Wśród zatrutych noży. Zapiski z getta i okupowanej Warszawy - Tadeusz Obremski, Agnieszka Haska - ebook

Wśród zatrutych noży. Zapiski z getta i okupowanej Warszawy ebook

Tadeusz Obremski, Agnieszka Haska

0,0
21,35 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Tadeusz Obremski (ur. 1900) przed wojną był współwłaścicielem doskonale znanej ówczesnym warszawiakom firmy obuwniczej H. Obremski i S-wie. Jego notatki z okresu okupacji, pisane podczas ukrywania się po tzw. aryjskiej stronie, to dokument szczególny, przekazany rodzinie po wojnie przez ukrywającego ich Polaka – autor, jego żona i córka zginęli w niewyjaśnionych okolicznościach w czerwcu 1944 r.

Obremski opisuje doświadczenia swoje oraz całej rodziny w getcie i poza nim okiem przedsiębiorcy, któremu wojna przerwała pasmo sukcesów zawodowych. Starał się przy tym przedstawić jak najpełniejszy obraz tragedii przeżywanej przez naród żydowski, traktując swoje zapiski jako dokument historyczny. Po wyjściu na aryjską stronę Obremscy szybko się przekonali, że nikogo nie obchodzą koleje losu, jakiego Żydzi doświadczali w getcie, antysemityzm pozostał powszechny, a ukrywanie stanowiło tak naprawdę grę władzy, pieniędzy i strachu, w której stawką było życie.

Wśród zatrutych noży to jednak przede wszystkim emocjonalny zapis – można go nazwać dziennikiem narastającej rozpaczy – będący jednym z najpełniejszych obrazów doświadczenia Żydów po aryjskiej stronie. Pokazuje w pełni zarówno codzienność i relacje między ukrywającymi a ukrywanymi, jak i to, do jakiego stopnia przechowywanie Żydów w Warszawie było intratnym przedsięwzięciem finansowym.

Myślę o wolności, czy przetrwamy. Zwłaszcza że ostatnio po aryjskiej stronie są również blokady. Okrążają poszczególne domy, dzielnice, wchodzą do mieszkań, gdzie szukają broni… i Żydów. Dużo Żydów ginie. Wciąż słyszę to od naszego gospodarza. Sądzę, że będzie trochę pamiętników o tragedii żydowskiej. Czy moje wspomnienia dotrą kiedyś do rąk żydowskich? Do Żydów wolnych?!

Fragment zapisków Tadeusza Obremskiego

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 418

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.


Podobne


Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Copyright © for this edition

by Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów

Wydanie pierwsze

Redakcja merytoryczna, wprowadzenie i opracowanie przypisów:

Agnieszka Haska

Redaktor prowadzący:

Jakub Petelewicz

Praca naukowa finansowana w ramach programu Ministra Nauki i Szkolnictwa

Wyższego pod nazwą „Narodowy Program Rozwoju Humanistyki”

w latach 2014-2017

Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów

ul. Nowy Świat 72

00-330 Warszawa

Preambuła Biblioteki Świadectw Zagłady

Wbrew oczekiwaniom, wbrew potocznym wyobrażeniom, wbrew regułom prawdopodobieństwa pisanych świadectw z czasów Zagłady ocalało dużo. Ci, którzy nadludzkim wysiłkiem podejmowali próbę pisania o katastrofie podczas trwania katastrofy, najczęściej adresowali swoje zapiski „do przyszłego czytelnika”. Chcieli, aby świat ich usłyszał. Nie możemy pozwolić, aby ich świadectwa pozostały nieme – przysypane kurzem archiwów.

BIBLIOTEKA ŚWIADECTW ZAGŁADY zrodziła się z przeświadczenia, iż pomimo różnych inicjatyw edytorskich wciąż zbyt mało tekstów, w stosunku do istniejących zasobów archiwalnych, zostało opublikowanych i udostępnionych czytelnikom. Zbyt mało wobec potrzeb badawczych i czytelniczych zainteresowań, a także wobec obecnych niemal w każdym ocalałym zapisie apeli, nakładających na nas wszystkich moralną powinność lektury.

BIBLIOTEKA ŚWIADECTW ZAGŁADY skupia się na prezentacji dzienników, zapisów pamiętnikarskich, relacji pozostających w kręgu form autobiograficznych i spisywanych hic et nunc, tzn. w gettach bądź w ukryciu poza murami, ale jeszcze w czasie trwania wojny i okupacji. Teksty są publikowane w ich kształcie integralnym, według jednolitych zasad edycji krytycznej. Korzystamy przede wszystkim z zasobów Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie oraz Archiwum Instytutu Yad Vashem w Jerozolimie.

BIBLIOTEKA ŚWIADECTW ZAGŁADY jest wydawana przez Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów.

Wprowadzenie: „Jak opisać tę rozpacz…” O zapiskach Tadeusza Obremskiego (Agnieszka Haska)

WPROWADZENIE

„JAK OPISAĆ TĘ ROZPACZ...”

O ZAPISKACH TADEUSZA OBREMSKIEGO

Przy przeglądaniu gazet wydawanych w dwudziestoleciu międzywojennym trudno nie natknąć się na reklamy firmy H. Obremski i S-wie. Polecano w nich „obuwie damskie, męskie i dziecięce” różnego rodzaju: „lakierowane, balowe, giemzy kolorowe, sportowe, na gumie indyjskiej, plecionki, śniegowce, płócienne, ludowe itp.”1. Oferowano wyroby „własne i zagraniczne” po przystępnych cenach, gdyż zapewniano o „dogodnych warunkach” sprzedaży. Oferta, rzecz jasna, miała charakter sezonowy – z nadejściem wiosny zachwalano „damskie pantofelki zamszowe w kolorach brązowym i czarnym, ozdobione wężową skórką”2, a gdy tylko na ulicach Warszawy pojawił się pierwszy śnieg, natychmiast zapewniano, że wyłącznie u Obremskiego można znaleźć „największy wybór” śniegowców „krajowych i zagranicznych” oraz kaloszy3. Firma H. Obremski i S-wie należała wówczas do największych w stolicy; w 1938 r. zatrudniała 80 robotników i rocznie produkowała 50 tys. par butów.

Historia założonego przez Henocha Obremskiego w 1887 r. przedsiębiorstwa przypomina rozwój innych warszawskich firm przełomu XIX i XX w. Urodzony w 1864 r. Henoch, syn kupca, zaczynał od skromnego warsztatu, ale szybko dorobił się zmechanizowanej fabryczki mieszczącej się przy ul. Waliców 15. Prawdziwe sukcesy firma zaczęła odnosić w dwudziestoleciu międzywojennym, gdy otworzyła biura i składy przy ul. Senatorskiej 27, a następnie – w 1925 r. – kolejny sklep przy Nowym Świecie 52. W tekście reklamowym opublikowanym w dodatku „Mody jesienno-zimowe” do „Naszego Przeglądu” z października 1926 r. zachwalano je następująco: „Magazyny te są stale zaopatrzone w wielki wybór różnorodnego obuwia od najskromniejszego do najwykwintniejszego, przyczem firma zwykle idzie z postępem mody i zadaje sobie wiele pracy w wytwarzaniu prawdziwe eleganckiego, lekkiego, modnego, a zarazem trwałego i praktycznego obuwia. Na szczególną uwagę zasługuje iście komfortowe urządzenie centrali (Senatorska 27), które – śmiało rzec można – jest wzorowane na najwytworniejszych magazynach zachodniej Europy”4. W 1928 r. do sklepów dołączył kolejny – przy Solnej 17, firma Obremski i S-wie planowała zaś dalsze rozszerzenie działalności. Na horyzoncie jednak widać było już wielki kryzys, który mocno dotknął cały handel. Firma straciła płynność finansową i by uratować się przed upadłością, w lipcu 1931 r. wystąpiła do sądu o postępowanie ugodowe z wierzycielami. Ten ustanowił kuratora, adwokata Filipa Rosentala, który miał czuwać nad spłatą długów. Co prawda firma była zmuszona zamknąć sklep przy Solnej i ograniczyć produkcję oraz zwolnić część załogi, ale dwa lata później wyszła na prostą. Koniunktura zaczęła znów sprzyjać branży obuwniczej – w 1934 r. otworzono kolejny sklep firmowy, przy Chmielnej 26, a trzy lata później przy Marszałkowskiej 138, tuż obok salonu Baty.

Nawiasem mówiąc, swoistą miarą sukcesu firmy było zainteresowanie złodziei: w marcu 1936 r. pięciu amatorów cudzej własności próbowało zrobić podkop do sklepu przy Nowym Świecie i „zdołało przedostać się do sieni w lewej oficynie, gdzie po otworzeniu podrobionym kluczem kłódki i zdjęciu antaby żelaznej oraz wyłamaniu zamka w drugich drzwiach trzech złodziejów dostało się do zakładu introligatorskiego Jana Szymańskiego, skąd przez wyłom w ścianie zamierzali przedostać się do sąsiadującego z introligatornią składu obuwia”5. Na nieszczęście dla złodziei jeden z nich upuścił ową żelazną antabę (czyli sztabę zabezpieczającą drzwi), a odgłos zaalarmował syna dozorczyni, który wezwał policję. Ta szybko ujęła niedoszłych przestępców. Z kolei w 1938 r. sklep przy Senatorskiej został obrabowany przez „wędkarza”, który rozbił szybę, a następnie zarzucił przez nią sznurek z haczykiem na kijku i ukradł z witryny kilkanaście par butów6. Pod koniec lat trzydziestych witryny w sklepach Obremskich wybijali jednak nie złodzieje, lecz antysemickie bojówki; 1 listopada 1936 r. oenerowcy zniszczyli szyby na Nowym Świecie7, w kwietniu 1938 r. zaś przy Marszałkowskiej8.

Rozkwit firmy Henocha Obremskiego miał związek z włączeniem do interesu synów. Henoch miał sześcioro dzieci: Arnolda (Aharona, ur. 1893), Maurycego (Mojżesza, ur. 1894), Borysa (Alt-Bojma), Tadeusza Dawida (ur. 1900) i Leona (Eleazara) oraz córkę Ruchlę. Wszyscy synowie otrzymali wykształcenie handlowe; ojciec z góry zaplanował ich włączenie do rodzinnego biznesu. W wypadku Maurycego na przeszkodzie stanęła jednak nieszczęśliwa i tragiczna miłość, której historia obiegła w maju 1914 r. warszawskie gazety. Otóż podczas pobytu na letnisku nastoletni Maurycy zakochał się w Stefanii Roliderównie, córce właściciela składu obuwia. Niestety, bez wzajemności. Jak czytamy w „Kurierze Porannym”: „zwykle spokojny Maurycy przez dłuższy czas nie okazywał swych uczuć”, ale w połowie maja „zjawił się w mieszkaniu Roliderów i tutaj oświadczył się Stefanii, która mu jednak od razu stanowczo ręki odmówiła. Od tego czasu zaszła w młodzieńcu zupełna zmiana”9. 26 maja wieczorem Henoch Obremski miał zatelefonować do Roliderów, że „syn jego czatuje na Stefanię”. Okazało się, że dziewczyna jest poza domem – odprowadzała koleżankę. Na ul. Królewskiej spostrzegły Maurycego, który zaczął za nimi iść; skręciły w Mazowiecką. Po chwili rozległy się tam strzały. Jedna kula chybiła, dwie trafiły Stefanię. Czwartą kulę Maurycy przeznaczył dla siebie – popełnił na miejscu samobójstwo. Dziewczyna została ranna; w szoku wsiadła do dorożki, a następnie rodzice przewieźli ją do zakładu chirurgicznego dr. Edwarda Gliksmana przy Chmielnej, gdzie uznano, że potrzebna będzie operacja – jedna z kul utkwiła pod obojczykiem.

Inni synowie Obremskiego nie wykazywali skłonności do dramatycznych porywów serca. Arnold w 1927 r. założył – wraz z Awigdorem Rozenblumem – własną firmę handlową. Niedane mu było jednak zrobić dużej kariery – najpierw przeszkodził mu kryzys, a niedługo potem ciężko zachorował. Zmarł 4 lutego 1933 r., pozostawiając żonę Rosę i dwie córki – Halinę i Janinę. Z kolei Borys, Leon i Tadeusz nie tylko sprawdzali się w roli współpracowników ojca, lecz także piastowali stanowiska w towarzystwach branżowych. Borys był od lat dwudziestych przewodniczącym Zrzeszenia Mechanicznych Fabryk Obuwia przy Związku Przemysłu Konfekcyjnego w Polsce. Tadeusz z kolei pełnił funkcję wiceprezesa Obrotu, Zrzeszenia Kredytowego Kupców, założonego w 1930 r. i mającego siedzibę przy Krakowskim Przedmieściu 7. Najmniej wiadomo o Leonie – oprócz tego, że również udzielał się w firmie ojca. Trzej bracia przejęli interes po śmierci Henocha 25 sierpnia 1938 r. Tadeusz, jak łatwo obliczyć, miał wówczas 38 lat; wraz z żoną Rachelą (Elą) z domu Grynberg (ur. 1902, córką Icchaka i siostrą lekarza Abrahama Grynberga z Piotrkowa Trybunalskiego) oraz córką Jadwigą (Jadzią, Dziunią, ur. 1922) mieszkał przy Ogrodowej 35, róg Żelaznej.

***

Wybuch wojny zastał całą rodzinę Obremskich w Warszawie; wkrótce ich fabryka została objęta zarządem komisarycznym, komisarzem zaś mianowano volksdeutscha Mieczysława Agopsowicza (von Agopsowitscha) z Gdańska. Do momentu zamknięcia getta Obremscy krążyli między fabryką a sklepami; później stało się to niemożliwe. Odmiennie jednak niż inne rodziny, które w warunkach gettowych zmuszone były szukać innych sposobów zarobkowania, Obremscy całkiem nieźle sobie radzili. Ich fabryka znajdowała się w getcie i produkowała tzw. obuwie kontyngentowe – za zgodą utworzonego w 1940 r. Urzędu Transferu (Transferstelle), kontrolującego oficjalny obrót handlowy z gettem, realizowano zamówienia niemieckich i polskich firm. Z zapisków Tadeusza Obremskiego daje się wyczytać, że był obserwatorem głodu, tyfusu oraz gettowej nędzy, brakuje jednak odniesień, że dotykało to również jego rodzinę. Owszem, często odnotowywał upokorzenia ze strony Niemców, kupujących (a raczej rabujących) towar z fabryki i sklepów, ale nie da się ukryć, że Obremscy należeli do bogatszych warstw gettowych. Autor przeprowadził się na Żelazną 103, gdzie wszedł w skład Komitetu Domowego. Z kolei Borys Obremski miał nawet przepustkę pozwalającą na wychodzenie z getta.

Co interesujące, w zachowanych relacjach, wspomnieniach czy dokumentach wzmianki o samych Obremskich i funkcjonowaniu ich firmy w getcie można policzyć na palcach j ednej ręki. Jedna z nich j est dość krytyczna. W styczniu 1942 r. Judenrat przeprowadzał tzw. akcję zwolnienia; za 1500 futer Niemcy mieli darować karę Żydom skazanym na śmierć za przekroczenie granicy getta. Działo się to tuż po tzw. akcji futrzanej; w grudniu 1941 r. Niemcy zażądali od mieszkańców getta oddania futer, płaszczy i okryć futrzanych. Jak wynika z pamiętnika Adama Czerniakowa, zwrócił się on do bogatych mieszkańców getta o pieniądze na ich zakup poza Warszawą. 23 stycznia 1942 r. zapisał: „O 2 p[o] p[południu] przyjąłem szereg Żydów, którzy nie dali nic albo niewiele na akcję zwolnienia. [...] Arogancko zachował się niejaki Obremski, fabrykant obuwia. W dodatku nie dał nic”10. Niestety, nie wiemy, o którego z braci chodzi.

Sytuacja zmieniła się diametralnie z „akcją wysiedleńczą” rozpoczętą 22 lipca 1942 r.; fabryka przy Waliców została wyłączona z getta, rodzina zaś musiała walczyć o życie. Dzięki wykorzystaniu niezliczonych kontaktów Tadeusz i jego żona zdobyli zatrudnienie w szopie Oschmana, Leon zaś w szopie szczotkarzy na Świętojerskiej. Borysowi udało się ukryć, ale jego żona i córka trafiły na Umschlagplatz. Podczas tzw. kotła na Miłej we wrześniu 1942 r. została z kolei zabrana matka. Stało się jasne, że trzeba szukać ratunku poza gettem; 1 listopada udało się wyprowadzić na aryjską stronę córkę Jadwigę.Tadeusz i Ela pozostali jeszcze w getcie, gdzie autor prezentowanych w książce zapisków był zaangażowany w budowę schronu na wypadek kolejnej akcji. Ta zaczęła się 18 stycznia 1943 r. W jej trakcie na aryjską stronę przedostała się żona, a on sam poszedł w jej ślady dziewięć dni później.

O ile getto było koszmarem, o tyle ukrywanie się okazało się jego dalszym ciągiem – z zapisków autora wynika, że nawet straszniejszym. Po stronie aryjskiej, jak pisze, „«wolność» nie była jeszcze tą upragnioną. Tutaj należało się wystrzegać Niemców i, niestety, Polaków”. Początkowo Obremski sądził, że wystarczy stworzyć „pewne obowiązki towarzyskie”, aby przekonać do siebie kolejnych gospodarzy. Szybko jednak okazało się, że nikogo nie obchodzą koleje losu, jakiego doświadczali Żydzi w getcie, antysemityzm pozostał powszechny, a ukrywanie stanowiło tak naprawdę grę władzy, pieniędzy i strachu, w której stawką było życie. Działo się tak bez względu na to, czy ukrywała żona kapitana Wojska Polskiego z Sandomierskiej – gdzie Obremski trafił na samym początku – czy rodzina woźnego z żoliborskiego osiedla Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, gdzie zamieszkał z żoną w drugiej kolejności. W kwietniu 1943 r. na Żoliborzu właśnie Obremscy przeżyli pierwszą wizytę szmalcownika. Wykupili się, ale musieli opuścić mieszkanie. Trafili na kilka dni do przedwojennych znajomych, Jakubowskich, na ul. Wielką, a następnie Obremski przeprowadził się do pokoju na Marszałkowskiej, wynajętego od „pani majorowej”.

W mieszkaniu tym oprócz czteroosobowej rodziny gospodyni było jeszcze jedenastu sublokatorów. Szybko okazało się, że wszyscy są Żydami – majorowa, podobnie jak w poprzednich przypadkach, ukrywanie traktowała jako sposób na zarabianie pieniędzy, inkasując 150 zł za dzień. „W nieszczęściu prędko zawiera się znajomość”, jak stwierdza autor, zwłaszcza że wybuchło powstanie w getcie, które wszyscy sublokatorzy „hotelu żydowskiego” głęboko przeżywali. „Gdyby jednak w tych chwilach jakiś utalentowany malarz widział naszą grupę, wyraz naszych twarzy i oczu, to miałby niezwykły materiał do obrazu pod tytułem «Rozpacz i rezygnacja»”. Niemniej Obremscy szukali nowego lokum – bali się, że mieszkanie przy Marszałkowskiej zostanie odkryte, a poza tym chcieli być razem. Udało się im znaleźć mieszkanie na Pradze przy Tarchomińskiej 7 u rodziny Kupczyków – za 2000 zł miesięcznie. Spotkali tam adwokata Zdzisława Pechnika, Żyda z Łodzi. Pechnik, w getcie sekretarz w Służbie Porządkowej, przeżył wojnę i w 1947 r. zwrócił się do Sądu Specjalnego CKŻP o oczyszczenie z zarzutu uczestnictwa w „akcji wysiedleńczej”. Z zachowanych zeznań wynika, że ukrywał się u Kupczyków razem z rodziną Lautenbergów od stycznia 1943 r., ale na „skutek szantaży Kupczyków” musiał opuścić kryjówkę11. Pechnik uprzedził lojalnie Obremskich, że podejrzewa rodzinę Kupczyków, iż to oni nasłali szantażystów. Autor mu początkowo nie wierzył, ale zapisał, iż „później okazało się, że jego informacje były uczciwe i rzeczowe”. Na pewno po lipcu 1943 r. Obremscy znów zmienili mieszkanie – ich ostatnim adresem była Ciepła 3 m. 212. Ukrywał ich tam Józef Alaszewicz, urzędnik bankowy. W sensie dosłownym Obremscy wrócili w ten sposób do getta – Ciepła, podobnie jak reszta tzw. małego getta, została wyłączona z jego obrębu w czasie „akcji wysiedleńczej”. Dołączyła do nich córka, ukrywająca się na powierzchni z fałszywą kenkartą na nazwisko Jadwiga Michalak. Niestety, nie znamy dokładnych okoliczności przeprowadzki na Ciepłą – zapiski z tego okresu się nie zachowały.

Tadeusz Obremski stopniowo dowiadywał się o losach pozostałych członków rodziny. Borysa i jego rodzinę, również ukrywających się po aryjskiej stronie, wydał mężczyzna, który najpierw załatwił im kryjówkę, a następnie zażądał dużej sumy pieniędzy. „Doszło do wymiany słów”, po czym w nocy przyjechało Gestapo. Z kolei Leon wyszedł z getta w marcu 1943 r., wcześniej próbując przeszmuglować resztę dobytku na aryjską stronę. Tę historię znamy dzięki wspomnieniom Symchy Binema Motyla, który parał się wówczas szmuglem:

„Pewnego dnia zgłosił się do mnie pewien znany w Warszawie przemysłowiec obuwia (firma Obremski) z propozycją przetransportowania mu jego bagażu na aryjską stronę. Kiedy pokazał mi swój bagaż, okazało się, że ma około 20 dużych kufrów, waliz, worków etc., etc. Odmówiłem mu z miejsca podjęcia się tej roboty, oświadczając mu, iż pilniejszą jest sprawa przeprawienia ludzi aniżeli jego bagażu i że nie mogę tego zrobić także z tego powodu, że nie chcę zdemoralizować moich aryjskich partnerów, którzy na widok takich kufrów nie będą mogli oprzeć się pokusie. Ten źle zrozumiał moją odmowę i zaczął mi wygrażać i prosić na przemian. Stanęło na tym, że w odpowiednim momencie, znaczy gdy meta nie będzie obciążona pilniejszym transportem, postaram się załatwić mu częściowo jego bagaż. Po drugiej stronie miała czekać w pobliżu jego aryjka, która miała ten bagaż od razu odebrać. Kilka razy jednak przygotowaliśmy bagaż do podania przez mur, jednak tej aryjki nie było. Wtedy zgodził się, aby przesłać bagaż ten na adres moich aryjczyków, skąd jego znajoma miała następnego dnia go podjąć. Tego samego dnia, a było to w sobotę rano, przekazaliśmy również inne paczki, a między nimi także moje 2 duże paki bielizny, koce, dywany etc., które chciałem dla własnego użytku mieć po aryjskiej stronie. Ponieważ był wyjątkowo dobry moment do roboty, więc wydałem więcej niż zwykle bagażu. Po krótkim czasie otrzymałem telefoniczną wiadomość, że towar już jest na mecie. Odetchnąłem jak zwykle z ulgą, że dobrze wszystko przeszło. Nazajutrz jednak przyszedł tenże Obremski, strasznie oburzony, że nie chciano mu wydać paczek, twierdząc, że policja wszystko zabrała. Natychmiast telefonicznie zapytałem moich aryjczyków, co się stało. Ci tłumaczyli się, że przyszli agenci i zabrali cały bagaż, że zaaresztowano niektórych pracowników i kazali sobie zapłacić jeszcze odszkodowanie. Miałem wrażenie, że «nawalili», mimo że stwierdziłem, iż faktycznie policja była w to wmieszana. Później dopiero zaczęli wydawać jeden drugiego i okazało się, że podstawili agentów, aby skonfiskować towar i podzielić się łupem”. Na stronę aryjską Leon wyszedł również z Motylem: „Pewnego wieczora po robocie przeskoczyłem na aryjską stronę. Okazję tę chciał wykorzystać wspomniany Obremski i wyskoczył niemal równocześnie ze mną, ale w tym momencie natknęliśmy się pechowo na patrol polskiej policji, który właśnie nadszedł. [...] O parę kroków dalej natknęli się również na Obremskiego, który po zeskoczeniu na ziemię, zamiast pójść w stronę Bonifraterskiej, gdzie miał dalej wolną drogę, nie wiadomo dlaczego skierował się w kierunku Nalewek i tam został zatrzymany. Po zabraniu mu pieniędzy puścili go. Po pewnym czasie zetknąłem się z nim po aryjskiej stronie, wtedy zarzucił mi szantaż, twierdząc, że ja go wydałem w ręce policji”13.

Leon Obremski z rodziną ukrywał się krótki czas, po czym w czerwcu 1943 r. razem z najstarszym synem Borysa Aleksandrem udał się do Hotelu Polskiego przy ul. Długiej 29, gdzie zakupił paszporty boliwijskie. Jak wiadomo, dokumenty państw południowoamerykańskich miały gwarantować Żydom bezpieczny wyjazd z Generalnego Gubernatorstwa do specjalnych obozów we Francji, gdzie mieli czekać na wymianę na jeńców niemieckich internowanych przez aliantów. Problem w tym, że o ile dokumenty były prawdziwe – dzięki akcji podjętej przez organizacje żydowskie, za cichym przyzwoleniem i pośrednictwem Poselstwa RP w Bernie, wystawiały je konsulaty honorowe i przedstawicielstwa dyplomatyczne tychże państw w Szwajcarii – o tyle większość właścicieli zginęła w Treblince; ci, którzy zdążyli odebrać dokumenty, zostali w maju 1943 r. internowani w hotelu Royal przy ul. Chmielnej i wywieziono ich do obozu w Vittel we Francji. Resztą papierów zainteresowało się dwóch kolaborantów – Leon (Lejb) Skosowski, znany jako Lolek, oraz Adam Żurawin – którzy widząc w tym szansę na zarobienie pieniędzy oraz ocalenie bliskich, w porozumieniu z Gestapo zaczęli je sprzedawać Żydom zgłaszającym się na Chmielną, a później na Długą. Większość Żydów z Długiej – około 2000 osób – została wywieziona dwoma transportami, z 5 i 13 lipca 1943 r., do Bergen-Belsen. Tam Niemcy po weryfikacji dokumentów zorientowali się, że osoby posługujące się nimi nie są ich prawowitymi właścicielami. 21 października 1943 r. według imiennej listy około 1800 osób zostało wywiezionych do Auschwitz-Birkenau i tam zginęli14. Znajdowali się wśród nich Leon i Aleksander Obremscy z rodzinami15.

Wracając do Tadeusza Obremskiego, wydaje się, że ukrywanie się na Ciepłej było okresem względnego spokoju, przynajmniej ze strony gospodarza, o którym autor pisze raczej pochlebnie. Obremscy zajmowali tam pokój; mieli również przygotowaną kryjówkę na wypadek niespodziewanych „gości”. Zagrożenie mimo wszystko nie znika. 27 lutego 1944 r. Niemcy przeszukiwali dom, ale do tego akurat mieszkania nie weszli. Tydzień później, 6 marca, nastąpiła rewizja – podobno na skutek donosów dozorcy domu – Obremskim jednak udało się schronić w kryjówce. 31 maja cała rodzina przypadkowo podtruła się gazem. 5 czerwca kolejny raz do drzwi zapukali polscy policjanci, ale nie weszli do środka. 5 czerwca to ostatnia data w zapiskach Tadeusza Obremskiego. Jak wynika z przekazu bratanka Eli Obremskiej Henryka Yarkoniego, Tadeusz, Rachela i Jadzia zginęli sześć dni później, 11 czerwca. Okoliczności ich śmierci nie są znane. Według Alaszewicza, którego tuż po wojnie odwiedził brat Eli Mieczysław Grynberg i od którego otrzymał zapiski Tadeusza Obremskiego, mieli oni popełnić samobójstwo za pomocą gazu i zostali pochowani pod polskimi nazwiskami. Nie wiadomo, czy ta wersja jest prawdziwa – może po wypadku z gazem i kolejnych wizytach policji oraz Niemców Obremscy uznali, że nie mają szans? Zarazem jednak zapisy w dzienniku świadczą o tym, że Obremski dość uważnie śledził wydarzenia na arenie wojennej, dowiedział się więc na pewno o lądowaniu aliantów w Normandii 6 czerwca, co byłoby dla niego znakiem rychłego końca wojny. Rodzina jest przekonana, że ktoś Obremskich wydał lub zamordował, niewykluczone, że ich gospodarz.

* * *

Tadeusz Obremski prowadził zapiski od przełomu 1943 i 1944 r. podczas ukrywania się przy ul. Ciepłej 3. Częściowo są to wspomnienia – od wybuchu wojny do wyjścia na aryjską stronę, a częściowo datowany dziennik, pisany na Ciepłej. Notatki powstawały z potrzeby udokumentowania przeżyć – on sam traktował je jako dokument historyczny, nie literacki. Obremski nie pisał dla siebie, od początku zakładał hipotetycznego czytelnika, któremu chciałby „przedstawić jak najdokładniejszy obraz naszej tragedii”. Starał się „być tylko rzeczowym”, choć sprawiało mu to wyraźną trudność. W pewnym momencie przyznał: „Pominąłem tysiące szczegółów. Dlaczego? Trudno mi na to odpowiedzieć. Musiałbym otworzyć swe serce, które krwawi na samo wspomnienie, i szarpać rany jeszcze tak świeże”.

Jego zapiski to nie tylko faktograficzne udokumentowanie przeżyć, tworzone z dość szczególnej perspektywy „businessmana”, jak siebie nazywa. To przede wszystkim emocjonalny zapis doświadczenia, który można nazwać dziennikiem narastającej rozpaczy. Tadeusz Obremski patrzy na wojnę okiem dobrze prosperującego przedsiębiorcy (a przy okazji miłośnika opery, muzyki i literatury), któremu wojna przerwała pasmo sukcesów. Z tego względu na początku jest to opowieść o upokorzeniu i próbie ocalenia rodzinnego interesu. Szybko jednak zamienia się w historię o ocaleniu nie tyle dóbr materialnych, ile życia własnego i rodziny.

Notatki Obremskiego wyróżniają się spośród innych nie opowieścią o getcie, ale tym, że stanowią jeden z najpełniejszych obrazów doświadczenia ukrywających się Żydów. Ta część zapisków jest wstrząsająca, pokazują bowiem w pełni i bez ogródek zarówno relacje między ukrywającymi a ukrywanymi, jak również to, do jakiego stopnia ukrywanie Żydów w Warszawie było intratnym biznesem. Codzienne zagrożenie nie tylko ze strony Niemców, lecz przede wszystkim gospodarzy kolejnych kryjówek sprawia, że Obremski bardziej niż w getcie ma poczucie osaczenia. W swoich zapiskach najczęściej porównuje siebie do zwierzęcia w klatce; innym razem pisze, że czuje się „w roli sportowca, który za wszelką cenę chce dotrzeć do mety”. Polacy, z którymi ma do czynienia, nie są skorzy do pomocy i żądają za nią sporo pieniędzy albo są owładnięci strachem. Obremski ocenia ich surowo; społeczeństwo polskie jest wrogie i bierne, nie jest zainteresowane żydowską tragedią, a „ci nieliczni, którzy jeszcze o nas mówią, to te hieny w ludzkim ciele, które czekają na swe ofiary, aby im zabrać ostatni dobytek”. Dzieli Polaków na pięć kategorii: obojętnych; współczujących, ale biernych; szczęśliwych z powodu żydowskiej tragedii oraz odważnych, którzy za pieniądze gotowi są pomóc. „Piątej grupy, ludzi z sercem, współczującym nam, którzy bezinteresownie gotowi byli udzielić nam schronienia, niestety nie spotkałem. I to mnie najbardziej boli”. W innym miejscu stwierdza: „Ci wszyscy Żydzi, ta bezimienna armia nieszczęśliwców, która cudem uratowała się z ghetta, ginęła po stronie polskiej przeważnie przez Polaków”. Trudno się z nim nie zgodzić. Gdy pisze o Polakach, w jego słowach – jak w wypadku majorowej z Marszałkowskiej, którą nazywa „żmiją” – czuć gniew.

Jednocześnie ten zapis ukrywania się jest pełen szczegółów dotyczących codzienności. Od skrępowania współżyciem z innymi pod jednym dachem – co dla Obremskiego samo w sobie musiało być wyzwaniem – przez codzienne obserwacje, aż do jadłospisu czy notatek z lektur. Ukrywanie się, zauważa Obremski, to nie tylko strach, ale przede wszystkim tortura nudy. W marcu 1944 r. pisze: „Siedzimy w jednym miejscu przez 4-5 godzin. Książki, dawno już przeczytane, przeglądamy na nowo. Bezszelestnie przewracamy stronice”. W zapisie widać też, jak sam autor się przyzwyczaja do tej codzienności ukrywania się. Z początku – w pierwszych dwóch kryjówkach – problemem jest dla niego ograniczenie w korzystaniu z „pokoju kąpielowego”, czyli łazienki, albo w ogóle jej brak. Na Ciepłej z kolei zwierza się: „moim marzeniem jest nosić czystą koszulę i czyste kalesony. Od tygodnia nie zmieniam bielizny”.

Dominującym uczuciem jest jednak rozpacz, pojawiająca się co i rusz i będąca heroldem depresji. Dużo miejsca w zapiskach Obremskiego zajmują rozważania o beznadziejności i niepewności dalszego losu. Życie „wśród zatrutych noży” ma wysoką cenę; autor rozmyśla o samobójstwie. 4 czerwca 1944 r. pisze: „Nie mam już sił. Chciałbym ze sobą skończyć. Nie widzę żadnych perspektyw na bliższą ani na dalszą przyszłość. Świat się pali”. Jednocześnie podkreśla, że powstrzymuje go bycie razem z rodziną, „to wspólne nasze zamieszkanie prowadzi do tego, że jeden ciągnie drugiego do życia”. Przepełnia go żal i tęsknota za resztą rodziny, za firmą, za wolnością, ale przede wszystkim marzy o wykrzyczeniu swojej krzywdy i rozpaczy. Dziennik i wspomnienia na pewno są formą tego krzyku. Dzięki książce możemy ten krzyk usłyszeć.

***

Podstawą wydania niniejszych zapisków jest tekst przechowywany w archiwum Yad Vashem w zbiorze pamiętników O.33 pod sygnaturą 6509. Został on przekazany przez rodzinę Grynbergów. Tadeusz Obremski pisał ręcznie, niebieskim atramentem, w zeszytach i skoroszytach; w sumie jest to 720 stron różnego formatu. O ile część poświęcona pobytowi w getcie ma charakter tekstu zwartego, o tyle zapiski robione na bieżąco po stronie aryjskiej są raczej luźnymi notatkami. Niestety, zachowała się tylko część okładek zeszytów, a poszyty zostały rozdzielone na pojedyncze karty, paginacja zaś oraz ich ułożenie przez archiwistów Yad Vashem wydają się częściowo przypadkowe. Na potrzeby tego wydania całość tekstu ułożono więc na nowo. Ingerencje redaktorskie polegały ponadto na uwspółcześnieniu interpunkcji i ortografii oraz ujednoliceniu pisowni. Zachowano pisownię wyrazów charakterystyczną dla języka epoki; uzupełnienia redaktorskie w tekście ujęto w nawias kwadratowy. Nie wszystkie wyrazy – szczególnie dotyczy to nazwisk – udało się odczytać; miejsca te oznaczono [...]. Wątpliwości zaznaczono znakiem zapytania. Tytuł książki pochodzi od wydawcy. Jako aneks dodano wiersze i opowiadania Jadwigi Obremskiej pisane w czasie wojny.

Większość zapisków zachowała się w dobrym stanie, ale 30 kart uległo częściowemu zniszczeniu; odczytać z nich można pojedyncze słowa czy – w najlepszym wypadku – urywki zdań. Jak się wydaje, dotyczą one przedwojennych kontaktów handlowych oraz przemyśleń płynących z lektury książki Beverleya Nicholsa Dzwon na trwogę16.

Z powodu dużej fragmentaryczności tekstu na tych zniszczonych kartach podjęto decyzję, by ich nie włączać do niniejszego wydania.

***

Książka nie mogłaby się ukazać bez wsparcia i pomocy wielu osób. Chciałabym szczególnie podziękować Henrykowi Yarkoniemu, bez którego zapiski Tadeusza Obremskiego nie ujrzałyby światła dziennego, oraz Barbarze Engelking za wszystkie uwagi i konsultacje, Marcie Janczewskiej, Aleksandrze Bańkowskiej, Agnieszce Reszce i ekipie z archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego, Alinie Skibińskiej, Ewie Koźmińskiej-Frejlak, Marcie Szymaniak-Wiśniewskiej, Jakubowi Petelewiczowi oraz innym przyjaciołom z Centrum Badań nad Zagładą Żydów.

Agnieszka Haska

1 „Głos Literacki”, 1-30 stycznia 1930, nr 1, s. 4.

2 „Nasz Przegląd”, 29 maja 1930, nr 149, s. 3.

3 „ABC”, 18 listopada 1927, nr 319, s. 1.

4Fabryka obuwia H. Obremski i S-wie, „Nasz Przegląd, dodatek „Mody jesienno-zimowe”, 10 października 1926, nr 278, s. 19.

5Nieudała wyprawa podkopywaczy, „Robotnik”, 24 marca 1936, nr 95, s. 6.

6„Król wędkarzy” aresztowany, „Dzień Dobry! Kurier Poranny”, 3 kwietnia 1938, nr 98, s. 12.

7Gryzący miłośnik szyb żydowskich i jego kamraty w rękach policji, „Chwila”, 2 listopada 1936 (wydanie wieczorne), nr 670, s. 3.

8Wybicie szyb, „Nasz Przegląd”, 16 kwietnia 1938, nr 107, s. 14.

9Echa krwawego dramatu, „Kurier Poranny”, 28 maja 1914, nr 146, s. 8.

10Adama Czerniakowa dziennik getta warszawskiego 6 IX 1939 – 23 VII 1942, oprac. Marian Fuks, Warszawa: Państwowe Wydawnictwo Naukowe, 1983, s. 243. W dzienniku nazwisko zapisane jako Obrembski

11 Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego (dalej AŻIH), Sąd Specjalny, 91, k. 6-10.

12 Budynek, wzniesiony po 1881 r., stoi do dziś, nieco schowany przez wieżowce wyrosłe wokół ronda ONZ. Od lat jest w ruinie i planowano go rozebrać, co spotkało się ze sprzeciwem różnych instytucji, organizacji i społeczników. Razem z sąsiadującą zabudową posesji ul. Twarda 28 stanowi on relikt historycznej zabudowy miejskiej, która już zupełnie zniknęła z tej części Warszawy; ponadto koronnym argumentem na rzecz zachowania budynku było to, że w 1893 r. urodził się tam ks. Ignacy Skorupka. W marcu 2016 r. Ciepłą 3 wpisano do rejestru zabytków.

13 Symcha Binem Motyl, Do moich ewentualnych czytelników. Wspomnienia z czasu wojny, oprac. Agnieszka Haska, Warszawa: Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów i Żydowski Instytut Historyczny, 2011, s. 156-157.

14 Zob. Agnieszka Haska, „Jestem Żydem, chcę wejść”. Hotel Polski w Warszawie, 1943, Warszawa: Wydawnictwo IFiS PAN, 2006.

15 Potwierdzeniem jest również obecność Obremskiego na liście Soni Wajselfisz, zawierającej nazwiska osób przebywających w Bergen-Belsen i wywiezionych do Auschwitz („Zagłada Żydów. Studia i Materiały” 2016, nr 12, s. 315).

16 Beverley Nichols, Dzwon na trwogę, tłum. Wacława Komarnicka, Warszawa: Wydawnictwo „Rój”, 1934. Autor, znany dziennikarz, pisarz i dramatopisarz (choć dziś pamiętany przede wszystkim dzięki bestsellerowym książkom o ogrodnictwie), zadaje w Dzwonie na trwogę pytanie o istotę i przyczyny pierwszej wojny światowej, wskazując, że jej doświadczenie może się powtórzyć, jeśli świat nie wzmocni wdrażania w życie idei pacyfistycznych.

Fotografie

FOTOGRAFIE

Reklama firmy H. Obremski i S-wie zamieszczona w programie rewii

Oś Cyrulik – Warszawa. Rewia wiosenna w 18 obrazach,

wystawianej przez kabaret Cyrulik Warszawski w 1938 r.

Reklamy prasowe firmy H. Obremski i S-wie,

drukowane na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych

Artykuł z „Mód jesienno-zimowych”, dodatku ilustrowanego

„Naszego Przeglądu” nr 278 z 10 października 1926 r.

Kamienica przy ul. Senatorskiej 27 w 1941 r.

Widać szyld salonu H. Obremski i S-wie

Notka prasowa na temat samobójstwa Maurycego Obremskiego

(„Nowa Gazeta” nr 240 z 28 maja 1914 r.)

Fałszywa kenkarta Racheli (Eli) Obremskiej

wystawiona na nazwisko Michalina Ubych

Fałszywa kenkarta Jadwigi Obremskiej

wystawiona na nazwisko Jadwiga Michalak

Front kamienicy przy ul. Ciepłej 3 współcześnie

Brama kamienicy przy ul. Ciepłej 3 współcześnie

Tadeusz Obremski

WŚRÓD ZATRUTYCH NOŻY

WŚRÓD ZATRUTYCH NOŻY

Od siedmiu miesięcy po raz pierwszy czuję w sobie pewien spokój. To nowe nasze mieszkanie to uczyniło. Sympatyczny gospodarz i świadomość, że na wypadek rewizji mamy gdzie się schować, dodaje mi otuchy.

Uczę się angielskiego. Choć te dni bezczynne zapełnia jakaś praca. Pewnego dnia, kując słówka angielskie, przemknęła mi nagła myśl. – Czemu ja nie piszę pamiętników o tym, co Żydzi przeżyli w ghetcie? Myśl ta zaczęła mnie uporczywie prześladować. Zacząłem sobie wszystko przypominać, wygrzebywać z pamięci nawet te fakty, które, zdawałoby się, już były zapomniane. W miarę moich rozważań czułem wzbierającą falę wspomnień, która mnie po prostu zalewała. Jedno wspomnienie budziło następne, zazębiało się i tworzyło nowe ogniwo do dalszych wspomnień. Postanowiłem napisać wszystko, co widziałem i sam przeżyłem.

Zdawałem sobie sprawę, że nie mogę pretendować w moich wspomnieniach do ścisłych form literackich. Wszak nie jestem pisarzem. Ale jedno wiedziałem, że słowa moje, które płyną z głębi mego zbolałego serca, słowa proste trafią do wszystkich tych, co umieją odczuć niesprawiedliwość i hańbę. Nie zastanawiałem się również nad tym, że notatki moje w razie wykrycia nas mogą nas zgubić, gdyż nawet bez tego jesteśmy ciągle narażeni.

A więc w imię Boga, pomyślałem, bylebym o wszystkim pamiętał.

A jednak!

Do ostatniej chwili wierzyłem, że nie dojdzie do zbrojnego konfliktu między Polską a Niemcami.

Wprawdzie sierpień 1939 r. był już pełen niepokoju, napięcie nerwowe doszło już do największych rozmiarów, to jednak łudzono się, że nastąpią nieoczekiwane posunięcia polityczne, które zgrozę wojny – jak w roku 1938 – odsuną na pewien czas. Toteż 1 września 1939 oszołomił wszystkich. Rano tego dnia radio podało, że wojska niemieckie przekroczyły granicę polską.

Jesteśmy w stanie wojny!

Wyszedłem na ulicę. Ruch normalny. Spokój. Ale w miarę zbliżania się do śródmieścia widać już było grupy ludzi tłoczących się przy obwieszczeniach mobilizacyjnych.

Wojna!

Miasto przybierało stopniowo wyraz jakby uroczysty. Wyczuwało się ogólne podniecenie. Gazety były rozchwytywane. Wiadomości były sobie podawane z ust do ust. Wszyscy byli pod wrażeniem bieżących wypadków. A tymczasem burza, nieznana w dziejach ludzkości, nadciągała. Pierwszego dnia nadeszły wiadomości o działaniach na froncie i o sytuacji wewnątrz kraju. Wiadomem już było powszechnie, że Niemcy w swym niszczycielskim pochodzie [z] niczem się nie liczą.

Miasta i osiedla ludzkie, które absolutnie nic wspólnego nie miały z obiektami wojskowymi, były obrzucane bombami i palone. Rozpoczęły się naloty na Warszawę i inne miasta w kraju. Domy padały w gruzy. Były ofiary w ludziach. Naloty stawały się częstsze. Z frontu nadchodziły coraz gorsze wieści. Poznań, Bydgoszcz, Częstochowa i inne miasta były już w rękach niemieckich. Armia niemiecka błyskawicznie posuwała się naprzód pomimo dzielnej obrony wojsk polskich. Zaczęto zdawać sobie sprawę, że nie doceniano sił wroga. Wprawdzie rozsądniejsi nie twierdzili, że Polska sama mogła się przeciwstawić Niemcom, ale nikt nie przypuszczał, że klęska może nastąpić w tak krótkim czasie. Przedwojenne informacje o rzekomej słabości III Rzeszy były lekkomyślnym bluffem. Z ust pierwszych rannych żołnierzy, których przywożono z pola walki, wiadomem już było, że mamy wroga mocnego, przygotowanego i zdecydowanego na wszystko, żeby dopiąć swego celu.

Podniecenie w mieście rosło. Stolica jest zagrożona!?

Liczne auta mknące na wschód świadczyły o tym, że rozpoczęła się ewakuacja stolicy. Niepokój wzrastał. Coraz częstsze były naloty. Panika powstała po oświadczeniu przez radio płk. Umiastowskiego, żeby wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni wyszli z miasta na wschód1. Rozpoczęły się wędrówki. Dziesiątki tysięcy mężczyzn opuszczało stolicę, ale większość została. Wobec wieści z pola walki zdawano sobie sprawę z bezcelowości tego zarządzenia i czekano na dalszy rozwój wypadków.

Sytuacja Żydów była szczególnie tragiczna. Wiadomem było, że nadciąga do nas wróg śmiertelny. Trzeba się było szybko decydować. Zostać w mieście czy jechać w nieznane? Dużo ludzi uciekło na wschód, ale większość została. Wśród tych ostatnich znalazłem się również ja z moją rodziną.

Gdy wojna wybuchła, byłem współwłaścicielem mechanicznej fabryki obuwia i czterech największych sklepów detalicznych obuwia w Warszawie. Przedsiębiorstwo to prowadziłem wspólnie z dwoma moimi braćmi i było ono jedną z najpoważniejszych placówek w naszej branży w Polsce. Gdy nawała hitlerowska poczęła zbliżać się do Warszawy, zastanawialiśmy się, jak postąpić. Aczkolwiek zdrowy rozum nakazywał, to jednakże były względy rodzinne, dla których musieliśmy pozostać.

Rozpoczęło się bombardowanie Warszawy2. Co ludność miasta przeżyła w owym czasie, zostawiam do opisu Polakom. Krótko tylko podam, że po dwóch tygodniach chowania się w suterynie należeliśmy do tych wybrańców losu, którzy uniknęli skutków bombardowania. Po wkroczeniu Niemców do miasta Żydzi pierwsi odczuli zgrozę nieszczęścia, jakie spadło na kraj, a na Żydów w szczególności.

Wszystko w mieście przypominało jeszcze minione tygodnie straszliwego bombardowania. Ulice były zasłane gruzem i stłuczonemi szybami. Gdzieniegdzie leżały jeszcze końskie trupy. Na skwerkach, które służyły za tymczasowe miejsca wiecznego spoczynku dla zabitych podczas bombardowania, paliły się jeszcze świece. Nastrój przygnębienia panował powszechnie. Rodziny poszukiwały zaginionych. W wielu punktach ludzie własnym sumptem przystępowali do uprzątania ruin, aby odszukać pod niemi zwłoki najbliższych.

W tych dniach, tak ciężkich dla ludności, my, Żydzi, z miejsca byliśmy wymieceni poza nawias normalnego społeczeństwa. Niemcy rozpoczęli od razu istne polowanie na Żydów i ich majątki. Grupami i pojedynczo wkraczali Niemcy do żydowskich sklepów, fabryk, mieszkań, które rabowano w niemiłosierny sposób. Na ulicach zaczęli Niemcy łapać Żydów do roboty. Zabierano ich do koszar oraz placówek niemieckich, gdzie bici i katowani, musieli wykonywać najtrudniejsze i najbrudniejsze roboty. Niemcy w swej zoologicznej nienawiści do Żydów starali się ich jak najbardziej upokorzyć. Specjalnie wyszukiwali Żydów o wyglądzie świadczącym, że to inteligent, i gdy nieszczęsny wpadał w ich ręce, to rzadko wracał do domu. Wszyscy z miejsca odczuli zgrozę sytuacji, rzadko kto z Żydów wracał z tamtej „pracy” cało do domu. Częste stawały się wypadki zaginięcia. Żołdactwo na placówkach naigrawało się z nieszczęsnych w sposób wyrafinowany. Każdy żołdak był panem życia i śmierci Żyda.

W pierwszych też dniach zaczęły ukazywać się zarządzenia antyżydowskie3. Jedno rozporządzenie ukazywało się wnet za drugim. Żydzi nie mogli złapać tchu. Zgroza powiększała się z godziny na godzinę. Konta w bankach zostały zablokowane. Safesy żydowskie zarekwirowane4. Żydom nie wolno było mieć więcej niż 2000 złotych!?5 Rabunki w sklepach zostały jakby zalegalizowane. Wystarczyło, aby jakiś volksdeutsch lub „przychylny” Polak upatrzył sobie żydowski sklep lub fabrykę, otrzymywał z miejsca list z dystryktu, który nakazywał żydowskiemu właścicielowi usunąć się z placówki. Ale bardzo dużo przedsiębiorstw zostało Żydom zabranych i bez zarządzenia dystryktu, gdyż wystarczyło, że zjawił się volksdeutsch z jednym Niemcem, żeby Żyd z miejsca został zlikwidowany.

Cios następował za ciosem, który bił w bezbronnych Żydów. Mieszkania, pieniądze i towary zabierano Żydom bezkarnie, a niekiedy wraz z dobytkiem zabierali siepacze również właściciela. Większe fabryki i przedsiębiorstwa żydowskie były obsadzane przez niemieckich komisarzy, którzy właścicieli żydowskich z reguły wyrzucali, inni zaś oddawali ich w ręce gestapo6. W nielicznych tylko wypadkach komisarze zatrzymywali byłych właścicieli do dalszej współpracy. Ci Żydzi, którzy jeszcze nie przeszli gehenny wywłaszczenia ich [z] majątku, starali się towary swoje sprzedać kupcom aryjskim. Ale tu natrafiali na duże trudności. Jak już wyżej wspomniałem, Niemcy polowali na Żydów i każdego spotkanego na ulicy, nie bacząc na wiek, zabierali do „pracy”7. Szczególnie znane były miejsca pracy w byłym gmachu Sejmu oraz na Dynasach8. Były tam istne mordownie ludzi.

Katowano i bito Żydów do nieprzytomności, potem oblewano ich wodą zimną i znowu bito.

Było b[ardzo] wiele wypadków, że Żydzi złapani do samochodu jadącego w kierunku Sejmu udawali chęć ucieczki, gdyż woleli umrzeć od kuli, aniżeli być systematycznie mordowani przez siepaczy. W tych tragicznych warunkach Żydzi nie mogli myśleć o likwidacji swego mienia bez narażenia się na utratę życia. Ale dzięki temu, że Niemcy prześladowali na razie tylko mężczyzn, a kobiety korzystały jeszcze ze względnej swobody, cała inicjatywa przeszła w ręce kobiet żydowskich. Z niebywałą energią zabrały się Żydówki do pomocy przy ratowaniu swego ostatniego mienia. Wszelkie transakcje były przez nie załatwiane. Ale okres ten trwał – niestety – bardzo krótko.

W listopadzie 1939 roku ukazało się rozporządzenie o opaskach, któr[e] każdy Żyd i Żydówka winni byli założyć na prawym ramieniu. Opaska ta ze znakiem Syjonu obowiązywał[a] również w wystawach sklepów żydowskich9. Rozporządzenie to podziałało na Żydów w sposób straszny. Nie dawano sobie wiary, żeby w 20. wieku mogło dojść do takiej hańby. Wkroczyliśmy w wiek Ghetta. Wszyscy zadawali sobie pytanie, czy to możliwe. Wielu Żydów, szczególnie z warstw inteligencji, z miejsca powzięło postanowienie niewkładania opasek.

Ale termin się zbliżał i w dniu oznaczonym na ulicach Żydzi ukazali się z piętnem. Byliśmy do reszty dobici. Teraz każdy Niemiec miał „wybór” ofiar i nie potrzebował się trudzić. Rozpoczął się istny raj dla łapaczy Żydów. Jeśli dotychczas Żydzi, których wygląd zewnętrzny nie zdradzał ich pochodzenia, mogli jako tako swobodnie się poruszać po mieście, to obecnie – po nałożeniu opasek – znaleźli się w tej samej sytuacji, co i reszta ludności żydowskiej. A opaski należało bezwarunkowo nałożyć, gdyż winnemu niezastosowania się groziła kara śmierci. I rzeczywiście wielu śmiałków w owym czasie przypłaciło to życiem.

Ale najgorzej zarządzenie o opaskach odczuły Żydówki, gdyż po nałożeniu przez nie opasek Niemcy zaczęli je łapać na ulicach na równo z Żydami. Nie mieli dla nich żadnych względów, nawet gdy były w towarzystwie małych dzieci; zabierali je do koszar, gdzie kazano im w ubikacjach wykonywać najbrudniejsze czynności, nie dając im żadnych ku temu materiałów. Oczywiście – ich zwyczajem – Niemcy polowali przeważnie na Żydówki ze sfer inteligencji, chcąc w pierwszym rzędzie je upokorzyć. Bardzo wiele kobiet wracało do domu z szokiem nerwowym po przebytych przejściach.

W mieście poza tą zgrozą trwały nieustanne aresztowania wśród inteligencji i przemysłowców żydowskich, których Niemcy w pierwszym rzędzie postanowili zniszczyć. Nikt z Żydów nie był pewien ani dnia, ani nocy. Toteż wiele ludzi nocowało poza miejscem swego stałego zamieszkania. Ale i te środki ostrożności spełzały na niczym, gdyż Niemcy z braku osoby poszukiwanej zabierali członków rodziny lub osoby przypadkowo się tam znajdujące. Aresztowano Żydów bez żadnych ku temu powodów. Wszelki ślad po nich ginął. W tym okresie między innymi zginęli: Leon Adin10, Arnold Szpinak11, Beia Cukierman, Doktorowicz12 i setki innych. SS-mani jeździli na Nalewki i Gęsią, siejąc postrach wśród ludności żydowskiej. Rabowali Żydów, bijąc niemiłosiernie i rabując z najcenniejszych rzeczy.

Na skutek straszliwego terroru, jaki panował, Żydzi zaczęli masowo uciekać na tereny zajęte przez Związek Sowiecki. Rozpoczęła się istna wędrówka, szczególnie uciekała młodzież, widząc w tym jedyny ratunek dla siebie. Ruch ten zwiększał się tym bardziej, że nadchodziły wiadomości o liberalnym traktowaniu Żydów na zajętych przez Sowiety terenach i o pracy, którą każdy otrzymywał.

O ile te wędrówki z początku były łatwe, później stawały się coraz trudniejsze. Granica była dobrze strzeżona przez Niemców i przez Sowiety. Należało przejść przez dwa kordony graniczne. Dużo ludzi padało ofiarami już na samej granicy w Małkini13, gdzie Niemcy złapanych Żydów rabowali doszczętnie, bili w sposób sadystyczny, a potem mordowali. Wielu Żydów przeprawiało się na stronę sowiecką przez Bug wpław i tonęło na skutek zastrzelenia przez patrole niemieckie.

Jeszcze w czasie bombardowania została utworzona Żydowska Rada Gminy14, na czele której stanął inż. Adam Czerniaków15, zastępcą był inż. Lichtenbaum16. Po wkroczeniu Niemcy zażądali od gminy imiennej listy członków Rady, po czym kazali codziennie meldować się prezesowi u gestapo celem otrzymania instrukcji.

Adwokat Bolesław Rozensztadt17, radca gminy, często jeździł do gestapo i opowiadał mi, jak okropnie byli tam traktowani przedstawiciele gminy. Z zasady przyjmowano ich krzykiem, wymyślaniami, biciem pejczami lub kolbami rewolwerów w stół, aby ofiary były zupełnie sterroryzowane, po czym dopiero padały rozkazy. Wszystkie zadania szły w jednym kierunku, żeby od ludności żydowskiej wydostać jej majątki. Jedna kontrybucja następowała za drugą. Po zapłaceniu jednej kontrybucji ludność natychmiast otrzymywała następny nakaz.

W tych warunkach, jakie się wytworzyły, postanowiliśmy z braćmi nie sypiać w naszych mieszkaniach, a jednocześnie poczęliśmy się zastanawiać, jak ustosunkować się do naszych placówek handlowych, które musiały być czynne, gdyż w przeciwnym razie nasza sytuacja mogła się jeszcze pogorszyć posądzeniem nas przez Niemców o sabotaż. Aczkolwiek dla nas, Żydów, przyczyn do oskarżeń nie należało szukać. Dla Niemców największym przestępstwem było to, że pochodzimy od Żydów.

Wiedzieliśmy, że z biegiem czasu dla naszego przedsiębiorstwa będzie przydzielony niemiecki komisarz i do tego czasu należało za wszelką cenę nasze placówki utrzymać w stanie aktywności. Ale jak to uczynić, kiedy po drodze, a tym bardziej na miejscu było się narażonym na utratę życia lub w najlepszym wypadku na ciężkie pobicie. Pomimo to podzieliliśmy pracę między sobą. Brat mój Borys był stale w biurze fabrycznym, brat Leon w sklepie na Marszałkowskiej, a ja w sklepie na Senatorskiej. Zdawałem sobie sprawę, że tylko „lojalne” moje zachowanie się w stosunku do Niemców może mnie uchronić od zguby. Toteż wydałem zarządzenie do personelu, żeby Niemcom przychodzącym do sklepu pokazywać wszelkie towary i w każdej ilości i oddawać w każdej cenie. I faktycznie okazało się, że to postępowanie było zbawienne, gdyż po kilku dniach zostali aresztowani dwaj kupcy z naszej branży [...] H[...] i Besztymt18, którzy odmówili wydania Niemcom większej ilości towaru bez pieniędzy. Oczywiście ślad po nich zaginął.

Po tym wypadku na prośbę mego personelu zdwoiłem środki ostrożności. Nie pokazywałem się w sklepie, będąc zawsze ukrytym w pokoiku przylegającym do mojego gabinetu. Kierownik mój na każdorazowe pytanie Niemców o właściciela odpowiadał, że mnie nie ma. A ja tymczasem siedziałem przy biurku i przez okienko przyglądałem się, jak rozgorączkowane Niemki i Niemcy wybierają towary i z jaką bezczelną gestykulacją zwracają się do przerażonego personelu. Mało tego, że za towary nie płacili, to kradli do tor[e]b.

Pewnego dnia zjawił się u mnie w sklepie dobry mój znajomy, niejaki p[an] Cessis – Żyd gdański, który był przedstawicielem firmy obuwia Minerwa19 w Bydgoszczy. Przyszedł w towarzystwie młodej niewiasty, jak się później okazało, Niemki, którą przedstawił jako swoją narzeczoną. Była to niewiasta przystojna, ale bardzo źle ubrana. Sądząc z posady, jaką zajmowała przed wojną w firmie Minerwa, nie powodziło jej się zbyt dobrze.

Po krótkiej rozmowie p[an] Cessis oświadczył mi, że narzeczona jego chce objąć jakiś komisaryczny zarząd w Warszawie i jeżeli ja nie mam nic przeciwko temu, to ona rozpocznie starania w dystrykcie celem objęcia naszej placówki. Spojrzałem na panią Sudan20, zastanawiając się, czy to możliwe, aby takie niewinne stworzenie potrafiło pracować z Niemcami. Wobec oświadczenia Cessisa, że mogę w obecności jego narzeczonej mówić zupełnie szczerze, gdyż ona z gruntu jest usposobiona antyhitlerowsko, wyraziłem swoje wątpliwości, czy p[anna] Sudan da sobie radę z prowadzeniem tak dużego przedsiębiorstwa jak nasze. Nie zwróciłem uwagi wówczas na jej spojrzenie, gdyż byłem podekscytowany awanturą, jaka dochodziła ze sklepu. Po chwili odezwała się p[anna] Sudan łamaną polszczyzną, że nie należy wyprzedzać faktów, gdyż ona sama jeszcze nie wie, co robić, musi się zastanowić na miejscu i dlatego pójdzie do dystryktu celem poinformowania się. Po dwóch dniach p[anna] Sudan i p[an] Cessis zjawili się ponownie i oświadczyli, że p[anna] Sudan rzeczywiście w tych warunkach nie może pracować, że jest przerażona tym barbarzyństwem i że wyjeżdża z powrotem do Bydgoszczy, natomiast p[an] Cessis zostaje w Warszawie i będzie mieszkał jako aryjczyk. Rozstaliśmy się w zupełnie dobrej komitywie. Wypadek ten podałem dlatego, że p[anna] Sudan w późniejszym okresie znów będzie tematem moich wspomnień.

Pewnego dnia listopadowego udawałem się do magazynu w towarzystwie mego przyjaciela Nojara21. Na ulicy Żelaznej zatrzymał nas żołnierz niemiecki i kazał nam pójść w jego kierunku. Oświadczyłem mu, że idę do pracy, że ludzie na mnie czekają. Żadnej odpowiedzi. Skręcamy w Chłodną. Niemiec chodzi obok nas i zdawałoby się, że nas nie widzi. W pewnej chwili zwraca się do mnie: „Gdzie ty pracujesz?”. Powiedziałem mu prawdę. Z miejsca zmienił ton. Uśmiechał się nawet.

– Jak to dobrze, że ciebie spotkałem – mówi – szukam już od dłuższego czasu rannych pantofli po całej Warszawie i nigdzie nie ma. Jeżeli ty masz to na składzie, to zwolnię cię od robót u nas. Po chwili zmieniliśmy kierunek. Idziemy do sklepu. Na ulicy Elektoralnej natknęliśmy się na innego Niemca, który również szukał Żydów do pracy i chciał nas zabrać. Wywiązała się kłótnia między żołnierzami. Staliśmy jak dwie bezwolne ofiary, zastawiając się, w czyje ręce wpadnie „łup”. Ale nasz Niemiec, ten, co szuka pantofli, nie chce nas odstąpić. My u niego już dawno pracujemy i on nie może codziennie nowych ludzi „uczyć”. Po długich targach „nasz” postawił na swoim i ruszyliśmy w drogę. Przyszliśmy do magazynu. Po otrzymaniu pantofli Niemiec pyta, ile ma zapłacić. Byłem mile zdziwiony, że pomimo całego ich barbarzyństwa są wśród nich również ludzie uczciwi. Ale moje refleksje były przedwczesne. Gdy mu dla pozoru podałem śmiesznie niską cenę (4 zł) powiedział, że on pieniędzy niestety nie ma. Z miejsca odpowiedziałem, że cenę podałem tylko dla orientacji, gdyż absolutnie nie mam zamiaru brać od niego pieniędzy. Traktuję to jako prezent.

Na to Niemiec mówi, że mam szczęście, bo gdybym mu nie wydał pantofli bez pieniędzy, to zabrałby nas do komendantury i oskarżyłby, że chciałem za pantofle 50 złotych! Następnego dnia zaczęli przychodzić żołnierze całymi grupami po ranne pantofle. W przeciągu dwóch dni 1700 par zostało „sprzedanych”. Ten błahy na ogół wypadek podałem jako jeden z licznych nadużyć owego czasu, świadczący o mentalności i uczciwości „herrenvolku”.

Wracałem z fabryki. Była godzina piąta po południu. Przechodząc Żelazną, zobaczyłem auto niemieckie przy bramie domu, w którym mieszkały matka moja z siostrą. Zaintrygowany tym, do kogo znów Niemcy przyjechali z „wizytą”, stanąłem opodal, czekając, aż wrócą właściciele auta. Po kilku minutach z sieni domu wyszło dwóch młodych oficerów niemieckich, wsiedli do auta i odjechali. Postanowiłem wstąpić do matki i dowiedzieć się, u kogo Niemcy byli.

Przez kilka chwil stałem pod drzwiami i na moje stukanie nikt nie otwierał. Tknięty złym przeczuciem, uderzałem b[ardzo] lekko w drzwi, wołając jednocześnie siostrę po imieniu. To poskutkowało. Drzwi otworzyła mi siostra. Była blada i zdenerwowana. W jednej chwili zrozumiałem wszystko. Niemcy byli u nich. Wbiegłem szybko do matki. Staruszka siedziała na swoim fotelu. Zapłakana i przestraszona, zaczęła mi opowiadać, że przed pół godziną stukali przy drzwiach. Siostra moja otworzyła, wówczas weszło dwóch Niemców. Weszli do każdego pokoju, rozglądali się, poszli do kuchni sprawdzić, czy kuchenne wyjście jest zamknięte. Upewniwszy się, że są „bezpieczni”, przystąpili do matki i siostry z oświadczeniem, że mają polecenie władz zabrać u nich pieniądze i biżuterię, gdyż matka moja jest żoną przemysłowca i z pewnością jest zasobna w jedno i drugie.

Matka moja, przerażona do najwyższego stopnia, oświadczyła, że ona biżuterii nie posiada, natomiast pieniądze, jakie ma, są jej potrzebne na utrzymanie, gdyż jest wdową. Na to jeden z oficerów odezwał się, że pieniądze, które matka im odda, i tak będą zapisane na Jej rachunek! Krótko mówiąc, po chwili obaj przystąpili do rewizji. Zabrali sześć tysięcy złotych oraz duży, stary złoty łańcuch wagi około 250 gr[amów]. Gdy matka moja, zdenerwowana, zaczęła płakać, jeden z nich zbliżył się do niej i głaszcząc ją po włosach, rzekł: – Rozumiem, że to przykre, że to zabieramy, ale my nie robimy tego z przyjemnością, gdyż mamy na to rozkaz – i wyszli. Pomimo emocji i straty matka moja była zadowolona, że nikogo z synów nie było w tym czasie u niej, i prosiła mnie, żeby starać się nie sypiać w domu. Uspokoiwszy matkę i siostrę, posiedziałem jeszcze krótki czas i poszedłem do domu. Ale przeznaczone mi było tego dnia również przeżyć emocje. Gdy tym razem zbliżałem się do mego domu przy ul. Ogrodowej22, zobaczyłem takie samo auto, jakie stało przed bramą matki, stało teraz przed moim domem.

Tknięty przeczuciem, stanąłem teraz również naprzeciwko i obserwowałem. Wtem, nie wierzyłem własnym oczom, z bramy domu wychodzi moja żona w towarzystwie dwóch wojskowych Niemców, wsiadają do auta i odjeżdżają. Nim ochłonąłem, auta już nie było widać. Pobiegłem na górę do mieszkania, gdzie dziewczyna pracująca u nas powiedziała, że Niemcy przyjechali po obuwie i wobec tego, że mnie nie zastali, to zabrali żonę wraz z kluczami od sklepu na Chmielnej.

Momentalnie zbiegłem na dół i dorożką kazałem się zawieźć do sklepu. Gdy przybyłem na miejsce, „klienci” już byli dobrze zagospodarowani. Wchodząc do sklepu, jeden z nich – byli to schupo23 – podszedł do mnie, przywitał się ze mną grzecznie i powiedział, że mam b[ardzo] odważną żonę, gdyż nie bała się z nimi jechać. Następnie powiedział mi, że chce zrobić większy „zakup”, i prosi mnie, żebym im osobiście pokazał towary. Po wybraniu ośmiu par obuwia ten sam grzeczny schupo prosił o pokazanie mu jedwabnych pończoch, które zdążył już oglądać w szafach. Po wybraniu 80 par – wyraźnie osiemdziesiąt par – kazał sobie to wszystko łącznie z obuwiem zapakować i obliczyć, ile się należy. Mając już doświadczenie w tych sprawach, zrobiłem cenę równającą się 20% własnego kosztu i podałem im obliczenie.

Przez chwilę przyglądali się rachunkowi, po czym drugi odezwał się, że cena pończoch jest wybitnie wygórowana, gdyż ja policzyłem po zł 6 – z naturalnego jedwabiu – gdy w Berlinie płacą po V marki. Oczywiście, że z miejsca zgodziłem się na „słuszną bonifikatę”, i zdawało się, że już wszystko jest w porządku. Ale teraz na arenę wstąpił ten „grzeczny” i mówi do mnie:

– Widzi pan, te koszule, co my nosimy, kupiliśmy w firmie Opus24, ale właściciel nie chciał przyjąć od nas pieniędzy i dał to nam jako prezent. W jednej chwili przypomniałem sobie tragedię właściciela fabryki bielizny Opus Lewina, który podczas wizyty Niemców, w przystępie rozstroju nerwowego, skoczył do okna i rzucił się z trzeciego piętra na bruk, zabijając się na miejscu25.

„Chętni” zgodziłem się na jego propozycję. Zdawał się być bardzo zadowolonym i dla porządku kazał sobie wystawić rachunek, na którym musiałem dopisać, że wyżej wymienione towary zostały im „podarowane”. Po ich wyjściu czym prędzej wyszedłem ze sklepu, spiesząc się do domu, gdyż zbliżała się godz[ina] policyjna.

Rabunek u Żydów w mieście wciąż trwał. Ze śródmieścia wyrzucano Żydów z mieszkań, nie pozwalając im nic zabrać ze sobą. Niemcy stworzyli specjalny urząd mebli pożydowskich, którego składy mieściły się w dawnym gmachu teatru Qui Pro Quo przy ul. Senatorskiej26. Codziennie dziesiątki samochodów przywoziło ze wszystkich stron miasta luksusowe meble zabrane Żydom. Ludność żydowska, i tak już zmaltretowana i częściowo zniszczona, wyprzedawała wszystko z mieszkań lub oddawała na przechowanie do aryjczyków znajomych. Żeby uniknąć rekwizycji, Żydzi sprzedawali najdroższe meble za bezcen. Niemcy zorientowali się w wkrótce w tym i wydali zarządzenie zabraniające kupna mebli od Żydów.

Wobec wypadków rozgrywających się w mieście byliśmy zupełnie zdezorientowani, co robić dalej. Fabryka była nieczynna. Sklepy są rabowane przez żołnierzy i rozwścieczone Niemki. Nie chodziło już wówczas nam o majątek, ale wobec tego, żeśmy wiedzieli, że w końcu dostaniemy komisarza, to składowe książki, jak i kasa muszą być w porządku, gdyż przyszły „właściciel” mógłby zażądać sprawozdania.

Czekaliśmy niecierpliwie. I pewnego dnia zjawił się niespodziewanie. A było to tak:

Do magazynu wszedł mężczyzna lat około 55, który chciał się ze mną rozmówić. Przedstawił się jako inż. Agopsowicz27, jest podobno naszym stałym klientem, zna firmę i chce nam pomóc. Zaprosiłem go do gabinetu, gdzie przedstawił mi swój plan. Jest z pochodzenia Niemcem, który mieszka w W[arsza]wie długie lata, wojna go zrujnowała rzekomo. Obecnie uzyskał obywatelstwo niemieckie (volksdeutsch) i o ile nie mam nic przeciwko temu, gotów jest starać się o komisaryczny zarząd nad naszymi przedsiębiorstwami. Ale postawił mi warunek, że muszę mu pożyczyć tysiąc złotych, gdyż nie może rozpocząć starań, nie mając... grosza w kieszeni.

Przyglądałem się temu człowiekowi. Był bardzo źle ubrany. Wyglądał jak zbankrutowany baron w operetkach. Ale trzeba było się decydować. Ostatecznie, myślę, jest to tylko tysiąc złotych, a jeśli mu się uda... to może będzie miał pewne względy wobec nas. Poza tym – szczerze mówiąc – chciałem już za wszelką cenę mieć kogoś, który by firmę przed władzami prezentował.

Po kilku dniach zjawia się Agopsowicz, wchodzi do gabinetu, zaczyna mnie całować! I płakać.

– Jesteśmy uratowani – mówi – mam nominację na komisarza.

Nie wierzyłem własnym uszom. Na owe czasy komisarz i „swój” człowiek!? Byłem niezwykle z tego zadowolony, tym bardziej widząc wzruszenie i radość naszego komisarza. A że był wzruszony, to fakt, gdyż było mu z tego powodu bardzo zimno i tegoż samego dnia kazał sobie odesłać do mieszkania furę węgla z zapasów fabrycznych.

Tak zaczęło się „urzędowanie” komisarza. Pojechał ze mną do fabryki. Obejrzał urządzenia. Do niektórych maszyn pukał palcem i pytał się z miną dziecka, czy to wszystko z żelaza. Twardą skórę brał do ręki i pytał, czy to boks. A na boks mówił, że to wyjątkowo twarda giemza. Jednym słowem właściwy człowiek na właściwym stanowisku.

Ale faktycznie urzędowanie objął nazajutrz. Od razu przystąpił do rzeczy. Zebraliśmy [się] z braćmi w gabinecie komisarza, który nam oświadczył:

– Panowie wiecie o tym, że de facto ja teraz jestem właścicielem przedsiębiorstwa, ale z uwagi na to, że nie chcę was krzywdzić, pozostaniecie, ale pod warunkiem, że wszelkie dochody ja będę zabierał, a wy musicie fachowo tym pokierować, żeby wobec władz wszystko było w porządku.