Ostatni Żyd z Węgrowa. Wspomnienia ocalałego z Zagłady - Szraga Fajwel Bielawski - ebook

Ostatni Żyd z Węgrowa. Wspomnienia ocalałego z Zagłady ebook

Szraga Fajwel Bielawski

0,0
21,35 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Książka Szragi Fajwela Bielawskiego to niezwykle osobisty opis zagłady Żydów Węgrowa - małego miasteczka położonego na granicy Podlasia i Mazowsza, niecałe 80 km od Warszawy. Autor, właściciel małego sklepiku, od pierwszych dni okupacji staje się świadkiem oraz ofiarą narastającej fali hitlerowskiego terroru. W sposób wstrząsający opisuje gehennę Żydów swojej miejscowości oraz narastający dystans oraz wrogość polskich sąsiadów.  We wrześniu 1942 r., podczas niezwykle brutalnej pacyfikacji getta, w której (obok Niemców i Ukraińców) bierze też udział polska policja “granatowa”, ochotnicza straż pożarna oraz tak zwani “gapie”, Bielawski zaczyna się ukrywać.  Dzięki własnej zapobiegliwości i przedsiębiorczości znajduje kryjówki nie tylko dla siebie, ale też dla niemłodej matki, oraz dla swego rodzeństwa i ich małżonków.  Walka o przetrwanie rodziny Bielawskich trwać będzie aż ostatniego dnia okupacji, a dramatyczny opis tych dni, miesięcy i lat stanowi o wadze tej książki.

"Słyszałem płacz kobiet i dzieci, dochodzący z rynku, tuż poniżej naszej kryjówki na strychu. Esesmani popędzali swoje ofiary, wrzeszcząc: - Szybciej! Szybciej! Krzyki Żydów mieszały się z wrzaskami Niemców i śmiechem Polaków. Dzieci wołały do swoich matek: - Mama, ja nie chcę umrzeć! Ja nie chcę umrzeć! – Wszyscy wiedzieli, dokąd ich zawiozą i co się tam z nimi stanie. Przez cały dzień, esesmani z ochoczą pomocą Polaków ładowali Żydów na otwarte ciężarówki, które odjeżdżały w stronę Treblinki"

Szraga Fajwel Bielawski (1916-2004) przed wojną posiadał w Węgrowie skład drewna oraz sklep z galanterią. Podczas wojny autor wraz z rodziną  ukrywał się w Węgrowie i w okolicach. W 1944 r. powrócił do rodzinnego miasteczka jednak, na skutek wrogości polskich sąsiadów,  już niebawem musiał salwować się ucieczką na zachód.  W 1951 r. Bielawski osiadł w Illinois, w USA, gdzie ożenił się i gdzie doczekał się trzech synów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 345

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Wydanie pierwsze

Tytuł oryginału:

The Last Jew from Wegrow: The Memoirs of a Survivor of the Step-by-Step Genocide in Poland

Copyright © 1991 for the English edition by Shraga Feivel Bielawski

Copyright © 2015 for the Polish edition by Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów

Copyright © 2015 for the Polish translation by Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów

Redaktor prowadzący:

Jakub Petelewicz

Publikacja została zrealizowana przy udziale środków finansowych

Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów

ul. Nowy Świat 72, pok. 120

00-330 Warszawa

e-mail:[email protected]

www.holocaustresearch.pl

ISBN: 978-83-63444-41-9

Wstęp (Jan Grabowski)

Wstęp

Książka, która trafia w Państwa ręce, ukazała się drukiem po raz pierwszy prawie ćwierć wieku temu w Stanach Zjednoczonych, po angielsku, w aptekarskim nakładzie, i przeszła bez echa. Niesłusznie, gdyż opis wojennych przejść Bielawskiego powinien stanowić lekturę obowiązkową dla wszystkich, którzy interesują się historią zagłady Żydów na ziemiach polskich, oraz tych, którzy gotowi są stanąć twarzą w twarz z najbardziej kontrowersyjnymi i bulwersującymi aspektami relacji polsko-żydowskich pod okupacją.

Książka Szragi Fajwla Bielawskiego to niezwykle osobista relacja o zagładzie Żydów Węgrowa — małego miasteczka położonego na granicy Podlasia i Mazowsza, niecałe 80 kilometrów od Warszawy. Przed wojną Węgrów liczył sobie niecałe 10 tysięcy mieszkańców, a wśród nich około 6 tysięcy Żydów. Natomiast w powiecie węgrowskim Żydzi stanowili nieco ponad 10 procent ogółu ludności, czyli średnią krajową. W miarę poprawne stosunki między Polakami a Żydami zaczęły podlegać szybkiej erozji w drugiej połowie lat trzydziestych. Na porządku dziennym stanął bojkot żydowskich sklepów, a na ulicach Węgrowa nierzadko dochodziło do napadów na Żydów. Z praktycznie wszystkich zachowanych wspomnień węgrowskich Żydów przebija narastający strach, czasem uraza i żal do polskich sąsiadów, którzy przyczynili się do wzniesienia barier, oddzielających obie wspólnoty niewidocznym murem już w ostatnich latach przed wojną. Echa tej wrogości można też odnaleźć w polskich świadectwach zebranych w Węgrowie na początku lat dziewięćdziesiątych xx wieku. Jeden z węgrowian, wspominając przedwojenne czasy, pisał: „Żydzi uważali się za coś lepszego już z samego faktu, że są Żydami, że należą do narodu wybranego przez Boga. Sprawy Polski jako ojczyzny były im na ogół dalekie, natomiast bliskie i realne były im sprawy finansowe i w sprawach tych wykazywali zdolności i energię przewyższającą Polaków”1. W podobnym duchu wypowiedział się pracownik Urzędu Skarbowego: „Z obserwacji zapamiętałem, że Żydzi przeważnie byli bruneci lub rudzi, o silnym zaroście, garbatych nosach i wypukłych oczach. Byli przedmiotem częstych zaczepek ze strony młodzieży polskiej. Z reguły ustępowali, kiedy jednak byli w przewadze liczebnej — stawali się hardzi. Unikali zawodów wymagających wysiłku fizycznego, dlatego też przeważnie trudnili się handlem i rzemiosłem krawieckim. Byli materialistami i skrzętnymi ciułaczami pieniędzy”2.

Szraga Fajwel Bielawski, właściciel niewielkiego sklepu położonego przy rynku w Węgrowie oraz składu drewna znajdującego się na zapleczu, był właśnie takim „skrzętnym ciułaczem pieniędzy”. Odkładał każdy grosz, widząc — jak sam pisze — że nad Żydami gromadzą się ciemne chmury, i sądząc, że jedyną gwarancją bezpieczeństwa będą pieniądze, najlepiej złote „świnki”, chowane na czarną godzinę w przemyślnych schowkach. Bielawski, który po przedwczesnej śmierci ojca został głową rodziny, musiał zadbać nie tylko o siebie, lecz także o swoich trzech mniej zaradnych braci, siostrę i matkę. Rodzina Bielawskiego była głęboko religijna, a prapradziad ze strony ojca autora Szraga Fajwel Dancigier — rabin z Grójca — był ojcem założyciela dynastii chasydzkich rabinów z Aleksandrowa. Mimo to Bielawscy, pozostający w codziennych kontaktach handlowych z Polakami, byli dobrze wrośnięci w miejscową społeczność i mówili płynną polszczyzną, co wcale nie było rzeczą powszechną i oczywistą wśród kiepsko zasymilowanych miejscowych Żydów, dla których ojczystym językiem był najczęściej język żydowski i których polszczyzna pozostawiała wiele do życzenia. A podczas okupacji to właśnie bezbłędna znajomość polskiego często decydowała o tym, kto miał szanse przeżyć, a kto był skazany na śmierć.

Wybuch wojny potwierdził najgorsze obawy Bielawskiego, gdyż terror niemiecki — od początku skierowany głównie przeciwko Żydom — zaczął się już od pierwszych dni okupacji. Pobicia, mordy, grabież oraz upokarzające i wyniszczające roboty przymusowe stały się chlebem powszednim Żydów w całej Polsce. Jedną z pierwszych ofiar w Węgrowie był Ezechiel Szatensztejn, najzamożniejszy członek miejscowej wspólnoty żydowskiej, którego Niemcy zamordowali, aby zawłaszczyć należące do niego tartaki i elektrownię. Los Szatensztejna podzielił wkrótce węgrowski rabin Jakub Mendel Morgenstern, którego zamordowano na rynku w Węgrowie w święto Jom Kipur, 23 września 1939 roku, na oczach tłumu. Represjom wobec żydowskiej elity towarzyszyły wspomniane wcześniej akty terroru wobec mas żydowskich — stale dochodziło do pobić, gwałtów i coraz częściej zgarniano mężczyzn do robót przymusowych3.

W odpowiedzi na terror niektórzy Żydzi zdecydowali się uciekać na wschód, pod okupację sowiecką. Nie była to jednak masowa ucieczka, gdyż dla wielu religijnych Żydów przejście pod „bezbożną” władzę było nie do pomyślenia, a przy tym pod okupacją sowiecką panowały niezwykle trudne warunki życiowe. Sam Bielawski również przedostał się wraz z bratem za kordon, do Siemiatycz, ale wrócił po kilku tygodniach, rozczarowany: „Brak łaźni. Mało jedzenia. Brak pracy. Trudno o miejsce do spania. Czy mogliśmy sprowadzić tu całą rodzinę? Poumieralibyśmy z zimna, głodu albo chorób. W Węgrowie było źle, ale tu było jeszcze bardziej nie do wytrzymania” — zapisał w swoich wspomnieniach. Podczas gdy niektórzy Żydzi salwowali się ucieczką na wschód, do Węgrowa przybyło wielu Żydów wygnanych z innych części okupowanej Polski, głównie z terenów wcielonych do Rzeszy4. Według szacunku polskiego burmistrza, w wyniku przesiedleń z lat 1939-1940 liczba Żydów w Węgrowie przekroczyła 8 tysięcy5. W połowie października 1939 roku Niemcy przystąpili do reorganizacji administracyjnej Generalnej Guberni6. Powiaty połączono wówczas w większe jednostki administracyjne, tzw. Kreishauptmannschafty. Siedzibą skonsolidowanego powiatu (powstałego z połączenia powiatów sokołowskiego i węgrowskiego) stał się Sokołów Podlaski. Z punktu widzenia węgrowskich Żydów istotniejsze okazało się jednak to, że pierwszym starostą (Kreishauptmannem) został niejaki Ernst Gramß, fanatyczny hitlerowiec i okrutnik. W listach do żony Gramß pisał o początkach swego „panowania”: „mam tu wspaniały dom, dwa wierzchowce, samochód i to wszystko, co trzeba, aby żyć w stylu «małego gubernatora». W parku jest basen, wybuduje się saunę, jestem tutaj królem [...]”7. Istotnie, władza Kreishauptmanna nad „ludem” była praktycznie nieograniczona, a już najbardziej widoczne było to w odniesieniu jego żydowskich „poddanych”. 13 września 1940 roku rozporządzenie Gramßa ograniczyło prawo pobytu ludności żydowskiej na terenie powiatu, czemu towarzyszyło — od 13 października tego roku — wydłużenie czasu obowiązywania godziny policyjnej dla Żydów8. W Węgrowie i w Stoczku wyznaczono getta (choć były to getta otwarte), a w gminie Łochów za getto uznano kilka wsi. Getto w Węgrowie było o tyle wyjątkowe, że — jak pisał starosta Gramß — „za zamkniętą dzielnicę żydowską uważa się miasto Węgrów jako takie”9. Ten stan rzeczy miał trwać aż do wiosny 1942 roku. Równocześnie w sąsiedztwie powstały obozy pracy (Mordy, Kałuszyn), a na północy powiatu węgrowskiego wybudowano wzbudzający postrach obóz pracy Treblinka 1. Tuż obok niego późną wiosną 1942 roku przystąpiono do budowy obozu zagłady Treblinka u.

Ostateczne fizyczne odseparowanie polskiej i żydowskiej ludności Węgrowa zaczęto wdrażać w życie wiosną 1942 roku. 3 marca Kreishauptmann wydał rozporządzenie nakazujące Polakom mieszkającym na terenie „żydowskim” natychmiastowe zameldowanie się w Urzędzie Mieszkaniowym, przypuszczalnie w celu przesiedlenia10. Niedługo przed wysiedleniem i likwidacją getta węgrowskiego władze niemieckie przystąpiły do koncentrowania wszystkich Żydów w samym mieście. Wiązało się to z wyłapaniem Żydów we wsiach powiatu i ich przenoszeniem do getta. W zagęszczonym getcie w Węgrowie panowały koszmarne warunki, nastał powszechny głód i szalał tyfus. Wtedy też do mieszkańców getta zaczęły dochodzić niepokojące wieści o pierwszych wywózkach Żydów z Lublina. Z biegiem czasu napływały też wiadomości o innych akcjach likwidacyjnych, przeprowadzanych na terenie gett niezbyt odległego dystryktu lubelskiego. A od 23 lipca zaczął działać obóz zagłady w Treblince. Przez powiat węgrowski biegły wówczas dwie linie kolejowe prowadzące do Małkini: jedna szła z zachodu, z Warszawy, via Tłuszcz i Łochów, a druga z południa, z Siedlec, via Sokołów. Obiema tymi liniami latem 1942 roku w stronę Treblinki szły transporty śmierci. Wielu uciekinierów z transportów szukało ratunku na terenie powiatu; niektórzy próbowali się chronić w nadal istniejących gettach, między innymi w Węgrowie. Miejscowi Żydzi wiedzieli więc co nieco o fabryce śmierci znajdującej się w ich bezpośrednim sąsiedztwie, ale mało kto mógł się pogodzić z myślą, że „ostateczne rozwiązanie” oznacza w istocie całkowitą zagładę.

Akcja likwidacyjna w Węgrowie rozpoczęła się 22 września 1942 roku. O świcie miasteczko otoczyły oddziały niemieckie, tzw. askarzy (ukraińskie formacje pomocnicze) oraz wcześniej zmobilizowana polska policja granatowa. Władysław Okulus, okupacyjny burmistrz Węgrowa, opisywał likwidację getta w następujących słowach: „Najpierw zabroniono im [Żydom — J.G.] wydalać się z miasta. Napotykanych za miastem bez słowa zabijano. Chodziło o to, aby Żydzi nie robili sobie kryjówek w okolicznych lasach i nie rozchodzili się po okolicy. Po kilku miesiącach takiej izolacji wojsko niemieckie otoczyło cały Węgrów. Po wschodzie słońca niemiecki pierścień zaczął się zaciskać. Niemcy ze wszystkich stron kierowali się do środka miasta”11. W czasie brutalnej akcji wysiedleńczej na ulicach Węgrowa zamordowano kilkuset (według niektórych świadectw nawet do 2 tysięcy) Żydów. Mordy miały charakter publiczny, rzeź odbywała się na oczach wszystkich, ludzi zabijano na głównym rynku, na ulicach getta, na kirkucie i w drodze do Sokołowa — tam, dokąd pędzono wysiedlanych Żydów. To, co może być bolesne dla polskiego czytelnika, to haniebna postawa części polskiego społeczeństwa w czasie samej akcji oraz w okresie bezpośrednio po niej następującym. Według burmistrza Okulusa, ludność miasta w tych tragicznych godzinach podzieliła się na trzy „prawie wrogie” wobec siebie grupy: „Grupa pierwsza, najliczniejsza, nie tylko okazywała Żydom współczucie, ale pospieszyła z pomocą w postaci ukrywania ich i dostarczania żywności, choć groziło to śmiercią. [...] Drugą grupą były elementy faszyzujące, które choć nie współdziałały z wrogiem, wyrażały aprobatę i okazywały zadowolenie”. Natomiast trzecia grupa węgrowian włączyła się bezpośrednio w niemieckie działania eksterminacyjne. To zapewne tę trzecią grupę obywateli Węgrowa miał na myśli Bielawski, kiedy zanotował: „Przez cały dzień esesmani z ochoczą pomocą Polaków ładowali Żydów na otwarte ciężarówki, które odjeżdżały w stronę Treblinki”. W akcji tropienia Żydów szczególnie niebezpieczni i najbardziej widoczni byli kilkunastoletni chłopcy, którzy uganiali się po mieście, szukając kolejnych ofiar i wydając je w ręce Niemców12. Niektórzy młodzi ludzie uczestniczący w niemieckiej nagonce nie tylko łapali, lecz także mordowali Żydów. Jednym z nich był siedemnastoletni Edward Witecki, który pomagał żandarmom wyszukiwać żydowskie schrony, a czasem sam brał udział w zabijaniu ofiar. W dniu likwidacji, około godziny 14, żandarm określany jako „Hans” postrzelił uciekającego Żyda w pachwinę, po czym oddał karabin Witeckiemu i polecił mu dobić leżącego na ulicy człowieka. „Witecki podszedł do niego i chciał mu strzelić od przodu w głowę, więc żydziak nie mógł patrzeć, tylko kilkakrotnie się okręcał, a Witecki mu zachodził, aż mu się to sprzykrzyło się zachodzić i strzelił z karabina do niego w głowę z tyłu — zeznał po wojnie jeden ze świadków zdarzenia — to ja to wszystko naocznie widziałem, ponieważ to działo się na moim podwórzu i od początku wszystko widziałem”13. Obywatel Węgrowa Sewek Fiszman odnotował, że w tropieniu Żydów oprócz ochotników rekrutujących się spośród gawiedzi przodowała policja granatowa oraz członkowie Ochotniczej Straży Pożarnej14. Schwytawszy jego żonę, próbowali obciąć jej uszy, gdyż nie dość szybko ściągała zawieszone w nich kolczyki.

Pod koniec dnia władze niemieckie wydały polecenie, by zwłoki pomordowanych usunięto z ulic i chodników, oraz zażądały podstawienia przed wieczorem podwód. Wykonanie obu zleceń powierzono polskiemu burmistrzowi, który obawiał się, że nie będzie w stanie zmusić nikogo do tak koszmarnej pracy. Był w błędzie: „Nim wyszedłem z biura na miasto, aby zorientować się w sytuacji i wydać konieczne polecenia, usuwanie trupów już się odbywało. Były furmanki i byli ludzie. Zgłaszali się do tej roboty ochotniczo i z własnej inicjatywy. Nasze hieny węszyły żer w postaci żydowskiej odzieży, obuwia i możliwości znalezienia pieniędzy przy zabitych”15. Równocześnie na kirkucie rozgrywały się dantejskie sceny: „Moi znajomi, którzy byli osobiście na cmentarzu żydowskim, którzy widzieli, jak się zakopuje razem trupy z żywymi jeszcze ludźmi, których niektórzy grabarze dobijali łopatami czy kamieniami, mieli łzy w oczach”16.

Dla ludności żydowskiej, jak pisał po wojnie burmistrz Okulus, „była to tragedia biologiczna, dla ludności polskiej — moralna. Rozmiary tej tragedii moralnej były oczywiście niewymierne, ale jej skutki — zastraszające”. Przykład dla wspomnianych przez Okulusa „hien” szedł z góry, przede wszystkim od Niemców, ale również ze strony strażaków węgrowskiej Ochotniczej Straży Pożarnej oraz dobrze znanych wszystkim w miasteczku funkcjonariuszy policji granatowej. Strażacy pod wodzą komendanta Wincentego Ajchla zjawili się w mundurach na terenie likwidowanego getta: „rzucili się jak sfora myśliwskich psów na zwierzynę. Od tej chwili do końca akcji «pracowali» razem z Niemcami, a jako miejscowi i strażacy czynili to lepiej od Niemców”. Komendant straży cały dzień nosił ze sobą coraz to cięższą teczkę, do której strażacy składali zdobyte na Żydach kosztowności, by następnie podzielić się nimi po całodziennej „pracy”. Nie brakowało też ochotników do kopania grobów i zakopywania ofiar masowych mordów. „Poszli ochotniczo do tej roboty, aby zdzierać z trupów odzież i obuwie. Spodziewano się i pieniędzy. Nawet złote koronki z zębów ściągano różnymi narzędziami. Z tego powodu nazwano ich w Węgrowie „dentystami”. „Dentyści” sprzedawali swój towar przy pomocy różnych pośredników. Gdy jednemu z tych pośredników, który był urzędnikiem sądowym wyłonionym z przesiedlonych, powiedziano, że na tym złocie jest ludzka krew, odpowiedział: „nic podobnego, sam je dokładnie oczyściłem” — relacjonował burmistrz Okulus.

Podobnie wyglądał przebieg likwidacji getta w pobliskim Stoczku, gdzie wywózka Żydów również odbyła się przy współudziale polskiej policji granatowej i miejscowej Ochotniczej Straży Pożarnej. Udział węgrowskich strażaków w zbrodniach niemieckich odnotowała nawet centralna prasa podziemna17. W „Biuletynie Informacyjnym” z 22 października 1942 roku została opublikowana następująca notatka dotycząca likwidacji podwarszawskich gett: „przeprowadzono mordowanie i wywożenie Żydów w Wołominie, Stoczku, Węgrowie, Radzyminie, Jadowie, Siedlcach. Z różnych stron nadchodzą wiadomości o masowym mordowaniu Żydów, lecz żadne z nich nie są tak straszne, jak to, co nam donoszą z Wołomina i Stoczka. Straż pożarna w Wołominie i męty społeczne spośród ludności Stoczka, które brały czynny udział w akcji niszczenia Żydów, zyskały sobie fatalną kartę w historii, dopomagając w zbiorowym mordzie, wyszukując ukrywających się i przodując w grabieży”. Biuletyn „Informacja Bieżąca” donosił zaś o wydarzeniach towarzyszących likwidacji getta w Stoczku: „w wysiedleniu Żydów 24 października haniebny udział wzięła polska Straż Ogniowa, wyciągając ich z mieszkań, rabując mienie. Katowskie pachołki doczekały się pochwały od niemieckiego starosty”18. Węgrowskich Żydów schwytanych w czasie akcji likwidacyjnej popędzono szosą do Sokołowa Podlaskiego, skąd przewieziono ich do Treblinki.

W ten sposób zginęło około 90 procent żydowskiej ludności powiatu. Pozostali — wśród nich Bielawski — próbowali się ukryć. Niewielu się to udało, a przyczyną — o czym obszernie traktują wspomnienia Bielawskiego — było przede wszystkim wrogie nastawienie polskiej ludności. Jednym z najważniejszych wątków książki Bielawskiego jest właśnie opis gehenny ukrywania się. Warunkiem przeżycia była jednak zawsze pomoc Polaków — pomoc, za którą Bielawski płacił słono z gromadzonych już od przedwojnia zapasów. Można wręcz powiedzieć, że toczył się swoisty wyścig: czy wpierw nadejdzie wyzwolenie, czy też wcześniej skończą się Bielawskiemu zapasy pozakopywanych w różnych miejscach złotych monet. Żyda bez pieniędzy — tego autor był świadom — czekała najczęściej denuncjacja i śmierć.

Polscy czytelnicy, wychowani na pisanych „dla pokrzepienia serc” książkach o polskich Sprawiedliwych mogą powziąć mylne przekonanie, że ratowanie Żydów stanowiło normę w polskim społeczeństwie19. Nic bardziej błędnego: doświadczeniem Żydów szukających ratunku było w olbrzymiej większości przypadków doświadczenie zdrady i okrutnej śmierci. We wspomnieniach Bielawskiego uderzające jest to, że główna wina za żydowskie męczeństwo i śmierć przypisywana jest nie tyle Niemcom, ile właśnie Polakom. W stosunku do Niemców autor nie ma żadnych złudzeń: są to mordercy, którzy — zgodnie ze swoją naturą — będą mordować. Ale w oczach Bielawskiego Niemcy — po likwidacji getta, w czasie ukrywania się — istnieją gdzieś na horyzoncie postrzegania, jako złowroga, ale mimo wszystko dość odległa siła. Natomiast codzienne zagrożenie pojawia się w postaci polskiego sąsiada donosiciela, sąsiada mordercy czy też sąsiada rabusia. Poczucie zdrady ze strony kogoś, od kogo spodziewaliśmy się pomocy lub przynajmniej obojętności, musiało boleć najbardziej. Dla koczujących po lasach i poukrywanych w stodołach Żydów zbawcami, ale też i katami byli ich polscy sąsiedzi, od których nastawienia i humoru zależało wówczas to, kto żył, a kto ginął. We wspomnieniach Bielawskiego natknąć się można — wśród wielu Polaków zdrajców i Polaków morderców — tylko na jednego sprawiedliwego Polaka, który zdecydował się nieść bezinteresowną pomoc tropionym Żydom. Był nim niejaki Korczak, biedny chłop z Zająca, wsi położonej kilka kilometrów na południe od Węgrowa. Dla szukającego ratunku Bielawskiego zachowanie Korczaka okazało się tak szokujące, że zapisał: „Czy to wszystko było snem? Czy Korczak był aniołem pod postacią mężczyzny? Nie mogliśmy tego zrozumieć. Może wiedział, że wojna niedługo się skończy i wykalkulował sobie, że warto być dla nas miłym. W każdym razie nikt nas dotąd tak nie traktował i nie widzieliśmy w tym sensu. Później pojawiła się odpowiedź. Istnieją Polacy, którzy nie są obojętni, postępują odważnie, jak szlachetni, czujący, przyzwoici ludzie. Nie wszyscy odwrócili się do Żydów plecami”. Konstatacja Bielawskiego nie jest odosobniona: czytając relacje polskich Żydów ocalonych z Zagłady, raz po raz natrafiamy na podobne opisy, będące wyrazem piekącej goryczy spowodowanej powszechną wrogością, z jaką stykali się na co dzień. Chil Kirszenbaum, ukrywający się w niezbyt odległym od Węgrowa Mińsku Mazowieckim, w tych słowach podsumował swoje przeżycia: „chciałbym tę część opisów zakończyć jakimś pozytywnym czynem Polaków wobec Żydów. Obracam dzienniki oraz późniejsze notatki, żeby coś znaleźć, ale niestety niczego nie znajduję. Chyba ja nie miałem szczęścia do takich informacji”20.

Węgrów został wyzwolony w sierpniu 1944 roku. Dla nielicznych ocalałych Żydów, którzy podobnie jak Bielawski zaczęli ściągać do miasteczka, wyzwolenie nie przyniosło jednak kresu gehenny. Nastawienie większości Polaków do powracających Żydów było, mówiąc oględnie, wrogie. Pisze o tym obszernie Bielawski, a wtórują mu inni Żydzi, którzy — z reguły na dość krótko — pojawili się w okolicy. William Schneiderman, były żołnierz Września21, a potem członek sonderkomanda w Treblince, również pojawił się w Węgrowie. Wspomina wrogą, napiętą atmosferę, która towarzyszyła nielicznym Żydom próbującym odnaleźć się po wojennym kataklizmie. Rachunek krzywd był długi i wielu Polaków nie miało ochoty stanąć twarzą w twarz z ludźmi, których podczas wojny skrzywdzili, o których krzywdzie wiedzieli lub też na niej skorzystali. Schneidermannowi zagrożono śmiercią i poradzono jak najszybciej uciekać z Węgrowa. Po tym jak w pobliskim Kosowie Lackim doszło do mordu na ocalałych Żydach, Schneidermann posłuchał rady i pospiesznie opuścił miasto. Sam Bielawski swój dylemat ujął krótko: „Co powiedzieć mordercom? Jak ludzie z Węgrowa zareagują, widząc, że moja rodzina wróciła do miasta? Czy przyjdą do mnie i będą mówić, jak im przykro i jakie to wszystko było tragiczne? Czy będą nas ignorować? Czy będą próbowali nas zabić, żebyśmy nie powiedzieli światu, co się naprawdę stało? Nie wiedziałem, lecz jednego byłem pewien — że nigdy nie zapomnę. Na to mogli liczyć. Nigdy! Po ludziach z Węgrowa spodziewałem się wszystkiego co najgorsze i nic, co ktokolwiek mógł zrobić mnie lub mojej rodzinie, nie było w stanie mnie zaskoczyć”.

Przy odrobinie złej woli poszczególne relacje ocalonych można traktować jako niemiarodajne, jako narracje przeżyć jednostkowych, którym można by przeciwstawić inne świadectwa. Jednak raport Żydowskiego Komitetu w Węgrowie w sposób dobitny potwierdza wcześniej cytowane obserwacje. 6 czerwca 1945 roku kilku działaczy komitetu wystosowało list do Wojewódzkiego Komitetu Żydowskiego w Warszawie: „Z powodu kilku wypadków zabicia żydów na terenie naszego powiatu i w okolicznych powiatach i z powodu wybitnie wrogiego nastawienia ludności polskiej w stosunku do żydów spowodowało, że na terenie całego powiatu tylko pojedyncze osoby, względnie rodziny zostały na miejscu, a reszte wszystko wyjechało do większych osiedli. Ze 195 dusz żydowskich na terenie naszego powiatu pozostało obecnie na miejscu około 20 osób. Większość wyjechało do miasta Łodzi, a pojedynczy na zachód. Komitet w Węgrowie został zupełnie zdekompletowany”22. Latem Komitet Żydowski w Węgrowie uległ samorozwiązaniu, a poszczególni jego członkowie, bojąc się o własne życie, pospiesznie opuścili miasto.

Jednym z ostatnich Żydów pozostałych na miejscu był Bielawski, lecz nie na długo. Swoje wspomnienia zatytułował:

„Ostatni Żyd z Węgrowa”. Bielawski minął się z prawdą, gdyż w liście skierowanym do Żydowskiego Instytutu Historycznego w październiku 1949 roku Miejska Rada Narodowa Węgrowa podała: „liczba osób żydowskich zamieszkałych w Węgrowie — trzy”23. Choć więc Szraga Fajwel Bielawski nie był, jak widać, „ostatnim Żydem z Węgrowa”, to niewątpliwie miał rację, pisząc, że wraz z jego wyjazdem skończyła się żydowska obecność w Węgrowie.

Szraga Fajwel Bielawski zmarł w Minneapolis 13 lutego 2004 roku.

Jan Grabowski

1 Zygmunt Klem, Wspomnienie, „Węgrowskie Listy”, 1990, nr 2, s. 38-39.

2 Łukasz Święcicki, Wspomnienie, ibidem, s. 19-21.

3 USC Shoah Foundation Institute, Visual History Archive (dalej VHA), Relacja Natana Najmana.

4 Tomasz Szczechura, Życie i zagłada społeczności żydowskiej w powiecie węgrowskim w latach 1939-1944, „Biuletyn Żydowskiego Instytutu Historycznego” 1978, nr 1 (los), s.39-52.

5 Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego (dalej AŻIH), 301/6043, Relacja Władysława Okulusa, s. 1.

6 W tekście stosuję nazwę Generalna Gubernia zamiast Generalne Gubernatorstwo, by zachować klimat opisywanych czasów, takie nazewnictwo bowiem było wówczas używane.

7 List Gramßa do żony. Cyt. za: Markus Roth, Herrenmenschen. Die deutschen Kreishauptleute im besetzten Polen — Kerrierewege, Herrschaftspraxis und Nachgeschichte, Göttingen: Wallstein, 2009, s. 50.

8 Szczechura, Życie i zagłada społeczności żydowskiej w powiecie węgrowskim..., s. 44.

9 Miejska Biblioteka Publiczna w Węgrowie, sygn. 16 (6), Okólnik nr 42 z 24 lipca 1941 roku.

10Ibidem, sygn. 16(4), Bekanntmachung, Sokolow-Wengrow, 3 März 1942.

11 AŻIH, 301/6043, Relacja Władysława Okulusa.

12 VHA, Wywiad z Renią Lipską-Mecznik.

13 Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej (dalej AIPN), GK 317/144, Zeznanie świadka Stanisława Raczko, 23 maja 1949 roku, k. 26-27.

14 VHA, Wywiad z Sewkiem Fiszmanem.

15 AŻIH, 301/6043, Relacja Władysława Okulusa.

16 Archiwum Yad Vashem (dalej AYV), O.33/1066, Relacja Władysława Wójcika, s. 32.

17 Podobnie działo się i w innych dystryktach GG. Aron Sztarkman w następujących słowach opisywał likwidację Opatowa: „Biorą udział: żandarmeria, policja pomocnicza, karna ekspedycja, granatowa policja, straż pożarna. Nawet straż uczestniczy w żydowskiej śmierci! Pojawiają się we wszystkich zakamarkach” (AŻIH, 302/108).

18 Biuletyn Informacyjny”, 22 października 1942 roku, cyt. za: Dariusz Libionka, Polska konspiracja wobec eksterminacji Żydów w dystrykcie warszawskim [w:]Prowincja noc. Życie i zagłada Żydów w dystrykcie warszawskim, red. Barbara Engelking, Jacek Leociak, Dariusz Libionka, Warszawa: IFiS, 2007, s. 453. „Informacja Bieżąca”, 23 października 1942 roku, nr 39, cyt. za: ibidem, s. 454.

19 Niesieniu pomocy Żydom w Węgrowie i w okolicy poświęcone są dwie książki: Małgorzata Piórkowska, Sprawiedliwi i ocaleni. Mieszkańcy Węgrowa i okolic, pomagający Żydom w latach okupacji hitlerowskiej, Węgrów: Towarzystwo Miłośników Ziemi Węgrowskiej, 2012, oraz kuriozalna pozycja autorstwa Edwarda Kopówki i Pawła Rytla-Andrianika, Dam im imię na wieki (Iz 56,5). Polacy z okolic Treblinki ratujący Żydów, Warszawa: Wydawnictwo Sióstr Loretanek, 2011.

20 AYV, Chil Kirszenbaum, „Bezkarny mord na Żydach w Mińsku Mazowieckim”, s. 166.

21 Wywiad z Williamem Schneidermannem w zbiorach USHMM w Waszyngtonie.

22 AŻIH, Wojewódzki Komitet Żydowski w Warszawie, 352, t. 118. Zachowałem pisownię oryginału.

23 AŻIH, CKŻP, 310, List MRN Węgrowa do ŻIH, 7 października 1949 roku.

Przedmowa

Przedmowa

Nazywam się Szraga Fajwel Bielawski, jestem emerytowanym przedsiębiorcą, mieszkającym w Illinois. Urodziłem się w Polsce, w 1916 roku. Mam trzech synów, wszyscy są lekarzami i mieszkają na środkowym zachodzie Stanów Zjednoczonych.

Ta książka opisuje to, co przeżyłem w Polsce jako Żyd. Wspominam głównie straszne sześć lat, które nastąpiły po wkroczeniu Niemców 1 września 1939 roku. Dzisiaj Niemcy są znów jednym krajem, a Polska ma nowe, niekomunistyczne władze. Świat się zmienia, lecz zdaję sobie sprawę, że zarazem pod pewnymi względami pozostaje taki sam. Gdziekolwiek jestem, wszędzie zauważam przejawy antysemityzmu. W Węgrowie, moim rodzinnym mieście w Polsce, byłem świadkiem, jak antysemityzm zmienił spokojne życie w koszmar.

Niektórzy badacze twierdzą, że Zagłada nigdy się nie zdarzyła. Takie twierdzenia tworzą kampanię propagandową przeciw Izraelowi i narodowi żydowskiemu. W swoich najgorszych przewidywaniach nie potrafiłbym wyobrazić sobie, że „historycy” i „naukowcy” będą usiłowali zaprzeczać istnieniu obozów śmierci i komór gazowych, ani że wiele tysięcy ich czytelników zostanie na tyle wprowadzonych w błąd, by kwestionować tragedię i cierpienie całego pokolenia.

Inni mówią, że Zagłada nie była tak straszna, jak utrzymują Żydzi. Wielu o niej zapomniało. Dorasta nowe pokolenie, mające zaledwie mgliste pojęcie o przeszłości, co sprawia, że świadectwa ocalałych z Holokaustu nabierają dodatkowego znaczenia. Modlę się, aby wszyscy, którzy to przeczytają, zrozumieli, co ignorancja i uprzedzenia mogą uczynić z ludzką duszą. Jak bliźni mógł zwrócić się przeciw bliźniemu? Jak dobrzy i pracowici ludzie mogli zostać zastrzeleni z karabinu maszynowego lub posłani do komór gazowych, dlatego że w inny sposób modlili się do Boga?

Mam nadzieję, że nigdy więcej. Wątpiącym i tym, którzy nie wiedzą, co się stało, mówię: Przeczytajcie tę książkę i nigdy nie zapomnijcie. To się zdarzyło naprawdę. Ja tam byłem.

*

Szczególne wyrazy wdzięczności kieruję do moich synów: Simchy Israela, Yehudy Zeva i Mayera Abrahama, za czas, który poświęcili na przejrzenie i korektę tej książki.

ROZDZIAŁ 1. Moja młodość w Polsce

ROZDZIAŁ 1

Moja młodość w Polsce

I

W latach trzydziestych, czasach mojej młodości, polska prowincja była piękną krainą ze złotymi polami pszenicy, dostojnymi lasami, spokojnymi wioskami i rozległymi łąkami, poprzecinanymi liniami czystych, powolnych strumyków. Ludzie żyli skromnie w swoich domach lub dobrze utrzymanych wiejskich chatach, sąsiadujących z malowniczymi stodołami i szopami, typowymi dla polskiego krajobrazu, jako że tylko trzydzieści procent ludności mieszkało w miastach. Budynki mające po kilkaset lat można było znaleźć nawet w małych miasteczkach.

Do lat czterdziestych xx wieku przez całe stulecia Żydzi odgrywali znaczącą i barwną rolę w dumnej historii Polski, współtworzyli polską tradycję. W średniowieczu Żydzi uciekli z Europy Zachodniej przed masowymi prześladowaniami, między innymi przed hiszpańską inkwizycją, a polska szlachta przyjęła ich gościnnie, poczynając od xii i xiii stulecia. Większość Żydów osiedlających się w Polsce stanowili kupcy i przedsiębiorcy. Ożywili oni polski handel, co było palącą potrzebą zamożnych posiadaczy ziemskich. W xix wieku w Polsce mieszkało już ponad osiemdziesiąt procent wszystkich Żydów na świecie. Obywatele narodowości niemieckiej, zamieszkujący tereny blisko zachodniej granicy państwa, stanowili około trzydziestu procent ludności1. Zarówno Żydzi, jak i nie-Żydzi potrafili prześledzić swe pochodzenie, sięgając wstecz nie lat lub dekad, lecz całych stuleci.

Węgrów, senne miasteczko liczące jedenaście tysięcy mieszkańców, położone jest nad rzeką Liwiec, tam gdzie rzeka Bug wpada do Wisły, zaledwie osiemdziesiąt kilometrów od tętniącej życiem stolicy Polski Warszawy. W latach trzydziestych xx wieku czterdzieści procent ludności Węgrowa stanowili katolicy, a sześćdziesiąt procent Żydzi, proporcjonalnie dużo nawet dla Polski, gdzie Żydzi stanowili dziesięć procent trzydziestopięciomilionowego narodu. Węgrów leżał na terenach rolniczych, a zdolności kupieckie Żydów w handlu płodami rolnymi były tu bardzo przydatne, dlatego na przestrzeni wieków liczba Żydów w miasteczku stale wzrastała. Wielu z nich utrzymywało się z produkcji żydowskich akcesoriów rytualnych, takich jak tałesy2, oraz z przepisywania tekstów religijnych. Interesy Żydzi robili przede wszystkim z Żydami. Ponieważ lokalna produkcja rolnicza stopniowo odgrywała coraz mniejszą rolę w ich funkcjonowaniu, przyczyna, dla której Żydzi przybyli pierwotnie w te strony, stała się mniej oczywista.

W owym czasie osiemdziesięciokilometrowa odległość od Warszawy oznaczała cały dzień jazdy wozem konnym. Warszawa była dość blisko, by udać się tam w interesach, na zakupy, pozwiedzać i rozejrzeć się po mieście, lecz i na tyle daleko, by zdawała się należeć do zupełnie innego świata.

Miasteczko miało ponad siedemset lat. Niemal cały drobny handel koncentrował się tu wokół gwarnego rynku, otoczonego domami równie starymi jak sam Węgrów. To jądro miasta rozciągało się na ponad półtora kilometra. Na jednym końcu rynku stał wielki kościół rzymskokatolicki z olbrzymią wieżą, której iglica wznosiła się dwadzieścia metrów nad ziemią, i z dwiema dzwonnicami, mieszczącymi w sobie potężne kościelne dzwony, wzywające parafian na niedzielne nabożeństwa. Wśród wielu sklepów i warsztatów otaczających rynek znajdowały się apteka, sklep spożywczy, sklep z garderobą należący do mojej rodziny, restauracja, w której wydawano posiłki, a także sprzedawano alkohol na wynos, państwowy sklep monopolowy oraz sklep z czapkami. Wszystkie przedsiębiorstwa otaczające rynek należały do Żydów i były przez nich prowadzone.

Większość rynku zajmowała przestrzeń w kształcie litery U, przeznaczona dla wozów konnych i handlu. To centrum handlowe składało się tak naprawdę z dwóch starych ceglanych budynków, a każdy z nich, jak plaster miodu, zawierał w sobie około stu małych pomieszczeń. W tych kramach mieszkańcy miasteczka mogli sprzedawać wszystko, poczynając od skarpetek czy pościeli, na butach i przyprawach kończąc. Kobiety często wynajmowały te pomieszczenia, aby zarobić dodatkowe pieniądze na utrzymanie rodziny, sprzedając to, co uszyły lub upiekły. Chłopi przyjeżdżali do miasta we wtorki i w piątki wozami konnymi. Zatrzymywali się na rynku, wyprzęgali konie i przywiązywali je do tyłu wozu, gdzie miały obrok na czas postoju, podczas gdy oni prosto z wozu sprzedawali swoje towary.

W dni targowe na rynku było rojno jak w ulu. Kwitł drobny handel, a kupujący targowali się z chłopami przy zakupie świeżych owoców i warzyw, jajek, masła, sera i innych wiejskich produktów. Zdarzało się, że na targ przyjeżdżało nawet pięciuset gospodarzy. Przybysze ze wsi wykorzystywali swój zarobek, by kupić to, co było im potrzebne w domu i w gospodarstwie. Rynek wypełniała wówczas kakofonia dźwięków: gęgania gęsi, gdakania kur, przekrzykiwania się handlarzy z kupującymi i zwykłych sąsiedzkich pogaduszek. W zimie odgarniano śnieg z rynku, a ci, którzy handlowali na zewnątrz, rozpinali parasole nad swoimi kramami. To wszystko można było obserwować, stojąc w drzwiach naszego sklepu.

Mieszkańcy miasteczka nie potrzebowali samochodów, ponieważ bez trudu wszędzie można było dojść na piechotę. Nawet pod koniec lat trzydziestych w całej okolicy były tylko dwa auta i może ze dwa telefony. Hurtownik surowców rolnych posiadał telefon, ponieważ musiał szybko kontaktować się z Warszawą lub innymi miejscami. Właścicielami samochodów byli bogaty lekarz oraz polski ziemianin, mieszkający w rodowej posiadłości trzydzieści kilka kilometrów od miasta. Do Warszawy i z powrotem kursowały autobusy. To były jedyne pojazdy mechaniczne, które widywałem regularnie.

Dzielnice mieszkalne rozciągały się promieniście we wszystkich kierunkach, poczynając od centrum miasta. Długość miasteczka od krańca do krańca wynosiła prawie dziesięć kilometrów. Małe, pięcio- lub sześciopokojowe drewniane domy, kryte gontem lub blachą, ciągnęły się rzędami wzdłuż wyboistych, brukowanych kocimi łbami uliczek. Olbrzymie drzewa rzucały cień na chodniki. Na klombach, przy werandach i wejściach do domów kwitły kwiaty. Zgodnie z prawem mieszkańcy utrzymywali w porządku część posesji położoną przy ulicy. Każdy, kto nie dopełniałby tego obowiązku, mógł zostać ukarany grzywną przez radę miejską. Rada ta była wybierana demokratycznie, a wśród radnych znajdowało się nawet kilku Żydów. Kiedyś członkiem rady miejskiej był mój wuj. Podwórka były małe i już nie tak zadbane, ponieważ często działały tam małe przedsiębiorstwa, na przykład prywatne garbarnie. Główny produkt wytwarzany w Węgrowie stanowiła skóra. Mieściło się tu wiele dużych garbarni, ale i sporo małych.

Energia elektryczna ułatwiła trochę życie moim rodzicom. Tuż po pierwszej wojnie światowej poza miastem powstała elektrownia, należąca do zamożnego Żyda. Inny Żyd był właścicielem miejskiego tartaku. Siedemdziesiąt pięć procent przedsiębiorstw należało do Żydów.

Pod koniec lat dwudziestych byliśmy pierwszą rodziną w miasteczku, która kupiła radio, podłużną skrzynkę elektryczną, mającą około dwudziestu centymetrów wysokości i czterdzieści pięć centymetrów długości. Radiostacja w naszym mieście, jak wszystkie radiostacje w Polsce, była państwowa.

Nasz dom nie miał kanalizacji. Wodę czerpało się ze studni na podwórku. Kąpaliśmy się w kuchni, w drewnianej balii, a wodę grzało się na kuchennym piecu. Mieliśmy elektryczność, lecz niewiele nowoczesnych wygód. Nie mieliśmy na przykład chłodziarki czy małej lodówki. Jedzenie przechowywaliśmy w piwnicy, żeby się nie psuło, lecz podstawowe produkty trzeba było kupować codziennie i dlatego właśnie targowisko na rynku było zawsze pełne kupujących. Do prania moja matka i siostra używały drewnianej tary. W zimne dni ogrzewaliśmy mieszkanie piecem kaflowym, który znajdował się pomiędzy kuchnią a pokojem stołowym i w którym paliło się drzewem lub węglem. Pięciopokojowe mieszkanie znajdowało się na tyłach naszego sklepu z garderobą, a za domem, na placu o powierzchni około tysiąca metrów kwadratowych mieścił się należący do nas skład drewna, pełen świeżo przetartego, starannie poukładanego budulca.

System składanych drzwi o kunsztownie rzeźbionym zdobieniu, otwieranych na zewnątrz, zabezpieczał główne wejście do naszego sklepu. Te drzwi tworzyły mocną drewnianą fasadę całego budynku, kiedy je zaciągaliśmy i zamykaliśmy sklep na noc.

W ciągu dnia wąskie, pionowe okna wpuszczały do środka tylko trochę światła, a nacisnąwszy mosiężną gałkę następnych drzwi, wchodziło się do wnętrza sklepu.

W miasteczku było wiele gazet, które kupowało się od ulicznych sprzedawców. Pięć z nich ukazywało się w języku jidysz, z przeznaczeniem dla społeczności żydowskiej, a jedna z nich była gazetą syjonistyczną, poświęconą idei ustanowienia państwa Izrael. Gazety należące do chrześcijan dostarczały wiadomości codziennych, posługując się często niewyszukanymi zwrotami o charakterze antysemickim. Od czasu do czasu żydowscy mieszkańcy skarżyli się bogatym chrześcijańskim wydawcom na antysemicki ton ich pism, lecz pozostawało to bez echa.

W Węgrowie znajdowały się dwa kina i zwykle raz w miesiącu zabierałem swoją narzeczoną na jakiś amerykański film. Te filmy, opatrzone polskimi napisami, były głównym źródłem mojej wiedzy o życiu w Stanach Zjednoczonych. Naszą ulubioną aktorką była Shirley Temple. Wciąż ją mam przed oczami, jak śpiewa On the Good Ship Lollipop. Do kina przychodzili chrześcijanie i Żydzi i często po filmie gawędzili jeszcze ze sobą na ulicy. Kino było ich jedną wspólną przestrzenią.

II

Urodziłem się w religijnej rodzinie polskich Żydów o długiej tradycji. Moim ojcem był Meir Wolf Bielawski, a matką Sara Frieda. Dali mi imiona Szraga Fajwel, po prapradziadku mojego ojca, który nazywał się Szraga Fajwel Dancigier i był założycielem aleksandrowskiej dynastii rabinów3. Jako zwolennik chasydyzmu kierował się nauczaniem słynnego Baal Szem Towa czyli „Mistrza Dobrego Imienia”. Baal Szem Tow, urodzony jako Israel ben Eliezer, żył na Podolu w latach 1700-1760. Mówiono, że dokonywał cudownych uzdrowień, używając Boskiego imienia. Pierwsi chasydzi byli żydowskimi mistykami, którzy twierdzili, że znają słowo Boże, i dali początek ortodoksyjnemu nurtowi w judaizmie. Skrupulatnie przestrzegali słów Tory (Pięcioksięgu Mojżeszowego), przywiązując wielką wagę do żarliwej modlitwy i uznając rabina za pośrednika między Bogiem a światem. Przez dziesiątki lat mężczyźni z rodziny mojego ojca byli rabinami w Aleksandrowie, lecz mój ojciec pod koniec xix wieku przeniósł się do Węgrowa i tam się ożenił. Jego żona urodziła mu dwoje dzieci, ale przy drugim porodzie zmarła i około roku 1904 mój ojciec ożenił się ponownie. Moja matka, jego druga żona, miała wówczas siedemnaście lat, on zaś trzydzieści cztery.

Dla wszystkich tamtych pokoleń, aż do mojego, religia odgrywała wielką rolę. Mój ojciec, który chodził do jesziwy4, był uczony w Talmudzie5. Płynnie mówił po polsku i w jidysz, co było konieczne, kiedy miało się do czynienia z obydwiema społecznościami — chrześcijańską i żydowską. Jidysz, połączenie hebrajskiego i niemieckiego, był językiem używanym przez Żydów europejskich od czasów średniowiecza aż po wiek xx. W mojej rodzinie wszyscy mówili po polsku, hebrajsku i żydowsku, a większość z nas znała także niemiecki i rosyjski. Mój ojciec był zdolnym przedsiębiorcą. Zawsze powtarzał, że nie chciał być rabinem, bo nie chciał czerpać zysków z nauczania Tory. Został więc przedsiębiorcą, właścicielem i zarządcą sklepu z garderobą oraz składu drewna. Był drobiazgowo uczciwy i udzielał kredytu wielu chrześcijańskim klientom, przede wszystkim okolicznym rolnikom. Nie pobierał procentu i był ogólnie lubiany. Skład drewna przynosił równowartość około 100 dolarów6 dochodu na tydzień, z czego opłacaliśmy pomocników, podatki oraz kupowaliśmy surowiec. Oczywiście w tamtych czasach wartość rynkowa 100 dolarów równała się wartości około 1000 dolarów w latach dziewięćdziesiątych.

Sklepu z garderobą doglądała w istocie matka wraz z moją siostrą Menuchą, która była ode mnie trzy lata starsza. Moja matka nie miała dobrego wykształcenia, lecz była bystrą kobietą interesu i zapewne lepszą sprzedawczynią niż ojciec. Sklep dawał mniejsze zyski niż skład drewna, lecz każda, nawet drobna suma się przydawała. Matka odziedziczyła także dwa małe domy mieszkalne po swoim ojcu. Wynajmowała je, zarabiając w ten sposób dodatkowe pieniądze na utrzymanie rodziny.

Mój brat Icchak był ode mnie o dziesięć lat starszy, a pozostali bracia, Jerachmiel i Mosze, o trzy i pięć lat młodsi. W wieku czterech lat zacząłem chodzić do hebrajskiej szkoły i spędzałem na lekcjach po sześć godzin dziennie, sześć dni w tygodniu. Dwa lata później poszedłem do miejscowej szkoły powszechnej, gdzie lekcje trwały od rana do wczesnego popołudnia. Po południu wędrowałem do oddalonego o kilka ulic od nas domu rabina i tam do dziewiątej wieczorem uczyłem się hebrajskiego i religii.

Mój ojciec był imponującym mężczyzną o surowym wyglądzie uczonego. Ubrany zawsze porządnie i zawsze miał na głowie jarmułkę. Był łysawy, twarz miał pomarszczoną i duży, jastrzębi nos. Kępki siwych włosów wystawały mu spod jarmułki i spadały jak pejsy. Miał ciemne, przenikliwe oczy, które zdawały się widzieć i wiedzieć wszystko. Lecz jego wygląd zadawał kłam jego niezwykłej osobowości. Ojciec był człowiekiem o cudownym poczuciu humoru, cały czas śmiałem się z jego dowcipów i zagadek. Czasami, gdy kończyły się lekcje w szkole, siadywał przed sklepem i zagadywał przechodzące dzieci.

— Jak się nazywasz? — pytał którąś z dziewczynek. — Rachele — odpowiadała. — Rachele? — powtarzał z przebiegłym uśmiechem na twarzy. — To przecież imię dla chłopca! — Dziewczynka wyglądała na zaskoczoną i mówiła — Wcale nie. — Ależ tak — odpowiadał, po czym wybuchał śmiechem i już wiedziała, że to był tylko żart.

Moja matka była poważniejsza i ubierała się w skromne, ciemne suknie, na ramionach często nosiła szal, a włosy przykrywała siatką. Sprawiała wrażenie starszej, niż była w rzeczywistości, szczególnie po śmierci ojca. Miała pomarszczoną twarz i duży nos, lecz twarz ta odzwierciedlała jej dobroć i bezmiar jej uczuć macierzyńskich.

Byliśmy kochającą się rodziną, a moje najmilsze wspomnienia z dzieciństwa to chwile, gdy z braćmi i siostrami bawiłem się na podwórku. Kopaliśmy piłkę, siłowaliśmy się, bawiliśmy się w berka lub w setki innych zabaw, jakie wymyślają dzieci, które nie mają radia ani telewizji. Najbardziej lubiliśmy bawić się w wojnę. Dzieliliśmy się na dwie grupy i chwytaliśmy długie patyki. Potem jedna strona „strzelała” do drugiej z tych patyków, kładąc wroga pokotem, dopóki bitwa się nie skończyła, a żołnierze cudownie powracali do życia.

Ojciec czytywał nam historie biblijne, a potem przepytywał nas z tego, co zapamiętaliśmy i jakie było znaczenie tych historii. Talmud był dla nas najważniejszy, a ojciec znał w nim każdy werset i każdą stronę, nie musiał zaglądać do tekstu.

W porze kiedy było ciepło, często pakowaliśmy prowiant do kosza i wyruszaliśmy na piknik, znajdowaliśmy jakieś odludne miejsce w lesie, nad strumieniem, i tam spędzaliśmy popołudnie. Dzieci pluskały się w płytkiej wodzie albo turlały się po trawie, a potem wszyscy zbieraliśmy się na kocu i jedliśmy posiłek przygotowany przez matkę. Czasami towarzyszyli nam nasi przyjaciele, zawsze byli to Żydzi.

Wieczorami krewni i przyjaciele przychodzili do nas do domu na pogawędkę przy herbacie. Tylko nieliczni goście nie byli Żydami. Zawsze istniało to poczucie oddzielenia. Kiedy miałem kilkanaście lat, chodząc po mieście, stykałem się i rozmawiałem ze swoimi rówieśnikami, z których jedni byli Żydami, inni nie. Chociaż miałem kolegów zarówno wśród Żydów, jak i chrześcijan, to żaden z moich najbliższych przyjaciół nie był chrześcijaninem. Kiedy dorastałem, dystans między mną a nieżydowskimi znajomymi jeszcze się zwiększał, w miarę jak słuchali swych rodziców i kolegów, źle mówiących o Żydach.

Żydzi przede wszystkim zajmowali się handlem, byli właścicielami sklepików lub handlowali zbożem, bydłem i końmi. Wielu pracowało w garbarniach i warsztatach rymarskich, a także przy wytwarzaniu pergaminu. Inni zajmowali się przepisywaniem Tory, pisali mezuzy7 i tefilin8. Jeszcze inni byli szewcami, krawcami, stolarzami, murarzami, szklarzami i czapnikami. Węgrów miał swoich własnych żydowskich lekarzy, dentystów, adwokatów i pisarzy. Miał także żydowski bank, schronisko dla ubogich i zajazd dla przyjezdnych.

Moim ulubionym dniem tygodnia był szabat, szabes. Żydowski szabat zaczyna się w piątek o zachodzie słońca, a kończy o zachodzie słońca w sobotę. Tradycja żydowska wyprzedza skrupulatnie mierzony czas naszej ery, który dzieli się na minuty i godziny. Dawniej czas wyznaczały okresy, kiedy świeciło słońce i kiedy zapadała ciemność, a nie dwunasta w południe i północ. Żydzi pozostali wierni tradycji, zgodnie z którą każdy dzień zaczyna się i kończy o zachodzie słońca, i dlatego szabat zaczyna się o zachodzie słońca w piątek, a kończy o zachodzie słońca w sobotę. Nabożeństwa szabatowe odbywają się w synagodze w piątek wieczorem i w sobotę rano. W piątek przed kolacją wszyscy szliśmy do synagogi i uczestniczyliśmy tam w tradycyjnych modlitwach szabatowych. W Węgrowie była Wielka Synagoga, która miała dwieście lat, a oprócz niej istniało jeszcze dziesięć mniejszych bóżnic. Nie wszyscy Żydzi w miasteczku byli religijni. Prawdę mówiąc, niektórzy rzadko przybywali na nabożeństwo, ale starsi synagogi co piątek późnym popołudniem chodzili po rynku i sprawdzali, czy sklepy i warsztaty należące do Żydów są zamykane na czas. Żydowski przedsiębiorca, który pogwałcił szabat, mógł zostać surowo ukarany bojkotem ekonomicznym i ostracyzmem.

W piątkowe wieczory w synagodze zawsze zbierali się ubodzy Żydzi przejeżdżający przez miasto. Wiedzieli, że jeśli przyjdą się pomodlić w piątek wieczór, ktoś na pewno zaprosi ich do domu na posiłek. Gościnność była ogólnie przyjętą praktyką. Każdy Żyd, który w dowolny dzień przybył do Węgrowa, mógł się zatrzymać w specjalnym zajeździe, przeznaczonym dla takich właśnie wędrowców.

Kiedy wraz z naszymi gośćmi wracaliśmy do domu na świąteczny posiłek, witała nas atmosfera szabatu. Dom wypełniał zapach świeżo upieczonej chałki, a wysokie, smukłe szabatowe świece stały na stole w srebrnych świecznikach, czekając, aż moja matka wypowie sobotnią modlitwę i zapali je, aby jeszcze raz płomyki świec oświetlały nasz dzień odpoczynku. Stół przykryty był czystym, białym lnianym obrusem. Po modlitwach następowała kolacja, składająca się z gefilte fisz9, mięsa z kartoflami i warzywami i rozmaitych deserów. Oczywiście zgodnie z tradycją piliśmy wino szabatowe na powitanie „oblubienicy”, jak nazywane jest to święto. Mój ojciec siedział u szczytu stołu i było oczywiste, że dzieci nie będą się odzywać podczas posiłku.

Mniej więcej połowę uczniów szkół publicznych w Węgrowie stanowili Żydzi, a połowę chrześcijanie, na lekcjach siedzieliśmy razem. Uczyliśmy się matematyki, fizyki, historii Polski, polskiej literatury, geografii — wszystkich przedmiotów nauczanych w szkołach. Większość nauczycieli to byli chrześcijanie, ale zdarzali się też Żydzi. Bójki między dziećmi żydowskim i chrześcijańskimi wybuchały kilka razy w miesiącu i często następowały po grze w piłkę nożną, ale dzieci żydowskie nie dawały sobą pomiatać. Podczas wzajemnego wyzywania się często słyszałem: „Żydzi do Palestyny!”.

Wśród młodzieży i studentów, którzy przyjeżdżali do domu na wakacje, kłótnie wybuchały na kąpielisku nad Liwcem. To było miejsce publiczne. Chodziliśmy grupkami nad rzekę i często zdarzało się, że przychodziła tam za nami młodzież chrześcijańska. Kazali nam się wynosić, bo sami chcieli się kąpać w tym miejscu. Protestowaliśmy: „Tu jest dość miejsca dla wszystkich. Dlaczego chcecie akurat tutaj?”. Odpowiadali, że to jest ich miejsce. I znowu kazali nam jechać do Palestyny. Potem rzucali w nas kamieniami, wychodziliśmy więc z wody i też rzucaliśmy kamieniami. Czasami trzeba było chłopakom założyć szwy. Wszyscy godziliśmy się z tym, uważając, że tak już w życiu jest. Żydzi zawsze musieli walczyć, żeby bronić swoich praw. Wydawało się jednak, że mogłem się przyjaźnić z chłopcem chrześcijańskim i rozmawiać z nim o swoich sprawach, pod warunkiem że byliśmy sami. W grupie chrześcijanie i Żydzi zaraz się rozdzielali i nieuchronnie następowały tarcia.

Niektórzy polscy chłopi byli prymitywnymi, gruboskórnymi ludźmi. Stałym problemem wśród nich był alkoholizm i słyszałem, jak wiele wiejskich kobiet skarżyło się, że ich mężowie zbyt wiele piją i je biją. Kiedy na wsi było wesele, zapraszano gości z całej okolicy. Świętowanie często wymykało się spod kontroli i kończyło tragedią. Niektórzy młodzi zapalczywcy ginęli w bójce na noże. Następnego dnia pojawiał się u nas przedsiębiorca pogrzebowy po drewno na trumnę i opowiadał plotki o tym, co się zdarzyło.

W wieku czternastu lat zacząłem naukę w małej jesziwie. Przez następne pięć lat rano się uczyłem, a po obiedzie aż do wieczora pracowałem w naszym sklepie albo w składzie drewna. Bez przeszkód prowadziliśmy interesy z nie-Żydami i raczej nie było z tym problemów. Lubili od nas kupować, bo byliśmy w stanie sprzedawać towary taniej niż nasza chrześcijańska konkurencja. Wieki doświadczenia sprawiły, że Żydzi byli lepszymi i skuteczniejszymi przedsiębiorcami, a żydowscy specjaliści — lekarze, prawnicy, dentyści — uważani byli za lepszych niż specjaliści nie-Żydzi. Uczelnie wprowadzały nieoficjalne limity i tylko najlepszych żydowskich kandydatów przyjmowano na studia. Chrześcijanie mimo swego wrodzonego antysemityzmu woleli zatem usługi specjalistów Żydów.

Skąd ta głęboko zakorzeniona podejrzliwość? Niemal wszyscy Polacy byli wyznania rzymskokatolickiego. Przez całe stulecia wpajano im poglądy antyżydowskie, a z biegiem lat zdążyli zapomnieć, że to oni zaprosili Żydów do Polski i zapewnili im schronienie podczas prześladowań w wiekach średnich. Za moich czasów księża bezustannie nauczali, że Żydzi ponoszą odpowiedzialność za śmierć Jezusa. Przed Wielkanocą te nastroje jeszcze się nasilały.