy­szedł na czło­wie­ka.

— Wszyst­ko to pięk­nie po­wie­dzia­no — na to pan Ra­fał — jed­nak nie ży­czę wa­sze­ci na­ra­żać się ma­gna­to­wi.

— Unus nul­lus — od­rzekł pan Syl­we­ster. — Czy pan, czy szlach­cic, czy na­wet ple­be­jusz, po­je­dyn­czo każ­de­go słab­sze­go skrzyw­dzić może. To się mię­dzy ludź­mi wy­da­rza, i od tego są pra­wa i urzę­dy, któ­re je sto­su­ją. U nas pan, cho­ciaż po­tęż­ny, ła­mie się z pra­wem, ale na­ko­niec musi mu uledz; a je­że­li pusz­cza się na bez­pra­wia i krzyw­dzi szlach­tę, umie ona so­bie na to po­ra­dzić. A czy to daw­no, jak Sa­pie­ho­wie, że na­przy­krza­li się szlach­cie li­tew­skiej, od niej roz­sie­ka­ne­mi zo­sta­li pod Ol­kie­ni­ka­mi? Gdy­bym sa­mo­pas ob­ra­ził ma­gna­ta, a on mi za to ka­zał wy­gar­bo­wać skó­rę, może we czte­ry oczy sam­bym się przy­znał, że w czę­ści na to za­słu­ży­łem; jed­nak i toby mu bez­kar­nie nie uszło. Już­ci gdzie nie ma mę­żo­bój­stwa, kara śmier­ci nie może być do wi­no­waj­cy za­sto­so­wa­ną, a tyl­ko grzyw­ny i wie­ża. Otóż sami po­wiedz­cie: czy ubo­gi szlach­cic skrzyw­dzo­ny od ma­gna­ta miał kie­dy od­mó­wio­ną spra­wie­dli­wość? czy nie do­pro­wa­dził go za­wsze na wie­żę? a czy pan, któ­ry­by go nie za­go­dził, mógł­by się od niej wy­krę­cić? bo już­ci musi sub po­ena in­fa­miae speł­nić de­kret, ina­czej jestsu­spen­sus ab omni of­fi­cio. Czy to je­den chu­dy pa­cho­łek na wła­ści­cie­la wio­ski wy­szedł, za to że ma­gna­ta z po­nie­sio­nej od nie­go krzyw­dy za­kwi­to­wał? Nie­je­den po­dob­ny in­te­res przez na­sze ręce prze­szedł. Ot wie­cie co? Na­sza szlach­ta ma wiel­ki ro­zum, cho­ciaż po za­gra­ni­cach nie pe­re­gry­nu­je, a hrecz­kę sie­je, bo do­sko­na­le po­ję­ła swo­je po­ło­że­nie w rze­czy­po­spo­li­tej. Nie za­zdro­ści ona pa­nom krze­seł i dy­gni­tarstw, ow­szem, sama im do tego do­po­ma­ga; ale wara pa­nom od wła­dzy są­dow­ni­czej, tę szlach­ta przy so­bie za­trzy­mu­je, i z rąk nie wy­pusz­cza. Szlach­cic pana są­dzi za­wsze, pan szlach­ci­ca ni­g­dy. Py­tam się: co wo­je­wo­da może zro­bić sę­dzie­mu ziem­skie­mu? ale sę­dzia ziem­ski dla wo­je­wo­dy jest strasz­nym, bo go może wy­zuć z ma­jąt­ku. A kto u nas two­rzy sę­dziów? ma­gna­ci czy szlach­ta?

— Jak z książ­ki mówi nasz pan Syl­we­ster — wy­krzyk­nę­li wszy­scy.

Jak się uci­szy­ło, pan Ra­fał rzekł do pana Syl­we­stra.

— Cóż kon­klu­du­jesz z tego pa­ne­gi­ry­ku, coś go do­pie­ro skoń­czył?

— Co kon­klu­du­ję? oto, że gdy nasz JW. pod­ko­mo­rzy żad­ne­go nie ma in­te­re­su w War­sza­wie, a więc ani JW. łow­czy, ani jego pa­ren­te­la na nic mu się nie przy­da­dzą; ale mu idzie o za­cho­wa­nie na­by­tej wzię­to­ści w po­wie­cie. Oprócz cór­ki ma on i syna, któ­re­go­by rad pro­mo­wał w oby­wa­tel­stwie. Mó­wią, że na przy­szłym sej­mi­ku ma go pro­wa­dzić na de­pu­ta­ta do try­bu­na­łu. Tu mu pan łow­czy nie po­mo­że ze swo­je­mi dwie­ma go­łe­mi kre­ska­mi, kie­dy ze­chce­my mu szko­dzić: ale je­że­li pan Ja­kób bę­dzie jego zię­ciem, na trzy­sta sza­bel bę­dzie mógł ra­cho­wać i to lek­ko. My wszy­scy przy nim sta­nie­my, nie tyl­ko my, ale omal że nie cała pa­le­stra; do­daj że przy każ­dym to krew­ny, to brat, to przy­ja­ciel, to wresz­cie ten, co ma spra­wy w na­szych rę­kach sta­nąć musi; a co się nas sa­mych ty­czy, trud­no by zna­leźć ta­kie­go, coby du­szą i cia­łem nie był przy­wią­za­ny do pana Ja­kó­ba. Mąż tyle roz­trop­ny, ile pan pod­ko­mo­rzy, mu­siał to do­brze wy­ra­cho­wać, i pew­nie prze­kła­da zię­cia, przez któ­re­go roz­po­ście­rać bę­dzie swo­je wpły­wy w po­wie­cie, nad ta­kie­go któ­re­go nikt nie zna. Z cze­go wszyst­kie­go wnio­sku­ję, że pan Ja­kób nie ma po­wo­du lę­ka­nia się iść w kan­dy­da­cyą mał­żeń­ską z pa­nem łow­czym, bo go bez naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści prze­kre­sku­je.

— Ga­dasz, jak nie­do­świad­czo­ny! Czy to się idzie za­wsze za gło­sem roz­sąd­ku? czy pod­usz­cze­nia próż­no­ści nie bio­rą nad nim góry na­wet mię­dzy mę­ża­mi wzo­ro­wej roz­trop­no­ści? Albo to nie po­chle­bi du­mie star­ca, mieć cór­kę sy­no­wą wy­so­kie­go dy­gni­ta­rza, któ­ry na kro­cie ra­chu­je swo­je przy­cho­dy? Przez to sko­li­ga­ci się z mi­tra­mi i or­de­ra­mi. Wpraw­dzie Nie­mie­rzy­ce są ze sta­re­go gniaz­da, wy­so­kie urzę­dy nie­gdyś pia­sto­wa­li. Kie­dyś to od Ży­to­mie­rza po za Owrucz je­cha­no cią­gle Nie­mie­rzy­czow­skie­mi do­bra­mi; ale co było a nie jest, nie pi­sać w re­gestr. Dziś Nie­mie­rzy­co­wie są tyl­ko moż­ną szlach­tą; a każ­dy szlach­cic, na­wet z ta­kich co to na moż­no­władz­two naj­wy­mow­niej na­rze­ka­ją, woli mieć za zię­cia pana, ni­że­li bra­ta szlach­ci­ca.

— Mów so­bie co chcesz, pa­nie Ra­fa­le, a nie prze­ko­nasz mnie, żeby w spra­wie za­mąż­pój­ścia naj­głów­niej­szy au­to­rat nie był przy pan­nie. A ja do­brze za­uwa­ży­łem, że pan­na pod­ko­mo­rzan­ka ko­cha na­sze­go Ja­kó­ba, i że żad­ne­mu in­ne­mu nie odda swo­jej ręki.

— A! wola cór­ki jest trzci­na, a wola ojca jest wiatr, któ­ry ją ugi­na. Pan pod­ko­mo­rzy zna sza­cu­nek dla na­sze­go Ja­kó­ba, w zwy­czaj­nym po­rząd­ku mo­że­by mu cór­ki nie od­mó­wił, i tego nie je­stem pew­ny; ale co wąt­pli­wo­ści nie ule­ga, niech tyl­ko pan łow­czy oświad­czy się za sy­nem, panu Ja­kó­bo­wi za­raz da­dzą od­pra­wę. My wszy­scy za­cni, ale nie wszy­scy znacz­ni.

— A ja tak źle nie trzy­mam o panu pod­ko­mo­rzym. On jest do­brym oj­cem, ni­g­dy cór­ki nie przy­mu­si iść za ta­kie­go, któ­ry wstręt w jej du­szy ku so­bie po­bu­dza. Mo­że­by wo­lał ją wi­dzieć pa­nią, niż szlach­cian­ką, ale stać się nie może spraw­cą nie­szczę­ścia swo­je­go dziec­ka. A cóż to! czy przez pa­choł­ków bę­dzie ją cią­gnął do oł­ta­rza? Bo to nada­rem­no, ona ni­g­dy do­bro­wol­nie nie pój­dzie za tego, któ­re­go ko­chać nie może.

— Ta­ra­ra, że przyj­mu­je grzecz­no­ści gład­kie­go chłop­ca i że lubi z nim plą­sać, już pan Syl­we­ster wi­dzi w jed­nej Le­onil­dę, a w dru­gim Ko­lo­an­dra; inny świat w książ­kach, a inny w rze­czy­wi­sto­ści. Dziew­czy­nie za­chcie­wa się wie­lu rze­czy, ale w te ser­decz­ne upa­ły, o któ­rych pi­szą, nie wie­rzę. Może gdzieś to bywa, ale my ży­je­my w Pol­sce, a u nas za­lo­ty do pan­ny nie­wie­le się przy­da­dzą, je­że­li ro­dzi­ce albo na­wet opie­ku­no­wie już mają dla niej ukar­to­wa­ny pro­jekt. Mał­żeń­stwo jest tran­zak­cyą, któ­ra obejść się nie może bez sta­tu­tu Li­tew­skie­go. Rzecz tyle po­waż­na nie opie­ra się na za­chcie­wa­niu mło­dych głów.

Je­że­li jaki pod­ży­ły ka­wa­ler po­su­nie się cza­sem do mło­dej pa­nien­ki, pew­nie jej się nie po­do­ba, ale dla­te­go rąk nie opusz­cza; uda­je się do jej ro­dzi­ców, a sko­ro oni osą­dzą, że to jest z jej do­brem, jej nie py­ta­ją o zda­nie, ale wręcz za­po­wia­da­ją, żeby uwa­ża­ła si­we­go pana mło­de­go za przy­szłe­go mał­żon­ka. Dziew­czy­na się roz­pła­cze, cza­sem ze­mdle­je; już w to nie wcho­dzę czy na praw­dę, czy at so­bie. A ja­cy­by ro­dzi­ce chi­me­ry nie­do­wa­rzo­nej gło­wy uwa­ża­li! Cią­gną pan­nę do ko­bier­ca, jak cie­lę na rzeź, ale po­tem ja­koś przy­wy­ka do po­czci­we­go męża, i naj­szczę­śliw­sze z ła­ski Pana Boga two­rzy się po­ży­cie. Sami po­wiedz­cie, czy u nas ina­czej się dzie­je? bo tak być po­win­no.

— I wasz­mość to chwa­lisz?

— A nie ina­czej.

— Nie ży­czę wasz­mo­ści z ta­kie­mi za­sa­da­mi za­bie­rać się do sta­nu mał­żeń­skie­go. Zresz­tą wasz­mo­ści wol­no tak my­śleć, bo tak je­steś sta­tecz­nym w swo­jem ka­wa­ler­stwie, że w niem i umrzesz; ni­g­dy nie wi­dzia­łem, że­byś się kie­dy przy­bli­żył do bia­ło­gło­wy, a cóż do­pie­ro że­byś się miał jej za­le­cać.

— Otóż że­by­ście wie­dzie­li, że nim rok upły­nie, po­że­gnam się z mo­jem ka­wa­ler­stwem.

— Win­szu­je­my, win­szu­je­my — ode­zwa­ła się pa­le­stra; a pan Fran­ci­szek Ła­piń­ski do­dał:

— A czy się nie do­wie­my, jaka szczę­śli­wa pan­na, któ­rej się wasz­mość za­le­casz?

— Otóż jest! Albo ja próż­niak, że­bym się pan­nom za­le­cał? Panu Ja­kó­bo­wi ucho­dzi jeść po dwa grzy­by w barsz­czu: i dra­bo­wać do­ku­men­ta i bie­gać za pan­na­mi. Nie każ­de­mu pra­ca przy­cho­dzi tak ła­two, a mnie trud­niej niż komu. Wszak­że su­scep­ta mi re­jent po­wie­rzył; a to do­pie­ro był­by tam groch z ka­pu­stą, gdy­bym się włó­czył za dziew­czę­ta­mi.

— Prze­cież — na to pan Syl­we­ster — wasz­mość nie je­steś Ra­bi­no­wi­czem, żeby mu ro­dzi­ce przy­wo­zi­li cór­ki do wy­bo­ru. Już­ci! je­że­li my­ślisz o od­mia­nie sta­nu, mu­sisz szu­kać ta­kiej, któ­ra­by ci się po­do­ba­ła, a po­tem przy­sie­dzieć fał­dów dla uzy­ska­nia jej wza­jem­no­ści.

— Nie tak się rze­czy mają; mnie każ­da pan­na się po­do­ba, byle była za­cna, po­czci­wa i do rze­czy. Albo ja się oże­nię, żeby się cac­kać z żoną? kto musi pra­co­wać na barszcz i obu­wie, to mu nie ta­kie bzdur­stwa w gło­wie. Pod ko­niec ka­den­cyi wy­ko­nam przy­się­gę i pój­dę na wła­sny chleb; trze­ba bę­dzie my­śleć o przy­tuł­ku i wik­cie, a cho­dząc oko­ło cu­dzych in­te­re­sów, trud­no my­śleć o wła­snych; ale od cze­góż żona.

— A więc o nią mu­sisz się sta­rać!

— Ja­kie tam sta­ra­nie! Tu omal że nie u każ­de­go urzęd­ni­ka są­do­we­go jest ja­kaś pan­na, bliż­sza lub dal­sza krew­na lub na opie­ce, któ­rej opie­kun nie wyda bez ja­kiejś wy­pra­wy i ja­kich ty­sią­ca zło­tych na za­pro­wa­dze­nie no­we­go go­spo­dar­stwa. Cóż! Ja sie­ro­ta w do­rob­ku; mój oj­ciec był dys­po­zy­to­rem w Ser­bi­nów­ce, wsi na­le­żą­cej do ka­pi­tu­ły Ży­to­mier­skiej: a że nie umiał kraść, więc mi z tego nie­wiel­ka była po­cie­cha, że by­łem je­dy­nym jego spad­ko­bier­cą. Tyle tyl­ko, że przez wzgląd na jego po­czci­wość i za­słu­gi, ksiądz Ma­li­now­ski pro­boszcz ka­te­dral­ny, kosz­tem ka­pi­tu­ły od­dał mię do szkół, a po­tem do pa­le­stry. Otóż, że już je­stem w trak­cie wyj­ścia na czło­wie­ka, pój­dę do nie­go i po­wiem mu: — Wie­leb­ny oj­cze! to­bie wi­nie­nem wszyst­ko, bo bez two­jej ła­ski mój brzuch był­by czczy, a gło­wa próż­na. Te­raz, że je­stem peł­no­let­nim, wy­bierz mi jaką po­czci­wą szlach­cian­kę, i ożeń mnie z nią, a wiem że tego mi nie od­mó­wisz.

— I cóż bę­dzie po­tem?

— A cóż? Ksiądz Ma­li­now­ski pew­nie mnie nie zdra­dzi, i zro­bi wy­bór, na jaki sam­bym się nie zdo­był. Jest tu kil­ka pa­nien wła­śnie ta­kich, ja­kich mi po­trze­ba: w domu pana pod­sta­ro­sty Ży­to­mier­skie­go jest na­le­żą­ca, toż u pań­stwa pi­sar­stwa ziem­skie­go. a u pana vi­ces­ge­ren­ta Ko­no­pac­kie­go są aż dwie krew­ne, któ­re mają na­wet na ewik­cyi u pana sę­dzie­go ziem­skie­go Try­pol­skie­go każ­da po pięć ty­się­cy. Praw­da żem ubo­gi, bo że kil­ka­set zło­tych krwa­wo za­ro­bio­nych mam w ku­fer­ku, o tem i mó­wić nie­war­to; ale ksiądz po­wie opie­ku­no­wi pan­ny, o któ­rą dla mnie się oświad­czy, że cho­ciaż je­stem chu­dym pa­choł­kiem, ale bo­go­boj­nym, po­czci­wym, z ta­kich co to żo­nie prze­paść nie da­dzą; a wda­nie się tak po­waż­ne­go pra­ła­ta nie pie­cho­tą cho­dzi. Oba­czy­cie, jak gład­ko wszyst­ko się ukar­tu­je; może wprzó­dy, nim na­stęp­na ka­den­cya na­dej­dzie. Tyle będę miał kło­po­tu, żeby za­wcza­su po­my­śleć, gdzie się z żoną wpro­wa­dzę od oł­ta­rza, ale cho­ciaż­bym się i nie że­nił, mu­siał­bym my­śleć o kwa­te­rze. Na­za­jutrz po ślu­bie dla was ko­le­dzy spra­wię po­rząd­ną ban­kę, że­by­ście moje we­se­le pa­mię­ta­li, i choć wes­tchnie­niem do Boga przy­czy­ni­li się do otrzy­ma­nia Jego bło­go­sła­wień­stwa na na­sze sta­dło. Mam na to odło­żo­nych sto zło­tych.

— Ja­sno się tłó­ma­czysz, pa­nie Ra­fa­le — na to pan Syl­we­ster; — wie­my, że pra­łat uga­da opie­ku­nów, ale komu dasz ple­ni­po­ten­cyą sta­nąć w two­im ak­to­ra­cie przed pan­ną?

— Pew­nie nie wa­sze­ci. Dziw­ny z wasz­mo­ści czło­wiek. Nie ma dnia, w któ­rym­byś kil­ka­na­ście razy nie prze­wra­cał kart­ki Vo­lu­mi­na Le­gum i sta­tu­tu Li­tew­skie­go, przy­ta­czasz pra­wa z pa­mię­ci jak pa­cierz, a jak gdy­byś nie wie­dział, co tam stoi w kon­sty­tu­cyi pod ty­tu­łem: De de­spon­sa­tio­ne pu­el­la­rum. Pu­el­la sine con­sen­su pa­tris, or­pha­na sine con­sen­su tu­to­ris, nec nol­le, nec vel­le. A co to? ro­dzi­ce i opie­ku­no­wie u nas ma­lo­wa­ni, żeby nie mie­li pra­wa sta­no­wić o lo­sie dziew­ki? Ma­tro­ny bez as­sy­sten­cyi krew­nych żad­nej tran­zak­cyi za­wie­rać nie mogą, a dziew­czę­ta mia­ły­by vo­cem de­ci­si­vam w tem, co cał­ko­wi­ty ich los ma za­bez­pie­czać, lub pso­wać? A gdzie u nich do tego ro­zum i do­świad­cze­nie? A w coby się ob­ró­cił świat, gdy­by tym gło­wom dano wolę?

Tu tur­kot po­jaz­du prze­rwał ich roz­mo­wę. Wszy­scy ru­szy­li się z miejsc do okna, żeby przy­pa­trzeć się nowo przy­by­łe­mu go­ścio­wi. Ale gdy wy­sia­dał z po­jaz­du, opar­ty na ra­mio­nach dwóch lo­ka­jów, wszy­scy po­zna­li zna­ne­go im z wi­dze­nia Au­gu­sta Kier­de­ja, łow­czy­ca Li­tew­skie­go, a już ozdo­bio­ne­go krzy­żem Mal­tań­skim na szyi. Pan Ra­fał, jako za­stę­pu­ją­cy miej­sce go­spo­da­rza, wy­szedł, żeby sza­now­ne­go go­ścia przy­jąć na gan­ku, nie omiesz­kaw­szy wziąć z sobą do as­sy­sten­cyi dwóch de­pen­den­tów, któ­rych sam na­zna­czył.