Prawda jest jeszcze gorsza - fragment - Pawson David - ebook

Prawda jest jeszcze gorsza - fragment ebook

Pawson David

4,5

Opis

  Lata temu pewni ludzie w Walii zaczęli rozpuszczać o mnie całkowicie nieprawdziwe i bolesne plotki. Tym samym zamknęli przede mną drzwi wielu kościołów. Zwróciłem się więc do Boga i zacząłem skarżyć się na tę sytuację. Powiedziałem: "Boże, boli mnie to! Ci ludzie opowiadają kłamstwa, które uniemożliwiają mi służbę dla Ciebie". I wtedy Pan przemówił do mnie tak wyraźnie, jakbym słyszał swój własny głos: "Dawidzie, najgorsze, co mogą o tobie powiedzieć, nie jest tak złe, jak prawda o tobie". Z ulgą wybuchnąłem śmiechem, bo zdałem sobie sprawę z tego, że oni nie mają pojęcia o tym, co we mnie jest najgorsze. I w ten sposób moja autobiografia zyskała tytuł. A Pan dodał później: "Ja wiem o tobie najgorsze rzeczy, ale wciąż cię kocham i wciąż będę się tobą posługiwał" Mój śmiech zmieszał się ze łzami. Także i teraz, gdy to piszę, moje oczy zachodzą łzami. Zrozumiałem, jak niesamowitą łaskę Pan okazał mi oraz przeze mnie.        Przez wiele lat mówiłem, iż nie napiszę autobiografii. Uważałem to za egotyczny czyn zdradzający zadufanie autora w sobie samym, czyn opierający się na założeniu, które wskazuje na to, że inni będą chcieli przeczytać tę autobiografię. Pod naciskiem przyjaciół oraz wydawców zmieniłem zdanie. Niemniej jednak, to co ja myślę o sobie samym i to, co inni pomyślą o mnie, jest stosunkowo mało ważne. To stwierdzenie prowadzi mnie do najważniejszego pytania, które pojawiało się za każdym razem, gdy dotykałem piórem papieru. Co Pan pomyśli sobie o mnie? Moja historia została opowiedziana. Bogu niech będzie chwała.  

David Pawson       

Od trzydziestu lat David Pawson jest jednym z najbardziej cenionych liderów i prowokujących nauczycieli. Sam mówi o sobie jako o „nieortodoksyjnym ewangelikale”, jednak pozostał wierny własnemu zobowiązaniu – by zawsze, bez względu na cenę czy konsekwencje, być szczerym wobec Bożego Słowa objawionego w Biblii. Przez taką swoją postawę niejednokrotnie musiał stawiać czoło tym, którzy w odmienny sposób rozumieją Pismo. "Prawda jest jeszcze gorsza" jest tak typowym dla Davida szczerym, świeżym i przejrzystym podsumowaniem jego życia oraz nauczania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 411

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




David Pawson

Prawda jest jeszcze gorsza

Tę książkę chciałbym zadedykować tym wszystkim, którzy przez bezinteresowną i pełną poświęcenia służbę rozprowadzają materiały z moim nauczaniem i otwierają drzwi, by usługa ta mogła objąć swoim zasięgiem cały świat; są to między innymi:

Jim i Linden Harris – Wielka Brytania i inne kraje,

Peter i Bev Betteson (emerytowani) – Australia,

John i Jean Spall – Australia,

Nelson Garcia (nieżyjący) – Filipiny,

Bob Harvey – Stany Zjednoczone,

Chung Sieu Leng – Malezja,

Johan Carstens – Afryka,

Rudi Haflinger – Szwajcaria,

John Dunning – Nowa Zelandia,

Kim Tan – język hiszpański i język chiński,

De Wet Ferreira – Południowa Afryka,

De Wet Swanepoel – Południowa Afryka,

Varian Watson – Kanada.

Także wielu innych rozpowszechniało nagrania i za nich chcę podziękować Panu.

Przedmowa Sir Cliffa Richarda OBE1

Myślę, że my wszyscy podczas naszej podróży przez życie spotykamy ludzi, którzy wywierają na nas wpływ, którzy pozostawiają po sobie trwały ślad. David Pawson był dla mnie taką właśnie osobą.

Jakże żywo mam to w pamięci, kiedy w latach 70. i na początku lat 80. XX wieku, siedząc w każdą niedzielę w tylnym rzędzie w baptystycznym kościele Millmead w Guildford, byłem zafascynowany nauczaniem Davida. Byłem młodym i spragnionym wiedzy chrześcijaninem, który ciągle głowił się nad wieloma aspektami teologicznymi i doktrynalnymi. Nie byłem naukowcem, a mimo to wiele kazań słuchanych przeze mnie w tamtym czasie niczego mnie nie uczyło ani nie poruszało. David w swojej książce wyjaśnia, że przez swoje kazania chciał sprawić, „aby Pismo Święte stało się prawdziwe i trafne”. Nie znam nikogo innego, kto robi to w bardziej efektywny sposób. Z trwającego czterdzieści pięć minut kazania Davida Pawsona mogłem nauczyć się więcej i zrozumieć więcej niż dzięki jakiemukolwiek innemu źródłu nauczania. W swoim niepowtarzalnym, pogadankowym stylu, niskim tonem przemawiał wprost do mojego serca – wszystko było zawsze takie realne, trafne i osobiste. Znane mi przypowieści wkraczały w moje życie, przynosząc świeże zrozumienie, a zakurzone fragmenty, które wydawały się niejasne i trudne, stawały się ekscytujące i celne.

Pewnej niedzieli, podczas wieczornego nabożeństwa w Millmead, zostałem ochrzczony. I to David był tym, który mnie ochrzcił.

Spotykani przez nas ludzie wywierają na nas ogromny wpływ. Ja jestem bardzo wdzięczny, że przez relatywnie krótki okres mojego życia miałem przywilej słuchania, uczenia się i bycia inspirowanym przez jednego z wielkich Bożych sług i posłańców.

Przedmowa Jennifer Rees-Larcombe

Dwie rzeczy zawsze będą mi przypominać o mojej wspaniałej relacji z Bogiem – wróble i bródki! Zawsze zasmucało mnie to, kiedy znajdowałam martwego ptaka. Myślałam sobie, że nie ma w tym nic dziwnego, że Wszechmocny także smuci się, kiedy wróbel umiera i spada na ziemię. W pewnym momencie moją uwagę przykuło jedno z nagrań Davida na temat Ewangelii Mateusza 10.

„Kiedy Jezus mówi o wróblach »spadających na ziemię«, to Jego słowa można by po prostu przetłumaczyć jako »chodzących po ziemi i podskakujących po ziemi«”. W tamtym okresie mojego życia większość czasu spędzałam na wózku inwalidzkim i miałam mnóstwo czasu, by przypatrywać się wróblom siedzącym na żywopłocie w moim ogrodzie. Każdy z nich tysiące razy dziennie zeskakiwał na dół, by podziobać w ziemi. Pomnożyłam to przez cały świat i nagle oświeciło mnie to, jak naprawdę wspaniała jest Boża miłość wobec nas! Zdałam sobie z tego sprawę dzięki innemu nauczaniu Davida, w którym mówi, że zdanie: „Szukajcie oblicza Pana”, można przetłumaczyć także jako: „Muskajcie brodę Pana”. Przez tę „dodatkową” informację Davida ujrzałam poziom intymności, którą Stwórca wszechświata chciał osobiście dzielić ze mną.

David przez ponad pięćdziesiąt lat utrzymywał w ukryciu swoje osobiste życie, ponieważ wolał, aby ludzie skupiali się na przesłaniu, a nie na posłańcu. Jednak, koniec końców, w tej książce wyszedł z cienia. Mam nadzieję, że kiedy poznacie tego posłańca tak, jak ja go znam, jego przesłanie stanie się jeszcze potężniejsze.

Przez wiele lat z niecierpliwością czekałam na tę książkę! Domyślałam się, że będzie fascynująca. I tak jak królowa Saby – nie rozczarowałam się. Jeśli o mnie chodzi, to uważam, że David Pawson jest najwspanialszym nauczycielem Biblii naszych czasów. Tak jak Mistrz, służy od wielu lat i potrafi wziąć pod lupę skomplikowane pojęcia, przekraczające zdolność zrozumienia przez zwykłe umysły, i w kilku prostych słowach przedstawić je w całkowicie jasny sposób. Kiedy na przestrzeni wielu lat słuchałam nagrań Davida, starzy prorocy mniejsi, pokryci już kurzem, stali się dla mnie prawdziwymi ludźmi. Jego wiedza dotycząca tła historycznego oraz jego pomysłowy sposób „czytania między wierszami” w istocie „odkodowały” Biblię dla mnie, tak jak i dla wielu innych osób na całym świecie.

David przyjął kontrowersyjny, twardy pogląd na takie kwestie jak rozwód i ponowne małżeństwo, twierdząc, że „przywództwo jest dla mężczyzn”, a także sprzeciwił się koncepcji „raz zbawiony – na zawsze zbawiony”. Z tego powodu ludzie, którzy poznali go tylko poprzez jego kazania i książki, mogli wytworzyć sobie jego obraz jako opryskliwego człowieka w stylu starotestamentowego proroka. Jest on moim kuzynem (jego wujek był moim dziadkiem), więc wiem, że takie wyobrażenie jest dalekie od prawdy. Tak, z pewnością jest nieustraszonym i szczerym prorokiem, który nigdy nie ucieka przed stawianiem czoła niepopularnym tematom, które większość z nas wolałaby zignorować. Ale spotkałam mało osób, które miałyby równie łagodne serce jak David. W swoim życiu przeżywałam naprawdę trudne momenty. Tymczasem David był gotowy, by zboczyć ze swojej trasy o całe setki mil i wykroić cenny czas ze swojego całkowicie wypełnionego kalendarza, aby odwiedzić mnie w trakcie tych czarnych chwil. A jego miłość i zachęta, połączone z jego mądrą radą, były drogocenne.

Prolog„To zawsze przydarza się Davidowi”

To było jedno z tych rodzinnych powiedzonek, które towarzyszyło mi przez wiele lat. Wydaje mi się, że zaczęło się to od mojej matki, która wypowiedziała to zdanie z pewnego rodzaju rozbawieniem. Moje dwie siostry „podłapały” to, ale kiedy tak mówiły, to w ich głosie można było usłyszeć nutkę poirytowania.

Tak się po prostu zdarzyło, że moje życie było pełne niezwykłych i niespodziewanych wydarzeń, o które nawet nie zabiegałem. Miałem zwyczaj „spadania na cztery łapy”. Spotykały mnie różne sposobności, a zbiegi okoliczności były w moim życiu na porządku dziennym.

Mogę to zilustrować na przykładzie mojego doświadczenia z lataniem. Odgrywało ono znaczącą rolę w moim życiu, szczególnie w czasie, kiedy byłem kapelanem w Królewskich Siłach Powietrznych (RAF).

Mój pierwszy lot odbył się w dwusilnikowym, czteromiejscowym, używanym samolocie, który został kupiony za 3800 funtów, jako pierwszy samolot Missionary Aviation Fellowship (Misyjnej Społeczności Lotniczej). Miałem wówczas szesnaście lat. Zobaczyłem ogłoszenie zachęcające do udziału w trasie, która obejmowała cały kraj. Jej celem było wzbudzenie zainteresowania i chęci wspierania tej działalności misyjnej. Częścią tej wyprawy była „pewna liczba darmowych lotów”. Jako pierwszy przybyłem na lotnisko w Newcastle (wtedy to był tylko pas startowy i hangar), jednak ku mojemu przerażeniu ponad dwieście osób miało taką samą nadzieję jak ja. W końcu wylądował samolot, z którego wysiadło czterech młodych mężczyzn w niebieskich mundurach – wszyscy walczyli podczas II wojny światowej. Wielu było rozczarowanych informacją, że pilot tylko trzem osobom pozwoli skorzystać z rozreklamowanego darmowego lotu. Nazwiska wrzucono do czapki. Zgadnijcie, czyje nazwisko zostało wylosowane jako pierwsze! Cały czas utrzymuję kontakt z pilotem, obok którego siedziałem, gdy miało miejsce to emocjonujące wydarzenie.

Innego razu zostało mi przydzielone bardzo wąskie, „ekonomiczne” miejsce na bardzo długi lot. Wiedziałem, że czeka mnie uciążliwa i niewygodna podróż. Kiedy czekałem na start samolotu, zobaczyłem mężczyznę z obsługi naziemnej, ubranego w spodnie robocze i odblaskową kamizelkę, idącego korytarzykiem wewnątrz maszyny. Podszedł do mnie i powiedział, abym zabrał swój bagaż podręczny i poszedł za nim. Potulnie posłuchałem tego całkowicie obcego mi człowieka i zostałem zaprowadzony do wolnego miejsca w pierwszej klasie. Mężczyzna odszedł bez słowa. Czy to był anioł? Z pewnością miał błyszczącą szatę!

Innego razu głosiłem w Australii, a mój następny cel znajdował się w Indiach. Był to zbór w Hajdarabad, prowadzony przez Bakta Singha. Miałem dolecieć tam, przesiadając się w Bangkoku, w Tajlandii. Jednak lot z Sydney się opóźnił, przez co spóźniłem się na drugi samolot. Byłem zdany na samego siebie. Była głęboka noc, a lot, którym mogłem na czas dotrzeć do Indii, zaplanowano dopiero na następny dzień. Błagałem dziewczynę pracującą w informacji, by znalazła jakiś sposób, dzięki któremu mógłbym dostać się tam jeszcze tej nocy. Pewien urzędnik podsłuchujący naszą rozmowę wymamrotał jej coś do ucha, a następnie zapytał mnie, czy nie miałbym nic przeciwko temu, gdybym podczas lotu nie dostał posiłku. To mnie zaskoczyło i powiedziałem, że zniosę wszystko, jeśli tylko będą mogli mnie tam zawieźć. Okazało się, że całkowicie nowy Jumbo Jet 747 leciał z fabryki Boeinga w Seattle, w USA do Delhi, gdzie miał zostać oddany Indyjskim Liniom Lotniczym. Samolot miał uzupełnić paliwo w Bangkoku. Błyszczący potwór wylądował o czasie, a ja zostałem wprowadzony na pokład. Olbrzymia kabina była słabo oświetlona i opustoszała. Od momentu wejścia na pokład, aż do czasu wyjścia z samolotu nie zobaczyłem ani jednej osoby. Zasnąłem na trochę, a po przebudzeniu zastanawiałem się, gdzie jestem. Odczuwałem pokusę, by iść na górne piętro i spotkać się z pilotem, ale pomyślałem, że on może nie wiedzieć, iż ma pasażera na gapę. Moje pojawienie się mogłoby przyprawić go o zawał serca, więc się nie ruszałem. Tak, nawet udało mi się usiedzieć na miejscu.

Zbieg okoliczności czy opatrzność? Szczęście czy prowadzenie? Mój ostatni przykład – jako jeden z wielu – pokazuje, że ręka Pana była nad moimi podróżami.

Leciałem do Nowej Zelandii, gdzie przez pięć tygodni miałem usługiwać na większości północnych i południowych wysp tego kraju. Ta konieczność podróżowania – samochodem, pociągiem czy innym środkiem transportu – wcale mnie nie cieszyła. Po wylądowaniu w Auckland podszedł do mnie oraz mojej żony młody mężczyzna w białym mundurze i poinformował nas, że będzie naszym pilotem podczas całego naszego pobytu! Mężczyzna posłuchał podszeptu Ducha, zastawił swój dom pod hipotekę i kupił dwusilnikowy i dziewięciomiejscowy samolot, by móc „przewozić samolotem odwiedzających kaznodziejów”. Jako pilot zabierał narciarzy w okolice Alp Południowych, dookoła Góry Cooka i za pomocą płóz swojego samolotu miał możliwość sprawdzania twardości śniegu. Zabierał nas, gdzie chcieliśmy i kiedy chcieliśmy. Przez tę naszą podniebną taksówkę staliśmy się tak zblazowani, że kiedy przylecieliśmy z Nelson, kontroler ruchu lotniczego musiał przez radio poinformować nas, że na płycie lotniska zostawiłem płaszcz i walizkę. Do domu przybyliśmy z uczuciem, jakbyśmy wrócili z wakacji! Pan uhonorował pełne poświęcenia posłuszeństwo Wade`a – został on osobistym pilotem premiera Nowej Zelandii i teraz podlega mu cała flotylla samolotów.

Może teraz rozumiecie, dlaczego moja rodzina dokuczała mi, mówiąc: „To zawsze przydarza się Davidowi”. Patrząc siedemdziesiąt pięć lat wstecz, mogę przyznać, że miałem niezwykle interesujące życie i nie chciałbym się z nikim zamienić.

Mam nadzieję, że wam też wyda się ono ciekawe. Ale nie pisałbym tych wspomnień tylko z tego jednego powodu, szczególnie teraz, kiedy osiągnąłem już „wiek anegdotyczny”. Przeciwnie, przez wiele lat opierałem się wszelkiej myśli dotyczącej napisania autobiografii, która mogłaby w jakikolwiek sposób wskazywać na przeświadczenie o własnej ważności. Jednak presja wywierana przez inne osoby osiągnęła swój punkt kulminacyjny, kiedy w Westminster Chapel2 dzieliłem się moim doświadczeniem w głoszeniu Słowa z sześciuset mężczyznami. Ich reakcja na moje świadectwo była dosyć niezwykła i pokazała mi, że podzielenie się moją historią może pomóc innym w ich służbie dla Pana.

Tak więc mam nadzieję, że te strony okażą się pouczające, inspirujące, a także interesujące.

Osoby otrzymujące mój coroczny newsletter, czytające przedmowy w niektórych moich książkach czy po prostu słuchające nagrań znają wiele z tego, co zostało tutaj napisane. Jednak te zazwyczaj krótkie komentarze zostały tu zebrane i tworzą cały obraz. Nawiasem mówiąc, moja książka The Road to Hell3 została zareklamowana w ogólnokrajowym australijskim czasopiśmie pod nagłówkiem „Przeczytaj autobiografię Davida Pawsona!”. Spodziewam się, że recenzent przeczytał tylko wprowadzenie. W każdym razie, tutaj jest prawdziwa autobiografia.

Chciałbym podziękować Jennifer Rees-Larcombe, córce mojej kuzynki Jean Rees, oraz (Sir) Cliffowi Richardowi, gorliwym słuchaczom moich nagrań, za ich Przedmowy. Także Ivanowi Wimblesowi, który skrzętnie przekształcał mój rękopis w formę akceptowaną przez wydawcę. Przede wszystkim mojej żonie, stale negującej pomysł takiego opublikowanego egotyzmu, ale która lojalnie go zaakceptowała.

Mam nadzieję, że wy – Czytelnicy – będziecie odczuwali przyjemność, którą ja odczuwałem podczas przypominania sobie i notowania dobroci i łaski (jako pies pasterski Dobrego Pasterza), które towarzyszyły mi przez wszystkie dni mojego życia.

Rozdział 1Drzewa genealogiczne

To było tak, jakbym patrzył w lustro. Czytałem opis pewnego mężczyzny nazywającego się Pawson, który żył i zmarł w XV wieku. Opis ten został mi przysłany przez kogoś, kto z pełnym oddaniem wyszukiwał przodków różnych ludzi. Ku mojemu zdziwieniu, każdy detal, jeśli chodzi o temperament i wygląd, doskonale do mnie pasował, nawet zgadzał się kształt dolnej części mojego nosa (która jest u nas „rodzinna”). Często zastanawiałem się, jak duży wpływ wywierają na nas nasze geny. Oto, jaką dostałem odpowiedź.

Taka wiedza pozwala nam zrzucać na naszych przodków winę za nasze błędy i słabości oraz ułatwia tłumaczenie nas samych. Ja – oczywiście – mogę wytropić te niechciane cechy mojej natury w moim najsłynniejszym przodku, który miał na imię Adam. Niemniej jednak wiem, że to, kim jestem, jest wynikiem moich wyborów, a Boga nie mogę obarczać odpowiedzialnością za to, co robię z moim dziedzictwem i środowiskiem.

Powszechnym i pomocnym zwyczajem jest rozpoczynanie biografii od przedstawienia poprzednich pokoleń z obu stron drzewa genealogicznego danej osoby. Tak więc, zgodnie z zasadą dobrego wychowania: „Panie przodem”.

Moja matka pochodziła ze szkockiego klanu „Sinclairów”, których ziemie leżały na północno-wschodnim cyplu dookoła wioski John o’Groats. Ich mottem było: „Powierz swoją pracę Bogu”. Według pewnej historii naszej rodziny, czysta krew została splamiona przez żeglarzy z hiszpańskiej Wielkiej Armady4, których jeden z okrętów rozbił się niedaleko. Tą informacją usprawiedliwiano rodzinną porywczość temperamentu.

W moim rodzinnym domu, na półpiętrze, wisiał naturalnej wielkości rozmiarów portret najbardziej sławetnego Sir Johna Sinclaira. Znany był on z badań naukowych z dziedziny rolnictwa. To on jako pierwszy użył słowa „statystyka”. Wyglądał olśniewająco w kurtce mundurowej w intensywnie czerwonym kolorze, wraz z odpowiednim dla swego klanu tartanem5 oraz z tajemniczym dużym wybrzuszeniem pod lewą pachą, które prowadziło do wielu spekulacji. Ponieważ przechodziłem obok niego bardzo często, byłem przesiąknięty świadomością historii.

Mój dziadek, inny John Sinclair, oraz jego brat, Robert, włóczyli się po południowych terenach kraju. Później osiedlili się w Newcastle upon Tyne, gdzie zaczęli zbijać fortunę na manufakturze tytoniowej. Jeden produkował papierosy (Craven „A”), drugi fajki. Kiedy John przeszedł na emeryturę, wybudował imponujący, wykonany z granitu i drewna domek myśliwski w Allendale. Z jego okien można było podziwiać wspaniały widok na wrzosowiska Northumberland oraz na pozostałości po kominie dawnej kopalni. Tutaj urodziła się moja matka, piętnaście lat po narodzinach jej braci i sióstr. Praktycznie wychowywała się jako jedynaczka. Jeden z jej braci, Harold, zginął podczas I wojny światowej, a jego mała siostrzyczka była przekonana, że Bóg nosił to samo imię i modliła się: „Ojcze Nasz, któryś jest w Niebie, Harold imię Twoje…”.

Ponieważ w pobliżu nie było Kościoła Szkocji6, moja rodzina uczęszczała do zboru metodystycznego, który stanowił najlepszą alternatywę w tamtej okolicy. Przez pewien czas pastorem w tym zborze był Samuel Pawson, mój wspaniały wujek. Pewnej niedzieli głosił Cecil, jego młody bratanek. Zaczął od pamiętnego stwierdzenia: „Życie jest długą i prostą drogą, pełną skrętów i zakrętów”.

Urzekło to pewną młodą damę ze zboru, pannę Jean Sinclair. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Przez wszystkie lata ich małżeństwa, z okazji każdej rocznicy ich ślubu pisała miłosny list zaadresowany do „Mojego Kaznodziei”. Przez całe swoje życie była wielką pomocą dla swego męża. „Wnosiła szczęście, którego nikt nie byłby w stanie opisać i bez którego moje życie oraz doświadczenia byłyby niezwykle ubogie” (przywołuję tu cytat z autobiografii mojego ojca, Hand to the Plough, Denham House Press, 1973).

Jednak jej rodzina tego nie pochwalała, zważywszy na fakt, że – jak to mawiano w tamtych czasach – planowała poślubić człowieka, „który na nią nie zasługiwał” (powiedziała tak Lady Astor, dodając: „wszystkie kobiety tak robią”). By mogła zapomnieć o swoich uczuciach, została zabrana przez swoją rodzinę do Menton na Riwierze Francuskiej. Jednak w swoim pamiętniku napisała, że jak tylko wróci, to zdecyduje się na poślubienie Cecila Pawsona. Tak też uczynła, chociaż w ceremonii zaślubin wzięła udział tylko jej matka.

Zanim przejdę do opisywania rodziny ze strony mojego ojca, muszę jeszcze wymienić brata mojej matki, który odegrał pośrednią rolę w moim nawróceniu. Odwiedzał nas sporadycznie. Podczas tych wizyt robił na mnie ogromne wrażenie. Odziedziczył firmę tytoniową (mój dziadek zmarł, zanim się urodziłem) i ostatecznie doszedł na szczyt Imperial Tobacco Company w Londynie, dokąd ze swojego domu w Hampstead7 dojeżdżał bryczką ciągniętą przez dwa konie.

Jednak mój wujek prowadził też duchowe życie. Będąc młodzieńcem, sprawdził każdą denominację, poszukując tej, która była najbardziej zbliżona do jego „ideału” z Nowego Testamentu. Ostatecznie zdecydował się na jedną z wielu odmian „Brethren”8 (nazwanych „Glantons” od wioski w Northumberland, gdzie ruch ten zainicjowano9). Mój wuj – będący gorliwym „dyspensacjonalistą”10 podążającym za innowacyjną interpretacją Pisma Świętego Nelsona Darby’ego – napisał książkę na temat proroctw w Księdze Daniela i Objawienia św. Jana. Był on nieufny wobec metodystycznych afiliacji i przekonań mojego ojca, chociaż w tamtym czasie metodyzm nie był tak bardzo „liberalny” jak teraz.

Mój wuj miał siedmioro dzieci, trzech synów i cztery córki. Jedna z najmłodszych jego córek, Lois, poślubiła Andrew Graya, dyrektora Pickering and Inglis, wiodącego chrześcijańskiego wydawnictwa w Glasgow. Inna córka, Jean, wyszła za brytyjskiego ewangelistę Toma Reesa (więcej o nim później), który w powojennych latach był niezwykle znany. Jego syn, Keith, do dziś dzień gorliwie słucha moich nagrań.

Tyle jeśli chodzi o moich szkockich przodków. Teraz kolej na angielskich.

Zawsze wydawało mi się, że „Pawson” pochodzi od „Paul`s son” (syn Paula), tak jak Poulson lub Polson. Podczas mojej wizyty w Polsce rozbawiło mnie to, że byłem nazywany tam Panem Pawiem. Kiedy zapytałem dlaczego, powiedziano mi, że w języku polskim paw jest nazwą tego wspaniałego ptaka. Po powrocie do domu odkryłem, że paw w staroangielskim języku miał to samo znaczenie. Zawsze powtarzam, że wolałbym być potomkiem pawia niż małpy. No cóż, to sugeruje próżność!

To nazwisko jest stosunkowo rzadkie, chociaż nosił je znany piłkarz, w swojej nazwie miał je również sklep z czekoladą w Bournemouth oraz kamieniołom w Yorkshire. Pierwotnie Pawsonowie mieszkali w tym hrabstwie, a ich dom znajdował się w Wakefield. Nasze rodzinne motto brzmi Favente Deo (Bóg sprzyja).

Pawsonowie byli w większości rolnikami i/lub kaznodziejami. Mój ojciec mawiał, iż jest bezpośrednim potomkiem Johna Pawsona, który był jednym z pierwszych i najbardziej znanych współpracowników Johna Wesleya podczas przebudzenia w XVIII wieku. Ponoć miało ono uratować Anglię przed jej własnym odpowiednikiem Rewolucji Francuskiej. Na mojej półce leżą jego opublikowane listy. Z pewnością jeśli chodzi o moją rodzinę ze strony ojca, była ona mocno związana z Kościołem metodystycznym.

Jego ojciec, David Ledger Pawson, usługiwał w Kościele metodystycznym jako ewangelista i pastor. Jego biografia została zatytułowana Harvesting for God (Zbierając żniwa dla Boga), a wszystkie zawarte w niej dialogi są napisane w dialekcie „geordie”, języku z Tyneside. Stało się tak, ponieważ jego najbardziej znana służba prowadzona była w przemysłowym regionie w Newcastle upon Tyne, tuż obok fabryk [koncernu zbrojeniowego] Vickers Armstrong oraz niedaleko znanej z ballad „Scotswood Road”. Jego misja „People`s Hall” już dawno przestała istnieć, ale plebania wykonana z solidnego kamienia, w której mój ojciec spędził dużą część swojego dzieciństwa, cały czas stoi na Rye Hill. Gruźlica gardła przerwała mojemu dziadkowi dynamiczne wygłaszanie kazań, jednak wyzdrowiał oddychając leczniczym powietrzem w Davos w Szwajcarii. On także miał kozią bródkę (nigdy o tym nie pomyślałem, dopóki nie miałem własnej). Zawsze, kiedy ktoś prosił go o autograf na jego książce, dodawał: „Ten, którego kazaniem jest pobożne życie, nigdy nie będzie głosił zbyt długo” lub: „Kiedy perspektywy są złe, spójrz do góry”.

Kiedy mój ojciec kończył szkołę, dyrektor powiedział mu: „No cóż, Pawson, nie jesteś błyskotliwy, ale jesteś kujonem i jeśli będziesz dalej tak trzymał, to dotrzesz do celu”. No i udało mu się, czym wprawił w zakłopotanie swoich teściów. Intuicja mojej matki wybrała zwycięzcę.

Mimo iż nie posiadał ziemi rolnej, wybrał pracę związaną z rolnictwem. Rozpoczął studia w King`s College w Newcastle. Następnie kontynuował swoją akademicką karierę w Durham University: był adiunktem, następnie wykładowcą, doktorem i ostatecznie profesorem wykładającym na wydziale uprawy roślin. Przez cały ten czas pracował w tym samym gabinecie i mógł go zajmować dożywotnio po przejściu na emeryturę. Zarządzał uniwersyteckim eksperymentalnym gospodarstwem rolniczym w Cockle Park, niedaleko Morpeth, które stało się znane dzięki ulepszaniu pastwisk za pomocą zwykłego popiołu, półproduktu przemysłu stalowego. Napisał pomnikowe książki o takich osobach jak Robert Bakewell, który był pionierem w reprodukcji zwierząt i został mianowany członkiem Royal Society11 w Edynburgu. Podczas II wojny światowej był odpowiedzialny za wszystkie gospodarstwa rolne w Northumberland i został odznaczony Orderem Imperium Brytyjskiego za prowadzenie ewidencji produkcji żywności w tym hrabstwie. Ku jego rozczarowaniu, z powodu niedyspozycji króla Jerzego VI otrzymał go listem poleconym.

Jednak największy rozgłos przyniosła mu inna działalność – praca świeckiego kaznodziei. Był znany w całej północno-wschodniej Anglii, atakże nieco dalej. W swoich kazaniach zawsze głosił o tym, że każdy musi podjąć decyzję odnośnie nawrócenia. W specjalnej książce zapisywał nazwiska tych, którzy odpowiedzieli na jego wezwanie do nawrócenia lub ponownego oddania swojego życia Bogu. Mam tę książkę, a w niej znajduje się dwanaście tysięcy nazwisk i adresów. Stał się znany w kraju, a także poza jego granicami, kiedy został wyznaczony na wiceprezydenta Konferencji Metodystycznej. Jest to najwyższe stanowisko, które może zajmować nieduchowna osoba w tej denominacji. Jego książkaPersonal evangelism(Osobista ewangelizacja) doprowadziła do włączenia opisu jego osoby do obszernej księgiHeroes(Bohaterowie) pióra Williama Barclaya, słynnego szkockiego duchownego.

Małżeństwo moich rodziców było więc niezwykłą kombinacją tego, co do ich związku wniosła ich przeszłość, oraz potencjału, jaki oboje posiadali. Było ono także związkiem wystawionym na widok publiczny. A ja byłem ich drugim dzieckiem.

Rozdział 2Ojciec w życiu mężczyzny

Ciężki, żeliwny walec ogrodowy pomógł mi przyjść na świat. Termin porodu już minął, a moja niecierpliwa matka przeciągała maszynę po trawie na tyłach naszego domu w tę i z powrotem. Ten objawiający jej desperację sposób okazał się skuteczny i następnego ranka – we wtorek 25 lutego 1930 roku – około 5.30 rano, obudziłem cały dom. Matka zapisała w swoim pamiętniku: „Wtorkowe dziecko jest pełne łaski”. Możliwe, że instynktownie domyślała się, jak dużo tej łaski będę potrzebować (w międzyczasie zrozumiałem, że „łaska” jest niezasłużoną Bożą przychylnością, a nie nieodpartą siłą). Jednym z moich zadań, które musiałem wykonywać jako dziecko, było przycinanie i walcowanie trawników. Miałem więc okazję zapoznać się z potworem, który sprowadził mnie na ten ziemski padół!

Niedługo potem zostałem ochrzczony przez jednego z moich dziadków. Po nich też nadano mi imię – John [Jan – przyp. tłum] („ukochany uczeń” w Nowym Testamencie”) oraz David (starotestamentowy król, którego imię oznacza „ukochany”). Tak więc byłem podwójnie „ukochany” przez obydwoje moich rodziców oraz – jak później odkryłem – przez Jezusa i Jego Ojca. Z jakiegoś nigdy niewyjaśnionego mi powodu zostałem także obrzezany, jednak później czułem przez to więź z Bożym wybranym ludem, Izraelem. Zawsze zwracano się do mnie moim drugim imieniem, a takie postępowanie stwarza pewne problemy w naszym społeczeństwie. Linie lotnicze wymagają, bym rezerwował bilety na imię „John”, a mój bank zaczął odrzucać czeki wystawione na „Davida Pawsona” bez litery „J”. Jednak ja sam wolę imię David i gdybym teraz zacząć pilnować tego, by zwracano się do mnie moim pierwszym imieniem, to ludzie zaczęliby się zastanawiać, gdzie zniknąłem, lub spekulowaliby nad motywami mojej zmiany.

Moi rodzice mieli trójkę dzieci – moją starszą siostrę, mnie i moją młodszą siostrę. Nie zastanawiałem się wiele nad moim położeniem, nie miałem jednak ani autorytetu pierworodnego dziecka, ani nie otrzymywałem uwagi należnej ostatniemu dziecku. A jednak ten sam wzór powtórzył się u trójki moich dzieci.

Tradycyjne wychowanie dziecka w rodzinie ze strony mojej matki polegało na tym, że przez pierwsze kilka lat jego życia zajmowała się nim niania. Następnie trafiało ono do przedszkola, a potem do szkoły podstawowej. Kolejnym etapem była szkoła z internatem, do którego dziecko wyjeżdżało, zanim osiągnęło wiek nastoletni. Taki model został zastosowany wobec mojej najstarszej siostry, Helen, a także wobec mnie. Nie dotyczyło to jednak mojej młodszej siostry, Ruth, która – można było odnieść takie wrażenie – była ulubienicą rodziców. Całe dzieciństwo spędziła w domu, nawet podczas wojny, natomiast ja razem z Helen zostaliśmy stamtąd ewakuowani. Byłem o nią zazdrosny i po powrocie do domu wylałem na nią moje negatywne emocje. Sądzę, że nie byłbym tak zawzięty, gdybym wiedział, że dożyje ona zaledwie wieku trzydziestu sześciu lat. W tym samym czasie zarówno ona, jak i moja matka zachorowały na chorobę Hodgkina, raka węzłów chłonnych. Nie jest to jednak zaraźliwa choroba. Zaprzyjaźniony lekarz powiedział mi w zaufaniu, że z uwagi na różnicę w ich wieku choroba będzie inaczej przebiegać. Mojej siostrze dał osiemnaście miesięcy, a mamie siedem lat. Jego przypuszczenia okazały się niezwykle dokładne.

„Niania”, dorosła osoba, która zajmowała znaczące miejsce we wczesnych latach mojego życia, pochodziła z dużej rodziny mieszkającej w gospodarstwie rolnym w Northumberland niedaleko Capheaton. Było to miejsce, do którego zostałem ewakuowany na pewien okres w czasie wojny. Bardzo dobrze pamiętam jej miłą, łagodną i troskliwą naturę. Nawet teraz widzę jej twarz i słyszę jej głos. W tych niepewnych latach trzydziestych była dla mnie prawdziwą ostoją.

Tym bardziej zaskakujący jest fakt, że w tamtym czasie cierpiałem na okropne koszmary nocne. Swoim krzykiem budziłem całą rodzinę, jednak nigdy nie mogłem przypomnieć sobie tego, co mi się śniło. Kilkadziesiąt lat później gawędziłem sobie z moim holenderskim przyjacielem, który był doświadczonym doradcą. Przy diagnozowaniu problemu używał darów Ducha. Niespodziewanie powiedział, że dostrzega we mnie swego rodzaju strach (już wcześniej zdawałem sobie z tego sprawę). Powiedział, że został on zasiany we mnie przez nianię, którą przerażała powierzona jej odpowiedzialność. Zaprotestowałem, twierdząc, że nie może bardziej się mylić, ponieważ moja niania była wyjątkowo przyjemna i kompetentna. Postanowiłem pokazać mu album ze zdjęciami z mojego wczesnego dzieciństwa.

Oglądaliśmy je od końca do początku. Pokazywałem mu zdjęcia, na których był zrelaksowany chłopiec, a potem dzidziuś z równie zrelaksowaną piastunką. Kobieta była skupiona na tym małym dziecku. Nagle atmosfera uwieczniona na zdjęciach się zmieniła. Byłem trzymany przez młodą dziewczynę, która przestraszonymi oczami wpatrywała się w aparat. Wyglądała, jakby za chwilę miała mnie upuścić. Nie pamiętałem jej i nigdy mi o niej nie mówiono, więc nie miałem pojęcia, kim była. Widocznie decyzja o przyjęciu jej do pracy okazała się błędem i moi rodzice zdecydowali delikatnie ją odprawić. W taki oto sposób można wpłynąć na życie dziecka. Zawsze źle śpię, a szczególnie przed i po publicznych wystąpieniach, głównie w niedziele. Jednak te koszmary nocne polegają na takich okropnościach jak przyjście do niewłaściwego kościoła (wiele mil od miejsca, do którego miałem się udać), w niewłaściwym dniu (zawsze późniejszego dnia), ze złymi notatkami (lub nie jestem w stanie znaleźć tych właściwych), o niewłaściwym czasie (zawsze za późno) i w nieodpowiednich ubraniach (jeśli już mam jakieś). Budzę się zlany zimnym potem i szybko zaczynam dziękować w modlitwie za to, że to wszystko się nie wydarzyło. Często przypomina mi się wikariusz, który śnił o tym, że głosi w St Paul`s Cathedral12, a po przebudzeniu odkrył, że to nie był sen!

Obawiam się, że w omawianiu historii mojego życia mogę przeskakiwać z przeszłości do teraźniejszości. Może to irytować czytelników, którzy wolą ścisły porządek chronologiczny. Jednak tytuł tego rozdziału wskazuje na sposób mojego myślenia. Ktokolwiek powiedział: „Chłopiec jest ojcem mężczyzny” bardzo dobrze to rozumiał. Wróćmy więc do moich chłopięcych lat.

Już wspomniałem o społecznej różnicy pomiędzy pochodzeniem moich rodziców. Dosyć wcześnie kontakty z moimi dziadkami oraz innymi krewnymi uświadomiły mi ten stan. Pewne wydarzenie, które miało miejsce w naszym sąsiedztwie, zwróciło moją uwagę na kwestię mojej własnej tożsamości.

Pewien deweloper nabył długi, spadzisty pas ziemi pomiędzy dwoma starymi drogami (Grainger Park i Bentinck) w West End w Newcastle. Zamierzał też rozbudować inne miejsce (Dunholme) i stworzyć półprywatną, ekskluzywną posesję z jednorodzinnymi domami z dosyć dużymi ogrodami. Zaczął od klubu tenisowego. Gdy moi rodzice zdecydowali się kupić w tamtym miejscu dwie znajdujące się obok siebie działki, deweloper wybudował dopiero jeden dom. Moi rodzice wznieśli dwa identyczne, wykonane w stylu „georgian”13. Jeden był przeznaczony dla nich, a drugi dla przebywających na emeryturze dziadków ze strony ojca oraz dla ich chorego na epilepsję syna, który cały czas mieszkał z nimi i potrzebował ciągłej uwagi mojego ojca. Kiedy kolejny dom został zbudowany, deweloper zbankrutował i sprzedał teren innemu deweloperowi. Ten z kolei miał zgoła odmienny pomysł odnośnie tej działki. Wzdłuż ulicy nawciskał jeszcze siedemdziesiąt dużo mniejszych domków jednorodzinnych, które zostały wykonane według standardowego projektu i szybko zostały sprzedane całkowicie innej klienteli. Nawet ich garaże ograniczały ich do mniejszych samochodów, podczas gdy w naszym trzymaliśmy kasztanową limuzynę marki Vauxhall o mocy dwudziestu koni mechanicznych. Byliśmy jedyną rodziną, z którą pod jednym dachem mieszkała służba domowa. Zostałem bardzo mocno uświadomiony o przepaści, którą trzeba było przekroczyć, by zbudować relacje z sąsiadami. A i to udało się zrobić tylko z nielicznymi.

Większość domów stojących naprzeciwko naszego była zamieszkiwana przez starsze małżeństwa, które przez wiele lat oszczędzały, by uzbierać wystarczająco dużo pieniędzy i kupić własny dom. W bezpośrednim sąsiedztwie mieszkało niewiele dzieci i były to same dziewczyny. Tak więc towarzyszami moich zabaw były moje siostry Helen i Ruth oraz moje sąsiadki Doreen, Pat i Margaret. Proporcja pięć-do-jednego stworzona była bardziej do zabaw w lekarzy i pielęgniarki niż w kowbojów i Indian. Co więcej, mój ojciec zakazał mi zabawy takimi zabawkami jak broń czy żołnierzyki. Tak więc moje agresywne instynkty musiały znaleźć inne, bardziej wysublimowane ujście – dokuczanie zamiast kotłowania się. Ciągle mam ten nawyk (miłośnicy psychoanalizy będą mieli pole do popisu dzięki tym wspomnieniom!).

Nigdy nie byłem w stanie określić, czy doświadczenia społeczne sięgające czasów mojego dzieciństwa bardziej mi pomogły w życiu, czy też przeszkadzały. Jeśli chodzi o negatywne strony, to odczuwałem niepewność odnośnie swojego właściwego miejsca oraz tego, jak powinienem się zachowywać. Czułem się przez to nieswojo w różnych grupach społecznych. Jeśli chodzi o pozytywne strony tego doświadczenia, wydaje mi się, że dało mi ono swego rodzaju ponadklasową naturę, dzięki której jestem w stanie dostosować się i podobać większości środowisk; był to cenny nabytek w świetle mojej późniejszej kariery. Ci, którzy mnie znają, mogą sami zdecydować, która strona przeważyła.

Ponieważ dom wywiera zazwyczaj większy wpływ niż okolica, pozwólcie mi powrócić do „Overdale”, do domu moich rodziców, w którym mieszkali przez całe swoje małżeństwo. Byli to wyjątkowo zajęci ludzie, którzy angażowali się w wiele różnych działalności.

Moja matka była bardzo twórcza i niezwykle zorganizowana, a także uzależniona od gadżetów czy wynalazków (tak jak i ja). Była gorliwym fotografem amatorem i brała udział w różnych konkursach fotograficznych. Najcenniejszą posiadaną przez nią rzeczą był najnowocześniejszy aparat Leica, do którego później została dodana jedna z pierwszych ręcznych kamer filmowych. Byliśmy jej modelami, chociaż nie byliśmy chętni do współpracy, szczególnie przy strasznych „zdjęciach z Bożego Narodzenia”, które były co roku wysyłane do wielu osób. Za każdym razem na takim zdjęciu widniała co najmniej jedna osowiała mina. Pisała sztuki teatralne, inscenizowała je i także sama w nich grała. Pisała również wiersze i bajki dla dzieci, które ilustrowała fotografiami, na których pozował… zgadnijcie kto! Dosyć sporo przemawiała publicznie, głównie podczas kobiecych spotkań oraz tych, które były poświęcone misjom. Kierowała „Girl’s League”, której głównym zadaniem było wyrabianie i sprzedawanie biżuterii, a zebrane w ten sposób pieniądze przekazywane były na działalność misyjną. Uwielbiała gotować ze swoją ukochaną „Agą”. Była to najlepsza przyjaciółka (a może powinienem powiedzieć – najtrudniejsza przyjaciółka) całej rodziny podczas zimowych dni (ci, którzy ją znają, zrozumieją, co mam na myśli).

Dni powszednie mojego ojca były także całkowicie wypełnione. Poza jego pracą na uniwersytecie sporo swojego wolnego czasu poświęcał na służbę ewangelisty i pastora. Każdy wtorkowy wieczór był przeznaczony na „spotkanie dla mężczyzn”, które najpierw odbywało się u nas w domu, a następnie zostało przeniesione do budynku kościelnego. Prowadził je przez ponad czterdzieści lat, produkując – poza innymi owocami – nieprzerwany strumień kandydatów do służby w Kościele metodystycznym. Każdy sobotni wieczór był zarezerwowany na to, co obecnie jest nazywane „doradztwem”. Przyciągało ono różnych ludzi: katolików, Żydów, bywalców więzień, policjantów, ludzi pracujących i bezrobotnych. Podczas tych ekonomicznie trudnych lat wielu z tych ostatnich przychodziło do nas od tylnego wejścia do domu i błagało o odrobinę jedzenia czy pieniędzy. Matka, chcąc zapewnić tym ludziom odrobinę godności, zazwyczaj zlecała im odchwaszczanie bardzo długiej i nietypowej ścieżki w ogrodzie, by mogli przez tę pracę „zarobić” na to, co mieli dostać.

Powinienem zwrócić uwagę na pewien aspekt naszego życia domowego, ponieważ mógł on (lub nie) wpłynąć na moje późniejsze życie. Nasz pokój gościnny był ciągle zajmowany – przez słynnych kaznodziejów! W Newcastle, centrali YMCA14, „popołudniowe nabożeństwo” odbywało się w każdy wtorek i zapraszano na nie znanych głoszących z różnych denominacji. Oni zawsze zatrzymywali się u nas, a nasz dom stał się znany jako „The Preachers` Inn”15. Tak więc w latach 30., 40. i 50. poznałem plejadę wielkich nazwisk. Na szczycie listy znajdowali się metodystyczni doktorzy z Londynu: Leslie Weatherhead (powiedział, by „kochać ludzi”), Will Sangaster (powiedział, by „kochać Pana”) i Donald (późniejszy Lord) Soper (powiedział, by „kochać argumentowanie”). Mogli odegrać pewną rolę w kształtowaniu mojej przyszłej służby, jednak na chłopcu, którym wówczas byłem, nie wywarli wrażenia, zresztą tak jak i pozostali. Innymi gośćmi byli także: James Stewart i James Black ze Szkocji, Alan Redpath, Martyn Lloyd-Jones, Townley Lord, Norman Dunning (którego wspaniały bratanek rozprowadza moje nagrania w Nowej Zelandii), S.W. Hughes (który na śniadanie pił sok z marchewki i codziennie pływał – więc się do niego dołączałem), a także wielu, wielu innych. Niektórzy przyjechali zza granicy, jak Toyohiko Kagawa z Japonii czy Martin Niemöller z Niemiec. Nigdy jednak nie zabrano mnie, bym ich mógł posłuchać, więc widziałem ich tylko w warunkach domowych, gdzie nie każdy z nich był inspirujący czy imponujący. Moja matka nagrywała z nimi filmy, z których utworzyła zbiór o nazwie „Kaznodzieje poza kazalnicą”. Mam starą walizkę wypełnioną czarno-białymi filmami szpulowymi 9.5 mm oraz kolorowymi filmami 16 mm. Ironią jest to, że miałem kontakt z tyloma wielkimi kaznodziejami, zanim zacząłem przejawiać jakiekolwiek zainteresowanie czy skłonności do mojego osobistego powołania. Tylko Bóg wie, czy ci ludzie podświadomie wywarli jakikolwiek wpływ. Z pewnością byli kolejnym elementem zaburzającym nasze życie rodzinne.

Jednak jeden dzień w tygodniu był, mniej lub bardziej, zarezerwowany dla rodziny. To była niedziela, chociaż tutaj należało wziąć pod uwagę liczne aktywności mojego ojca związane z głoszeniem. Większość z nich odbywała się na tyle blisko domu, że mógł wracać do niego pomiędzy porannym i wieczornym nabożeństwem. Wydawać by się mogło, że takiego dnia należałoby wyczekiwać, jednak poglądy mojego ojca związane z sabatem16 rzucały cień na ten dzień. Powiedzieć, że obawiałem się nadejścia tego dnia, byłoby przesadą. Zwrot „wpadanie w posępny nastrój” wydaje się bardziej właściwym określeniem związanym z tym dniem, który łączył to, czego nie mogliśmy robić, z tym, co musieliśmy robić.

Musieliśmy schować zabawki i odłożyć na bok gry. Nasza matka, chcąc wypełnić tę lukę, wymyśliła „biblijne lotto”, swego rodzaju bingo oparte na Piśmie Świętym. Rowery stanowiły temat tabu, tak jak i aparaty fotograficzne. Matka lojalnie akceptowała zakaz tych ostatnich, tak więc nie posiadam swoich zdjęć w „najlepszych ubraniach niedzielnych”. Szkolne mundurki jak i odzież sportowa ustępowały miejsca uroczystym ubraniom, które pasowały do naszych duchowych spotkań. Ubieraliśmy się „dla Pana”, chociaż nie jestem pewien, czy współczesny zwyczaj ubierania się w weekendy „dla siebie” jest oznaką duchowego rozwoju.

Do kościoła chodziliśmy w niedzielę rano. Samochód zostawał w garażu, chociaż to ograniczenie było mniej restrykcyjnie traktowane, kiedy moi rodzice się zestarzeli. Musiałem siedzieć przez całe nabożeństwo, chociaż inne dzieci po niedługim czasie mogły pójść i zająć się swoimi aktywnościami. Kiedy ojciec był z nami, obejmował mnie lewą ręką podczas kazania – podejrzewam, że robił to, by powstrzymywać mnie przed kręceniem się, niż by pokazać swoje uczucia.

Niedzielny obiad był najlepszym posiłkiem w całym tygodniu: zawsze była pieczeń wołowa i pudding Yorkshire, następnie tarta jabłkowa z kremem i serem (kolejny „pudding” z Yorkshire). Jednak te kulinarne rozkosze dla ciała połączone były z dyscypliną dla duszy. Po tym posiłku zawsze następował czas „rodzinnej modlitwy”, podczas której klęczeliśmy na podłodze, obok naszych krzeseł. Bogata modlitwa oraz wstawiennictwo ojca były zarówno długie, jak i poruszające wiele tematów. Ciągle czuję protest w moich kolanach oraz łokciach.

Popołudniami rodzice mieli zasłużony czas drzemki, a my szliśmy do Szkółki Niedzielnej. Tak bardzo chciałem być dorosły! Pewnej niedzieli, będąc już wczesnym nastolatkiem, ogłosiłem mojej matce, iż nie planuję już nigdy więcej chodzić na zajęcia Szkółki Niedzielnej. Zniosła to nadzwyczaj dobrze i zasugerowała mi, abym zamiast tego chodził na wieczorne nabożeństwo. Zrobiłem tak i – ku mojemu zachwytowi – zobaczyłem trójnawową salę wypełnioną młodymi ludźmi. W większości były to dziewczyny. Chodziłem tam co tydzień, chociaż moje motywy były raczej towarzyskie niż duchowe.

Niedzielny wieczór upływał nam spokojnie, co oznacza, że pójście do łóżka było traktowane przez nas niemalże jak ulga. Rodzice słuchali radia BBC, szczególnie Palm Court Orchestra z Bournemouth (a może była ona z Eastbourne?). Najwyraźniej ta muzyka była wystarczająco „duchowa”, chociaż nie była w szczególności „religijna”. A może odprężaliśmy się przed „świeckimi” poniedziałkami? Jedno cykliczne słuchowisko wywarło na mnie głębokie wrażenie. Nie był to Dick Barton: Special Agent17 ani Valentyne Dyall „Man in Black”18, ale współczesna adaptacja sceniczna życia Chrystusa The Man Born to be King (Człowiek urodzony, aby zostać Królem) Dorothy L. Sayers, która była znana głównie dzięki swoim kryminałom. Niektórzy protestowali przed emisją tego programu, szczególnie ci, który uważali, że przedstawianie apostołów mówiących z akcentem cockney19 graniczyło z bluźnierstwem. Jednak dla tego młodego słuchacza Jezus zstąpił z okna witrażowego i wszedł do jego pokoju dziennego.

W wakacje obowiązywał ten sam schemat. W sobotę jechaliśmy do miejscowości wypoczynkowej (podczas większości podróży cierpiałem na chorobę lokomocyjną, jednak, na szczęście, wyrosłem z niej). Następnego dnia, gdy inni ludzie w swoich codziennych ubraniach szykowali się na łódki i plażę, my, ubrani w nasze najlepsze niedzielne stroje, szliśmy w całkowicie przeciwnym kierunku – do najbliższego kościoła na nabożeństwo i Szkółkę Niedzielną. Jeśli wracaliśmy w sobotę, nasz wakacyjny tydzień kończył się na pięciu dniach zabawy.

Jednak wakacje były wyjątkowym czasem. Było tak z jednego powodu – nasi rodzice skupiali na nas całą swoją uwagę. Wybierali także niezwykle zachwycające kierunki. Odwiedzaliśmy rodzinne miasto mojej babci, Allendale, gdzie lubiliśmy odkrywać jego rzeczną dolinę oraz wrzosowiska. Uwielbialiśmy jeździć także w dwa inne miejsca.

Jednym była wieś Seahouses na wybrzeżu Northumberland. Wynajmowaliśmy dom lub domek wypoczynkowy wychodzący na morze, skierowany od południa na port rybacki, a od północy na wspaniałą plażę z kamiennymi zatoczkami oraz wysokimi (dla nas) piaszczystymi wydmami. Rozciągały się one aż do imponującego zamku w Banburgh, a na wschód do Farne Islands. Pływaliśmy na nie biało-niebieskimi kutrami rybackimi. Tam oglądaliśmy foki i różne ptaki, a także rafę, na której rozbił się Forfarshire20 i gdzie Grace Darling razem ze swoim ojcem bohatersko uratowała załogę tego statku. Wiele łodzi nosiło religijne czy biblijne imiona, na przykład John Wesley czy Glad Tidings (Dobre Nowiny). Był tam także składający się z rybaków chór, który ożywiał niedzielne uwielbienie w kościele metodystycznym. Okryłem się hańbą, a moją rodzinę wprawiłem w zakłopotanie, kiedy dosyć głośno szepnąłem do mojej matki: „W pierwszym rzędzie jest mężczyzna z największym nosem na świecie”. Wyczucie taktu nigdy nie było moją mocną stroną.

Często wakacyjną atrakcją była wycieczka do Holy Island21, przejazd po wodzie podczas odpływu, rozchlapywanie wody rdzewiejącym fordem, model „A” w wersji limuzyna, wzdłuż drogi z wysokimi palikami. Przy nich stały małe drabinki, a na tych palach znajdowały się malutkie podesty przeznaczone dla nieszczęsnych pielgrzymów, uwięzionych przez nadpływające prądy morskie. Tutaj poznałem celtyckie chrześcijaństwo, które zostało przyniesione przez św. Kolumbana z Irlandii na szkocką wyspę Iona. Stamtąd zostało przeniesione przez św. Aidana do Northumbrii, a następnie przez św. Cuthberta (przez swoich oddanych konwertytów zwanego jako „Cuddy”) do Durham. Jego postać mnie zafascynowała. Później zacząłem żywić urazę do opatów w Whitby. Przewodniczyli oni synodowi22, który zadecydował, iż Anglia powinna przyjąć katolicką (to znaczy rzymską), a nie celtycką wersję wiary. Była to tragiczna w skutkach decyzja. Jako dwudziestokilkulatek pracowałem w Iona Community (Wspólnocie Iony) pod inspirującym przywództwem dr. (później „Lorda”) George`a MacLeoda. Nigdy nie zapomnę jednego z jego kazań zatytułowanego „Bóg, który chodzi”.

Naszym drugim ulubionym miejscem była wieś Kippford, położona niedaleko Dalbeattie, na południowym zachodzie Szkocji, w hrabstwie Kirkdbrightshire (nazwę tę wymawia się „kirkubriszair” i oznacza ona „kościół hrabstwa Cuthbert”; znajdowaliśmy się więc cały czas pod wpływem celtyckich świętych). Z okien małego, rodzinnego hotelu „The Pines” można było podziwiać działanie pływów morskich na zatokę Solway Firth pełną małych łódek. Z tyłu budynku znajdowało się dziewięciodołkowe pole golfowe, gdzie podjąłem pierwszą próbę opanowania sportu nazwanego przez Marka Twaina „dobrym sposobem na zepsucie miłej przechadzki”. Można było spędzić czas na wspaniałej wędrówce, której trasa prowadziła przez wzgórza oraz lasy do zatoki Rockliffe i wyspy Rough, do której podczas odpływu można się było dostać po grobli. Trochę dalej leżała niekończąca się plaża, gdzie mój wujek miał domek letniskowy i stadninę koni. Konna przejażdżka po szerokiej plaży przy dużym odpływie była zarówno inspirująca, jak i odświeżająca.

Wiem, że „nostalgia to nie to samo, co było kiedyś”, ale uwielbiam sentymentalne wycieczki do tych miejsc, które przepełniają wspomnienia sięgające jednych z najszczęśliwszych dni mojego dzieciństwa. To prowadzi do ostatniego wątku odnośnie mojego dzieciństwa, o którym muszę wspomnieć, a mianowicie do mojej edukacji. Szkolne dni powinny być najszczęśliwszymi w życiu, ale moje były wyjątkiem potwierdzającym regułę. Częściowo było to spowodowane tym, że zostały grubiańsko przerwane przez niemieckiego dyktatora, Adolfa Hitlera, który doprowadził do II wojny światowej i nie wziął pod uwagę mojego szczęścia. 3 września 1939 roku, o godzinie jedenastej, przebywałem w kościele metodystycznym w Allendale. Kiedy została ogłoszona wojna, moi rodzice najpierw spojrzeli na siebie. Tego dnia przypadała rocznica ich ślubu. W kolejnych latach co roku dokuczaliśmy im, mówiąc, że to tego dnia przypada rocznica wybuchu wojny.

W efekcie moja podstawowa edukacja prowadzona była łącznie w pięciu szkołach, w sześciu lokalizacjach. W wieku czterech lat zostałem zapisany do małej, prywatnej szkoły leżącej przy ulicy obok naszego domu. Prowadziła ją pani Skelton23, której wygląd pasował do jej nazwiska . Bardzo duży nacisk kładła na dyscyplinę. Była także wspaniałą nauczycielką. W wieku pięciu lat „liznąłem” język francuski, a kiedy mając siedem lat przeszedłem do innej szkoły, zaskoczyłem mojego nowego dyrektora szkoły swoimi umiejętnościami matematycznymi. W teście z literowania 110 słów osiągnąłem wynik 98. Powinno być 99, ponieważ napisałem „broach” zamiast „brooch”, myśląc o przedmiotach zamiast o ozdobach24.

To miało miejsce w szkole podstawowej w Newcastle. Leżała ona po drugiej stronie miasta. W centrum przesiadałem się do innego tramwaju. Przystanek znajdował się obok cukierni, gdzie sprzedawano najsmaczniejsze krówki (później nazwane Italian Cream). Uzależniłem się od nich i bardzo je lubię po dziś dzień (jednak brzydzę się beżowymi gumowymi klockami, które są obecnie często sprzedawane). Szkolny mundurek reprezentował dla nas wyrafinowaną torturę: sztywny kołnierzyk typu „Eton collar”, do tego spinki, a także czarna czapka z trzema koncentrycznymi okręgami wykonanymi ze złotej wstążki. Przez te okręgi uczniowie innej pobliskiej szkoły nazywali nas „parchami”25.

Dyrektor szkoły wierzył w siłę autorytetu kuratorium szkolnego. Zdecydowanie wyznawał też wiarę w skuteczność kapralskich metod dyscyplinowania i także kary cielesne, ale tylko wtedy, gdy skutkowały one w określony sposób! Podsłuchiwaliśmy pod jego drzwiami, skąd dochodziły odgłosy uderzenia trzcinką, po których następowało pełne bólu wycie. Następnie chyłkiem wymykaliśmy się na zasadzie „tylko dzięki Bożej łasce mogę ujść cało”. Niektórym z nas udało się czmychnąć przed „przekonywaczem” dzierżonym przez byłego starszego sierżanta w sali gimnastycznej. Był to pas z bieżnika opony, który zostawiał piekący ślad na wewnętrzenj stronie dłoni. Łatwo dawaliśmy się „przekonać” do wspinania się po linach oraz do chodzenia po drążkach gimnastycznych. Nauczył nas też pływać: ustawiał nas nagich na końcu basenu, a następnie popychał nas do wody. Pierwsze nasze ruchy w wodzie przypominały oszalałe pływanie pieskiem. Posiadał jednak żerdź z dużą siecią rybacką, którą wyławiał tonących.

Kiedy wybuchła wojna, szkoła została ewakuowana do wiejskiej posiadłości położonej w północnym Northumberland. Jeśli zakłócanie pewnych procesów staje się tendencją destrukcyjną, utrzymanie dyscypliny staje się poważnym problemem, a kary – powszechne. Sądzę, że zespół dydaktyczny po prostu nie był w stanie poradzić sobie z dzienną szkołą, która nagle przemieniła się w szkołę z internatem. Większość z nas była nieszczęśliwa. W każdym liście do domu błagałem moich rodziców, by podjęli odnośnie mnie inną decyzję, a najlepiej byłoby, gdybym mógł zamieszkać z nimi.

W odpowiedzi na moje prośby wysłali mnie na kilka miesięcy na farmę mojej dawnej niani. Tymczasem poszukiwali „stosownej” szkoły z internatem. Zimą 1939 roku pokonywałem na rowerze dystans 5 km do wiejskiej szkoły w Capheaton. Tutaj wybuchła inna, o wiele bardziej poważna wojna: toczyła się ona pomiędzy dziećmi ze wsi a tymi ewakuowanymi. W jej następstwie mój rower został zmasakrowany i wylądował w rowie, skąd musiałem go wyciągnąć. Jednak kochałem życie na farmie z toaletą w sadzie, kąpielą w blaszanej wannie naprzeciwko gorącej płyty kuchennej oraz ze świecami w nocy. To było bardzo romantyczne!

Niestety zbyt szybko moja starsza siostra i ja musieliśmy spakować się i wyjechać do metodystycznych szkół z internatem, gdzie znajdowaliśmy się poza potencjalnym obszarem bombardowania. Helen pojechała do Hunmandy Hall w Filey, a następnie do Bassenthwaite Hall blisko Keswick. Ja natomiast udałem się do Ashville College w Harrogate, a potem do Bowness Hydro niedaleko Windermere. Chociaż oboje znajdowaliśmy się w przepięknym Lake District, to spotykaliśmy się tylko wtedy, gdy nasi rodzice wraz z jeszcze jedną rodziną wynajmowali na letnie wakacje pensjonat w Ambleside.

Moje życie, jako ucznia mieszkającego w byłym hotelu ze spa, było całkowicie przesiąknięte rutyną, tak więc moje wspomnienia skupiają się na kilku zaledwie wydarzeniach, które zmniejszały naszą nudę.

Każdy z nas dostał swój numerek (mój – 120), przez co mogliśmy czuć, że jesteśmy raczej więźniami niż uczniami. Może z tego właśnie powodu chłopcy regularnie stamtąd uciekali. Ich ucieczki były starannie zaplanowane. Wychodziły na jaw podczas sprawdzania obecności, gdy zapytanie o obecność danego „numerka” spotykało się z ciszą oraz z szerokim uśmiechem tych, którzy pomagali i podżegali do ucieczki. Jednak kilka „ucieczek do domu” zakończyło się sukcesem. Większość uciekinierów była zatrzymywana na peronie na stacji Oxenholme niedaleko Kendall. Wracali do szkoły w niełasce, jednak witani byli jak powracający bohaterowie. Ja nigdy się na to nie odważyłem.

Moje największe wykroczenie związane było z urodzinowym prezentem od mojego przyjaciela – małą puszką fluorescencyjnej farby. W naszej bursie była ściana pokryta niezwykle kwiecistą tapetą, która – teraz już wiem – była projektu Williama Morrisa26. Przysiadłem obok niej i pomalowałem szeroki obszar płatków oraz liści. W nocy świeciły one bladozielono, co dawało wspaniałe wrażenie lasu tropikalnego. Byłem całkiem dumny z mojego dzieła do momentu, gdy pewnego późnego wieczora kierownik internatu wpadł do nas, by nakazać nam przestać rozmawiać. Stanął jak osłupiały i zaczął wpatrywać się w ścianę. Nie wyciągnę na światło dzienne opisu natychmiastowych konsekwencji, jednak ostatecznym rezultatem było to, że do wysłanego do moich rodziców raportu podsumowującego semestr szkolny został dołączony pokaźny rachunek za odmalowanie tej ściany. Wiele lat później zostałem zaproszony, by głosić podczas weekendu dla „Old Boys”. Wtedy po raz pierwszy pojechałem do miasteczka uniwersyteckiego w Harrogate. Zostałem tam przywitany przez dyrektora, który za moich czasów był asystentem dyrektora. Jego pierwszymi skierowanymi do mnie słowami były: „Ach, Pawson. Tapeta!”. Dlaczego nauczyciele tak dobrze zapamiętują nasze złe uczynki? I tak dobrze, że przynajmniej nie nazwał mnie „120”.

W pewnym momencie przeżywaliśmy falę zastraszania przez gang starszych chłopców. Musiałem spędzić zimną i pełną ryzyka noc, siedząc na dachówkach, by nauczyć się, że najlepszą ochroną jest spuszczona głowa i brak reakcji. Fala została nagle zatrzymana przez liczne wydalenia ze szkoły.

Najbardziej ekscytującym wydarzeniem było poszukiwanie niemieckiego pilota, który uciekł z Swanwick Christian Conference Center, które wówczas zamieniono na obóz jeniecki dla oficerów wrogiego wojska. Doniesiono, że ukrywa się w lesie Grizedale, po drugiej stronie jeziora Windermere. Była to nasza szansa na bezpośredni kontakt z wojną, ale jeśli mam być szczery, to drętwieliśmy ze strachu na myśl, że moglibyśmy go znaleźć. Von Werra był jedynym jeńcem, któremu przez Kanadę i Amerykę udało się wrócić do Niemiec. Zabrał ze sobą bezcenną wiedzę na temat brytyjskich metod przesłuchań.

Poza przyjemnościami cotygodniowego odwiedzania naszych skrzynek ze słodyczami lub sklepu z łakociami, nie mogę sobie przypomnieć niczego innego, co posiadałoby jakiekolwiek wartości edukacyjne.

Później, jeszcze w trakcie wojny, wróciłem do domu i ostatnie lata mojej edukacji spędziłem w gimnazjum Dame27 Allen w Newcastle. Nigdy niczego się o niej nie dowiedziałem, ale wydaje mi się, że miała jakieś chrześcijańskie przekonania, ponieważ tradycją szkoły były wolne dni z okazji Dnia Wniebowstąpienia (zawsze w czwartek). Jednak nie było to całkowite błogosławieństwo, gdyż musieliśmy uczestniczyć w porannym nabożeństwie w St Nicholas Cathedral. Ani trochę nie rozumiałem tego, o co tam chodziło; trochę tylko marzyłem, że pewnego dnia napiszę książkę na ten właśnie temat, zatytułowaną Gdzie jest teraz Jezus – i co robi?

Na pracowników szkoły składała się mieszanina różnych osób, ponieważ wielu młodych nauczycieli musiało „odejść, by walczyć”. Niektórzy byli emerytami na powrót ściągniętymi do pracy, jeszcze inni byli zwolnieni ze służby wojskowej, a większą część personelu stanowiły kobiety. Jednak nie obwiniam ich o to, że moja kariera akademicka, która tak obiecująco się rozpoczęła, później spadła do przeciętnego poziomu. Nie mogłem tego także zrzucić na częstą zmianę szkoły. Podstawowym problemem było to, że nie byłem za bardzo zmotywowany. Szkoła była czymś, przez co należało przejść.

Udało mi się zaliczyć sporo egzaminów „School Certificate”28, co otworzyło mi drzwi na uniwersytet. Jak na ironię, jedną z najgorszych ocen dostałem z „Wiedzy biblijnej”. Jednak pewien chudy, młody wikariusz, który nas uczył tego przedmiotu, był większym entuzjastą krykieta. Ten sport był jego prawdziwą obsesją i podczas prowadzonych z nami zajęć głównie na nim się koncentrował.

Tak więc w wieku szesnastu lat z niedużym wyróżnieniem opuściłem szkołę, ale wiedziałem, co chcę zrobić z resztą mojego życia. Chciałem zostać rolnikiem. Rolnictwo płynęło w mojej krwi, z każdej strony mojej rodziny, a wizyty na farmie mojej niani wzmogły to pragnienie. Wówczas nie znałem planów mojego ziemskiego ojca, który chciał, aby moja kariera potoczyła się właśnie tym torem, jednak mój niebiański Ojciec miał znacząco odmienne zamiary.

Musiałem czekać rok, by rozpocząć naukę w szkole wyższej i zapoznawać się tam z teorią rolnictwa. Moi rodzice postanowili więc, iż powinienem zdobyć więcej praktycznego doświadczenia. Dzięki kontaktom mojego ojca znalazłem pracę w dwóch farmach: na sześć miesięcy w Northumberland i na kolejne sześć miesięcy w Yorkshire.

Moje dzieciństwo dobiegło końca. Wejście w młodzieńczy wiek miało być nagłe i traumatyczne.