Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Listy z serca Afryki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
20,00

Listy z serca Afryki - ebook

Autor nie ukrywa, że swojej twórczości nieustannie zmaga się z dylematem, jak mówić o misjach: ładnie czy prawdę? O Afryce opowiadać zachęcająco czy realistycznie? Jego odpowiedź wygląda następująco: opisuje rzeczywistość tak, jak ją widzi. Dzięki temu otrzymujemy niezwykle żywy i autentyczny przekaz, często zaskakujący i zastanawiający, stawiający Czytelnikowi pytania bliskie jego życiu.

Listy, pisane w latach 1994-2001, rysują barwny i fascynujący obraz kraju zagubionego w samym centrum czarnego kontynentu, Republiki Środkowoafrykańskiej, gdzie od 1985 roku pracują polscy misjonarze z Zakonu Braci Mniejszych Kapucynów.

Listy z Serca Afryki, po raz pierwszy wydane w 2002 roku, to pisarski debiut brata Roberta Wieczorka. W 2006 roku ukazała się jego druga książka Pęknięte Serce Afryki - poruszający reportaż z czasów rebelii, któa przetoczyła się przez RCA w latach 2002-2003.

W recenzji do Pękniętego Serca Afryki Ryszard Kapuściński napisał:

W tej prozie jest wielka wrażliwość, znajomość tła i sensu wydarzeń, bardzo ciekawa, porywająca relacja.

Z pewnością wszystkie te elementy odnajdziemy również w Listach z Serca Afryki.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63243-47-0
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedmowa

Jest taki kraj… Republika Centralnej Afryki

Jest taki kraj – zapomniany przez wielu, nigdy nie poznany przez innych. Jest taki kraj i naprawdę właśnie tak się nazywa. Wciśnięty pomiędzy potężne terytoria Sudanu, Czadu i dawnego Zairu, trudny do zauważenia na mapie Afryki, wydaje się maleństwem. Tymczasem RCA, choć żyje w niej zaledwie nieco ponad trzy miliony ludzi, jest dwa razy większa od Polski. Nieznana pozostaje przede wszystkim z powodu swego położenia – odcięta od morza, a więc i od cywilizacji euroamerykańskiej, należy do najbardziej zapóźnionych krajów na świecie. Ale to położenie równocześnie usprawiedliwia nazwę, jaką temu państwu nadali jego mieszkańcy: Be-Africa – Serce Afryki…

W tym kraju od 1985 roku pracują polscy misjonarze z Zakonu Braci Mniejszych Kapucynów. Jednym z nich (od ponad siedmiu lat) jest Robert. W pracy misyjnej zajmuje się tym, czym wszyscy inni kapłani. Z kilkunastoosobowej grupki Polaków wyróżnił się dużą ilością i wyjątkową długością wysyłanych listów.

Listy te, nadsyłane po kilka w roku, od początku otrzymywały bardzo pochlebne recenzje od niemal wszystkich Czytelników. Życzliwe przyjęcie i ciągle rosnące zainteresowanie poruszanymi w nich tematami zrodziły myśl, by udostępnić je szerszemu gronu. Przez kilka lat Listy z Serca Afryki ukazywały się jako nieregularny dodatek do miesięcznika Płomień, pisma jednej z krakowskich parafii. Były też drukowane w wydawanym przez Zakon Braci Mniejszych Kapucynów biuletynie Kapucyni i misje.

Czas mijał, teczka z zebranymi listami stawała się coraz grubsza. Rzucony przez kogoś w żartach pomysł wydania Listów w formie książkowej, nagle okazał się całkiem realny. Razem z braćmi kapucynami doszliśmy do wniosku, że skoro Pan Bóg dał jednemu człowiekowi talent przelania na papier dobrych myśli, a innym możliwości przekazania tych myśli dalej, to grzechem byłoby nie wykorzystać takiej okazji.

Przekazujemy więc do Waszych rąk książkę, która jest zbiorem listów pisanych przez Polaka z Afryki do Polaków w Ojczyźnie. Zachęcam do jej lektury każdego, kto lubi historię, geografię, czy opowieści przygodowe, ale przede wszystkim tych, którym nie jest obca idea misji katolickich. Listy są bowiem przede wszystkim świadectwem o Kościele katolickim w centralnej Afryce na przełomie tysiącleci. Świadectwem spisanym przez jednego z tych, którzy poszli na cały świat i nauczają wszystkie narody…

Ks. K. Wieczorek

Ksiądz Krzysztof Wieczorek, kapłan Archidiecezji Krakowskiej, jest rodzonym bratem autora Listów z Serca Afryki.Historia wiceprowincji

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło

W maju 1936 roku armia faszystowskich Włoch zajęła Etiopię, ogłaszając to niepodległe państwo swoją kolonią – takie były wówczas ambicje europejskich mocarstw. Władze włoskie w ramach umocnienia swej obecności w tym kraju, postanowiły najszybciej jak to możliwe, wszystkich misjonarzy zagranicznych zastąpić przez włoskich. W ślad za wojskiem przybywali więc duchowni z Italii. Samych tylko kapucynów wysłano wówczas do Etiopii ponad stu. Przyjechali na misje prowadzone przez ich francuskich współbraci z poleceniem, aby zająć tam ich miejsce – czy się to podoba, czy nie. Wygnani Francuzi ze łzami w oczach wrócili do Europy. Jeden z nich, ojciec Diego, wybrał się by odwiedzić coraz bardziej znanego na świecie włoskiego współbrata, stygmatyka, Ojca Pio. Tenże, po wysłuchaniu żalów misjonarza, powiedział: Tak, tak, odwagi, ojcze Diego, odwagi! Już wkrótce wyjedziecie z powrotem na misje, tym razem do Afryki Równikowej… Czeka Was tam wielka praca.

I faktycznie, niedługo po tym wydarzeniu, Kongregacja Rozkrzewiania Wiary zaoferowała wygnańcom z Etiopii podjęcie współpracy w ogromnej Prefekturze Apostolskiej Oubangui-Chari, rozciągającej się na terytorium obecnej RCA i południowego Czadu. Stało się to za przyczyną tamtejszego biskupa Grandin, który na terenie dwa razy większym od Polski miał do dyspozycji tylko trzydziestu swoich współbraci ze Zgromadzenia Ducha Świętego, którzy w żaden sposób nie byli w stanie sprostać piętrzącym się problemom. Ponadto, zagrażała im konkurencja ze strony przeróżnych kościołów i sekt protestanckich. Wprawdzie to katolicy w 1894 roku jako pierwsi przynieśli tu Dobrą Nowinę, ale w latach trzydziestych, na wspomnianą już liczbę trzydziestu spirytynów obsługujących piętnaście misji, przypadało około stu pięćdziesięciu różnych pastorów.

Biskup Grandin z Bangui posiadał zresztą już wcześniejsze pozytywne doświadczenie kontaktów z kapucynami belgijskimi z Konga po drugiej stronie rzeki – sandały przybyłych na odsiecz kapucynów z Tuluzy nie były więc pierwszymi depczącymi tę ziemię. Przyjechało ich na początek sześciu, wszyscy eks-misjonarze z Etiopii. W tej liczbie jeden w wieku siedemdziesięciu dwóch lat – nie wyobrażał sobie umrzeć gdzie indziej niż w Afryce.

Warunki jednak były inne, niż w suchej i wyżynnej Etiopii, co dało się wkrótce odczuć przez choroby, a nawet śmierć. Malaria i śpiączka zagrażały nie tylko tym w podeszłym wieku, ale również młodym – bracia mocno przeżyli śmierć świeżo przybyłego dwudziestodziewięcioletniego ojca Artura. Przybywali jednak po nich następni, więc ciągłość była zapewniona. Biskup osadził nowych misjonarzy na zachodzie swego terytorium, w kilku misjach założonych wcześniej przez spirytynów: Berbérati, Carnot, Bozoum. Wkrótce przyszła jednak II wojna światowa i większość misjonarzy została zmobilizowana do wojska – pozostali na terenie kolonii, ale byli koszarowani i uwiązani do swych wojskowych funkcji. Wiele misji zostało opuszczonych, bez stałej opieki duszpasterskiej, ale miało to też pozytywne strony – sytuacja zmusiła katechistów i chrześcijan do większej samodzielności. Właśnie w czasie wojny jeden z misjonarzy przebywający jako pielęgniarz garnizonu stacjonującego w wiosce Bouar zdołał spenetrować środowisko (w 1940 roku) i założyć tu wspólnotę katolicką. Dzięki stałej obecności wojska owa wieś rozwinęła się później w miasto, a od 1978 roku jest tu nowa diecezja. Także w czasie wojny Stolica Apostolska utworzyła (w 1940 roku) nową Prefekturę Apostolską – Berbérati – wydzieloną z dotychczasowego ogromnego terytorium Oubangui-Chari i powierzyła ją trosce kapucynów z Tuluzy, mianując jednego z nich, ojca Pierre Sintas, ordynariuszem.

Przyszła koza do woza

Liczba katolików stale się powiększała. Nowo powstałe misje i punkty katechetyczne zagęszczały siatkę miejsc objętych duszpasterstwem. Powtarzała się sytuacja sprzed kilku lat: za mało ludzi! Wtedy z pomocą przyszła nieduża prowincja francuskich kapucynów z Sabaudii, wzmacniając ich szeregi nowymi braćmi.

Biskup Pierre nie poprzestał jednak na tym i szukał dalej. Mierziło go, że na całym terenie nie ma żadnego misjonarza nie-Francuza, a przecież Kościół jest katolicki, czyli powszechny. Pośród protestantów byli: Szwedzi, Amerykanie i Niemcy. Dlaczego nie zaprosić więc kogoś z zewnątrz? Tym bardziej, iż władze kolonialne nie miały specjalnie nic przeciwko obcokrajowcom na swym terytorium. Owocem debat prowincjałów z generałem była propozycja, by przysłać Francuzom pomoc w osobach włoskich kapucynów z Genui, spośród których wielu wygnano w czasie wojny z Etiopii… Pomiędzy braćmi zawrzało. Jedna wiara, jeden Kościół, jeden zakon – to prawda, ale urażony patriotyzm brał w niektórych górę: przecież ci makaroniarze wypędzili nas przed kilku laty z naszych misji w Etiopii! Czego więc teraz tutaj szukają? Włosi jednak nie byli dłużni i też myśleli swoje o żabojadach. Nawiasem mówiąc, francuscy misjonarze mieli już w czasie wojny kontakty z Włochami, ale innego rodzaju. Zwycięstwo Mussoliniego w Etiopii okazało się krótkotrwałe, bo już w 1942 roku alianci zajęli tę świeżo utworzoną kolonię Italii, biorąc przebywających tam Włochów do niewoli. Między innymi, koło Berbérati utworzono dla nich obóz jeniecki. Więźniowie pracowali przy budowie kilku solidnych, służących do dzisiaj mostów, a niektórzy inżynierowie czy lekarze oddali doprawdy niemałe zasługi dla kraju. Politycznie byli oni więźniami, ale prywatnie kontakty francusko-włoskie były bardzo normalne. Francuscy misjonarze odwiedzali ich systematycznie z posługą duszpasterską.

Generał jednak nastawał, przełożeni tłumaczyli i studzili powoli podgrzane umysły. Dość powiedzieć, że sentymenty chrześcijańskie wzięły górę i w maju 1949 roku pierwszych trzech kapucynów z Genui przybyło do Berbérati. Biskup Sintas pisał do generała: Bracia z Genui przybywają. To Wasza propaganda nam ich przysyła. Kwestia rasizmu czy szowinizmu nie istnieje. Nie mamy pretensji o posiadanie, że to nasz sektor, nasz kościół, nasz dom, nasz personel, nasze maszyny. Wszystko jest Papieża, a przez niego – Chrystusa. Dusz do zbawienia jest we wszystkich dystryktach więcej, niż moglibyśmy doprowadzić do nieba. Gdzie indziej ktoś mądrze stwierdził, że jeśli nawet bracia nie tryskają nadmiarem miłości do siebie, to na tak rozległym terytorium jest dosyć miejsca do popisu tak dla Francuzów z Tuluzy i Sabaudii z osobna, jak i samych Genueńczyków. Słowa okazały się prorocze, bo wkrótce Stolica Apostolska poprosiła weteranów pracy misyjnej, aby pozostawili swe dotychczasowe misje na południu w dżungli Berbérati, a przenieśli się na północ do Moundou (dzisiejszy Czad), by tam organizować Kościół prawie od podstaw. Tym sposobem w 1952 roku dotychczasowi gospodarze z Berbérati przeprowadzili się o sześćset kilometrów na północ, pozostawiając wszystko w rękach braci z Sabaudii. W Berbérati została ustanowiona prawdziwa diecezja, a dotychczasowy zarządca ojciec Pierre wrócił do szeregu, obejmując jedną z misji. Pierwszym biskupem został ojciec Basile Baud prowincjał z Sabaudii. Kapucyni z Genui otrzymali swoją działkę na północy diecezji.

Kogo Bóg kocha, tego wystawia na próbę

Czując się mocniejsi przybyciem Włochów, kapucyni podjęli się nowej pracy w Czadzie, rozprzestrzeniając się jeszcze dalej, ale tracąc przez to siły.

Tymczasem stała się rzecz niespodziewana. Prowincjał z Genui, usprawiedliwiając się małymi siłami i obawami na przyszłość, nakazał swym braciom wycofać się z misji w Afryce. Mówił, że prowincja nie jest w stanie ciągnąć misji na dwa fronty: w Peru i w Afryce. Postanowiono zachować ten pierwszy. Sytuacja w nowej diecezji stała się tragiczna. Pozostali tylko osamotnieni Sabaudczycy, a Genueńczycy wyjechali z bólem w sercu (prawdę mówiąc trzech pozostało na miejscu, decydując się na niełatwy wybór między misjami, a prowincją), ale i to na niewiele się zdało. Ten kryzys pobudził do szukania wsparcia gdzie indziej i biskup Basile niespodziewanie znalazł je w innej prowincji francuskiej – Lionie. Kilku tamtejszych braci związanych więzami przyjaźni, pracowało już wcześniej na tym terenie, ale teraz ich prowincja podjęła się systematycznej współpracy i w ten sposób powierzono im w 1954 roku region Bossangoa, co po sześciu latach zaowocowało powstaniem tam Prefektury Apostolskiej, jako zalążka nowej diecezji. Pierwszym ordynariuszem został kapucyn z Lionu ojciec Léon Chambon.

Tymczasem po upływie kilku lat, zmianie zarządu i dzięki uporczywym staraniom eks-misjonarzy w Genui, nastała odwilż i pozwolono na powrót do Afryki tym, którzy nie zrazili się nieodwołalnie. Genueńczycy na nowo ulżyli swym francuskim braciom, angażując się tym razem już na stałe.

Konsolidacja

Wraz z uzyskaniem niepodległości przez RCA (w 1960 roku) Kościół szukał też swej twarzy. Rok 1962 przyniósł ważne wydarzenie o wymiarze duchowym. Do Bouar sprowadziła się pierwsza wspólnota kontemplacyjna na terenie RCA – siostry klaryski z Francji (od kilku ostatnich lat zastąpione przez Włoszki). W ten sposób umocnił się charyzmat franciszkański. Obok tego, w wielu parafiach zaszczepiły się też wspólnoty świeckich franciszkanów, dziś bardzo liczne i potężne. Czas jednak płynie, lat przybywa, a sił brakuje. Francuzi nie mogli już liczyć na posiłki personalne z Francji. Liczba powołań zmalała, a poza RCA prowincje francuskie były również zaangażowane w Czadzie, Etiopii, Dżibuti, Turcji i na Madagaskarze. Biskup Léon otrzymał więc w 1964 roku pomoc ze strony kapucynów z Parmy. Utworzyli oni nawet na terenie diecezji Bossangoa nową kustodię Batangafo. Spośród nich potem mianowano następnego biskupa Bossangoa, ojca Sergio Govi.

Rosło drugie pokolenie chrześcijan. Trzeba było myśleć o usamodzielnieniu Kościoła w RCA. Wtedy ojciec Umberto, Genueńczyk, zainicjował formę szkół dla katechistów. Okazało się to zbawczym rozwiązaniem. Obecnie jest ich już cała siatka we wszystkich diecezjach. Zakładano też wtedy małe seminaria dla kandydatów do kapłaństwa. Wielu braci z Berbérati i Bossangoa oddało się tej wymagającej wiele wysiłku pracy budzenia powołań. Niektórym zeszło całe życie na tej posłudze Kościołowi.

Od 1968 roku otwierając w Ndim nowicjat sami kapucyni pokusili się o próbę implantacji zakonu na tej ziemi, która ze zmiennym szczęściem, pośród ścierających się różnych koncepcji, trwa już prawie trzydzieści lat. Nie miejsce teraz o tym pisać.

Przyszedł czas, że Stolica Apostolska utworzyła diecezję w Bouar. Jej pierwszym biskupem został Armando Gianni z Genui mianowany przez papieża Pawła VI. W Rzymie na audiencji przyjął go papież Jan Paweł I, a został konsekrowany na biskupa za papieża Jana Pawła II (19 listopada 1978 roku).

Dwa lata później mozaika kapucyńskiej obecności w RCA została wzbogacona o braci z prowincji Cosenza, którzy przyjęli po Francuzach misję w Paoua. Wcześniej pośród Genueńczyków zainstalowało się kilku kapucynów z Wenecji.

W końcu przyszedł czas na Polaków. Za prowincjałatu ojca Celestyna Giby, w 1986 roku, ze strony kapucynów z Genui za pośrednictwem Kurii Generalnej dotarła do Krakowa propozycja współpracy. Jako pierwszy został tu przysłany ojciec Ryszard Modelski. Następnie, rok po roku, dojeżdżali inni. W tym czasie kilku zdążyło już wrócić z Afryki. Dziś jest nas tu kapucynów z Polski czternastu. Nasz młody wiek daje Francuzom i Włochom radosną gwarancję przedłużenia na dalsze lata kapucyńskiej obecności. Istotniejsze jednak jest to, że obecnie w formacji mamy kilkunastu autochtonów z RCA i Czadu – i o to chodzi, by kiedyś zostawić to całe misjonarskie dziedzictwo w rękach rodzimych braci. Formacji i zaszczepianiu zakonu służy też wysiłek utworzenia zakonnej wiceprowincji Czadu i RCA, by połączyć wspólne siły i dać świadectwo życia braterskiego we wspólnotach międzynarodowych.

Od 1937 roku obecność kapucynów zaowocowała wzrostem Kościoła na zachód RCA i południe Czadu. Z jednej Prefektury Apostolskiej Berbérati powstały trzy diecezje w RCA i cztery w Czadzie. W pięciu spośród nich (Berbérati, Bossangoa, Bouar, Moundou i Doba), kapucyni stanowią trzon ewangelizacji, a dziesięciu z nich pełniło lub pełni posługę biskupów. Diecezje te liczą ponad czterysta pięćdziesiąt tysięcy ochrzczonych i osiemdziesięciu kapłanów, czyli na jednego kapłana przypada około pięć tysięcy sześćset dwudziestu pięciu wiernych. Dwie z tych diecezji jako pasterzy-biskupów mają Afrykańczyków. Oprócz Kościoła katolickiego rozwijają się tutaj protestanci oraz różne ruchy religijne i sekty. W związku z pogarszającą się sytuacją polityczną w ostatnich latach, szczególnie na północy w Czadzie, coraz mocniejszy staje się islam i powiększa się liczba muzułmanów.

Od 1937 roku do dziś przez to terytorium przewinęło się co najmniej trzystu czterech kapucynów, a obecnie jest nas w Czadzie i RCA dziewięćdziesięciu (trzydziestu dwóch Włochów, osiemnastu Francuzów, czternastu Polaków, siedmiu Kanadyjczyków, jeden Szwajcar i jeden Argentyńczyk oraz siedemnastu Afrykańczyków). Ponadto pojedynczo dołączali do pracy misyjnej bracia z innych krajów takich jak: Brazylia, Peru, Malta, Hiszpania, Słowenia, Etiopia, Australia. Był to więc wpływ niemały. Oni siali – Bóg podlewał…

Brat Robert Wieczorek„Moi” chrześcijanie

Yolé, RCA, 2 czerwca 1998 r.

Pokój i dobro!

Drodzy Przyjaciele!

Wykorzystując okazję, że kilku moich współbraci wyjeżdża na urlop do Polski, pragnę napisać do Was parę słów. Tutejsza poczta wykorkowała na dobre. Od trzech miesięcy nie miałem z Polski żadnego listu, ale nie wierzę, żeby nagle wszyscy przestali do mnie pisać. Dochodzi trochę gazet, ale mam wrażenie, jakby listy prywatne specjalnie odkładano na bok; no, może oprócz kilku wypadków, gdy zdecydowano się posortować przestarzałe worki z korespondencją – wtedy miałem radość po Wielkanocy 1998 roku otrzymać serdeczne życzenia na Boże Narodzenie 1995 roku (!) z opłatkiem, który zdążył się zamienić w brunatno-kleistą maź. W całej tej ciszy na łączach jest jedna, choć wątpliwa, pociecha: nie trzeba odpisywać na korespondencję, bo jej nie ma. Jakoś jednak nie ckni mi się wielce, mam wystarczająco dużo pracy na każdy dzień, by zamęczyć pamięć. Widocznie można żyć bez powietrza – jak śpiewała Ewa Demarczyk.

Rozproszone owce, pasterze – przeróżni

Pisałem Wam już dużo o przyrodzie, ludziach, polityce i seminarium, w którym mieszkam, ale tak naprawdę jeszcze niewiele o wspólnocie kościelnej. A przecież przede wszystkim dla niej tutaj jesteśmy. Historię ewangelizacji, skądinąd bardzo ciekawą, czy sprawy Kościoła na poziomie diecezji, zostawię na inny raz, a chcę pogawędzić trochę o tym małym Kościele, dla którego osobiście pracuję. To nie jest nawet parafia, a tylko jej sektor, mała jej część, obejmująca niecałe pięćset osób, lecz zarazem rozciągnięta na długości pięćdziesięciu kilometrów drogi w kierunku Kamerunu.

Pierwsza rzecz, którą poważnie odróżnia się parafia afrykańska od europejskiej, to powierzchnia. Słabe zaludnienie, duże odległości między wioskami i procentowa mniejszość katolików powodują, iż tutejsze parafie mają wielkość europejskich diecezji. Na tak wielkim terytorium mieszka jednak tylko dziesięć-piętnaście tysięcy katolików, co odpowiada normom europejskim. W praktyce życia parafii duszpasterstwo różni się poważnie, gdy chodzi o centrum (w mieście, wokół misji i dużego kościoła) i o wioski, rozsiane w promieniu sięgającym i do stu kilometrów.

Mnie przypadł w udziale jeden taki wiejski sektor parafii Matki Bożej z Fatimy w Bouar. Na tym konkretnym przykładzie chciałbym Wam opowiedzieć o różowo-szarych realiach duszpasterstwa. Po pierwsze, jako ciekawostkę, chciałbym przedstawić obsadę duszpasterską parafii Fatima (oprócz niej w Bouar są jeszcze dwie inne: katedralna i nowo powstała w Wantigera).

Proboszczem jest tu leciwy ksiądz Danillo, Włoch, przed dziesięcioma laty wyświęcony na kapłana, ale dla tutejszej diecezji Bouar, nie we Włoszech. Człowiek o złotym sercu i wrodzonej słabości do ubogich, co sprawia, że plebania jest cały dzień oblężona przez faktycznych i fałszywych potrzebujących. Mieszka on z dwoma innymi włoskimi księżmi ze Zgromadzenia Beteramitów, z których pierwszy, Mario, jest bardziej zaangażowany jako profesor filozofii w seminarium, drugi zaś, Beniamino, animuje pracę z młodzieżą i ma pod opieką kilka wiosek w brusie. Co interesujące, ten młody ksiądz w krótkim czasie nauczył się nie tylko języka sango, ale zna też gbaya (język tutejszego plemienia) i fu-fulbe (język koczowników Mbororo), i to, jak mówią katechiści, zna je bardzo dobrze. Ewidentnie, Bóg dał mu talent do języków. Do tej diecezjalno-beteramickiej ekipy przydano i moją kapucyńską osobę. Tak więc w czwórkę, w tej interkongregacyjnej mieszance, staramy się zaspokoić potrzeby parafii.

Podaję ten fakt, bo myślę, iż w Polsce należy do rzadkości (ja osobiście nie słyszałem), aby diecezjalny proboszcz miał do współpracy zakonnych wikarych i to z różnych zgromadzeń. Tutaj jednak misjonarze adaptują się szybko do podobnych sytuacji.

Będąc więc takim quasi-wikarym, mieszkam w mej wspólnocie i dzielę swój czas na seminarium i brus. Dla uczciwości muszę powiedzieć, że gdy chodzi o Msze święte niedzielne, moi współbracia z Yolé, w miarę możliwości, również jadą do wspólnot na wioskach. Moi chrześcijanie mają więc – w porównaniu z innymi – faktyczny komfort uczestniczenia we Mszy świętej nawet częściej niż raz w miesiącu (inne wioski dwa-trzy razy na rok). Napisałem moi o chrześcijanach w tym znaczeniu, że przy całej współpracy bezpośrednia odpowiedzialność za sektor spoczywa na mnie. Mój sektor Nana-Yolé (nazwa od dwóch ograniczających go rzek) jest uważany za najsłabszy ze wszystkich. Wiele spraw składa się na tę opinię, która bynajmniej mnie nie zniechęca.

Protestancka szczepka

Tutejszy Kościół istnieje dopiero od czternastu lat. Przeliczając więc na lata ludzkie, jest to dopiero pierwsze pokolenie katolików. Czegoż wielkiego można się więc spodziewać po tak krótkim czasie?

By nie zaciemniać jednak faktów, trzeba powiedzieć, że ewangelizacja tego regionu była już prowadzona o wiele wcześniej przez Kościół Baptystów Mid-Est (jest tu bowiem kilka gałęzi baptystycznych). Katoliccy misjonarze ograniczali się lojalnie do sąsiedzkich kontaktów z zaprzyjaźnionymi pastorami i pozakonfesyjnej pracy na rzecz rozwoju wsi (chodziło o ulepszenie metod uprawy roli, wypalanie cegieł itp.).

W 1983 roku pewien młody chrześcijanin-baptysta, Maurice z wioski Doko Bode, zniechęcony niekonsekwencją i nadmiernym powinowactwem do pieniędzy swego ewangelisty (u baptystów: odpowiedzialny za wioskową wspólnotę), udał się do brata Enzo z prośbą o przyjęcie do Kościoła katolickiego. Znali się oni i lubili już od dłuższego czasu, gdyż Enzo zapoczątkował tam animację rolną. I w ten sposób duża grupa baptystów, pociągnięta przykładem Maurice’a, wraz z innymi, którzy nie byli jeszcze ochrzczeni, rozpoczęła przygotowanie do przejścia do Kościoła katolickiego. W ten sposób zaistniała pierwsza wspólnota.

Tu jest okazja do poczynienia kilku wyjaśnień, bo niektóre z tych realiów są obce polskiemu środowisku. Po pierwsze: ktoś bardziej uczulony na punkcie ekumenizmu może postawić zarzut czy uczciwe jest podkradanie wiernych innym Kościołom, czy taka praktyka nie prowokuje oskarżenia o prozelityzm? Otóż, zapewniam Was, nic tu się nie dzieje na siłę, nikt nie buszuje pośród protestantów, aby ich odciągnąć od ich Kościoła. Teren jest tak rozległy i nieochrzczonych jeszcze tylu, że każdy ma dość pracy na swoim podwórku. Jeśli jednak ktoś po obserwacji misji katolickiej przychodzi z prośbą o przyjęcie, to czy można go przegonić? Ludzie, jeśli chcą, mają prawo należeć również do Kościoła katolickiego. Stąd też praktyka tak zwanego pasażu, czyli przejścia do Kościoła katolickiego, której podlegają kandydaci ochrzczeni wcześniej w innym Kościele chrześcijańskim. Muszą oni uczestniczyć co najmniej w ostatniej klasie przygotowania do chrztu, bo wtedy przekazywane jest pouczenie na temat Bożych Przykazań i siedmiu Sakramentów Świętych, a protestanci uznają właściwie tylko chrzest. Stąd pasaż to nie tylko formalność, ale związany z tym konkretny wysiłek. Po szczęśliwym ukończeniu formacji taki wierny zostaje wprowadzony do Kościoła katolickiego (istnieje specjalny obrzęd przewidziany na początku Mszy świętej). Wcześniej już wyspowiadany, przystępuje wtedy do Pierwszej Komunii Świętej. Po homilii kandydaci składają katolickie wyznanie wiary, a jeśli są żonaci, podczas tej Mszy świętej otrzymują błogosławieństwo małżeństwa. Zawarty wcześniej, według lokalnych zwyczajów związek, ważny jest w oczach Bożych, ale w momencie wejścia do Kościoła katolickiego, staje się sakramentem.

Zasadniczo wypada od zmieniającego wyznanie żądać odpowiedniej motywacji. Przy całej jednak prostocie i minimalnym wykształceniu większości z tutejszych ludzi, czegóż wielkiego można się spodziewać? Odnoszę często wrażenie, że dla nich zmiana Kościoła to tak jak przejście z parafii do parafii. Nie bardzo wiedzą, czym jeden Kościół od drugiego się różni. I trudno ich za to potępiać. A więc na spokojnie obserwuje się taką wzajemną wędrówkę ludów, i nie słyszałem, żeby któryś Kościół oskarżał inny o podbieranie wiernych czy konkurencję. Przemawia za tym sposobem postępowania wiele względów praktycznych, na przykład po zmianie miejsca zamieszkania zdarza się, że w nowym miejscu wspólnota wyznaniowa, do której ktoś należał, po prostu nie istnieje. Szuka się więc innej, i trudno na to patrzeć zazdrosnym okiem – przecież lepiej, żeby ktoś uczestniczył w życiu innej wspólnoty ochrzczonych, niż żeby całkowicie zaniedbał swą wiarę. Motywem przejścia jest też często połączenie rodziny w jednym Kościele. Najczęściej, z afrykańskiej natury rzeczy, to żona winna pójść za mężem. Zdarza się jednak i inaczej. Nie brakuje bowiem kobiet mocno przekonanych do swej wiary, które z biegiem czasu potrafią nawet nawrócić swego pogańskiego małżonka lub choćby wytrwać wobec presji innowierczej rodziny.

Właśnie we wspomnianym Doko Bode żyje młoda kobieta, Alicja, mająca za męża baptystę. Widzę ją zawsze na Mszy świętej z jej małym synkiem, a ku memu zdziwieniu, gdy poprawialiśmy fundament tamtejszej kaplicy, przy pracy pojawił się i jej mąż – to taki rodzinny ekumenizm.

Przykład odwrotny – pewna młoda dziewczyna, Weronika, przeszła całe trzy lata przygotowania do chrztu. W tym czasie wydano ją za mąż za pewnego baptystę. Kiedy dobrze zdała egzamin, trzeba było poinformować męża o konsekwencjach otrzymanego w Kościele katolickim chrztu jego żony – młodzieniec ów przyszedł z oświadczeniem, że zgadza się, aby jego żona była ochrzczona, ale zaraz po tym ma przejść do baptystów. Pytam więc Weronikę, co ona o tym myśli – otrzymuję na to odpowiedź, iż całkowicie zgadza się z wolą męża. Stanąłem więc z otwartymi rękami, bo w takim razie jaki jest sens chrzcić kogoś u nas, w naszej wierze, by zaraz potem przeszedł do protestantów? Sam więc poinformowałem znajomego pastora o jej przypadku, prosząc o pozytywne zainteresowanie się sprawą jej chrztu, ale już u nich.

Po tej przydługiej dygresji na temat pasażerów, chciałbym powrócić do dalszego ciągu krótkiej historii Kościoła w tym regionie. Po Doko Bode, które stało się centrum katolików, powstały nowe wspólnoty, ale w inny sposób. W dwóch dużych wioskach: Yenga i Bea, które są siedzibami gmin, a co za tym idzie, mają też szkoły, przybyli z innych rejonów nauczyciele, prosili parafię o utworzenie kaplic, gdyż jest już mała grupka katolików lub sympatyzujących, ale nie ma miejsca na zebrania.

I tak powoli, wśród trudności, wytworzyła się pośród protestanckiej większości w miarę prężna wspólnota katolicka w Yenga. Chociaż tamtejsi nauczyciele, jako funkcjonariusze państwowi, musieli później opuścić tę wieś, to jednak zostało po nich kilka miejscowych osób o mocnym przekonaniu, i oni stanowią tu Kościół. Walenty, z którym obecnie mieszkam w Yolé, a który wcześniej przez dwadzieścia pięć lat był proboszczem w Fatima, mówił mi, że nigdy nie pomyślałby o zakładaniu Kościoła w Yenga. Był tam oprócz ewangelisty sam pastor, jego dobry znajomy. Przejeżdżając tamtędy odwiedzał go, ale nie widział możliwości zainstalowania się tam, gdzie byli już tak mocni baptyści i luteranie – a jednak…

Taki Kościół, jaki katechista

Gdy chodzi o drugą wspomnianą wieś – Bea – sytuacja nigdy się pomyślnie nie rozwinęła i do tej pory tamtejszy Kościół jest rachityczny, na krawędzi upadku. Dlaczego? Tu w odpowiedzi podaję najistotniejszy czynnik: słaby katechista.

Można powiedzieć, że katechista to taki wioskowy proboszcz bez święceń. Gdyby nie było katechistów, to ci, co mają święcenia, nie potrafiliby zrobić nic. Katechista jest odpowiedzialnym za swą wspólnotę i pierwszym współpracownikiem odwiedzającego ich od czasu do czasu kapłana.

W większość niedziel nie ma Mszy świętych, ale to nie znaczy, że chrześcijanie nie schodzą się na modlitwę. Niedzielny obowiązek kultu zastępuje tak zwane bungbi, czyli zebranie na celebrację Słowa Bożego. Jest to modlitwa oparta na schemacie Mszy świętej, tyle że, oczywiście, bez konsekracji. Po czytaniach, katechista mówi kazanie, a potem przewodniczy modlitwie. W niektórych, lepiej uświadomionych wspólnotach, misjonarze umożliwili im nawet udzielanie Komunii świętej, instalując w kaplicach tabernakulum. Do takiego stanu rzeczy jest jednak jeszcze bardzo daleko w moim sektorze. Główną i najtrudniejszą pracą katechisty, jak sama nazwa na to wskazuje, jest katecheza. Ostatnimi laty na całym terytorium RCA używano trzytomowego katechizmu pod tytułem Nzapa a yeke nduru na e (Bóg jest blisko nas), przewidzianego na trzy lata nauki. W centrach parafii katechizm jest bardziej rozwinięty, ale na wsi wymaga się tylko (albo jak kto woli, aż) trzech lat nauki. Katechista zbiera każdy rocznik dwa-trzy razy w tygodniu w okresie od października do kwietnia (Wielkanoc). Jako że jest to sezon suchy, nie ma wtedy wielkich prac w polu; ludzie mieszkają też w wioskach, a nie na plantacjach.

W połowie wiosek, za które odpowiadam, jest po dwóch katechistów. Czasem potrafią też sobie dobrać odpowiedniego pomocnika – praca jest wtedy podzielona. Każdego tygodnia przerabiają więc jedną jednostkę lekcyjną – w pierwszy dzień odbywa się wyjaśnienie, a w następny – zapamiętywanie kilku formułek katechizmowych, by katechumenom zostało coś w głowie.

To wszystko, co katechiści czynią, robią za darmo! Wszystko z dobrego serca, osobistego poświęcenia i motywacji. Jedyną formą zapłaty może być pozycja społeczna i szacunek, jaki uzyskują w miarę wiernej posługi, albo czasem drobne dary ze strony współwiernych, jeśli ci są świadomi takiej powinności.

Misjonarze natomiast starają się im pomóc w formie niepie-niężnej, to znaczy, gdy kandydat z wioski ma być wysłany do szkoły katechistów (w naszej diecezji są dwie takie szkoły, prowadzone przez kapucynów: pierwszy rok w Bocaranga i drugi rok w Ngaoundaye), diecezja płaci im lwią część kosztów ośmiu miesięcy pobytu. Po wyuczeniu zawodu, otrzymują też bądź maszynę do szycia, bądź komplet stolarski, co jest dobrą formą zabezpieczenia materialnego na przyszłość. W miarę możliwości i potrzeb otrzymują też, na przykład z okazji Bożego Narodzenia, paczki z ubraniami dla rodziny albo, w razie choroby, pokrycie części kosztów leczenia. Wszystko to jednak jest cząstkową pomocą, nigdy zaś nie wystarczy za zapłatę, jeśli któryś sumiennie przewodzi swojej wspólnocie.

Oczywiście, nie sposób przyrównywać Polski do RCA, bo sama sytuacja ekonomiczna jest całkiem różna. Pragnę jedynie podkreślić to, co mnie ogromnie zdziwiło na pierwszy rzut oka – zaangażowanie świeckich w tutejszym Kościele jest nieporównywalnie większe i ważniejsze niż w naszym prakatolickim kraju. I co więcej, oni nie liczą na wynagrodzenie. Stąd też istotne jest mądre i delikatne podejście do katechistów. Można wymagać od nich zrobienia tego, czego się podjęli, ale nie wypada żądać, bo niby na jakiej podstawie? Nie płaci się im, więc wszystko oparte jest na wolontariacie. Ktoś może spytać: Ale przecież, skoro misjonarze otrzymują pieniądze na misje, czemu nie mogliby pewnej części przeznaczyć na pensje dla „funkcyjnych kościelnych”? Sprawa jest ogromnie delikatna i wymaga roztropności. To nie problem znalezienia pieniędzy, bo z pewnością i takie by się znalazły. To problem owoców, jakie by z tego wynikły. Są i tacy katechiści, którzy sugerują, by im coś płacić. Co by z tego wyszło? Widziałby on wtedy misjonarza z Europy tylko jako swego pracodawcę i źródło utrzymania. Gdy zaś mówi się, że Kościół powinien wynagrodzić swych ludzi, pod słowem Kościół ciasno i mylnie rozumie się tylko księży (bo przyjeżdżają samochodem i zawsze mają pieniądze), natomiast faktyczny, tutejszy Kościół, czyli wierni, nie poczuwają się do żadnego obowiązku wobec swego katechisty, odsyłając go po rekompensatę do swego białego. W takiej sytuacji Kościół afrykański będzie zawsze skazany na pomoc z zewnątrz i owa niewidzialna pępowina będzie w nieskończoność przedłużała stan ciągłej infantylności. Mówimy więc: Domagacie się wynagrodzenia za pracę w imię sprawiedliwości? Macie całkowitą słuszność. Zwracajcie się jednak o to do waszych wspólnot, dla których, podobnie jak my, misjonarze, pracujecie.

Mówię, że problem katechisty jest najistotniejszy. Dlaczego? Ponieważ, gdy on pracuje sumiennie, jego wspólnota rośnie. Gdy zaś jest obibokiem, który szuka tylko korzyści płynących z jego funkcji – Kościół leży na łopatkach. Na nieszczęście dla Bea, tamtejszy Kościół w swej krótkiej historii trafił na takiego nicponia. To znaczy, sami go sobie wybrali. Nie miałem szczęścia już go spotkać, bo po tym, jak zmuszał ludzi do pracy na plantacji i podobno bił dzieci na katechezie, ludzie odpłacili mu się w stylu afrykańskim, oskarżając go, że rzuca pioruny (w to tu się wierzy), bo jest złym czarownikiem, i wygnali go ze wsi.

Dobre lub złe świadectwo

Dwa inne Kościoły, w Ndengué i Zoungbé, zawiązały się w inny sposób. Wcześniej, za czasów kolonialnych, mieszkał tam pewien Francuz, który miał swą plantację kawy i prowadził inne jeszcze interesy. W sumie przysłużył się znacznie dla tamtejszej ludności i pozostawił po sobie przyjemne wspomnienie. Mimo że nikogo nie nawracał, ludzie nastawili się przyjaźnie do Kościoła, do którego należał.

W Ndengué była to ambicja szefa wioski, by jego syn był kimś – to się zdarza. Gdy stanowisko przewodniczącego Kościoła jest już obstawione, a ktoś obok ma równie wysokie aspiracje, najprościej jest sprowadzić nowe wyznanie, założyć wspólnotę… i trochę sobie porządzić. Sprawa prawdy, doktryny, jest tu mało istotna. Tak właśnie było w Ndengué. Syn szefa dochrapał się swego. Potem wysłano do szkoły jeszcze jego kuzyna, by był drugim katechistą, lecz owoce ich pracy są marne (dwadzieścia pięć osób we wspólnocie), a obaj do najprzykładniejszych nie należą.

W Zoungbé wspomniany już wcześniej Francuz przyjaźnił się z rodziną szefa wioski i bardzo pomógł w promocji jego syna, który później został nawet merem gminy. Założył stawy rybne, znał się na leczeniu ludzi i na mikroskopie – w sumie był bardzo do przodu. Sam mukunzi (szef) Zoungbé opowiadał mi, że w czasie wojny, jako zwerbowany do armii francuskiej, przebywał we Francji i tam podjął postanowienie, iż zostanie katolikiem. Po powrocie do rodzinnej wsi, mimo że przyszli tam misjonarze baptystów, nie przystał do nich, bo – jak mówił – czekał na swą kolej i ustanowienie wspólnoty katolickiej. To samo pragnienie wszczepił swym dzieciom, tyle że wspomniany wyżej syn, jako wysoko postawiony w hierarchii społecznej, miał dwie żony, a to mu uniemożliwiało chrzest. Zdobył się w końcu na odwagę i drugą małżonkę oddalił. Gdy przyjechałem do Yolé, mój pierwszy wyjazd do brusu był właśnie tam, na wielkie święto chrztu mera Piotra i chyba połowy jego rodziny, włącznie ze starym szefem wioski, który doczekał się swego.

Największa jednak wspólnota, którą obecnie obsługuję, znajduje się w Bwa Buziki, wiosce naprzeciw seminarium. Wcześniej była to niewielka pipidówka z kilkoma domami, a ludzie uczęszczali w kratkę do kościoła baptystów w sąsiedniej wsi. Wraz z założeniem seminarium w połowie lat osiemdziesiątych, do wsi sprowadzili się różni obcy, wezwani do pracy u nas, z reguły katolicy. Z pewnością również nadzieja dobrej pracy spowodowała całą falę ludu, jaka napłynęła do Kościoła katolickiego w tym czasie. Również niemała fala odpłynęła z powrotem po przekonaniu się, że wymaga się od nich uczęszczania na katechezę, ale prezentów jakoś szybko nie widać. Wieś jednak poważnie urosła i Kościół jest tu najliczniejszy.

Jest jeszcze Gbatoro, ostatnia fundacja, założona już za moich czasów. Ciekawa sprawa: praktycznie to nie jest wioska, ale zbiorowisko rozsianych w brusie domostw, rozłożonych przy uprawianych poletkach. Mieszkańcy nie należą do plemienia Gbaya, ale w większości do Banda (ze Wschodu). W młodości przybyli tu w poszukiwaniu pracy, teraz na starość osiedli przy swych polach, by nie robić długich wędrówek z miasta. Praktycznie są tam staruszkowie z wnukami. Zbudowali szałas-kościół i przyszli błagać o posługę kapłańską. Aby można było dojechać samochodem, wytyczyli prawie dwa kilometry drogi przez brus – to imponujące widzieć taką gorliwość. Można więc tam teraz dojechać: najpierw drogą dla bydła, a potem tą nową, jakieś osiem kilometrów w szczerym buszu. Bardzo lubię tamtejszych chrześcijan – są inni niż Gbaya: bardziej prostolinijni, ofiarni i wdzięczni.

Choć podstawą sukcesu, jak wcześniej już napisałem, jest dobry katechista, nic nie zastąpi pracy misjonarza. Uświadomili mi to moi katechiści na samym początku. Tak się bowiem niedobrze złożyło, że w ciągu krótkich czternastu lat istnienia tutejszego sektora, jestem dziewiątym kapłanem, który tu pracuje. A co za tym się kryje, wraz ze zmianą kapłana, zwykle następuje zmiana opcji, niestałość w wymaganiach, brak jednej linii i ogólne zamieszanie.

Katechiści, tłumacząc swą ospałość, odbijali piłeczkę, pytając: A dlaczego o nas nikt nie dba? My mamy potrzebę oparcia w kapłanie, jeśli jego nie ma, jesteśmy jak sieroty. I mieli rację. Maurice z Doko Bode żalił się, że chrześcijanie bardzo rzadko mają Mszę świętą, a jak Kościół ma rosnąć bez Pokarmu Serca (określenie Komunii świętej w języku sango). Podjąłem więc w sercu ciche postanowienie, że jak długo będę mieszkał w Yolé, postaram się nie zaniedbywać pracy w brusie.

Dzień Pański

Bardzo rzadko więc zdarza się, abym odprawiał niedzielną Mszę świetą w seminarium. Zawsze chcę jechać do chrześcijan na wioskach. Z reguły nie sypiam w wioskach z soboty na niedzielę, jak to czynią inni, bo tu nie ma potrzeby. Wystarczy, jeśli wyjadę wcześnie rano, abym wyspowiadał chętnych (maksymalnie dziesięć-piętnaście osób), pozałatwiał sprawy formalne, odprawił Mszę świętą i wrócił wczesnym popołudniem. W innych parafiach, gdzie ma się samemu do wyspowiadania pięćdziesiąt – sto osób, nie sposób uczynić tego za jednym machnięciem – stąd potrzeba wyjazdu dzień wcześniej.

Na Mszę świętą niedzielną jadę zawsze z kilkoma seminarzystami. Chłopaków podzieliłem na ekipy dla każdej wioski. Apostołowie, bo taki szumny przydomek przyjęli, mają frajdę przejażdżki, ale też wydatnie starają się pomóc w ubogaceniu liturgii. Znają dużo pieśni, więc wykorzystują czas, by nauczyć czegoś ludzi. Ja w tym czasie spowiadam albo załatwiam wspomniane wyżej sprawy formalne.

Formalności

Chodzi tu przede wszystkim o sprawę, która w Polsce nie istnieje: karty. Każdy członek Kościoła posiada swoją kartę: albo katechumena (w czasie formacji), albo chrześcijanina. Tam zanotowane jest wszystko na jego temat. W tutejszych warunkach, gdzie odległości są duże i wymiana informacji niezmiernie trudna, trzeba, by każdy miał przy sobie taką prywatną kartotekę. Nie zwalnia to oczywiście proboszcza od prowadzenia biura – są wszystkie księgi ochrzczonych, małżeństw itp., ale każdy katolik ma oprócz tego taką kartę. Ułatwia mu to niezmiernie przyjęcie w innym miejscu, jeżeli podróżuje. A najczęściej jest to też ich jedyny dokument tożsamości, bo wyrabianie państwowych jest notorycznie zaniedbywane przez ludność wiejską. Przy tym po prostu ich na to nie stać – uiszczenie wszystkich opłat przerasta pustą kieszeń rolnika. Stąd też każdy się stara o uzyskanie takiej karty w Kościele – z gorliwością, jakby to od niej zależało zbawienie.

Ten bilet do nieba posiada jednak na ostatniej stronie miejsce na podpis kapłana, potwierdzający, że ów wierny zapłacił doroczną dziesięcinę. To inna nowość, jaką tu zastałem. Każdy dorosły katechumen lub ochrzczony, zobowiązuje się, wraz z wejściem do Kościoła, płacić pięćset franków centralnoafrykańskich (FCFA) na rok (trzy złote). Gdy chodzi o młodych, którzy jeszcze nie zarobkują, stawka ta wynosi dwieście pięćdziesiąt FCFA. Taką praktykę wprowadziły tu zasadniczo wszystkie Kościoły. Forma tego podatku kościelnego uwrażliwia wiernych na fakt, iż Kościół nie tylko daje, ale i ma potrzebę podtrzymania.

W praktyce życia z opłacaniem kart jest różnie. Jak na całym świecie, wierni są wierni i nie-wierni. Nikogo się jednak nie wyrzuca z Kościoła za zaleganie ze składkami. Co najwyżej, przydaje mu się mało zaszczytny tytuł katolik pata use, czyli katolik za dwa grosze (nic nie wart).

Co robi się z tymi drobnymi pieniędzmi? Dwie piąte całej sumy zostaje w kasie wspólnoty, jedną piątą odprowadza się do biskupa, jedna piąta przeznaczona jest dla kapłana, a ostatnia piąta część idzie do kieszeni katechisty. Dla zobrazowania: w tym roku część, jaka mi przypadła, wyniosła trochę ponad osiem tysięcy FCFA, za co mógłbym napełnić bak samochodu do połowy, za cały rok jeżdżenia…

„Stałe elementy” Mszy świętej

Składka niedzielna (również w wysokości najwyżej paru stówek) zostaje w kasie wspólnotowej. Ciułana powoli, służy – według osądu rady kościelnej – na zakup jakiegoś drobiazgu do kościoła albo na pomoc biednym czy chorym. Nadto, gdy zdarza się jakaś wyjątkowa potrzeba, ogłasza się okazyjną zbiórkę między wiernymi. W praktyce, kapłan – tak misjonarz jak i Afrykańczyk – nie może liczyć na żadną pomoc. Wręcz odwrotnie, do niego się wyciąga ręce, bo ty jesteś nasz „Ojciec”, a my twoje dzieci…

Mówienie homilii nie stanowi dla mnie wielkiego problemu. Mam osobistą satysfakcję w miarę wystarczająco porozumiewać się z ludźmi w sango. Tylko w dwóch najbardziej zapadłych wioskach kobiety i dzieci siedzą jak na tureckim kazaniu, ale, przepraszam, ja nie mam głowy, żeby jeszcze ją łamać uczeniem się języka gbaya.

Wciąż nieduży procent ludzi przystępuje do Komunii świętej. Dlaczego? Powody są różne, ale wszystko sprowadza się do nieuregulowanej sytuacji życiowej. Duża część, po prostu, jeszcze nie jest ochrzczona. Na ową pięćsetkę wiernych, dobre dwieście osób stanowią katechumeni. To zależy od wioski: w połowie z nich katecheza idzie do przodu, stąd co roku mamy radość nowych chrztów. Ale w niektórych albo dzieci są leniwe, albo katechista nudziarz. Odpalają na początku roku, ale nie potrafią zaskoczyć i zapał gaśnie w okolicy Bożego Narodzenia.

Problemy małżeńskie

Jest też część tak zwanych stałych katechumenów. Chodzi tu o osoby ze stałą przeszkodą poligamii. Mając dwie żony, znajdują się w stanie konfliktu z prawem i moralnością chrześcijańską. Do Kościoła jednak chcą należeć: płacą składki, modlą się – mają więc swoje miejsce we wspólnocie.

Ciekawe, że w tutejszej mentalności, gdy pytasz o chrzest, to ten sakrament kojarzy się przede wszystkim z kompleksowym i długim przygotowaniem oraz przyjęciem go w wieku samodzielnego używania rozumu. Chrzest niemowląt jest jeszcze stosunkowo rzadki, choć praktykowany u katolików i luteran. W Polsce całkiem na odwrót – chrzest w wieku dorosłym to wypadek. Ma to swoje dobre strony, bo rodziny zdają się być jeszcze zbyt słabo zintegrowane z wiarą, by ją konsekwentnie przekazać dzieciom. Przy tym wielu katechumenów rekrutuje się z rodzin protestanckich, a na przykład tradycja baptystyczna podkreśla, że chrzest można ważnie przyjąć tylko w wieku dorosłym, po świadomym wybraniu Jezusa jako Zbawiciela. Kościół katolicki zachowuje obostrzenia, że nie wolno chrzcić na przykład dzieci drugiej żony poligama, bo nie ma wystarczających gwarancji, że będą wychowane po chrześcijańsku. Gdy podrosną, same się zdecydują.

Małżeństwo stanowi dodatkowo twardy orzech do zgryzienia. Zaznaczę tu tylko, że dla wielu ludzi jawi się ono jako zingili, czyli łańcuch – chodzi tu o katolicką naukę o nierozerwalności i wierności jednej żonie. W mentalności Afrykańczyków te wymagania idą zbyt daleko. Nie pojmują w małżeństwie daru Bożej łaski, widzą w nim jedynie nieznośne obciążenie i boją się. W konsekwencji wiele par żyje razem, rodzą dzieci, chodzą do kościoła, ale z uregulowaniem związku zwlekają. To ich sprawa i decyzja – można wyjaśniać, zachęcać, ale nigdy zmuszać. W konsekwencji, osób przystępujących do Komunii świętej jest niewiele. A na ewolucję zwyczajów trzeba dużo cierpliwości i wysiłku w formacji.

Formacja

Właśnie – formacja. Kapłan nie jest w stanie dotrzeć do wszystkich wiernych bezpośrednio. Stąd węzłowa sprawa – przedłużenie swych rąk przez pracę katechistów. Oni są mymi dłońmi. Co miesiąc odbywamy spotkania – raz w którejś z wiosek, innym razem w centrum. Oni bardzo je lubią i ich potrzebują. Lubią się spotykać między sobą – potrzebują kontaktu i świeżej motywacji.

Podobne spotkania, tyle że rzadziej, organizują siostry dla ich żon. Taka para misjonarska – katechista i żona – stanowi podstawowe narzędzie ewangelizacji.

Najwięcej czasu zabiera mi właśnie różny w formach kontakt z katechistami. Z tych racji wyjeżdżam też do buszu w tygodniu. Nadto, w każdy wtorek odprawiam Mszę świętą w Doko Bode, a w czwartek – w Bwa Buziki. W ten sposób chociaż najbliżej mieszkający wierni, ci spośród nich, którzy są spragnieni Pokarmu Serca, mają możliwość przyjąć go w każdym tygodniu.

I trzeba przyznać, że jeśli wspólnota prowadzona jest dobrze, ciągle coś się dzieje przy kościele. Każdego poranka gong (stara felga od samochodu) zaprasza ludzi na rozpoczęcie dnia w imię Boże przez recytację pacierza i Ewangelię na dany dzień. Dwa, trzy popołudnia zajęte są przez katechezę. Do tego jeszcze próba scholi w ciągu tygodnia (Afrykańczycy bardzo lubią śpiewać) i zebranie jakiegoś ruchu wewnątrzkościelnego. Jest ich tu dużo i ludzie chętnie się w nich grupują, co dodaje im motywacji w wierze: Legion Maryi, Kręgi Rodzinne, tercjarze franciszkańscy, Stowarzyszenie świętego Wincentego á Paulo (dzieła miłosierdzia), Grupy świętej Rity, a dla dzieci Aita kwe (czyli Wszyscy braćmi) – to ubogaca rytm życia Kościoła.

Każdy katechista ma do pomocy (ale i do kontroli) grupę doradców i skarbnika kasy wspólnotowej. Im to powierza się rozstrzyganie spraw wspólnotowych i korektę niepoprawnych współbraci. To jest też kolejna sprawa, którą odkryłem tu, u chrześcijan w Afryce. Są bardziej samodzielni i, myślę, więcej poczuwają się do odpowiedzialności, niż szary członek tłumu w polskim Kościele – jeśli kogoś kłuję tym porównaniem, przepraszam z góry.

Każdego roku wypada choć raz zorganizować sesję (szkolenie) dla ruchów kościelnych, szefów chóru i podobnych osób. Przy tym, jeśli przez swoją działalność sobie na to zasłużą, urządza się im z tej okazji mały wyjazd. Nie ma większej frajdy, jak jechać z tyłu, na przyczepie samochodu, i drzeć się wniebogłosy, śpiewając pieśni kościelne.

Są też w ciągu roku tak zwane mocne okresy, czyli Adwent oraz Wielki Post z przygotowaniem do szczytowych Świąt Wielkanocnych. W Adwencie urządza się trzydniową konferencję wewnątrz sektora. Chodzi o spotkanie chętnych w jednym miejscu, by modlić się i przedyskutować jakiś problem (zawsze jest coś nowego – list biskupów czy inny dokument). Podobna, ale duża konferencja dla kilkuset osób, organizowana jest w Wielkim Poście. Pochłania to dużo energii i czasu, ale stanowi duży bodziec duszpasterski. Ponadto, pragnąc podkreślić wagę Triduum Paschalnego, organizuję całość liturgii Wielkiego Tygodnia w dwóch miejscach. Wtedy to chrześcijanie mają możliwość uczestniczenia w całym Misterium Paschalnym. Normalnie przy tej okazji udziela się też sakramentów (w moim sektorze mamy około dwudziestu chrztów na rok). Wszystko razem sprawia, że po Wielkanocy czuję potrzebę wypoczynku. Wszystkie te podróże, spotkania formacyjne, egzaminy i celebracje, połączone z marcowo-kwietniowym upałem, dają porządnie w kość.

Na dodatek, w tym roku udało mi się sfinalizować budowę nowej kaplicy w Yenga. Może innym razem napiszę więcej o takiej pracy. Niby to nieduży budynek, ale przez cały Wielki Post, oprócz niedziel, chrześcijanie wspomagali dzielnie dwóch murarzy. Później jeszcze dach (przybity już przez nas, kapucynów z Yolé) i czasochłonne wykończenie. Na trzecią niedzielę czerwca przewidujemy święto otwarcia. Całość dotacji na wykończenie tej kaplicy (około dwa miliony FCFA = dziesięć tysięcy złotych) pochodzi wyłącznie z kieszeni polskich ofiarodawców, za co gorąco, w imieniu mych czarnych braci, składam dzięki.

Teraz mam bardzo gorączkowy czas. Chłopcy skończyli szkołę, więc konferencje i cała ta papierkowa robota, której od dzieciństwa nie lubiłem oglądać w rękach zabieganej Mamy. Gdy powysyłam ich do domów na wakacje, mam nadzieję nieco odpocząć, choć nie będzie brakowało prac gospodarskich. Ostatnio oprosiły się nam trzy lochy, więc trzeba mi doglądać je same oraz całą bandę ich prosiąt. Przy tym mamy plany na ulepszenie pastwisk dla bydła i lepsze zabezpieczenie paszy na okres suchy.

Wakacje więc, choć długie, bo ponad trzymiesięczne, przelecą jednak, jak z bicza trzasnął.

Niech dobry Bóg ma Was w swej opiece.

Brat Robert Wieczorek
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: