Oficerowie i konie - Piotr Jaźwiński - ebook

Oficerowie i konie ebook

Piotr Jaźwiński

0,0
19,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Słynne szarże, bitwy, pojedynki, a nawet szum husarskich skrzydeł nie miałyby miejsca, gdyby nie koński grzbiet, z którego można było tego dokonać. A że kawalerzysta, pomimo bujnego życia, najpierw był żołnierze, to partnera do wojaczki dobierał starannie, dbał o niego, szanował i kochał, bo jak powiedział gen. Stefan Dembiński: „Bez konia bowiem trudno żyć, a nawet umierać”.

 

Z książki czytelnik dowie się skąd brały się konie w wojsku, jak się je szkoliło, jak rodziła się przyjaźń między kawalerzystą a jego towarzyszem broni, jak karano za brak szacunku do… wierzchowca oraz jak rodziły się konie legendy i legendy o koniach, czyli o Kasztance, Brygadzie, Farysie, Krechowiaku, Gromie i ich słynnych towarzyszach Piłsudskim, Śmigłym-Rydzu, Mościckim, Podhorskim i innych.

Ten niezwykły kult konia w wojsku ukazuje obraz prawdziwego kawalerzysty – wiernego, oddanego i nierozerwalnie związanego z ojczyzną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 219

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Redakcja: TADEUSZ ZAWADZKI
Współpraca redakcyjna i korekta: JOLANTA WIERZCHOWSKA
Projekt graficzny okładki: ANNA DAMASIEWICZ
Projekt graficzny: TERESA OLESZCZUK
DTP: TADEUSZ ZAWADZKI
Copyright © 2012 by Piotr Jaźwiński Copyright © 2012 by Tetragon sp. z o.o.
Fotografie na okładce: Zdjęcie górne: ppor. Wacław Ursyn-Szantyr z 23 puł (z kolekcji Jacka Janika – ulani.info); zdjęcia dolne: rewia wojskowa na Polu Mokotowskim – kawaleria w defiladzie. Warszawa, 3 III 1936 r. (NAC).
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żaden fragment nie może być publikowany ani reprodukowany bez pisemnej zgody wydawcy.
ISBN 978-83-63374-75-4
Wydawnictwo Tetragon Sp. z [email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Dla Ewy i Aleksandra

Polak lepiej zrozumie konia niż rodaka

(gen. Józef Dowbór-Muśnicki)

Bez konia bowiem trudno żyć, a nawet umierać

(gen. Stefan Dembiński)

Grzegorz Cydzik z koniem Diabeł. Nowa Wilejka, lata 30. XX w. (Z archiwum rodzinnego Janiny Cydzik)

7 Pułk Ułanów Lubelskich im. Gen. Kazimierza Sosnkowskiego, Mińsk Mazowiecki. Służba polowa – Sekcja ręcznego karabinu maszynowego w akcji. 1939 r. (Z kolekcji Jacka Janika – ulani.info)

Wstęp

Kiedy kilka lat temu zacząłem zbierać materiały do pracy o korpusie oficerskim kawalerii II Rzeczpospolitej, w wyniku czego z czasem powstała książka, bardzo często natrafiałem na krótsze lub dłuższe (znacznie rzadziej) wspomnienia kawalerzystów o ich wierzchowcach.

Właściwie to nie ma wspomnień kawaleryjskich bez bodaj krótkiego opisu jednego lub dwóch, a nawet i kilku koni. Początkowo (nie licząc tych kilku dłuższych fragmentów) pomijałem je, bądź traktowałem pobieżnie jako uzupełnienie zasadniczej treści.

Koń to koń, kawaleria w opisywanym okresie była wojskiem poruszającym się konno, a walczącym pieszo i choć nauka jazdy konnej była w grudziądzkiej Szkole Kawalerii postawiona bardzo wysoko, choć w pułkach kawalerii kładziono duży nacisk na doskonalenie umiejętności jeździeckich wszystkich kawalerzystów, choć były biegi myśliwskie w św. Huberta, wiele zawodów sportowych z Militari na czele, to jednak nic nie mogło zmienić faktu, że koń powoli tracił na znaczeniu.

Piękne były defilady całego pułku w szyku konnym w dniu jego święta lub z innych uroczystych okazji, wspaniałym widowiskiem musiała być wielka rewia kawaleryjska w Krakowie, ale w sumie były to raczej widowiska służące propagowaniu mocarstwowych wizji państwa i jego sił zbrojnych niż celom praktycznym. Sami kawalerzyści doskonale sobie zdawali sprawę z nieuchronności nadchodzących zmian (dyskusja o organizacji i uzbrojeniu kawalerii w Oficerowie i dżentelmeni. Życie prywatne i służbowe kawalerzystów Drugiej Rzeczpospolitej, Warszawa 2011 – przyp. autora). Tak byłem zapatrzony w główny tok swoich rozważań, że nagle straciłem z oczu to, co z tych wszystkich wspomnień wynikało, to o czym tak naprawdę są te krótkie, ulotne (by nie powiedzieć – marginalne) wzmianki. Straciłem z oczu niezwykle emocjonalne opowieści o przyjaźni; o tym, że koń był nie tylko równorzędnym partnerem, ale był przede wszystkim przyjacielem, najwierniejszym druhem na śmierć i życie. W pełni zrozumiałem swój błąd, błąd gorliwego neofity, gdy już po wydaniu książki poznałem pewien wiersz – wiersz tak niezwykły, że postanowiłem raz jeszcze przyjrzeć się kawalerii i kawalerzystom, ale pod trochę innym kątem.

Nie jest przy tym moim celem stworzenie kolejnej poważnej rozprawy naukowej o koniach w kawalerii, to zadanie pozostawiam prawdziwym znawcom przedmiotu. Ja pozostanę przy uczuciach i emocjach, przy tym wszystkim, co dominuje w tych kawaleryjskich wspomnieniach. Wspomnieniach o koniach, wiernych towarzyszach żołnierskiego losu, o których mimo upływu lat żaden kawalerzysta nie zapomniał.

Jakże często zdarzało się, że nawet po półwieczu stary szwoleżer, ułan czy strzelec konny wymieniał bezbłędnie imiona wszystkich swoich koni, których dosiadał, choć nieubłagany czas zatarł w pamięci imiona dziewczyn, których zawsze wokół niego było pełno. Tacy są (a właściwie trzeba pisać – byli) kawalerzyści, a już kawalerzyści polscy szczególnie. Bo przecież każdy Polak to urodzony kawalerzysta, nawet jeżeli ma trudności z dosiadaniem konia (o utrzymaniu się na końskim grzbiecie nie wspomnę). Ale wystarczy tylko trochę czasu, a stanie się nim na pewno, wszak każdy z nas Panowie zgodnie ze swą tradycją rozmiłowany jest w koniu, do niego urodzony – ze swym temperamentem porywczym i zapalnym, gwałtownością charakteru, fantazją i polotem, a szlachetną skłonnością do czynów ryzykownych – zawadiackich[1]. No i jak to jest, proszę Panów? Czy ktoś z was powie, że to pomyłka, że to nie o nim, że gdyby tylko mógł, to ho, ho, albo jeszcze więcej?! I jest jeszcze dopełnienie tej naszej „narodowej charakterystyki” – dopełnienie, moim skromnym zdaniem bardzo ważne, posłuchajcie proszę: Utalentowany jeździec – zżyty – zrośnięty z koniem – wiedzie swój żywot rycerski, dysząc nieskrępowaną niczym wolnością, w której koń wierny – jest mu przyjacielem najlepszym[2].

Wróćmy jednak do naszego narodowego charakteru, który według znawców przedmiotu, determinuje nasz, polski, stosunek do koni. Janusz Wilatowski w powstałej ponad osiemdziesiąt lat temu pracy zatytułowanej Koń w życiu polskiem: rys historyczno-obyczajowy, tak opisał wynikający z narodowego charakteru stosunek Polaków do koni.

Z życiem polskiem tak silnie jest związany koń, tak wielką odrywał w nim rolę w prawie każdej jego dziedzinie, że mówić o koniu polskiem, to znaczy mówić o glorii oręża polskiego, o szumach skrzydeł husarskich, o szarżach i komunikach jedynych, nieznanych gdzie indziej zupełnie na świecie, o miłości ojcowizny, gdzie ów koń właśnie od źrebaka wzrastał – o chwale i klęskach, o radości i łzach polskiego życia[3].

Dla autora tych słów Polak to urodzony jeździec kochający konie. W przeciwieństwie do innych nacji, na przykład Niemców, którzy są urodzonymi inżynierami, czy też Amerykanów, ludzi interesu – biznesmenów, widzi on Polaka pomijając inne wybitne przymioty, jako jeźdźca, przede wszystkim jeźdźca[4].

Owo przywiązanie do koni wynika, według niego, z naszej ukształtowanej, wielowiekowej tradycji narodowej. A ta z kolei miała kolosalny wpływ na ukształtowanie się narodowego charakteru Polaków.

Jak poczucie konia jest silnie zakorzenionem we krwi polskiej nad tem może w codziennem życiu, nikt się nie zastanawia. Jednakże ukochanie podświadome tych kochanych stworzeń żyje w każdym z nas i żyć musi, bowiem cała kultura polska, całe polskie życie z jego ogromną tradycją życia ziemiańskiego jest związane wszystkiemi codziennemi węzłami z koniem, właśnie przede wszystkiem z koniem. [...] Zimny, wyrachowany, obliczony co do sekundy Anglik czy Niemiec jest w swoim żywiole, kiedy może prowadzić lub kierować mechanizmem maszyny i nigdy nie zastąpi Polaka na koniu z jego zręcznością i żyjącym w nim tak często przytłumionem przez życie zrozumieniem i oddaniem konia graniczącą z dziedzicznem umiłowaniem stworzenia, z którem od najdawniejszego zarania dziejów obcowali jego przodkowie[5].

Szarża na ćwiczeniach (CAW)

Konie w Polsce były od zawsze otaczane miłością i szacunkiem, prawdziwie rzec można, były najwierniejszymi druhami naszych przodków. Stanowiły o sile naszej armii i jej przewagach w polu. Czyż więc nie należy się im, koniom wojskowym, poczesne miejsce w narodowej pamięci?!

Jakże wspaniałe i piękne były marzenia młodego chłopaka, któremu jawiły się wraz ze służbą ułańską, były natchnieniem malarzy i poetów, ale też przyczyną krwawych awantur, gdy chęć posiadania tłumiła rozsądek i zaćmiewała umysł. Co wtedy myślałyście o nas, co można było zobaczyć w waszych mądrych oczach?!

Czy to samo co dziś, gdy pozbywamy się was niczym niepotrzebnego balastu, gdy nie macie siły pracować w jakimś parku rozrywki czy tym podobnym cyrku lub nie mieścicie się w rachunku ekonomicznym?! Czy jest wtedy w waszych oczach ból, żal, pogarda – a może mimo wszystko wiara w dobroć, wiara w człowieka nawet wtedy, gdy was krzywdzimy.

Zagalopowałem się, za daleko wybiegam przed szereg, nie do mnie należy uczyć i moralizować. Ale czyż można na zimno i bez emocji, chłodno i beznamiętnie pisać o Was – bohaterach dziecięcych marzeń i baśni, o Was, które jesteście obecne w setkach porzekadeł i przysłów, o Was które jesteście częścią historii mojego narodu.

Jakże bym chciał ujrzeć Was, znowu w pełnej bojowej chwale, w całym pięknie, w szarży, w biegu, w galopie szalonym, czy też stąpające z niewypowiedzianą gracją w paradnym szyku wśród tysięcy zachwyconych spojrzeń – jakże bym chciał cofnąć czas o dwa, trzy pokolenia, o jakieś osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt lat...

Podobno jest to niemożliwe, podobno to, co minęło, nigdy nie wraca, podobno... – ale przecież byłyście częścią kawalerii, a dla kawalerii nie ma rzeczy niemożliwych, więc proszę, wróćcie chociaż na chwilę...

Niech się ukażą konie tak różne, jak różni są ludzie. Konie posłuszne i krnąbrne. Sensaty i fantaści, prostoduszne i cwaniaki, sumienne i markieranty, tępaki i wariaty. Niech się ukażą klacze wysokiej krwi, arystokratki o sercu nieulękłym i nogach ze stali, nerwowe i dumne, o kształtach cudnych jak piękno wcielone, o skórze nieporównywalnej gładkości i oczach, dla których mogłeś stracić głowę, o pieszczocie chrapek, dla której mogłeś zapomnieć o spotkaniu z narzeczoną. Albo skromne chmyzy taborowe o gęstej grzywie i czujnym pysku, który zawsze chleb z kieszeni żołnierza namacał, o niezmąconym spokoju ducha i niewyczerpanej dobrej woli do tchu ostatniego[6].

Spróbujmy, może się uda. Trzeba tylko zamknąć oczy, uruchomić wyobraźnię i oto już odbywamy podróż w czasie i przestrzeni. Trzeba tylko bardzo mocno tego pragnąć, a na pewno się uda, ponieważ dla kawalerii nie ma rzeczy niemożliwych. Ale zanim zaczniemy, to na początek trochę historii, która mogłaby się zacząć mniej więcej tak.

Odtrąbiono... podchorążowie rocznika 1935/37 Szkoły Podchorążych Kawalerii: Leszek Władysław Zakrzewski i Jerzy Tołkacz, lato 1936 r. (Muzeum w Grudziądzu)

ROZDZIAŁ I
Początek drogi
czyli skąd się brały konie w wojsku

Pierwsza wiosna życia wydawała się tak bardzo odległą w końskiej pamięci. Przestronnie było wtedy na okólniku i tak źrebięco niezdarnie na nogach, Jakże naiwnie spłoszył się kiedyś, gdy, wylegując się na świeżej trawie, spostrzegł pierwszego w życiu motyla. Owad był barwny, nakrapiany. Nagle zatrzepotał na kielichu kaczeńca. Tuż koło jego chrap. Wtedy zerwał się. Galopował długo dookoła. Wreszcie skrył się w cień ciała swojej matki.

Gdy oddzielono go w samodzielną czeredę rówieśników, szybko poznał się z nimi. Paśli się razem. Czasem ich ponosiło młodzieńczo. Swawola, wierzganie, tarzanie się. Wybiegał ku podchodzącym ludziom, zadzierzyście potrząsał grzywką i tupiąc twardo kopytkami, naskakiwał, jakby chciał nastraszyć!

Znali go wszyscy. Wybijał się zdecydowanie. Przewodził. Pierwszy szedł wszędzie. Ustępowano mu miejsca. Był żywy, ambitny, władczy w swoim przyrodzonym prymacie dobrej krwi. Minął okres beztroskiego źrebięctwa[7].

Chyba za daleko wybiegam w przyszłość. Wróćmy do faktów. Jak stwierdza Jerzy Minkiewicz: Dawny, podziwiany przez swoich i obcych polski koń rycerski nie był rasą, lecz typem użytkowego konia, doskonałym, uformowanym według wymagań i gustu, stale odświeżany cenną krwią orientalną[8].

Trochę to dziwne, że szlachta polska tak bardzo zżyta z koniem, spędzająca z nim bez mała całe swoje życie, przepełnione pasją i zamiłowaniem do konia wierzchowego, nie stworzyła własnej odrębnej rasy, tak jak to uczyniło wiele innych europejskich nacji.

Można z dużą dozą prawdopodobieństwa sądzić, że na przeszkodzie stanął nadmierny polski indywidualizm, być może także było i to, że czasy były niespokojne, zaś na Kresach Wschodnich, gdzie były największe warunki do hodowli, stale wrzało i toczone były niemal bez przerwy krwawe zmagania.

Konie polskie były piękne, silne i rącze i stale zasilane, i odświeżane potężną dawką krwi bachmatów orientalnych.

Wraz z upadkiem państwa i rozbiorami hodowla podupada, a niekiedy zanika. Stadniny ukraińskie zrabowane przez zaborców idą w rozsypkę, niektóre giną całkowicie. Jednak już w XIX wieku rozpoczyna się we wszystkich zaborach nowoczesna hodowla koni w odtworzonych lub, co znacznie częstsze, w nowo powstałych stadninach. Sławne stają się polskie araby i folbluty, które odnoszą sukcesy na wielu międzynarodowych wystawach i zawodach sportowych.

Ale oto znów zawierucha dziejowa spowodowała załamanie się polskiej hodowli koni szlachetnych. Pierwsza wojna światowa zdziesiątkowała polskie stadniny tak, że ich stan, a co za tym idzie, stan hodowli koni był katastrofalny. Tak istniejącą wtedy sytuację scharakteryzował po latach generał Stefan Dembiński: Gdy przyjmowaliśmy po pierwszej wojnie światowej nasze gospodarstwo, na ziemiach polskich kurzyło się jeszcze na zgliszczach pozostawionych przez milionowe armie zapaśników. Resztki koni, które znajdowały się w kraju, były nędzną pozostałością, którą pogardzili okupanci. Jedynie dzięki polskiemu umiłowaniu konia powstał od razu ten przemożny pęd do zabezpieczenia hodowlanej masy, że prędko wypełniły się stajnie pozostawionymi w popłochu ucieczki, ukrytymi przed zachłannymi żołnierzami, zapomnianymi lub pogardzonymi przez nich klaczami.

O pierwszym dziesięcioleciu można powiedzieć, że dało ono możność stworzenia podwalin pod hodowlę polskiego konia, wypełnienie zasobów, selekcję materiału i wyprowadzenie pierwszych ogierów i klaczy stadnych[9].

W początkowym okresie niepodległego państwa (pierwsze dziesięciolecie) z konieczności istniał znaczny import koni z zagranicy. Kupowano głównie konie z demobilu armii francuskiej i angielskiej, a także z demobilu armii amerykańskiej. Konie stanowiące tak zwany materiał zarodowy nabyte zostały we Francji, Anglii, Austrii i Szwecji. W ramach reparacji wojennych niewielką ilość koni uzyskano z Niemiec. Od samego początku niepodległości sprawa rozwijania hodowli dla potrzeb wojska znalazła się w centrum uwagi władz państwowych.

I tak Ministerstwo Spraw Wojskowych wprowadziło w roku 1925 trójstopniowy (złoty, srebrny i brązowy) „Medal za konia remontowego”. Każdy medal opatrzony był wybitą roczną datą nadania. Medale były przyznawane każdego roku najlepszym hodowcom, a wnioskodawcami były komisje remontowe. Przyznawano je także tym, od których nabyto większą liczbę koni, a które uzyskały wysoką ocenę[10].

Od 1933 roku Szefostwo Remontu określiło wyraźnie wymagania co do typów, ilości i jakości koni potrzebnych dla armii. Dokonano też rozsądnej z punktu widzenia państwa i hodowców kalkulacji cen.

Wojskowe Komisje Remontowe dokonujące zakupów dla wojska zostały zobligowane do ścisłego przestrzegania bardzo wyśrubowanych i rygorystycznych przepisów i norm tyczących klasyfikacji poszczególnych okazów, przy czym cena była uzależniona między innymi od wzrostu konia. Wojsko nie kupowało ogierów, a tylko wałachy i klacze. Konie wierzchowe powinny być szlachetne, suche, kościste, proporcjonalnie szerokie, o swobodnych ruchach i bez wad, wzrostu 154–160 cm[11].

Jak podaje generał Stefan Dembiński Komisje Remontowe kupowały następujące typy koni:

•  W1  – koń kawaleryjski, wierzchowy,

•  W2  – koń wierzchowy dla innych rodzajów wojskowych,

•  AK  – koń wierzchowy i do zaprzęgów w artylerii konnej,

•  AC  – koń zaprzęgowy w artylerii ciężkiej,

•  AL  – koń zaprzęgowy w artylerii lekkiej,

•  ALO  – koń zaprzęgowy obniżony[12].

Koń z ckm wz. 30 w jukach (CAW)

Podział ten uściśla Lesław Kukawski, który podaje nie tylko wzrost, ale i dokładne przeznaczenie poszczególnych typów koni:

• Wierzchowy W1 – od 150 cm wzrostu, pod siodło dla wyższych dowódców w pułkach kawalerii i dywizjonach artylerii konnej, dla oficerów artylerii, w szkołach artylerii konnej, a także pod juki w pułkach.

• Wierzchowy W2 – od 160 cm wzrostu, pod siodło dla oficerów piechoty, podoficerów i kanonierów artylerii, także dla innych broni i służb.

• Artylerii konnej AK – od 153 cm wzrostu, zaprzęgowe w artylerii konnej oraz jako wierzchowe dla obsługi.

• Artylerii ciężkiej AC – od 153 cm wzrostu, do zaprzęgu dział artylerii ciężkiej i dla kolumn pontonowych.

• Artyleryjski lekki AL – od 151 cm, do zaprzęgów w pułkach artylerii lekkiej.

• Artyleryjski lekki obniżony ALO – od 145 cm, do zaprzęgu dział piechoty, dla saperów i łączności oraz jako taborowy koń piechoty.

• Mierzyny M – od 132 cm wzrostu, do biedek z karabinami maszynowymi i jako konie juczne[13].

Ostatecznie podział ten ukształtował się na początku lat trzydziestych i przetrwał do września 1939 roku. Podobny wzrost dotyczył koni młodych trzy-, czteroletnich, konie starsze powinny być wyższe o co najmniej 3 cm.

A jak kształtowały się ceny pojedynczych koni? Na ten temat pisał generał Dembiński: Przeciętna cena dla wszystkich koni zakupowanych przez wojsko wynosiła 1100 złotych. Rozkładało się to na różne typy: od wierzchowego, tzw. W1 w cenie od 1000 do 3000 złotych, do obniżonego konia pociągowego tzw. ALO – za cenę 600–750 złotych. W rezultacie najlepsze konie kawaleryjskie lub dla artylerii konnej osiągały łącznie z 15% dodatkiem hodowlanym i nagrodami na wystawach – 4000 złotych[14].

Ów 15-procentowy dodatek hodowlany był swoistą premią wypłacaną przy zakupie konia, ale tylko wtedy, gdy koń był wpisany do księgi stadnej i posiadał udowodnione dwustronne pochodzenie. Udowodnione, ale jednostronne pochodzenie było premiowane 5% dodatkiem.

Najczęściej Wojskowe Komisje Remontowe kupowały konie z tzw. pierwszej ręki, czyli bezpośrednio od hodowców. O wiele rzadsze były zakupy na targowiskach końskich od pośredników. Kupowano konie 3-letnie, przy czym hodowca z zasady otrzymywał 10% więcej, niż wynosiła cena na targowisku. Wypada zaznaczyć, że wyhodowanie konia kawaleryjskiego wierzchowego kosztowało bardzo dużo. Nic więc dziwnego, że średnia cena kształtowała się w granicach 1200 złotych (na targowisku 600 złotych). Hodowcy dążyli do wyhodowania konia lekkiego, o dużej wartości użytkowej, wytrzymałego i odpornego. Z czasem wyhodowano konia półpełnej krwi, nieco rzadsze były konie półczystej krwi, przy czym za pełną krew uważano konia angielskiego, a za czystą krew konia arabskiego[15]. Wojsko preferowało konie półpełnej krwi, a to ze względu na ich wytrzymałość i mniejszą wrażliwość na zmienne warunki klimatyczne. Wróćmy na chwilę do stadniny i młodego konia, który przestał już być źrebakiem.

Gdy był już dorosły, któregoś dnia czyszczono go dłużej. Potem wzięto na kantar i poprowadzono go przed jakimś nowym człowiekiem. Człowiek był cały zielonkawy, tylko wokoło głowy miał czerwony otok. Wtedy go zaprowadzono do żelaznych szyn, po których czasem przebiegała czarna maszyna dysząca parą, ciągnąca za sobą długi szereg domów z oknami. Czasem te domy były czerwone i miały okna wysoko jak stajnie. Tym razem były to takie czerwone. Dał się wprowadzić w półmrok wnętrza. Wszedł śmiało. Za nim wprowadzono jeszcze kilka koni. Otwór zamknięto drągiem [...]. Oswoił się i wkrótce spokojnie patrzył przez drąg na uciekające w pędzie krajobrazy lasów, łąk, pól, w których siedziały osiedla. Wreszcie było wielkie miasto. Konie wyprowadzono. Zielonkawi ludzie z kolorami wokół głów prowadzili je ulicami. Gdy szli, przyjemnie brzęczały im metalowe krążki powyżej pięt[16].

Tyle na razie o początku nowego rozdziału w życiu widzianym oczami konia. Wracając do faktów, niech zabiorą głos kawalerzyści. Na początek rotmistrz 12 Pułku Ułanów Podolskich Antoni Kropielnicki: Konie pobierały Komisje Remontowe i znakowały je (bardzo nierozsądnie) na lewej łopatce: licznik N – numer Komisji Remontowej, mianownik – rok zakupu – ostatnie dwie cyfry. Zdarzało się, że kupowano konie starsze niż 3-letnie, lecz znakowano je tak samo jak młode. Po przybyciu do pułku koniom nadawano nazwy, nie wolno było nadawać imion ludzkich – chrześcijańskich. Koniom nadawano nazwy zależnie od roku urodzenia. Alfabet koński liczył 20 liter[17].

A tak na marginesie – po konie pułk zawsze wysyłał oficera, po to, by dopilnował troskliwego i starannego przewiezienia ich do pułku. Oficer wyznaczony do tego zadania odbywał nierzadko daleką podróż na własny koszt. Niby drobiazg, ale jakże wiele mówiący o ówczesnym podejściu do służby i powinności oficerskich.

W pułkach kawalerii świeżo przybyłe młode konie były wcielane do szwadronu zapasowego i tam powoli wdrażane do służby przez doświadczonych podoficerów – ujeżdżaczy i najlepszych jeźdźców spośród szeregowców ze starszego rocznika. Czynna służba konia wojskowego trwała dwanaście lat (bez tzw. okresów podjeżdżania i dojeżdżania). Grzegorz Cydzik, porucznik 13 Pułku Ułanów Wileńskich tak opisywał przytoczone wyżej procedury: Konie dla armii zakupywały Komisje Wojskowe w państwowych stadninach, prywatnych majątkach ziemskich i u chłopów – hodowców. Za wierzchowca płacono bardzo wysokie ceny – przeciętnie około 600 złotych (cena na targowisku – przyp. autora), podczas gdy dobrego konia roboczego można było dostać już za 200 złotych. [...]. Wojsko kupowało zasadniczo tylko trzylatki, które przed osiągnięciem tego wieku nie mogły być przez hodowcę ani ujeżdżone, ani brane do jakiejkolwiek pracy[18].

Przydzielając nazwy koniom, starano się je tak dobierać, by były odzwierciedleniem wyglądu bądź charakteru każdego z niech, jednak nazwa przede wszystkim określała jego wiek. I tak na przykład trzyletnie konie urodzone w 1930 roku miały nazwy na literę „C”, rocznik 1929 na „B”, a te z rocznika 1928 na „A”.

Oto pełny zestaw roczników urodzenia koni i przypisanych do nich liter na jakie będą się zaczynały ich nazwy po wcieleniu do wojska (podaję za Lesławem Kukawskim)[19].

1907 – A

1918 – Ł

1929 – B

1908 – B

1919 – M

1930 – C

1909 – C

1920 – N

1931 – D

1910 – D

1921 – O

1932 – E

1911 – E

1922 – P

1933 – F

1912 – F

1923 – R

1934 – G

1913 – G

1924 – S

1935 – H

1914 – H

1925 – T, U

1936 – I, J

1915 – I, J

1926 – W

1937 – K

1916 – K

1927 – Z, Ż

1938 – L

1917 – L

1928 – A

1939 – Ł

Po nadaniu nazwy i wpisaniu do ewidencji, co wiązało się z zaprowiantowaniem, rozpoczynał się dla młodych koni okres intensywnej nauki – czyli ujeżdżanie.

Ujeżdżanie młodych koni – remontów – w warunkach pokojowych trwało dwa lata, a więc tyle co wyszkolenie rekruta – kawalerzysty, a odbywało się bądź w pułku, bądź w szwadronie zapasowym [...]. Najlepsze konie ujeżdżali młodsi oficerowie lub podoficerowie, resztę remontów – najlepsi jeźdźcy ze starszego rocznika. Do linii młody koń przychodził po ukończeniu pięciu lat i służył do piętnastego roku życia[20].

Skąd się wzięły różnice w wieku i w czasie służby koni liniowych u rotmistrza Antoniego Kropielnickiego i w relacji porucznika Grzegorza Cydzika doprawdy trudno powiedzieć, zresztą być może prawdziwi znawcy przedmiotu bez większych problemów to wyjaśnią, wytykając mi przy okazji pewną niewiedzę. A może jest tak, jak w tym znanym powiedzeniu że:

• po pierwsze, wyższy stopniem (starszy) zawsze ma rację,

• po drugie, niższy stopniem (młodszy), nigdy racji nie ma,

• po trzecie, w razie jakichkolwiek wątpliwości, patrz punkt pierwszy.

No, ale wróćmy do spraw zasadniczych, czyli do koni w pułku kawalerii. Po skończonej służbie konie podlegały tzw. brakowaniu. Opiszę pokrótce na czym ten proces polegał, opierając się na ustaleniach Lesława Kukawskiego[21]. Konie były usuwane ze służby (brakowane) po osiągnięciu wieku 18 lat w kawalerii i artylerii, 19 lat w saperach i łączności oraz nieco powyżej 20 lat w piechocie i innych służbach. Dopuszczalne było brakowanie koni poniżej tych określonych przedziałów wiekowych tylko w szczególnych przypadkach, np. nieuleczalnej choroby. Brakowania normalnego (na jesieni) dokonywała w pułkach kawalerii trzyosobowa komisja, w skład której obok dowódcy pułku wchodził pułkowy lekarz weterynarii. Wykaz koni przeznaczonych do wybrakowania zatwierdzany był przez dowódcę Okręgu Korpusu, po czym powracał do pułku, gdzie była organizowana wyprzedaż przeważnie w formie publicznej licytacji. Wypada dodać, że konie kawaleryjskie były bardzo popularne na rynku i bardzo chętnie kupowane, stąd nie było niczym niezwykłym, że były wyprzedawane niemal „na pniu”. A jak brakowanie widzieli kawalerzyści, niech opowiedzą oni sami.

W stajni (CAW)

Na początek starszy stopniem rotmistrz Kropielnicki z 12 Pułku Ułanów Podolskich:

Do bardzo smutnych czynności zaliczano brakowanie koni, „do cywila”. Starano się je oddać w możliwie dobre ręce. Osadnicy wojskowi na Kresach mogli kupować (za zezwoleniem Dowódcy Korpusu) wybrakowane konie za cenę wywoławczą od 20 do 50 złotych, chociaż na licytacji dochodziły do 250 złotych[22].

O brakowaniu koni w 13 Pułku Ułanów Wileńskich wspomina porucznik Grzegorz Cydzik: Po manewrach jesiennych wysłużone lub wybrakowane sztuki sprzedawano na licytacji. Naprawdę z bardzo ciężkim sercem rozstawaliśmy się z końmi, które kończyły służbę. Miały szczęście, jeśli trafiły do jakiegoś ziemianina lub rolnika. Gorzej wiodło się tym, które kupił dorożkarz lub furman. Dokładaliśmy wielu starań, aby nasze konie dostały się w dobre ręce. Był to nasz obowiązek wobec towarzyszy służby[23].

A ci wierni towarzysze służby nawet po latach pamiętali o swym pobycie w pułku i często odzywały się w nich stare nawyki, choć czasami w najmniej oczekiwanych momentach.

Na placu miejskim w Nieświeżu 27 Pułk Ułanów przygotował się do defilady z okazji jakiegoś święta. Po przeciwległej stronie placu, na uboczu, stał rząd dorożek oczekujących na pasażerów: Trębacz pułkowy zagrał sygnał „Na zbiórkę”. Wśród stojących na postoju dorożek powstało zamieszanie nie do opisania. Kilka koni dorożkarskich na odgłos sygnału pocwałowało wraz z dorożkami i przerażonymi dorożkarzami w kierunku ustawiających się szwadronów. Okazało się, że były to konie niedawno wybrakowane z pułku i sprzedane na licytacji. Dopiero kapelmistrz widząc sytuację rozkazał jednemu z trębaczy odegrać sygnał „stój”. Opanowano sytuację, a rozbrykane dorożkarskie konie zatrzymały się[24].

Na pewno chciały raz jeszcze stanąć na zbiórce w szeregach swojego pułku, raz jeszcze znaleźć się wśród swoich. A może wdrożone przez tyle lat służby do sygnałów podawanych przez trębacza zareagowały instynktownie? Ja jednak wolę tę pierwszą wersję, jakoś lepiej brzmi. Pewno też szybko przywrócono porządek, opanowano rozbrykanych weteranów – odnoszę jednak wrażenie, że bata używano (jeśli w ogóle był w użyciu) bardzo oględnie, bo przecież pułk patrzył, a kawalerzyści jeśli chodzi o konie, słynęli z dobrej pamięci, więc lepiej było nie kusić losu.

Por. Heliodor Romaszkiewicz i jego koń. 23 Pułk Ułanów Grodzieńskich, Podbrodzie, 1932 r. (Z kolekcji Jacka Janika – ulani.info)

I tak oto przemijał czas młodości, czas wieku dojrzałego, czas służby w pułku. Pozostawały wspomnienia, nierzadko pełne bojowej chwały, wspomnienia, choć niewypowiedziane, to jednak często utrwalone przez człowieka – przyjaciela czasu służby, który intuicyjnie wiedział, co czuje emerytowany koń kawaleryjski. W efekcie powstał wzruszjący wiersz napisany przez Jerzego Ejsmonta o wysłużonym koniu ułańskim.

Koń w rezerwie

W ogniu walki, która niegdyś szalała

W zwycięskich szarż uskrzydlonym tentencie.

Przeminęła jego młodość. Piękna i wspaniała

Jak ułańskiej szabli cięcie.

W marszu przed bojem i po boju.

Na zwiadach i na paradach

I na postoju w spokojnej chwili

Brzmiał mu wojenny, płomienny śpiew

Szaleńców co życie tracili.

Milczą echa minione

Z przeszłości nic nie woła

O śmierć niosącej wojence –

Stary koń cicho, spokojnie kręci kierat dokoła.

Czy lepiej widzieć świat płynący krwią

I ludzi, którzy z życia drwią

Czy lepiej patrzeć i nienawidzieć

Czy lepiej stracić wzrok i nic nie widzieć

Czy lepiej widzieć krew, czy widzieć mrok?

Czy lepiej lecieć gdzieś na zatracenie w bój

I marszów na zwiadach znosić znój

I na śmierć czekać w bitewnym majestacie

W ogniu piechoty, w ryku dział

Czy lepiej w ciszy, której nie zmąci nawet strzał

Ni jęk poszarpanych ciał

Posłusznie kręcić się w kieracie.

Czasem gdy promień słońca

Goręcej, płomienniej przygrzeje

Goręcej, promienniej zaświeci,

Stary koń dawne wspominając dzieje

Żołnierskim głosem śpiewać „Ułany, ułany malowane dzieci”

A czasem gdy do stajni promień słońca wpadnie

A muchy w słońcu zabrzęczą niby śpiewne kule

Stary koń dawne dzieje swe wspomina czule

I tę piosenkę: „Jak to na wojence ładnie”[25].

I tak przemijał dzień za dniem, każdy wypełniony pracą, spokojny i bezpieczny, ale chyba nudny dla weterana. Gdzieś głęboko tli się iskierka żalu minionej chwały, zgiełku, szarży. Pewno gdyby nagle zagrała trąbka – tak jak na rynku w Nieświeży – gdyby zagrała raz jeszcze...

Pewno zastanawiasz się czytelniku, po co to uczłowieczanie zwierzęcia? Koń jaki jest, każdy widzi, po co opisywać coś, co wszyscy znają? Zresztą przecież to tylko zwierzę, zgoda, ładne, symbol prestiżu i pozycji jego właściciela, a jak ładnie wygląda na torze wyścigowym...

Więc po co pisać, po co opowiadać o czymś, co już dawno minęło? Może i nie warto, może i szkoda czasu, ale ja ciągle mam przed oczami słowa generała Stefana Dembińskiego, którymi zakończył swoje wspomnienia o koniach: Bez konia bowiem trudno jest żyć, a nawet umierać[26].

Więc chyba warto iść dalej.

Wszyscy autorzy wspomnień podkreślają istnienie ścisłej współpracy między kierownictwem stad ogierów i stadnin państwowych z odpowiednimi departamentami wojskowymi zajmującymi się zakupem koni i hodowcami prywatnymi. Najbardziej znane stadniny znajdowały się w Janowie Podlaskim, Racocie i Kozienicach, a stada ogierów w Starogardzie, Gnieźnie, Sierakowie, Racocie, Drogomyślu, Łącku, Bogusławicach, Sadowej Wiszni, Bardówce i Białce[27]. W stadninie kozienickiej znajdował się specjalny ośrodek w którym trenowano i dokonywano prób dzielności młodych ogierów. W Jarosławiu zaś znajdował się będący w gestii wojska Zapas Młodych Koni, w którym przetrzymywano przez pewien czas najmłodsze konie remontowe, które ze względu na młody wiek (wczesny zakup) nie mogły być wcielone do pułków.

Stada były skrupulatnie i dokładnie kontrolowane, klacze stadne rejestrowane, a ich przychówek wpisywany do ksiąg hodowlanych. Księgi hodowlane dla koni półkrwi angielskiej i angloarabskiej nie miały nigdzie indziej swego odpowiednika.

Istniały księgi: poznańsko-pomorska, warszawsko-łódzka, małopolska i lubelsko-wołyńska. Księgi te były tworzone i prowadzone przy pełnym poparciu władz wojskowych, którym chodziło o uzyskanie koni o jak najwyższej jakości, i choć ta poprawiała się z każdym rokiem, ciągle jeszcze daleko było do spełnienia wszystkich zaleceń. Również zasoby mobilizacyjne były dalekie od wymagań na czas wojny.

Ogniwem pośrednim między Ministerstwem Spraw Wojskowych a hodowcami były Dowództwa Okręgów Korpusów, które poprzez rejonowe Inspektoraty Koni starały się wpływać na podniesienie stanu ilościowego i jakościowego koni hodowlanych na potrzeby wojska. Jak podaje generał Stefan Dembiński: Według małego rocznika statystycznego z roku 1938 było ogółem 3 916 000 koni, w tym 315 000 sysaków; źrebiąt od 1 do 3 lat. 342 000, koni 3- i 4-letnich 234 000, 5-letnich i starszych 3 025 000[28].

W sezonie 1934/35 zakupiono 6225 koni remontowych, w 1935/36 – 5940, a w sezonie 1936/37 – 5614, przy czym ceny w ostatnim roku (1937) wynosiły: za konia typu W1 i AK 1000–3000 zł, W2 800–1000 zł, ALO 650–900 zł, a mierzyny kosztowały 500–650 zł. Są to ceny bez dodatku hodowlanego, przy czym maksymalna cena wyniosła 3450 zł (konie wojskowe). Dodać należy, że do stadnin państwowych zakupiono 120 ogierów, a ich cena kształtowała się na poziomie 3000–8000 złotych[29].

Jak na owe czasy były to sumy niemałe, nic więc dziwnego, że koń był otaczany troskliwą opieką i co tu dużo ukrywać, był niejednokrotnie ważniejszy od szwoleżera, ułana czy strzelca konnego, ale o tym to już w następnym rozdziale.