Wielkość urojona - Stanisław Lem - ebook

Wielkość urojona ebook

Stanisław Lem

3,7

Opis

W jaki sposób można nauczyć mówić bakterie? Czy Lem przewidział schemat działania Wikipedii? Czy komputery są zdolne do wierzeń religijnych? Kto tu mierzy czas? Książka, która wykracza poza ramy swojego czasu oraz granice tradycyjnie pojmowanej literatury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 81

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (6 ocen)
3
1
0
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Vemod

Z braku laku…

Doceniając geniusz autora, pozycja dla najtwardszych wielbicieli Jego talentu.
00

Popularność




Sta­ni­sław Lem

"Wiel­kość uro­jo­na"

© Co­py­ri­ght by To­masz Lem, 2016

pro­jekt okład­ki: Anna Ma­ria Su­cho­dol­ska

© Co­py­ri­ght for this edi­tion: Pro Auc­to­re Woj­ciech Ze­mek

www.lem.pl

ISBN 978-83-63471-17-0

Kra­ków, 2019 (wy­da­nie dru­gie po­pra­wio­ne)

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne

Stanisław Lem

WIELKOŚĆ UROJONA(frag­ment)

Spis treści

Wiel­kość uro­jo­na

Ce­za­ry Strzy­bisz, „Ne­kro­bie” (139 re­pro­duk­cji)

Re­gi­nald Gul­li­ver, Erun­ty­ka

Hi­sto­ria li­te­ra­tu­ry bi­tycz­nej

Eks­te­lo­pe­dia Ve­stran­da w 44 ma­gne­to­mach

Ve­stran­da Eks­te­lo­pe­dia Ar­kusz prób­ny

WIELKOŚĆ UROJONA

WSTĘP

Sztu­ka pi­sa­nia wstę­pów od daw­na do­ma­ga się in­dy­ge­na­tu. Od daw­na też ob­le­ga­ła mnie po­trze­ba za­dość­uczy­nie­nia temu pi­śmien­nic­twu pod za­bo­rem, któ­re mil­czy o  s o b i e  od czter­dzie­stu wie­ków – w nie­wo­li dzieł, do ja­kich je przy­ku­to. Kie­dyż, je­śli nie w epo­ce eku­me­ni­za­cji, to jest wszech­ra­cji, na­le­ży wresz­cie ob­da­rzyć nie­pod­le­gło­ścią ten ga­tu­nek szla­chet­ny kieł­zna­ny w po­wi­ciu? Li­czy­łem wszak­że na to, że ktoś inny wy­peł­ni tę po­win­ność, nie tyl­ko es­te­tycz­nie zgod­ną z roz­wo­jo­wym kie­run­kiem sztu­ki, ale mo­ral­nie wprost na­glą­cą. Nie­ste­ty, prze­li­czy­łem się. Próż­no pa­trzę i cze­kam: nikt ja­koś nie wy­pro­wa­dza Wstę­po­pi­sar­stwa z domu nie­wo­li, z kie­ra­tu pańsz­czyź­nia­nych służb. A więc nie ma rady: mu­szę sam, jak­kol­wiek z po­czu­cia obo­wiąz­ku ra­czej niż z od­ru­chu ser­ca, po­spie­szyć z po­mo­cą In­tro­duk­cjo­ni­sty­ce – zo­stać jej wy­zwo­li­cie­lem i aku­sze­rem.

Ma ta cięż­ko do­świad­czo­na dzie­dzi­na swo­je pań­stwo dol­ne, Wstę­pów na­jem­nych, po­cią­go­wych, za­cięż­nych i zgrzeb­nych, al­bo­wiem nie­wo­la de­pra­wu­je. Zna też za­du­fa­nie i na­rym­ność, gest zdaw­ko­wy i za­dę­cie je­ry­choń­skie. Oprócz sze­re­go­wych wstę­pów ist­nie­ją też szar­że – jako Przed­mo­wy i Wpro­wa­dze­nia, a i zwy­kłe Wstę­py nie są so­bie rów­ne, bo czymś in­nym jest wstęp do książ­ki wła­snej, in­nym zaś do cu­dzej. Tak­że po­prze­dzić nim pierw­sze wy­da­nie to coś in­ne­go, ani­że­li wkła­dać trud w po­mna­ża­nie wstę­pów do wy­dań licz­nych a ko­lej­nych. Moc zbio­ru wstę­pów, na­wet ni­ja­kich, któ­rą ob­ro­sło dzie­ło na­mol­nie wciąż wy­da­wa­ne ob­ra­ca pa­pier w opo­kę po­ra­ża­ją­cą kno­wa­nia Zo­ilów – któż bo­wiem ośmie­li się za­ata­ko­wać książ­kę z ta­kim przed­pier­siem pan­cer­nym, spo­za któ­re­go już nie tyle treść jej wi­dać, ile ta­ko­wej sza­cow­ność nie­ty­kal­ną!

Wstęp bywa za­po­wie­dzią po­wścią­gli­wą z do­sto­jeń­stwa lub dumy, ob­li­giem sy­gno­wa­nym przez au­to­ra, to znów – wy­mu­szo­ną przez kon­we­nans, po­bież­ną, choć i przy­ja­zną – ma­ni­fe­sta­cją sy­mu­lo­wa­ne­go w grun­cie rze­czy za­an­ga­żo­wa­nia się ja­kie­goś au­to­ry­te­tu w książ­kę: więc jest li­stem że­la­znym, glej­tem, prze­pust­ką do wiel­kie­go świa­ta, wia­ty­kiem z moż­nych ust – chwy­tem da­rem­nym, któ­ry cią­gnie w górę to, co i tak uto­nie. Nie­wy­pła­cal­ne są te we­ksle – i tyl­ko rzad­ko któ­ry syp­nie zło­tem, a jesz­cze pro­cen­ta­mi ob­ro­dzi. Lecz wszyst­ko to po­mi­nę. Nie za­mie­rzam wda­wać się w tak­so­no­mię In­tro­duk­cjo­ni­sty­ki ani na­wet w ele­men­tar­ną kla­sy­fi­ka­cję tego post­po­no­wa­ne­go do­tąd, na kan­ta­rach trzy­ma­ne­go ro­dza­ju. Cu­gan­ty czy cha­be­ty – jed­na­ko w nim za­przę­giem cho­dzą. Niech­że się Lin­ne­usze zaj­mą tą po­cią­go­wą stro­ną rze­czy. Nie ta­kim wstę­pem po­prze­dzam moją małą an­to­lo­gię Wstę­pów Wy­zwo­lo­nych.

Wy­pa­da tu zstą­pić do głę­bi. Czym może być wstęp? Za­pew­ne re­kla­miar­stwem łżą­cym w żywe oczy, ale rów­nież wo­ła­niem na pusz­czy Jana Chrzci­cie­la czy Ro­ge­ra Ba­co­na. Re­flek­sja wska­zu­je nam więc, że oprócz Wstę­pów do Dzieł ist­nie­ją Dzie­ła-Wstę­py, al­bo­wiem tak Świę­te Księ­gi wiar wszel­kich, jak tezy i fu­tu­ro­ma­chie uczo­nych są Przed­mo­wa­mi – do Tego i Tam­te­go świa­ta. Na­mysł zdra­dza więc, że Pań­stwo Wstę­pów jest nie­po­rów­na­nie roz­le­glej­sze od Pań­stwa Li­te­ra­tu­ry, co ona bo­wiem  z i ś c i ć  usi­łu­je, to Wstę­py tyl­ko za­po­wia­da­ją – z od­da­li.

Od­po­wiedź na już na­brzmie­wa­ją­ce py­ta­nie – po kie­go li­cha trze­ba się wda­wać w wal­kę o wy­zwo­le­nie wstę­pów i pro­po­no­wać je jako su­we­ren­ny ga­tu­nek pi­sar­ski, prze­świ­tu­je z do­pie­ro co po­wie­dzia­ne­go. Moż­na jej udzie­lić albo jak z bi­cza strze­lił, albo przy­wo­łu­jąc na po­moc wyż­szą her­me­neu­ty­kę. Naj­pierw da się ten pro­jekt uza­sad­nić bez­pa­te­tycz­nie – z li­czy­dłem w ręku. Czy nie za­gra­ża nam po­top in­for­ma­cyj­ny? I czy nie w tym jego po­twor­ność, że on pięk­no pięk­nem miaż­dży, a praw­dą praw­dę uni­ce­stwia? A to, po­nie­waż głos mi­lio­na Szek­spi­rów jest taką samą wrza­wą i wście­kłym ha­ła­sem, jak głos sta­da ba­wo­łów na ste­pie lub bał­wa­nów na mo­rzu. Tak mi­liar­do­we sen­sy, zde­rza­jąc się, nie ho­nor przy­no­szą my­śli, lecz zgu­bę. Czy w ob­li­czu ta­kiej fa­tal­no­ści nie jest już tyl­ko Mil­cze­nie zba­wien­ną Arką Przy­mie­rza Twór­cy z Czy­tel­ni­kiem, sko­ro pierw­szy zdo­by­wa za­słu­gę, po­wstrzy­mu­jąc się od snu­cia tre­ści ja­kich­kol­wiek, a dru­gi – przy­kla­sku­jąc tak oka­za­nej re­zy­gna­cji? Za­pew­ne... i moż­na by po­wstrzy­mać się od pi­sa­nia  n a w e t  sa­mych wstę­pów, lecz wów­czas akt ob­ja­wio­nej po­wścią­gli­wo­ści nie bę­dzie do­strze­żo­ny, tedy i ofia­ra nie­przy­ję­ta. To­też są moje Wstę­py za­po­wie­dzia­mi ta­kich grze­chów, od któ­rych się po­wstrzy­mam. To – na pla­nie kal­ku­la­cji zim­nej i czy­sto ze­wnętrz­nej. Lecz ra­chu­ba nie wy­ja­wia jesz­cze, co Sztu­ka zy­ska na ogło­szo­nych wy­zwo­li­nach. Wie­my już, że i nie­bie­skiej man­ny nad­miar dzia­ła ka­mie­nu­ją­co. Jak się od nie­go ra­to­wać? Jak oca­lić du­cha od sa­mo­za­gwoż­dże­nia? I czy do­praw­dy wła­śnie tu­taj oca­le­nie, wła­śnie przez Wstę­py do­bra dro­ga pro­wa­dzi?

Przy­wo­ła­ny dok­tor świe­tli­sty, z hrecz­ko­sie­ja her­me­neu­tyk, Wi­told Gom­bro­wicz, tak by rzecz wy­ło­żył. Nie o to idzie, czy ko­mu­kol­wiek, a choć­by i mnie, po­mysł uwol­nie­nia Wstę­pów od Tre­ści, ja­kie mają za­po­wia­dać, po­do­bał się – albo i nie po­do­bał. Pod­le­ga­my bo­wiem bez­a­pe­la­cyj­nie pra­wom Ewo­lu­cji For­my. Sztu­ka nie może stać na jed­nym miej­scu ani po­wta­rzać się w kół­ko: wła­śnie przez to nie może się  t y l k o  po­do­bać. Je­śli znio­słeś jajo, mu­sisz je wy­sie­dzieć; je­śli wy­lągł ci się z nie­go ssak miast gada, trze­ba mu dać coś do po­ssa­nia; je­że­li więc ko­lej­ny krok do­pro­wa­dza nas do tego, co bu­dzi po­wszech­ną nie­chęć, a na­wet stan przy­wo­mi­tal­ny, nie ma rady: do­pra­co­wa­li­śmy się już Tego Wła­śnie, już tak da­le­ko do­pcha­li­śmy i do­cią­gnę­li sa­mych sie­bie, więc z wyż­sze­go niż przy­jem­ność na­ka­zu przyj­dzie nam ob­ra­cać w oku, w uchu, w umy­śle – Nowe, ka­te­go­rycz­nie za­apli­ko­wa­ne, bo zo­sta­ło od­kry­te na dro­dze hen wzwyż – tam, gdzie nikt wpraw­dzie nie by­wał i by­wać nie chce, sko­ro nie wia­do­mo, czy da się Tam choć przez chwi­lę wy­trzy­mać – lecz, za­iste, dla Roz­wo­ju Kul­tu­ry nie ma to naj­mniej­sze­go zna­cze­nia! Le­mat ten, z de­zyn­wol­tu­rą wła­ści­wą non­sza­lanc­kiej ge­nial­no­ści, każe nam jed­ną – sta­rą – spon­ta­nicz­ną, więc nie­uświa­do­mio­ną nie­wo­lę na nową za­mie­nić; nie roz­ci­na pęt, lecz tyl­ko lon­żę nam wy­dłu­ża; ja­koż gna nas w Nie­wia­do­me, zwąc wol­no­ścią – zro­zu­mia­ną ko­niecz­ność.

Lecz ja, wy­zna­ję uczci­wie, in­ne­go łak­nę uza­sad­nie­nia dla he­re­zji i bun­tu. Po­wia­dam tedy: jest po­nie­kąd praw­dą to, co się rze­kło po pierw­sze i po wtó­re, lecz nie całą praw­dą – i nie cał­kiem po­dob­ną do musu, al­bo­wiem, po trze­cie, mo­że­my za­sto­so­wać do kre­acji al­ge­brę, u Wszech­moc­ne­go pod­pa­trzo­ną.

Pro­szę zwró­cić uwa­gę na to, jak prze­ga­da­na jest Bi­blia, jaki roz­lew­ny Pen­ta­teuch w opi­sach  r e z u l t a t u  Ge­ne­sis – i jak la­ko­nicz­ny w po­ka­zy­wa­niu jej re­cep­tu­ry! Był bez­czas i cha­os, aż na­gle – ni z tego, ni z owe­go – po­wie­dział Pan: „Niech się sta­nie świa­tło”, po czym sta­ło się i już, a mię­dzy jed­nym a dru­gim nic – ani szpar­ki nie było, ani spo­so­bu? Nie wie­rzę! Mię­dzy Cha­osem a Stwo­rze­niem była czy­sta in­ten­cja, świa­tłem jesz­cze nie­po­ra­żo­na, w Ko­smos nie­za­an­ga­żo­wa­na do koń­ca, nie­ubru­ka­na – raj­ską na­wet zie­mią.

Było bo­wiem wte­dy i tam po­wsta­nie szans, lecz nie speł­nie­nie; był za­miar, przez to bo­ski i dla­te­go wszech­moc­ny, że się jesz­cze w dzia­ła­nie ob­ra­cać nie za­czął. Było zwia­sto­wa­nie – przed po­czę­ciem...

Jak nie sko­rzy­stać z tej na­uki? Nie o pla­giat idzie, lecz o me­to­dę. Skąd to wszyst­ko po­szło? Z po­cząt­ku, oczy­wi­ście. A co było na po­cząt­ku? Wstęp, jak już wie­my. Wstęp, ale nie sa­mo­swój, nie so­bie­pań­ski, lecz Wstęp do Cze­goś. Prze­ciw­staw­my się wy­uz­da­ne­mu zisz­cza­niu, ja­kim była Ge­ne­sis – za­sto­suj­my do jej pierw­sze­go le­ma­tu al­ge­brę po­wścią­gliw­szej kre­acji!

Po­dzie­li­my mia­no­wi­cie ca­łość przez „Coś”. „Coś” znik­nie wów­czas i po­zo­sta­nie­my – jako z roz­wią­za­niem – ze Wstę­pem oczysz­czo­nym od złych skut­ków – bo od wszyst­kich gróźb Wcie­le­nia – al­bo­wiem czy­sto in­ten­cjo­nal­nym i w tym sta­nie bez­grzesz­nym. Nie jest to świat – lecz punkt tyl­ko bez­wy­mia­ro­wy – ale wła­śnie dla­te­go w bez­kre­sie. O tym, jak spro­wa­dzić do nie­go li­te­ra­tu­rę, po­wie­my za chwi­lę. Pier­wej przy­pa­trz­my się jej są­siedz­twu, boż nie jest ona prze­cież sa­mot­ni­kiem ana­cho­re­tą.

Wszyst­kie sztu­ki usi­łu­ją dziś wy­ko­nać ma­newr zba­wie­nia, po­nie­waż wszech­roz­prę­ża­nie się twór­czo­ści sta­ło się jej zmo­rą, go­ni­twą, uciecz­ką – jak Uni­wer­sum, eks­plo­du­je Sztu­ka w pust­kę – nie znaj­du­jąc opo­ru, więc opar­cia. Sko­ro wszyst­ko już moż­na, to i nic nie­war­te – i pęd ob­ra­ca się w co­fa­ni­nę, po­nie­waż wra­cać chcą Sztu­ki do źró­dła, a nie umie­ją.

Ma­lar­stwo, w pa­lą­cym po­żą­da­niu  g r a n i c, wla­zło w ma­la­rzy: w ich skó­rę – i oto ar­ty­sta wy­sta­wia już sa­me­go sie­bie, bez ob­ra­zów, więc jest ob­ra­zo­bur­cą wy­chło­sta­nym pędz­la­mi czy uta­rza­nym w ole­ju i w tem­pe­rze albo cał­kiem goły na wer­ni­sa­żu – bez barw­nej przy­pra­wy. Nie­ste­ty, ten nie­szczę­śnik nie może do­trzeć do au­ten­tycz­nej na­go­ści: to nie Adam, to tyl­ko ja­kiś pan do ro­so­łu ro­ze­bra­ny.

A rzeź­biarz pod­ty­ka­ją­cy nam swe nie­okrze­sa­ne ka­mie­nie czy uwznio­śla­ją­cy eks­po­zy­cją byle śmie­ci usi­łu­je wleźć na po­wrót w pa­le­olit – w pra­czło­wie­ka – bo nim, czy­li Au­ten­ty­kiem, chce zo­stać! Lecz gdzie mu do ja­ski­niow­ca! Nie tędy dro­ga w su­ro­we mię­so bar­ba­rzyń­skiej eks­pre­sji! Na­tu­ra­lia non sunt tur­pia – ale to nie zna­czy, że byle pro­sta­cze zdzi­cze­nie jest po­wro­tem do Na­tu­ry!

A co, pro­szę? Wy­ja­śni­my rzecz na przy­kła­dzie mu­zy­ki. Naj­więk­sza i naj­bliż­sza szan­sa przed nią bo­wiem stoi wła­śnie otwo­rem.

Źle czy­nią kom­po­zy­to­rzy, ła­miąc kon­tra­punk­to­wi gna­ty i pusz­cza­jąc kom­pu­te­ra­mi Ba­chów na roz­kurz – tak­że dep­ta­nie, elek­tro­na­mi, ogo­nów wzmoc­nio­ne­go stu­krot­nie kota nic, oprócz sta­da sztucz­nych wyj­ców, nie uro­dzi. Fał­szy­wy kurs i ton! Nie nad­szedł jesz­cze świa­do­my celu zba­wi­ciel – no­wa­tor!

Cze­kam go nie­cier­pli­wie – ocze­ku­ję jego utwo­ru mu­zy­ki  k o n k r e t n e j  w  o d k ł a m y w a n i u, po­wra­ca­ją­cej na Przy­ro­dy łono, utwo­ru, któ­ry bę­dzie utrwa­le­niem owych po­pi­sów chó­ral­nych, choć pry­wat­nych ści­śle, ja­kim się każ­da pu­blicz­ność od­da­je w kon­cer­to­wej sali – tyl­ko ze­wnętrz­no­ścią sku­pie­nia kul­tu­ral­na, tyl­ko oswo­jo­ną pe­ry­fe­rią or­ga­ni­zmów kon­tem­plu­ją­ca or­kie­strę w po­tach.

Są­dzę, że ta stu­mi­kro­fo­no­wo pod­słu­cha­na sym­fo­nia bę­dzie mia­ła ciem­ną, mo­no­ton­ną in­stru­men­ta­cję, fla­kom wła­ści­wą, bo jej brzmie­nio­we tło utwo­rzą wzmoc­nio­ne Basy Je­ju­nal­ne, czy­li Bor­bo­ryg­my osób za­pa­mię­ta­łych w nie­uchron­nym brzu­cho­bur­stwie – w kru­cze­niach osa­dzo­nym, gul­go­tli­wie do­kład­nym i peł­nym zde­spe­ro­wa­nej eks­pre­sji tra­wien­nej – al­bo­wiem au­ten­tycz­ny, sko­ro or­ga­nicz­ny, a nie or­ga­no­wy, jest ten głos trze­wi – głos ży­cia! Ufam też, że lejt­mo­tyw roz­wi­nie się w takt sie­dze­nio­wej per­ku­sji, wy­ak­cen­to­wa­nej po­skrzy­py­wa­niem krze­seł, z sil­ny­mi, spa­zmo­wy­mi wej­ścia­mi smark­nięć i z akor­da­mi świet­nie ko­lo­ra­tu­ro­we­go kasz­lu. Za­gra­ją bron­chi­ty... i prze­czu­wam tu wła­śnie nie­jed­no solo wy­ko­na­ne z ma­estrią ast­ma­tycz­nej sę­dzi­wo­ści, ist­ne Me­men­to mori vi­va­ce ma non trop­po, po­pis ago­nal­ne­go pic­co­lo, bo au­ten­tycz­ny trup za­kła­pie na trzy czwar­te do tak­tu sztucz­ny­mi szczę­ka­mi, bo uczci­wy grób za­świsz­cze w roz­rzę­żo­nej tcha­wi­cy – otóż, taka Praw­da Prze­wo­du Sym­fo­nicz­ne­go, Tak Ży­cio­wa, jest nie do pod­ro­bie­nia!

Cała so­ma­tycz­na ini­cja­ty­wa ciał, do­tych­czas naj­fał­szy­wiej w świe­cie za­głu­sza­na mu­zy­ką sztucz­ną, wbrew ich brzmie­niom tra­gicz­nie, bo nie­odwo­łal­nie wła­snym, do­ma­ga się trium­fal­nej re­win­dy­ka­cji – jako Po­wro­tu do Na­tu­ry. Nie mogę się my­lić – wiem, że pra­wy­ko­na­nie Sym­fo­nii Wi­sce­ral­nej bę­dzie prze­ło­mem, al­bo­wiem tak i tyl­ko tak tra­dy­cyj­nie bier­na, stłu­mio­na do szme­ru mię­tó­wek roz­wi­ja­nych pu­blicz­ność przej­mie – na­resz­cie! – ini­cja­ty­wę i w roli au­to­or­kie­stry wy­ko­na  p o w r ó t  d o  s i e b i e  – za­pa­mię­ta­ła we wszech­od­kła­ma­niu, tym ha­śle na­sze­go wie­ku.

Twór­ca-kom­po­zy­tor znów sta­nie się jeno ka­pła­nem-po­śred­ni­kiem po­mię­dzy stru­chla­łą rze­szą i Moj­rą – al­bo­wiem los fla­ków na­szych jest na­szym Prze­zna­cze­niem...

Tak to dys­tyn­go­wa­na zbio­ro­wość znaw­ców-słu­cha­czy bez po­stron­nych brzdą­kań do­zna au­to­sym­fo­nii, po­nie­waż w tym pra­wy­ko­na­niu już tyl­ko  s a m ą  s o b ą  bę­dzie się de­lek­to­wa­ła – i trwo­ży­ła...

A co z li­te­ra­tu­rą? Do­my­śla­cie się już chy­ba: ja chcę wam du­cha wa­sze­go od­dać – w ca­łym jego ob­sza­rze – tak jak mu­zy­ka wi­sce­ral­na od­da­je pu­blicz­no­ści jej wła­sne cia­ło – czy­li w sa­mym środ­ku Cy­wi­li­za­cji do Na­tu­ry zstę­pu­je.

Dla­te­go wła­śnie Wstę­po­pi­sar­stwo nie może już trwać dłu­żej pod klą­twą nie­wo­li – wy­łą­czo­ne z prac wy­zwo­li­ciel­skich. Nie tyl­ko be­le­try­stów i ich czy­tel­ni­ków pod­że­gam więc do po­wsta­nia. A mam na my­śli bunt, nie sko­ło­wa­nie po­wszech­ne – nie pod­bech­ty­wa­nie wi­dzów te­atral­nych, żeby wła­zi­li na sce­nę lub żeby sce­na na nich wła­zi­ła, przez co, tra­cąc daw­ną po­zy­cję wyż­szo­ści mi­łej, zo­sta­ją ze zli­kwi­do­wa­ne­go azy­lu wi­dow­ni wtrą­ce­ni w ko­cioł świę­te­go Wita. Nie drgaw­ka, nie zba­kie­ro­wa­na mi­mi­kra jogi, lecz Myśl jed­na może nam wol­ność przy­wró­cić. Tak więc, od­ma­wia­jąc mi pra­wa wal­ki wy­zwo­leń­czej w imie­niu i dla do­bra Wstę­pów, ska­zał­byś się, sza­now­ny Czy­tel­ni­ku, na wstecz­nic­two, na sta­ro­świec­czy­znę za­ka­mie­nia­łą, i choć­byś nie wie­dzieć jaką bro­dę so­bie za­pu­ścił – nie wej­dziesz do no­wo­cze­sno­ści.

Ty na­to­miast, Czy­tel­ni­ku, bie­gły w an­ty­cy­po­wa­niu No­we­go, ty, Po­stę­pow­cze z bły­ska­wicz­nym re­flek­sem, wi­bru­ją­cy swo­bod­nie w Mo­do­spa­dach na­szej ery, ty, któ­ry wiesz, że sko­ro­śmy za­leź­li wy­żej niż nasz pra­ku­zyn mał­pi (na Księ­życ prze­cież), mu­si­my leźć da­lej – ty poj­miesz mnie i po­łą­czysz się ze mną w po­czu­ciu speł­nia­ne­go obo­wiąz­ku.

Ja cie­bie oszu­kam, a ty mi za to wła­śnie wdzięcz­ność oka­żesz; ja zło­żę ci za­przy­się­żo­ną obiet­ni­cę, ani my­śląc jej do­trzy­mać, a ty wła­śnie tym bę­dziesz za­spo­ko­jo­ny czy przy­naj­mniej udasz z ma­estrią god­ną spra­wy, że tak jest; tę­pa­lom zaś, co by nas po­spo­łu wy­kląć chcie­li, po­wiesz, że od­pa­dli du­chem od epo­ki i sto­czy­li się na wy­sy­pi­ska sta­ro­ci, przez po­śpiesz­ną Rze­czy­wi­stość wy­plu­tej.

Po­wiesz im, że nie ma rady – we­kslem bez po­kry­cia (trans­cen­den­tal­ne­go), za­sta­wem (sfał­szo­wa­nym), za­po­wie­dzią (nie­wy­ko­nal­ną) – naj­wyż­szą for­mą al­te­ra­cji zo­sta­ła dziś sztu­ka.

A więc tę wła­śnie jej pust­kę i tę nie­wy­ko­nal­ność trze­ba wziąć za de­wi­zę i opo­kę; i dla­te­go wła­śnie ja, pi­szą­cy Wstęp do Ma­łej An­to­lo­gii Wstę­pów, je­stem w do­brym pra­wie, al­bo­wiem pro­po­nu­ję wpro­wa­dze­nia wpro­wa­dza­ją­ce do­ni­kąd, wstę­py ni­g­dzie nie­wstę­pu­ją­ce, oraz przed­mo­wy, po któ­rych żad­ne mowy się nie roz­le­gną.

Lecz każ­dym z tych po­su­nięć pierw­szych otwo­rzę ci pust­kę in­ne­go ro­dza­ju i ko­lo­ru zna­cze­nio­we­go, mie­nią­cą się wła­ści­wym prąż­kiem wid­ma He­ideg­ge­rów. Będę z en­tu­zja­zmem, z na­dzie­ją i z wiel­kim ha­ła­sem otwie­rał drzwi oł­ta­rzy i tryp­ty­ków, za­po­wia­dał iko­no­sta­sy i car­skie wro­ta, będę klę­kał na stop­niach ob­ry­wa­ją­cych się u pro­gu pod­prze­stwo­rza, nie to, że opu­sto­sza­łe­go, lecz ta­kie­go, w któ­rym ni­g­dy nic nie było – i  n i e  b ę d z i e. Ach, za­ba­wa ta, naj­po­waż­niej­sza z moż­li­wych, wprost tra­gicz­na, jest pa­ra­bo­lą na­sze­go losu, po­nie­waż nie ma dru­gie­go wy­na­laz­ku tak ludz­kie­go ani ta­kiej wła­sno­ści i ostoi czło­wie­czeń­stwa jak peł­no­brz­mią­cy, wy­łu­go­wa­ny z ob­li­gów, wchła­nia­ją­cy na amen je­ste­stwa na­sze – Wstęp do Ni­co­ści.

Cały świat ka­mien­ny i zie­lo­ny, wy­sty­gły i hu­czą­cy, za­ognio­ny w chmu­rach i w gwiaz­dach za­ko­pa­ny dzie­li­my ze zwie­rzę­ta­mi i ro­śli­na­mi – Ni­cość ato­li na­szą do­me­ną jest i spe­cjal­no­ścią. Od­kryw­cą ni­co­ści jest czło­wiek. Ale ona to trud­na, to taka nie­by­wa­ła, bo nie­by­ła rzecz, któ­rej ani spró­bo­wać nie moż­na bez sta­ran­nej za­pra­wy, du­cho­wych ćwi­czeń, bez dłu­go­trwa­łej na­uki i tre­nin­gu; nie­przy­go­to­wa­nych po­ra­ża w słup – to­też do ko­mu­ni­ko­wa­nia się z ni­co­ścią pre­cy­zyj­nie na­stro­jo­ną, bo­ga­to zor­kie­stro­wa­ną trze­ba się su­mien­nie szy­ko­wać – czy­niąc każ­dy krok w jej kie­run­ku moż­li­wie cięż­kim, wy­ra­zi­stym i ma­te­rial­nym.

A więc ja ci tu będę po­ka­zy­wał Wstę­py, jak się po­ka­zu­je wspa­nia­le rzeź­bio­ne odrzwia, zło­tem kute, zwień­czo­ne gry­fa­mi i gra­fa­mi w nad­pro­żach ma­je­sta­tycz­nych, będę przy­się­gał na tę ich litą, dźwięcz­nie ma­syw­ną, ku nam zwró­co­ną stro­nę, po to, aby roz­wie­ra­jąc je sku­pio­nym szarp­nię­ciem ra­mion mego du­cha, wtrą­cić w nic czy­ta­ją­ce­go – a tym sa­mym wy­trą­cić go ze wszyst­kich na­raz by­tów i świa­tów.

Cu­dow­ną swo­bo­dę za­pew­niam i gwa­ran­tu­ję, da­jąc sło­wo, że Tam nie bę­dzie Nic.

Co zy­skam? Stan naj­bo­gat­szy: ten – sprzed Stwo­rze­nia.

Co zy­skasz? Wol­ność naj­wyż­szą – bo żad­nym sło­wem nie za­kłó­cę twe­go słu­chu w czy­stym wzlo­cie. Ja ci go tyl­ko we­zmę, jak mi­ło­śnik bie­rze go­łę­bia, i ci­snę nim, jak ka­mie­niem Da­wi­do­wym, jak ka­mie­niem ob­ra­zy, aby po­le­ciał w ten bez­kres – na wiecz­ne uży­wa­nie.