Wszechświat Lema - Jerzy Jarzębski - ebook

Wszechświat Lema ebook

Jerzy Jarzębski

0,0
16,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Poszerzone wydanie jednej z fundamentalnych prac, poświęconych pisarstwu autora "Solaris". Studium Jerzego Jarzębskiego jest poszukiwaniem nadrzędnych struktur oraz rekonstrukcją uniwersalnej wizji, w której ściśle zostają połączone humanistyka i technika, fabuła i filozofia, przypadek i ład. Fascynująca przygoda, a zarazem wyzwanie dla wszystkich wielbicieli twórczości Stanisława Lema.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 455

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jerzy Jarzębski

Wszechświat Lema

© Copyright by Jerzy Jarzębski, 2012

projekt okładki: Anna Maria Suchodolska

© Copyright for this edition: Pro Auctore Wojciech Zemek

www.cyfrant.pl

ISBN 978-83-63471-20-0

Kraków

2013

Wszelkie prawa zastrzeżone

Jerzy Jarzębski

WSZECHŚWIAT LEMA

Spis treści

Wstęp

Szpital Przemienienia – walka z chorobą kultury

Science fiction a polityka – wersja Stanisława Lema

Kosmogonia i konsolacja

Intertekstualność a poznanie u Lema

Literackie przygody uniwersalnego Rozumu (O eseistyce Stanisława Lema)

Przypadek i wartości (O aksjologii Stanisława Lema)

O myśleniu

Przygody Rycerzy św. Kontaktu

Chaos jako wyzwanie: późna eseistyka Lema

Lektura świata. Stanisław Lem jako czytelnik

Naturalne, sztuczne i dziura w kosmosie

Modele ewolucji u Lema

Lem i świat po 11 września

Informacja bibliograficzna

Kalendarium życia i twórczości Stanisława Lema

Indeks bohaterów książek Stanisława Lema

Indeks nazwisk

Przypisy

WSTĘP

Książka niniejsza to swoisty „raptularz lemologa”, nie oznacza to jednak, że brak jej konstrukcyjnego zamysłu. Ze stukilkudziesięciu tekstów o twórczości Lema, które dotychczas opublikowałem, wybrałem do niej tylko trzynaście – o trzy więcej niż w pierwszej, tradycyjnej wersji tej książki. Zdecydowaną większość z tego, co napisałem, stanowiły bowiem różne wersje wstępów lub posłowi do książek autora Solaris, tekstów zatem swoiście użytkowych, wprowadzających czytelników w problematykę poszczególnych powieści, esejów czy opowiadań. Szkice te zostaną zapewne zebrane w postaci osobnego, „interpretacyjnego” tomu, nie tym razem jednak. Nieco inny charakter miała napisana przeze mnie przed kilkunastu laty książka Zufall und Ordnung. Zum Werk Stanisław Lems, wydana po niemiecku przez wydawnictwo Suhrkamp z Frankfurtu nad Menem w roku 1986. Składały się na nią w większości teksty poświęcone poszczególnym książkom Lema, a więc bardziej interpretacyjne niż problemowe, a później wykorzystywane często w formie posłowi do Lemowej prozy. Także i ten tom, którego po polsku nie wydałem, bo po prostu nie byłem z niego w pełni zadowolony, nie może dziś zostać w edycji polskiej powtórzony1.

Oddaję więc obecnie pod osąd czytelnika jeszcze inną książkę, na którą składają się prace nieco obszerniejsze, poświęcone wybranym tematom pisarstwa Lema. Najważniejsze z tych tematów to kolejno: natura ludzkiego umysłu i etyczne aspekty psychiatrii,  aspekty polityczne fantastyki, aksjologia i jej uwikłanie w problematykę przypadku, dzieje Rozumu i Myślenia, sprawa kontaktu z Obcością, krytyka współczesnej cywilizacji, problem lektury świata, relacji pomiędzy naturalnością i sztucznością, wreszcie problem ewolucji w ujęciu generalnym oraz ewolucja Lemowych światów jako odbicie ewolucji światopoglądu autora. Zamykają książkę refleksje nad terrorystycznym atakiem na Amerykę z punktu widzenia przewidywanych przez pisarza nurtów przemiany współczesnej kultury i technologii. Osobne miejsce zajmują w tym tomie analizy form dyskursu opisujące rolę intertekstualności i relacje między eseistyką i fikcją literacką.

Czy wyczerpuje to najważniejsze spośród tematów podejmowanych przez Lema? Oczywiście nie. Idea stworzenia wyczerpującej monografii jego twórczości w każdym jej potencjalnym autorze wzbudzić musi popłoch. Uczucie owo stąd się bierze, że zadaniem monografisty musiałoby być najpierw zapoznanie się z kilku czy kilkunastu tysiącami zasadniczych tekstów z dziedziny literaturoznawstwa, filozofii, socjologii, politologii, kulturoznawstwa, cybernetyki, fizyki, biologii, genetyki, medycyny, astronomii i kosmologii, matematyki i szeregu jeszcze innych dziedzin, w obrębie których Lem zabiera głos kompetentnie. Co gorsza, nawet taka encyklopedyczna wiedza nie gwarantowałaby monografiście sukcesu, to bowiem, co u Lema najważniejsze, zachodzi pomiędzy tymi dziedzinami jako próba myślenia ponad systemami ograniczonymi poprzez swój specyficzny język bądź tematykę. Co więcej, myślenie Lema nie jest obleczone w szatę zrygoryzowanego wywodu naukowego, ale uwikłane w literackość i jej konwencje, mieszające fantastyczną fikcję z rozsądnym modelowaniem możliwych stanów rzeczy, żart z powagą, koncept z koncepcją. Tak wybuchowej mieszanki stylów i kodów nie znała wcześniej polska literatura – nic dziwnego, że jej interpretacja bywa tak trudna, że krytyk często nie pojmuje wszystkich komplikacji, jakie rodzą się na styku języka fikcji literackiej i języka nauki, biorąc dosłownie to, co występuje w szacie konwencji, a z drugiej strony lekceważąc – jako żart czy pustą zabawę – coś, co ma niezwykle poważne implikacje poznawcze.

Nie ma więc dotąd monografii Lema (najbliższe temu postulatowi jest dzieło Macieja Płazy O poznaniu w twórczości Stanisława Lema, Wrocław 2006)  – i książka niniejsza także nią nie jest, choć jej ambicje nie są wcale małe. Zebrane tu teksty, pisane przez ponad dwadzieścia lat, tworzą coś w rodzaju historii mojej prywatnej lektury tego autora. Ich przedmiot narzucała po części tematyka sesji naukowych, w związku z którymi powstawały, po części moje osobiste zainteresowania, po części wreszcie specyficzna aura wydarzeń zachodzących wokół. Z tego ostatniego wynika fakt, że klamrę książki tworzą, jak się rzekło, teksty zainspirowane przez politykę: pierwszy dotyczy książki będącej pokłosiem wojny i w pierwszej edycji zdeformowanej przez wewnętrzną, wydawniczą cenzurę, drugi powstał w stanie wojennym, co się na nim w sposób wyraźny odcisnęło, ostatni natomiast – niedługo po ataku terrorystów na nowojorski World Trade Center. „Lem-fantasta” budzi zatem refleksje, które łatwo połączyć z wydarzeniami aktualnego tła historycznego.

Te aktualne zdarzenia sprawiają, że teksty Lema opalizują, nabierają nowych znaczeń, dają się czytać inaczej w zależności od kontekstu – bądź zdarzeń politycznych, bądź odkryć technicznych i naukowych, bądź wreszcie zmian zachodzących w życiu codziennym, obyczajach, szeroko rozumianej kulturze epoki. Może dlatego bardzo niewiele w swoich tekstach zmieniłem – jeśli nie liczyć współczesnego komentarza do pewnych tez ze szkicu o polityce u Lema. „Uwspółcześnić” należałoby w nich bowiem wszystko: począwszy od wciąż zmieniającego się kontekstu nauki i techniki, poprzez uwzględnienie dzisiejszych mód intelektualnych i filozoficznych, aż po odniesienie tez poszczególnych szkiców do politycznych aktualiów.

Upływ czasu odcisnął się więc na tej książce o tyle, o ile jest ona w poszczególnych szkicach odpowiedzią na pytania, które sobie zadawałem w miarę narastania historycznych doświadczeń i wciąż nowych lektur. Nadaje to jej charakter odmienny od napisanej „w jednym rzucie” znanej rozprawy Małgorzaty Szpakowskiej2. A jednak udało mi się, mam nadzieję, utrzymać pewną konsekwentną linię myślenia o pisarstwie Lema: mam tu na myśli pojmowanie jego eseistyki i prozy literackiej jako dwóch uzupełniających się wzajem sposobów mówienia o tych samych sprawach. Moim zdaniem żaden z tych sposobów z osobna nie pozwala autorowi na osiągnięcie założonego celu – może dlatego, że cała ludzka wiedza o świecie jest splotem anarchicznych w sferze wyobraźni i metody rozumowania tekstów literackich i tekstów zachowujących reguły dobrej empirii i poprawności logicznej. Druga, nie mniej istotna cecha, którą u Lema chciałbym podkreślić, to ścisły związek jego prac poznawczych z problematyką etyczną. Nie ma wprost w jego pisarstwie problemów w taki czy inny sposób nie uwikłanych w etykę i osadzone w danej kulturze systemy wartości. Trzecią cechą jest wreszcie dążność do poszukiwania wspólnych dla wielu różnych dziedzin rzeczywistości struktur funkcjonalnych. Dlatego dzieło rozpoczynające się od analizy utworów literackich może skończyć się w domenie historii społeczeństw, teorii ewolucji lub fizyki atomowej – w każdym z tych obszarów wiedzy funkcjonują bowiem pewne wspólne prawidłowości i schematy działania.

Twórczość Lema stanowi więc jak gdyby potężną sieć powiązanych z sobą tematów, obrazów, tekstów. Skupiwszy uwagę na dowolnym fragmencie, przechodzimy stopniowo i nieuchronnie do ujęć coraz szerszych, wreszcie aspirujących do objęcia Całości – takich przejść od szczegółu do ogółu będzie w tym tomie sporo, żadna jednak z tych propozycji nie obejmie Wszystkiego, choć ambicję taką czytelnik odnajdzie także w analizowanym dziele. Jeśli coś bowiem powinno łączyć autora z jego krytykiem, to przynajmniej to jedno: pragnienie ogarnięcia całości możliwych sensów i wszystkich aspektów świata. Osiągnąć tego wprawdzie niepodobna – pozostaje jedynie poznawczy gest, którego bezradność i podszyty zgrywą patos równoważy pełną nudnej i drobiazgowej pedanterii postawę właściwą pewnemu przynajmniej, pozytywistycznemu odłamowi „nauki serio”. Lem jako myśliciel szybuje niewątpliwie ponad te ograniczenia – dlatego próba towarzyszenia mu jest przygodą tak fascynującą.

Szpital Przemienienia – walka z chorobą kultury

Autorom omówień Szpitala Przemienienia umyka często z pola uwagi całkiem obszerna początkowa część książki, w której opisany jest udział głównego bohatera, Stefana Trzynieckiego, w pogrzebie stryja Leszka i potem jego rozmowa ze stryjem Ksawerym. Zajmuje ten opis bite dwa rozdziały, więc same jego rozmiary powinny dawać do myślenia. Stefan, świeżo dyplomowany lekarz, spotyka się na pogrzebie z rodziną, która – choć skłócona – zdaje się być zrazu instytucją niejako niewzruszoną, zaś autorytet starszych nie podlega w niej – dla młodzika – żadnej wątpliwości. Obraz rodziny nakłada się jakoś Stefanowi, w scence z zakończenia rozdziału pierwszego, na obraz ojczyzny, która przechodzi właśnie dramatyczne chwile: pogrzeb odbywa się w niecałe pół roku po klęsce wrześniowej. Niemców wszelako na razie w książce nie widać, a bohater ma inne problemy.

Rozmowa Stefana ze stryjem Ksawerym o ostatnich miesiącach życia stryja Leszka jest niejako wprowadzeniem do problematyki książki. Ksawery opowiada o wizycie Leszka w jego domu, wizycie, w trakcie której Ksawery-lekarz wykrywa u brata zaawansowany nowotwór w jamie brzusznej. Leszek, choć także – nieukończony – lekarz, najpierw odsuwa od siebie świadomość choroby, potem godzi się z nią i gotuje na śmierć, ale w ostatnich tygodniach poczyna, wbrew pogarszającemu się stanowi zdrowia, okłamywać sam siebie i wierzyć w wyzdrowienie. Tu po raz pierwszy pojawia się w rozmowie stryja z bratankiem problem normy psychicznej:

– Stryj myśli, że nie był... normalny...? – szeptem odezwał się Stefan, nie przeczuwając, co wywoła tymi słowami. – Normalny! Nienormalny! Cóż ty gadasz, głupcze jeden! Cóż ty wiesz! Normalny konający, ot, masz, normalny! Wydrzeć sobie z ciała tego raka nie mógł, to go z pamięci wydarł. Kłamał, wierzył, innym wierzyć kazał, albo ja wiem, gdzie się jedno kończyło, a drugie zaczynało! Mówił coraz ciszej, że coraz lepiej się czuje, i coraz częściej płakał3.

Stefan zdaje się z początku pojmować medycynę jako domenę porządku i racjonalności, co się wyraża we wtrącanych przezeń fachowych terminach do rozmowy o chorobie stryja Leszka. Ale umysł chorego wypiera się racjonalności aby móc znieść psychicznie ostatnie kroki na drodze ku śmierci; chłodna ocena stanu rzeczy przestaje mu służyć. Co więcej – może się to po części przenieść na lekarza: zatwardziały ateista, Ksawery, wyznaje Stefanowi: „ja... ja prawie że się modliłem” (35).

Historia umierania stryja Leszka nie przydaje się z pewnością Lemowi do zakwestionowania racjonalności medycyny jako takiej, ale do pokazania miejsc, w których racjonalność staje się bezradna. Cały obraz rodziny pełni tu swoją rolę: składa się ona z figur wyrazistych, o mocnej indywidualności i charakterze. Ale w oczach Stefana jego ojciec i stryjowie jawią się teraz, w okresie jego wchodzenia w dojrzałość, jako ludzie starzejący się i – każdy na swój sposób – dziwaczejący, co się może wyrażać na przykład w takich nieszkodliwych obsesjach, jak trawiąca jego ojca mania robienia wynalazków. To, co wprzódy było zbiorem indywidualnych cech osobowych, przekształca się stopniowo w aberrację, a różnice charakterów wiodą do podejrzenia, że czyjaś oryginalność może być rodzajem psychicznej dewiacji – aż po ten rodzaj samoobronnej niezgody na rzeczywistość, jaką prezentuje wuj Leszek w obliczu bliskiej śmierci. Rodzina widziana więc uprzednio przez młodzieńca jako w miarę solidna budowla, zaczyna przypominać dom, który ze starości pochyla się, a jego struktura staje się coraz bardziej koślawa i próchniejąca, w miarę, jak krzywią się i skręcają jej poszczególne belki. Stefan może dlatego przyjmuje od swego kolegi, Staszka Krzeczotka, ofertę zatrudnienia w szpitalu (sanatorium?) psychiatrycznym, aby zrozumieć, co się dzieje z jego wujami i ciotkami, a zarazem zyskać do tego intelektualny dystans. Świadczyć o tym mógłby taki oto cytat: „Ponowny, choć ostatni kontakt z rodziną, pańskość Anzelma, który objął go do pocałunku, ale tylko szorstkim policzkiem dotknął twarzy, jakieś bezsensowne zalecenia i rady ciotki Melanii, wszystko to w bardzo silny sposób uatrakcyjniło propozycję Staszka” (41).

Pierwsze dni Stefana w szpitalu są zapewne dość typowe dla początkującego lekarza, który chciałby zapoznać się z praktyczną stroną psychiatrii: wędruje po gmachu szpitalnym, zapoznawany z rozmaitymi przypadkami chorób. Nauka dlań z tego dość prosta: porozumienie z chorym nie zachodzi na gruncie jakiegoś wspólnego dla obydwu stron postrzegania rzeczywistości, zgody na temat reguł zachowania i postępowania, znaczenia słów itd. Stefan-adept doznaje wielokrotnie niejako zawrotu głowy i poczucia spotęgowanej dziwności istnienia, zapoznając się z przypadkami, w których bądź to choroba ukryta jest dobrze pod powierzchnią osobistej ogłady i pozornej logiki rozumowania pacjenta, bądź ukazuje się w postaci drastycznej, odbierając choremu godność i spychając go w stan, w którym nie panuje nad najdzikszymi popędami ciała. Ten obchód szpitala służy autorowi jakby po to, by jego czytelnik wyzbył się przekonania, że potrafi łatwo wyznaczyć granice psychicznej normy i odróżnić zdrowego od „wariata”. To jednak dopiero wstęp do zupełnie innej problematyki, w której dewiacja psychiczna jako rozpoznany i skatalogowany „stan chorobowy” schodzi na dalszy plan, a na to miejsce pojawia się refleksja nad szaleństwem cywilizacji i chorobami ducha, jakie przechodzą ludzie całkiem psychicznie zdrowi.

Bohaterami, którzy budzą oburzenie moralne, są, rzecz jasna, w Szpitalu Przemienienia chirurg Kauters i poeta Sekułowski. Na czym jednak polega ta obrzydliwość, jeśli pominiemy tchórzostwo i podłość obydwu w obliczu Niemców zajętych eksterminacją pacjentów w samym finale opowieści? Kautersa przedstawia autor jako doskonałego operatora, fachowca świetnie przygotowanego do zawodu i skłonnego do naukowych eksperymentów. Prowadzi to jednak doktora do uprzedmiotowienia chorych – tak jakby ciekawili go jedynie jako zbiór medycznych „przypadków”, nie zaś jako żywi ludzie. Kauters nie tyle więc leczy nieszczęsnego, chorego na raka mózgu inżyniera Rabiewskiego, ile przewleka interwencję chirurgiczną, obserwuje postępy choroby, demonstrując objawy Stefanowi i wyjaśniając ich podłoże. Na koniec, kiedy pomóc już absolutnie nie można, operuje chorego – widomie po to tylko, aby dowieść prawidłowości diagnozy. W czasie operacji pacjent umiera.

Nie darmo Kauters u Lema jest z pochodzenia Niemcem. Nazajutrz po odkryciu przeprowadzanych w hitlerowskich obozach koncentracyjnych eksperymentów medycznych i innych wynaturzeń w postaci produkcji bibelotów z ludzkiej skóry trudno było diabolicznego doktora czynić przedstawicielem innej nacji. Nic też specjalnie zaskakującego nie ma w fakcie, że Kauters kolekcjonuje dziwaczne eksponaty w rodzaju uszkodzonych genetycznie płodów ludzkich czy epatuje Stefana tomikiem oprawnym w skórę z wewnętrznej strony ud kobiecych. Diaboliczność, potwierdzona tytułem rozdziału4, polega tu nie tylko na swoistym guście do potworności czy na odczłowieczeniu pacjenta przez lekarza, ale i na tym, że „eksperyment” Kautersa właściwie żadnej nowej wiedzy o nowotworach nie przynosi. Rabiewski umiera dokładnie w zgodzie z tym, co medycyna wie w tej sprawie, służąc Kautersowi nie tyle jako obiekt jakichś poważnych studiów, ile jako pretekst do popisywania się przed młodszym kolegą swym diagnostycznym kunsztem.

Inny, ciekawszy gatunek diabelstwa właściwy jest Sekułowskiemu. Ekscentryczny poeta upaja się własną inteligencją, która ujawnia się przede wszystkim w mefistofelicznym „duchu przeczenia”. Ta inteligencja służy destrukcji wszelkich wartości, wszelkich aksjomatów, na których opiera się kultura. Sekułowski jest konsekwentnym nihilistą, wydrwiwającym zasady moralne, normy społeczne, całą aksjologię będącą kręgosłupem cywilizacji. Aksjologia jest bowiem bezprzedmiotowa, skoro istnienie świata i człowieka nie ma wedle Sekułowskiego żadnego sensu, żadnej metafizycznej sankcji, jest jedynie dziełem przypadku, produktem nieoczekiwanej interakcji atomów i molekuł, nie mającej żadnego zwierzchniego, kierowanego czyjąś intencją celu. Oto charakterystyczny cytat z wywodów poety:

Nie pamiętam dokładnie cyfr (pamięć zawodzi mnie ostatnio), ale czytałem, jak nieprawdopodobne jest powstanie żywej komórki ze zbiorowiska atomów... coś jak jedna szansa na trylion. Potem, żeby się te komórki w liczbie iluś tam bilionów odpowiednio zebrały, konstytuując ciało żywego człowieka! Każdy z nas jest losem, na który padła główna wygrana: parędziesiąt lat życia, wspaniałej zabawy. W świecie gazów rozpalonych, wirujących do białości mgławic, twardego mrozu kosmicznego pojawił się wyskok białka, galaretowatej mazi, usiłującej natychmiast rozleźć się w wyziewy bakteryjne i gnicie... Sto tysięcy kruczków utrzymuje ten dziwaczny podskok energii, który jak błyskawica rozdziera materię na trwanie i ład: węzeł przestrzeni pełzający w pustym krajobrazie, i po co? Po to, aby niebo znalazło potwierdzenie w czyimś oku? (63-64)

W tej sytuacji jedynym dla poety programem życiowym jest dandyzm, swoista estetyzacja życia połączona z hedonizmem. Sekułowskiemu wyraźną przyjemność sprawia żonglowanie pojęciami, zaskakiwanie słuchaczy produkcją nieoczekiwanych paradoksów, co zawsze prowadzi do jednego: uzyskiwania przewagi nad rozmówcą, sycenia poczucia wyższości i samozadowolenia.

 Nie można wszelako lekceważyć ani Kautersa, ani Sekułowskiego. Obaj są ludźmi o ponadprzeciętnej inteligencji i talencie. Szczególnie rozmowy Stefana z kabotyńskim poetą mogą dawać do myślenia, ponieważ z łatwością dostrzeżemy w wywodach Sekułowskiego treści, które następnie znajdą się w formułowanych z pełną powagą przemyśleniach o świecie Lema. Ostatecznie przeświadczenie o przypadkowym charakterze ewolucji życia na Ziemi stało się jednym z kamieni węgielnych światopoglądu pisarza, o czym świadczy nie tylko monumentalny esej Filozofia przypadku, ale także liczne inne książki, zarówno z dziedziny eseistyki, jak prozy powieściowej. Lem przystałby też na to, że poszukiwanie sensu istnienia Wszechświata czy człowieka samo w sobie żadnego (pojętego naukowo) sensu nie posiada. Sekułowski notabene przypomina trochę w swych zachowaniach i sądach Witkacego z pewną przymieszką Gombrowicza, a zatem twórców należących do najciekawszych z pewnością pisarzy i myślicieli w literaturze polskiej XX wieku. Kautersowi z kolei trudno odmówić pewnej intelektualnej i profesjonalnej klasy. Nawet jeśli jest moralnym potworem, to przynajmniej zdaje się (jak Lem) wierzyć w rozum i jego posłannictwo w kulturze.

Wszystko to razem świadczy, że Lem w swojej pierwszej poważnie traktowanej i obmyślanej powieści podejmuje rozprawę z czymś więcej niż tylko z nazizmem jako takim. Ideologia nazistowska jest tu reprezentowana przez dość prymitywne wypowiedzi  niemieckiego psychiatry przybyłego do szpitala w związku z likwidacją chorych w finale powieści. Wygłasza on jakieś slogany o tym, że „każdy naród przypomina zwierzęcy organizm”, którego „chore członki muszą czasem zostać odcięte” dla dobra całości, itd. Wygląda to na jakąś wersję eugeniki, która zresztą za czasów Hitlera zyskała w Niemczech szczególną popularność. Nie przypuszczam, aby Lem tego typu poglądy uznawał za godne jakiejkolwiek polemiki, nikt jej zresztą w powieści nie podejmuje. Diabeł tkwi tu gdzie indziej i głębiej jest ukryty.

Wróćmy do pierwszych scen książki: śmierć stryja Leszka, jego pogrzeb i ukazana przy okazji dekadencja rodziny zdaje się służyć Lemowi do rozprawienia się z tradycyjnym obrazem kosmosu, w którym istnieje – równie tradycyjna – hierarchia wartości z Bogiem na samym szczycie i wiarą w to, że światem rządzi jego wola. Rolę adwokata diabła pełni tu stary ateusz – stryj Ksawery, który wprowadza Stefana w osobliwości przedśmiertnych stanów umysłu, w okrucieństwo choroby nowotworowej, która z jednej strony pozbawia organizm szans przeżycia, a z drugiej – mobilizuje je do niezgody, wbrew wszystkiemu, na stan rzeczy. Przerażeniu cierpieniem i śmiercią towarzyszy tutaj paradoksalnie swego rodzaju wychłodzenie emocji: poznaliśmy oto z bliska nikczemność ludzkiej kondycji i teraz trzeba będzie stawić jej czoła, już bez wsparcia ze strony religii. To pierwsza powieść Lema, która rozpoczyna się od śmierci na raka. Drugą będzie Głos Pana, w którym bohater, profesor Hogarth, u łoża śmiertelnie chorej matki pozbywa się wiary w osobowego Boga o nieskończonej potędze i dobroci, a zarazem – by nie uwierzyć z kolei w diabelstwo rzeczywistości, pełnej niezawinionego cierpienia – poczyna wyznawać indeterminizm, studiować statystykę matematyczną i rolę przypadku w mechanice uniwersum. A teraz posłuchajmy, co o raku powiada Sekułowski:

Rak? To po prostu „boczna furtka”, taki „Seitensprung” organizmu... Te moje Ślepe Siły, zabezpieczywszy żywą tkankę na sto tysięcy sposobów przed wypadkami, jednego wylotu nie zamknęły widać dość szczelnie. Funkcjonuje to sprawnie, właśnie jak zegarek, i nagle – nieprzewidziany wybieg! Widział pan czasem, jak dziecko, bawiąc się, wyłamie z zegarka kółko sekundnika? Jak to zaczyna wirować, huczeć jak bąk, jak wskazówki, zamiast odmierzać z pożytkiem godziny, szaleją, pożerając fikcyjny czas! Taki guzek, mała roślinka wychodząca z jednej zbuntowanej komórki. Wolnej, pan rozumie? Wolnej... Jak się to rozwija w mózgu, nawożone krwią, jak oplata myśli, jak przeżera i niszczy te uporządkowane grządki, zasadzone ludzkim mętlikiem... (96)

Sekułowski zdaje się być odpowiednikiem „starego ateusza” Ksawerego: światem rządzą dlań Ślepe Siły natury, którym daleko do wszechmocy, a zatem nowotwór to jedynie „wypadek przy pracy” organizmu – dokładnie to, w co chciał wierzyć profesor Hogarth, aby nie drżeć przed złem i bólem, który jakaś wyższa istota wpisała intencjonalnie w świat. Ale dla Sekułowskiego wiara w przypadkowość i bezsens egzystencji staje się uzasadnieniem dla amoralizmu i anomii. A skoro nie ma wartości i żadnych zasad, to wszystko wolno – wolno działać w dowolny sposób, by zaspokoić własne popędy i by uchronić się od cierpienia.

Jak dotąd, wygląda na to, że Lem opisuje w powieści tragiczne dla cywilizacji skutki porzucenia religii i tradycyjnej moralności, opierającej się na przeświadczeniu, że „Bóg wszystko widzi i osądza”. Przecież jednak sam pisarz w żadną rozumianą pozafizykalnie transcendencję nie wierzył, to są zatem jego własne problemy. Może zatem, w braku metafizycznej sankcji, uwierzyć w czysty rozum i potrzebę racjonalności wszelkiego działania? To byłby przypadek Kautersa, który jest wprawdzie świetnym fachowcem, ale też człowiekiem wypranym z empatii wobec innych ludzi, lodowato zimnym i bezdusznym. Kauters wszelako – kolekcjoner i koneser – jest wobec przerastającej go sytuacji podobnie bezradny, jak Sekułowski: w rezultacie obydwaj sprzeniewierzają się solidarności z personelem szpitala i z pacjentami, zachowując się na koniec wobec zagrożenia obrzydliwie i poniżej wszelkiej godności. Pytanie brzmi: jaki błąd tkwiący w ich światopoglądach skłania ich do tej degrengolady i, co nierównie ważniejsze, czy ten błąd nie jest przypadkiem błędem współczesnej kultury, która – oderwawszy się od swych korzeni – popadła w szaleństwo?

Wracamy do pytania o normę, które postawione zostało na samym początku powieści w odniesieniu do ludzkiej psychiki, teraz stawia się je kulturze, która ma za sobą doświadczenie drugiej wojny światowej. Lem oczywiście nie był ani pierwszym, ani jedynym pisarzem czy myślicielem, który takie pytanie w latach czterdziestych zadał. Co ciekawe, niejako pretekstowymi postaciami, w związku z którymi problem miał być w powieści rozpatrywany, uczynił z jednej strony Niemca, z drugiej Polaka, czyli od razu zaznaczył, że choroby kultury najnowszej to nie jest tylko niemiecka specjalność.

Chorobą kultury zdaje się po pierwsze racjonalizacja działań, niejako – paradoksalnie – uwolniona od kontroli rozumu, to znaczy kierująca się krótkodystansowym ekonomizmem lub względami swoiście „hodowlanymi” zastosowanymi do ludzi. Na mocy tej „racjonalności” państwo mianuje się absolutnym władcą „przedsiębiorstwa”, którym jest społeczeństwo, i w rezultacie przypisuje sobie prawo do nadzorowania wszystkich aspektów działania owego „przedsiębiorstwa”, tak, by ono funkcjonowało w zgodzie z narzuconymi mu zwierzchnio celami. Ten wątek powrócił po dziesięciu latach u Lema w powieści Eden, gdzie na odległej od Ziemi planecie pojawia się społeczność już w pełni traktowana jako „hodowla”, a władza – jako sprawca bardziej lub mniej udanych eksperymentów genetycznych na obywatelach. Kauters i jego kolega-psychiatra z ekipy eksterminującej pacjentów szpitala w Bierzyńcu stoją jeszcze u początków tej drogi, ale dalsze jej etapy wydają się być w tym momencie już nienajgorzej wytyczone, jako że wszyscy, zdaje się, dwudziestowieczni totalitaryści czytywali Darwina i wyciągali z tej lektury praktyczne, choć zarazem dość obłędne wnioski.

Po drugiej stronie stoi Sekułowski ze swoim amoralizmem i nihilizmem, gdzieś tam pewnie wspieranym przez nietzscheańską wizję nadczłowieka i związany z nią kult wolnej, nieskrępowanej względami etycznymi jednostki. Kauters i Sekułowski w powieści nie pałają do siebie sympatią, robiąc wzajem o sobie lekceważące uwagi, i w samej rzeczy ich światopoglądy nie są do siebie na pozór podobne, ale złożone razem dają w efekcie potężną destrukcyjną siłę. Cóż ona niszczy – ta siła? Chyba w obydwu przypadkach – poczucie ludzkiej solidarności – raz w imię nadrzędnych celów, jakie społeczeństwu narzuca władza, innym razem w imię wolności indywiduum. Jak jednak owo poczucie solidarności odbudować? Już nie – w oparciu o boską sankcję: Lem jest ateistą konsekwentnym i na rzecz religii nie czyni koncesji, choć z biegiem lat coraz bardziej ją szanuje5. Edukacja Stefana Trzynieckiego w bierzynieckim szpitalu służy przede wszystkim prolongowaniu nauk, jakie odebrał już w pierwszych, „rodzinnych” scenach powieści, nauk mianowicie dotyczących nieistnienia czegoś takiego, jak „norma psychiczna”. Pacjenci, których Stefan spotyka, różnią się znacznie między sobą, tak samo jak różni się zespół lekarzy – „zdrowych” zapewne, choć niewolnych od licznych śmiesznostek i dziwactw – jak owa nieszczęsna niezręczność, jaką Stach Krzeczotek przejawia w kontaktach z płcią przeciwną. W praktyce lekarskiej najważniejsza zdaje się właśnie umiejętność przejścia do porządku nad odmiennościami i zachowania ludzkiej solidarności z chorymi jako warunku skutecznej terapii.

Krótka kariera medyczna Lema, a zwłaszcza odbyta w latach czterdziestych praktyka na oddziale ginekologicznym jednego z krakowskich szpitali, odcisnęła się mocno na jego – zwłaszcza wczesnym – pisarstwie. Swych bohaterów czyni on czasem lekarzami i zawsze w tych przypadkach każe im zachowywać znacznie większą niż w przypadku innych postaci empatię w stosunku do obcych istot spotykanych na innych planetach. Tu działa już inna solidarność – istot żyjących, a zatem poddanych wszystkim cierpieniom i egzystencjalnym kłopotom, jakie przypadają w udziale istnieniu biologicznemu. Medycyna jest bowiem taką specjalnością, w której liczy się na równi: wiedza fachowa na temat funkcjonowania organizmu i sposobów jego leczenia – i umiejętność nawiązywania kontaktu z pacjentem, wspierania jego woli walki z chorobą, rozumienia stanów psychicznych. Schorzenie kultury, jakie Lem diagnozuje w Szpitalu Przemienienia, daje się doskonale przedstawić na przykładzie wojennych dziejów szpitala psychiatrycznego: to oderwanie się powierzchownej inteligencji i równie powierzchownej racjonalności działania od rozumu i etyki pojmowanych głębiej, w nierozerwalnym związku z tradycją. Ciekawe: Lem jako racjonalista i modelator przyszłych społeczeństw zachował bardzo głęboko posadowioną wiarę w niezbędność etyki rozumianej jako zbiór względnie stałych reguł postępowania – przynajmniej w obrębie określonej społeczności. W świecie projektowanym przez Lema zmieniać się może wszystko, a szczególnie technologia, sposób życia społeczeństw, zakres władzy nad materialnym środowiskiem, jedna tylko etyka musi być w miarę stabilna – inaczej, jak mówi Lem, wszystko się rozleci. Owa etyka może się rodzić na drodze przypadku, może być zależna od warunków życia danej społeczności w danym miejscu i okresie czasu, gdy jednak wykształci się jako zbiór reguł postępowania, nie można jej bezkarnie zmieniać, raz ustalona bowiem stanowi „aksjologiczny kręgosłup cywilizacji”.

Szpital Przemienienia – czytany głębiej niż w perspektywie doraźnej, którą wyznaczało zakończenie wojny i rozprawa z hitlerowskimi zbrodniarzami, staje się diagnozą stanu kultury zorientowaną na przyszłość i połączoną nierozerwalnym węzłem z dalszymi książkami Lema, pisanymi już w czasach, gdy pisarz uwolnił się od socrealistycznych schematów i serwitutów. Z tego punktu widzenia najbliższymi krewnymi pacjentów szpitala w Bierzyńcu stają się eksterminowani masowo nieudani mutanci z planety Eden. Dzielenie istnień na te „zgodne” i „niezgodne z normą” i dlatego zasługujące na śmierć, motywowaną, a jakże, racjonalnymi względami, jest bowiem przedsięwzięciem, które może się powtarzać w dziejach, co Lem, pochodzący z żydowskiej rodziny, odczuwał zapewne silniej niż inni pisarze.

Science fiction a polityka – wersja Stanisława Lema

Rozpatrywanie wizji politycznych w obrębie literatury science fiction obiecuje na wstępie więcej emocji, niż się w istocie spełnia. Nawet jeśli „politykę” rozumieć będziemy szeroko jako całą sferę działalności związanej z organizacją społeczeństwa, kierowaniem jego wysiłkami, wytyczaniem celów, prawodawstwem i egzekucją praw. Autorzy fantastycznych powieści i opowiadań nie kuszą się bowiem zazwyczaj o modelowanie jakichś naprawdę oryginalnych sytuacji społecznych i Lem ma z pewnością rację, narzekając w Fantastyce i futurologii na pozorną jedynie odkrywczość przyszłościowych fabuł. Najczęściej odziewają one w nową technologiczną szatę stare wątki literackie lub wizje dobrze znanych mechanizmów rządzenia. Trudno się zatem zgodzić z Verą Graaf, podkreślającą bogactwo fantazji autorów science fiction na tym polu6: „państwo policyjne”, „rządy korporacji”, „imperia”, „kultury plemienne”, „maszyny państwowe” – cóż jest w tym, czego byśmy wcześniej nie znali? Zasługą twórców SF zdaje się być tylko odświeżenie tła, na którym rozgrywa się odwieczny dramat władzy.

Rzecz prosta, sięgając w przyszłość Ziemi lub w kosmiczną przestrzeń, autor fantasta może tam rzutować „poprawiony” wizerunek naszego tu i teraz lub jego wersję skarykaturowaną; odpowiednio stanie więc w rzędzie naśladowców literatury nurtu utopijnego lub antyutopijnego (w dalszym ciągu będę używał na określenie utopii pozytywnej terminu „eutopia”, dla negatywnej rezerwując termin „dystopia”). Związki science fiction z utopią są zresztą dość oczywiste dla badaczy, o czym świadczyć mogą choćby odpowiednie rozdziały w większości dostępnych na naszym rynku książek o literaturze fantastycznonaukowej: Very Graaf, Julija Kagarlickiego, Andrzeja Zgorzelskiego czy wreszcie Stanisława Lema7. Związek SF z utopią klasyczną zdaje się być o wiele ściślejszy od jego powiązań z baśnią, opisywanych kiedyś przez Rogera Caillois8, ścisły na tyle, iż nie sposób dokładnie określić, kiedy właściwie „naukowa” fantastyka wyodrębnia się z nurtu utopii jako samodzielna jednostka genologiczna. Dystynkcje czynione tu przez Zgorzelskiego mają raczej modelowy niż empiryczny charakter9. Historycy gatunku lubią podkreślać parantele sięgające Thomasa More’a i Tommasa Campanelli, jeśli już nie Platona, co w przypadku wątków politycznych science fiction miałoby swoje uzasadnienie. Odkrycie takich pokrewieństw nie czyni jednak przeciętnej fantastyki ciekawszą. Badacze jej w dziale „polityka” umieszczają najchętniej wykazy utworów podzielonych według prostego klucza: wizje negatywne przeciwstawiają pozytywnym, demokrację – tyranii, w tej ostatniej znów wyróżniają rządy autokratyczne, oligarchiczne, teokratyczne, technokratyczne lub zgoła „machinokratyczne”. Społeczeństwa mogą być zniewolone i zdegenerowane, pozbawione świadomości politycznej – lub buntujące się przeciw przemocy; zhomogenizowane bądź głęboko podzielone itd. Typologie takie, wzbogacone o liczne streszczenia, mało mnie interesują, bo ostatecznie wnioski, jakie się ze statystycznych badań wyłaniają, brzmią całkiem banalnie: żadna to nowina, że fantastyka prawie wyrzekła się wizji optymistycznych, że interesuje się tylko różnymi wersjami przyszłej tyranii lub masowego wymóżdżania, które w przyszłym, zdewastowanym i wyjałowionym świecie mają zastąpić demokrację10 – wtóruje w ten sposób tylko alarmistycznym raportom uczonych i wspiera fabułami cały potężny przemysł (zwłaszcza filmowy) zajęty na różne sposoby „produkcją strachu”.

Polityka w obrębie literatury SF nie będzie mnie jednak interesowała jako repertuar scenariuszy cywilizacyjnej czy społecznej klęski. Chciałbym prześledzić ewolucję tego wątku u jednego wybitnego pisarza, Stanisława Lema, wskazać na jego (wątku) uwikłania aż po swoistą „filozofię polityki”, stanowiącą ramę, w jakiej on się ukazuje. Interesuje mnie także relacja zachodząca pomiędzy Lema wykładnią problematyki politycznej a królującą w literaturze SF tradycją utopizmu.

Oczywiście i u Lema znajdziemy z łatwością eutopie i dystopie. Do pierwszej kategorii zaliczyć można obraz Ziemi nakreślony w Obłoku Magellana. Autor wprawdzie starał się czytelnikowi dowodzić, że i w tym świecie są nie rozwiązane problemy, kiedy jednak przychodziło do konkretów, zapominał o wszystkim, zafascynowany wizją technologicznej perfekcji przyszłej cywilizacji. Szczególnie łatwość podróżowania zdawała się Lema pociągać: jego młody bohater nieustannie przerzucał się w różne punkty kuli ziemskiej bez widocznej (fabularnej) potrzeby – jak gdyby po to tylko, by olśnić czytelnika, dla którego wciąż jeszcze przejazd z Pułtuska do Warszawy stanowił całą wyprawę. Taki wszechstronny rozwój sił wytwórczych zapewniać miała, zdaniem autora, powszechność komunistycznego ustroju oraz – idąca za nią – demilitaryzacja, światowy pokój i zjednoczenie wszystkich Ziemian. W bliższe szczegóły funkcjonowania politycznego systemu pisarz nie wchodził – tak jak nie zrobił tego we wcześniejszych Astronautach, gdzie już całkiem bliska przyszłość naszej planety rysowała się w intensywnie różowych barwach. Możemy powiedzieć jedynie, iż zjednoczoną ludzkością z Obłoku rządzić mieli uczeni fachowcy – nie zaś partyjni przywódcy – co autora czyniło dobrym marksistą, ale za to złym „leninistą” czy „stalinistą”: takie odstępstwa od politycznej ortodoksji wówczas rewoltowały strażników doktryny – dziś już uchodzą uwagi czytelników.

Eutopie Lema z wczesnego okresu twórczości nie budzą dziś zbytniego zaciekawienia, zbyt są podległe schematom. Pomysłowość autora skupiała się głównie na zagadnieniach technicznego wyposażenia przyszłych społeczeństw; problemy polityczne, socjalne, psychologiczne rozwiązywał na modłę nieledwie XIX-wieczną, tzn. jakby uwierzył, iż ludzkość oświecona niejako naturalnie zorganizuje się w zgodny, produktywny kolektyw, w którym szczęście jednostek wtopi się w powszechny błogostan. Łatwość i oczywistość takiego rozwiązania nie prowokowała do żadnych poważniejszych roztrząsań. Co więcej (i gorzej), we wczesnych utworach – takich jak Człowiek z Marsa lubAstronauci – autor zdawał się wierzyć, że istnieją jakieś uniwersalne normy społecznego „dobra” i „zła” pozwalające Ziemianom oceniać etycznie obcoplanetarne cywilizacje. Stąd bierze się głębokie przekonanie, z jakim bohaterowie Lema piętnowali marsjańską lub wenusjańską potworność (z morderczym imperializmem kojarzoną), przeciwstawiając jej ład moralny osiągnięty szczęśliwie przez ludzi dzięki wprowadzeniu w porę postępowego ustroju.

Imperialistom (amerykańskim) dostaje się od Lema jeszcze kilkakrotnie w tamtym okresie – zgodnie zresztą z konwencją epoki, rychło jednak utwory o jednoznacznym adresie politycznym11, stosujące jednolitą, powszechnie obowiązującą skalę wartości, ustąpią miejsca fikcjom o charakterze socjologicznych modeli lub alegorii. Te z kolei również wskazują niedwuznacznie na świat ludzki jako przedmiot odniesienia, ale właśnie owo odniesienie w świecie realnym nie tak łatwo w nich określić. Np. w pierwszym, drukowanym jeszcze w tomie Sezam, zbiorzeDzienników gwiazdowych schematyczna, usunięta potem przez autora z cyklu, satyra antyamerykańska (Podróż dwudziesta szósta) sąsiaduje z alegorią o adresie nieostrym (Podróż dwudziesta czwarta). W tym ostatnim przypadku jednoznaczna wymowa polityczna pozostałych utworów z tomu narzucałaby raczej interpretację w duchu antyzachodnim. Dzisiejszy czytelnik, odczytujący nowelę w nowym kontekście później napisanych opowiadań, skłonny byłby raczej upatrywać w niej tekst „odwilżowy” czy „rozrachunkowy”. Dystopijna wizja społeczeństwa, które, dążąc do wewnętrznego uporządkowania i zracjonalizowania, poddaje się „maszynowej”, bezosobowej idei absolutnego ładu i ulega zagładzie, mierzy już w każdą ideologię, która chce ludziom „urządzić życie” odgórnie i apodyktycznie, nie dbając o niezmierzoną komplikację społecznego bytu – a też i o najprostsze zasady obowiązującej w grupie moralności.

Niebawem powstaną też inne utwory Lema o charakterze klasycznych dystopii, kreślone bądź w stylu buffo (Podróż trzynasta z nowychDzienników gwiazdowych12), bądź zanurzone w aurze solennej powagi (Eden). Jeśli coś łączy te utwory, to przede wszystkim obraz wyalienowanej ze społeczeństwa władzy, która ma ciągle nowe, obłędne koncepcje urządzania państwa i zadręcza niestrudzenie obywateli, uszczęśliwiając ich na siłę. Jakkolwiek punkt ciężkości Lemowych wizji leży w nieco innym miejscu, wiele łączy go jednak z Orwellem. Opis planety Pinty z Podróży trzynastej Ijona Tichego jest po prostu alegoryczną satyrą na stalinizm, przyrządzoną na modłę Swiftowską. Do tej paranteli przyznaje się zresztą Lem w przedmowie do Dzienników gwiazdowych13; z kolei Orwell także Swiftem był zafascynowany, poświęcił mu szkic w tomieInside the Whale14, nic więc dziwnego, że istnieją pewne pokrewieństwa między opowiadaniem Lema a Folwarkiem zwierzęcym15. Z kolei, podobnie jak Orwell, pisze Lem swoją wersję Nineteen Eighty-Four, tzn. powieść o adresie już nie antystalinowskim, lecz znacznie bardziej uniwersalnym, jedną z tak rozpowszechnionych w XX-wiecznej literaturze „przestróg dla świata” – Eden.

Eden jest orwellowski w pomyśle, bo rysuje obraz takiej władzy, która z pomocą sztucznego „przyrządzania” języka zamaskowała niejako przed własnymi obywatelami nieudolność własnych eksperymentów technologicznych i eugenicznych, a następnie okrucieństwo stosowanych procedur naprawczych (eksterminacja nieudanych egzemplarzy zmutowanej populacji Edeńczyków). Z kolei wątek eugeniki odsyła do innego klasyka dystopii: Huxleya i jego Nowego wspaniałego świata. Konkluzja powieści odbiega jednak od stereotypu klasycznego proroctwa-przestrogi: ziemscy kosmonauci mówią sobie na koniec, że nikt nie dał im prawa oceniać społecznych urządzeń na innych planetach – tak w każdym calu odmiennych od naszej – i odlatują, rezygnując z interwencji w ład etyczny Edenu. Potraktujmy to jako sygnał, że wątek utopizmu interpretować należy u Lema z maksymalną ostrożnością: inne planety i obce cywilizacje nie muszą wcale być odbiciem, repliką Ziemi. Apologia Inności – tak wyraźna w Solaris czyNiezwyciężonym – jest u Lema motywem nie mniej ważnym od kierowanej do człowieka przestrogi. W dojrzałym okresie twórczości utopizm traktuje pisarz z wyraźnym dystansem, swe wizje społeczne jasne i ciemne obudowuje ramą o charakterze bądź „ontycznym” (z punktu widzenia „świata A” dywaguje się o stworzonym sztucznie, np. w maszynie, „świecie A”16), bądź narracyjnym (wizja utopijna pojawia się w opowieści drugiego stopnia w obrębie narracji szkatułkowej17), bądź wreszcie stylistycznym (cały tekst napisany jest w oparciu o jaskrawie sztuczną, ostentacyjnie literacką konwencję, która nie dopuszcza do utożsamiania stanowiska autora i narratora, a także do bezpośredniego porównywania rzeczywistości przedstawionej i świata wokół nas18).

Od utopistów klasycznych odróżnia też Lema niechęć do prezentacji statycznych obrazów cywilizacyjnych rajów lub piekieł19. Wypracował on kilka narracyjnych chwytów służących do wprowadzenia w opowieść skróconych dziejów gatunku (kultury, ustroju itd.). Motywacją zewnętrzną może tu być np. podróż w czasie20, sprawozdanie z lektury dzieł naukowych i historycznych21, działanie maszyny do przyśpieszania upływu czasu22, obserwacja sztucznej, zminiaturyzowanej społeczności23 itd. W ramach takiej przyśpieszonej historii podkreślone zostają związki przyczynowo-skutkowe zachodzące pomiędzy zjawiskami dziejowymi, działania polityków, uczonych lub zewnętrznych kreatorów społecznego bytu uzyskują niemal natychmiastową „odpowiedź” w postaci odpowiednich reakcji obserwowanego świata, hipotezy i uroszczenia podlegają – bezlitosnej zazwyczaj – weryfikacji. W sumie ten teatr marionetek funkcjonuje widomie jako model tylko – model intelektualny, nie prowokujący uczuć solidarności czytelnika z aktorami spektaklu.

Opozycja eutopia–dystopia nie bardzo się tedy nadaje do opisu Lemowej refleksji nad polityką. Nie jest on futurologiem optymistą ani futurologiem panikarzem wytrząsającym na zawołanie z rękawa projekty przyszłych rajów czy piekieł. A jeśli nawet to robi, to z wyraźnym ironicznym dystansem lub zderzając ze sobą dwie odmiany wizji tak, by się nałożyły w obrębie pojedynczej kreacji przyszłościowego świata. Tak będzie np. w Kongresie futurologicznym, gdzie ta sama rzeczywistość w tym samym momencie „wtajemniczonym” jawi się jako koszmar, natomiast faszerowani halucynogenami obywatele widzą ją w postaci arkadii wygód i obfitości. Każdy z tych obrazów (optymistyczny bądź pesymistyczny) wzięty w izolacji byłby swego rodzaju sztampową kliszą powielaną już setki razy w dziejach literackiego gatunku. Dopiero złączone razem wzbogacają się o sensy, których zabrakło w jednym lub drugim schemacie. Dyskurs Lema z refleksji futurologicznej czy politycznej przekształca się w jakąś „metafuturologię” czy „metapolitologię”; zamiast odpowiadać na pytanie: „co nas czeka?”, stawia kwestie warunków i sensu prognostyki, etosu władzy w sensie najbardziej uniwersalnym, znaczenia pojęć „szczęście społeczne”, „sprawiedliwość”, „zaspokojenie potrzeb” etc. i – last but not least – kwestię samego pisarstwa futurologicznego jako próby nowej mitologii społecznej. Dlatego właśnie to, co nazwać można swoistą „filozofią polityki” interesować nas będzie u Lema. Śledzić będziemy, czym jest dla niego „polityka”, jakie funkcje pełni, jak w ogóle można ją uprawiać i w jakie ogólniejsze systemy pojęciowe ona się wpisuje.

Zacząć wypadnie od polityki robionej metodami najbardziej zamierzchłymi – a więc od wersji świata baśniowego. Czym zajmują się fantastyczni władcy planet z Cyberiady? Przede wszystkim – zaspokajaniem swych zachcianek i utrzymaniem ciągłości władzy. Łakną więc coraz nowszych rozrywek, a w międzyczasie dławią opozycję, mordują krewnych, inwigilują i grabią – inaczej bowiem nie potrafią zapanować ani nad duchem społecznego buntu, ani nad własnym strachem i nudą. W swoim wydaniu najbardziej tradycyjnym i prymitywnym władza jest więc z pozoru doskonale społecznie bezużyteczna – służy głównie samopowieleniu. Ale literacki obraz zawiera i coś więcej: podkreśla pierwiastek irracjonalny zawarty w samej idei panowania. Lemowi władcy mogliby zapewne powiedzieć o sobie to samo, co mówił u Gombrowicza kapitan brygu Banbury: „kapitan […] to słowo ogromne, złożone z samych zachcianek”24, ale też nie mniej od niego odczuwają pustkę otwierającą się przed każdym, kto chce rzeczywistość kreować własnymi decyzjami, tę pustkę, która z kolei stanowi jeden z lejtmotywów Ślubu25. W pustce rozpętuje się lęk i okrucieństwo, w skrajnych przypadkach materializując się, doprowadzając tyrana do samozniszczenia (Bajka o królu Murdasie); zazwyczaj jednak w Lema kosmicznych bajkach Władcę konfrontuje się z Konstruktorem, który nad światem panuje inaczej – nie rozkazuje bowiem, ale tworzy, irracjonalnym zachciankom króla przeciwstawiając ideę sprawnego, rozumnego działania.

I tu dochodzimy do pierwszego poważnego dylematu: zrazu wydaje się oczywiste, że uczony Trurl czy Klapaucjusz zyskają w oczach autora niewątpliwą przewagę nad baśniowymi satrapami. Tak się zresztą dzieje rzeczywiście – w Pułapce Gargancjana, w Ofercie króla Okrucyusza czyFiglach króla Baleryona. Mądry Kosmogonik uwalnia też od królewskiej tyranii planetę Aktynurię w Uranowych uszach. Gdy jednak Trurl i Klapaucjusz pozazdroszczą królom władzy i poczną konstruować sztuczne światy, by w nich zaprowadzić rozumny porządek albo wezmą się do melioryzacji kultur istniejących, przedmiot manipulacji objawi zadziwiającą niepodatność na procedury „racjonalnego modelowania”. Inżynieryjny geniusz, gdy tylko zapragnie panowania, schodzi na manowce i nie potrafi, jak to było wprzódy, wygrać swej partii ze światem. Groteskowe próby wymodelowania społecznego szczęścia (Altruizyna, Kobyszczę, Powtórka) kończą się tedy fiaskiem i kompromitacją. Baśniowi konstruktorzy sztucznych światów zachowują się w pewnym momencie tak jak władcy Edenu: próbują chyłkiem zatrzeć ślady swych błędów i radziby zlikwidować nieudane populacje powołane niebacznie do istnienia.

Obok polityka żądnego władzy jako takiej pojawia się więc u Lema „polityk-konstruktor”, taki, który ambicje swe zaspokaja, ustanawiając pewien obmyślony przez siebie ład funkcjonalny w społeczeństwie. Trurlowi, rzecz prosta, nie imponuje to, że ze swymi kreacjami może „wszystko zrobić”, bo w jego świecie władza podobna jest czczym banałem. Chciałby być twórcą ładu homeostatycznego, a więc społeczeństwa-mechanizmu nie tylko działającego sprawnie i ku ogólnemu zadowoleniu obywateli, ale też zdolnego do samonaprawy i podtrzymywania swych funkcji bez ingerencji ze strony twórcy. Problem ten zajmuje u Lema niezwykle ważną pozycję, rozpatrzmy go więc dokładniej.

Najpierw: co to ma wszystko wspólnego z polityką sensu stricto? Otóż, polityk też jest w jakimś stopniu „twórcą” czy „konstruktorem”, może bowiem – przynajmniej w pewnym, ograniczonym zakresie – powoływać do życia lub likwidować społeczne urządzenia, wpływać na ich pracę poprzez ustawy, wyznaczać społeczeństwu zadania do spełnienia, wychowywać jednostki poprzez państwowy system oświaty i propagandy etc. Następnie – polityk, niczym suwerenny kreator, potrafi niekiedy także zdystansować się od rządzonych, odgrodzić od nich specjalnymi uprawnieniami, wśród których prawo do dysponowania informacją należy do najważniejszych. Wiedząc więcej od swych poddanych, próbuje stać się „królem nad wiekami”: przeniknąć prawidła historycznego rozwoju i trafnie przewidywać przyszłość. Polityk dużo więc może, ale i jego klęski są wyjątkowo spektakularne: niczym nieudolny lub pechowy konstruktor znaleźć się może w sytuacji, gdy już nie pozostaje nic innego, tylko obserwować ze zgrozą, jak społeczeństwo-mechanizm – owoc racjonalnych zabiegów – odmawia posłuszeństwa i poczyna funkcjonować w sposób obłędny, sprzeczny z założeniami kreatora.

Jeśli od tej strony oglądać będziemy przygody Trurla, Klapaucjusza i ich kolegów, dojdziemy prędko do wniosku, że Lemowy „konstruktor” istotnie może być traktowany jako  p a r o d i a  polityka. Majstruje coś ciągle i „ulepsza” w swoim modelu społeczeństwa, ale jego pomysły są w gruncie rzeczy na miarę „małego Jasia”. Cóż zrobić, aby model funkcjonował dobrze? Trzeba, by „wszyscy się kochali” albo – „żeby wszyscy byli mądrzy i utalentowani”, albo – „żeby cierpieli zadając innym ból” itd. Innymi słowy – rozwiązanie problemu zawsze przybiera formę recepty prostej i zarazem niedocieczonej w swych praktycznych konsekwencjach (fatalnych z reguły). Melioryzatorzy u Lema wykazują w działaniu cechy charakterystyczne dla uczonych specjalistów, tak opisanych przez Georga Pichta:

[…] istotne dla sposobu myślenia specjalisty jest wyuczone przez niego przesłanianie tych wszystkich momentów rzeczywistości, które mogłyby popsuć aranżację eksperymentu, jakiej zawdzięcza on swe wiadomości. Sprawdzalne wiadomości zdobywa się tylko tam, gdzie udaje się wyeliminować jako czynnik zakłócający wszystko, co „nie należy do rzeczy”. Takie wiadomości nazywa się obiektywnymi. Obiektywność nowoczesnej nauki definiuje się przez to właśnie, że nie odpowiada ona rzeczywistości, lecz ogranicza się do tych tylko wiadomości, które można zdobyć w dającej się jednoznacznie skontrolować aranżacji eksperymentu. […]

Struktura obiektywizującego myślenia ma niezwyczajne konsekwencje, gdy nauka za pośrednictwem techniki opanowuje rzeczywistość gospodarczą i społeczną. Proces ten nazywa się „racjonalizacją”. Teraz nie tylko eksperyment naukowy, lecz również przedsiębiorstwo przemysłowe, administracja, ba, społeczeństwo jako całość zostaną tak skonstruowane, by dane były czyste warunki eksperymentu podatne na absolutną kontrolę. Jest to przesłanka stosowalności obiektywnej nauki w realnym świecie. Im bardziej udaje się wyeliminować wszelkie momenty rzeczywistości nie dające się objąć tą procedurą, tym wyższy osiąga się stopień racjonalizacji. Obecnie więc narzuca się światu jako uniwersalne prawo procedurę wypracowaną przez nowoczesną dyscyplinę szczegółową w celu zdobywania specjalistycznych wiadomości. W taki to dopiero sposób powstają owe struktury społeczne, ekonomiczne i polityczne, które coraz bardziej przeobrażają dwudziestowieczny świat w twór uformowany przez naukę26.

Swój stosunek do poznawczych możliwości specjalistów Lem wyraża dobitniej w cyklu Opowieści o pilocie Pirxie czy w Katarze. Utwory te są apologią poznania „heroicznego”, a bohater ich, człowiek czynu, rozwiązuje zagadki, których nie potrafią rozgryźć uzbrojeni w rutynowe procedury badawcze eksperci. Ale poznając, człowiek przykłada po prostu do materii doświadczonego świata samego siebie, całość swej osoby, „otwiera się” na rzeczywistość – i dopiero niezmierzona komplikacja jego fizyczności splecionej z psychiką, sumą pamięci i wiedzy, potrafi sprostać złożoności przedmiotu poznania27. Czasem więc uda mu się, na poły nieświadomie, pochwycić głos świata i rozpoznać jego sens. W gorszej sytuacji jest kreator, działa bowiem za pośrednictwem medium, którym jest ratio; ład przez siebie tworzony najpierw musi sobie wyobrazić, sprostać mu intelektualnie. To się jednak z reguły nie udaje.

Oczywiście, w przygodach melioryzacyjnych Trurla czy Klapaucjusza słyszy się pogłos klęsk, które były kiedyś udziałem pozytywistów, socjalistów i ich komunistycznych spadkobierców. Właściwy jednak adres Lemowych rozważań i bliżej leży, i bardziej jest zarazem uniwersalny. Pyta, czy robiąc użytek z rozumu, możemy naprawdę świat właściwie kształtować i urządzać sobie życie. Doświadczenia konstruktorów temu przeczą, a Trurl z osłupieniem stwierdza nawet, że niezależnie od tego, czy swoje syntetyczne społeczeństwo karmi samą esencją Dobra czy Zła – wyniki są dość podobne, a zatem funkcjonowanie zbiorowości w słabym jedynie stopniu zależy od intencji manipulatora28. Skonstatowawszy to, Trurl wygłasza tyradę, którą odczytujemy zrazu rozbawieni, prędko przyjdzie nam jednak wziąć rzecz poważniej. Powiada otóż Trurl:

Widocznie wziąłem się za bary z problemem ze wszystkich w całym Kosmosie najtrudniejszym, skoro nawet Ja Sam Osobiście podołać mu nie mogę! Byłżeby Rozum nie do pogodzenia ze Szczęśliwością, na co zdaje się wskazywać casus Kobyszczęcia, które póty pławiło się w ekstazie istnieniowej, pókim mu myślenia nie podkręcił? Lecz ja takiej ewentualności nie mogę dopuścić, ja się na nią nie zgadzam, ja jej za własność Natury nie uznaję, zakładałaby bowiem złośliwą a chytrą, wręcz szatańską perfidię zaczajoną w Bycie, w materii śpiącą, która tego tylko czeka, żeby się świadomość zbudziła – jako źródło udręczeń zamiast bytowej słodyczy. Lecz wara Kosmosowi od myśli, która ten nieznośny stan rzeczy pragnie polepszyć! Muszę odmienić to, co jest. Zarazem uczynić tego nie jestem zdolen. Byłżebym w kropce? Skądże! Od czego wzmacniacze rozumu? Czego sam nie podźwignę, mądre machiny za mnie podźwigną. Zbuduję Komputerium do rozwiązania egzystencjalnego dylematu!29

Oczywiście chytre „Komputerium” powiela gest Trurla, budując następne, większe, któremu zleca piekielny dylemat. Tamto zasię czyni podobnie – i tak ad infinitum. Autor niby przede wszystkim pokpiwa z intelektualnych sztuczek i praktyki uczonego wyłgiwania się z trudnych problemów, ale sedno sprawy obnażone zostało z dramatyzmem wcale nie śmiesznym. Wszystkie uczucia Trurla buntują się przecież przeciwko wizji świata, który nie tylko Myśl czyni źródłem cierpienia, ale – co za tym idzie – zaprzecza racjom Rozumu i nie pozwala racjonalnie się modelować. Ten krzyk protestu mógłby się wyrwać z piersi każdemu, kto – jak Lem – w nauce ulokował swe nadzieje na zrozumienie sensu uniwersum.

Zagadnienie daje się rozwiązywać na kilka różnych sposobów i każdego z nich Lem w swej twórczości dotyka. Po pierwsze: należy przyjąć, że w świecie istot żywych istnieją sfery istotnie niepodległe racjonalnemu modelowaniu. Do takich należy z pewnością domena subiektywnych odczuć i wartościowań, w obrębie której problemat „szczęścia” zajmuje jedno z głównych miejsc. Trurl, który chciałby początkowo modelować szczęście niczym jakiś fizyczny parametr, istotnie, jak się wydaje, niezbyt się przyłożył do lektury dzieł filozofów i w zakończeniu opowiadania słusznie zbiera cięgi od starego profesora. Cztery odmiany pojęcia, wyodrębnione kiedyś przez Tatarkiewicza30, dokładnie mu się pomieszały, w dodatku swoją, ograniczoną bardzo, racjonalność inżynieryjnych działań aplikuje naturze istot, które – jak ludzie – racjonalne bynajmniej nie są. Ale to nie Trurl oczywiście jest adresatem właściwym Lemowych kpin – raczej ci, którzy prostodusznie sądzą, że społeczne szczęście da się zapewnić przez jakieś proste działania, np. zapewnienie powszechności oświaty, obfitość lodówek, pralek czy samochodów, rozbawianie obywateli za pośrednictwem wesołych programów telewizyjnych itp.

Rozwiązanie drugie odsyła do cytowanej już książki Pichta: każe on mianowicie rozróżniać między powierzchowną „racjonalnością” charakteryzującą myślenie technokratyczne, nastawione na rozwiązywanie konkretnych, wyodrębnionych z tła problemów, a „rozumem” – nakierowanym na całość bytu, nie tracącym z pola widzenia generalnych celów stojących przed ludzkością i globalnych uwarunkowań wszelkiego działania. Fascynacja możliwościami technologii sprawia, że obok utopii politycznych powstała na naszych oczach także utopia technokratyczna, niesłusznie uważana za triumf Rozumu nad irracjonalizmem niewyszkolonych naukowo mas i polityków:

Zgodnie z dzisiejszym poczuciem językowym słowo „utopia” oznacza przede wszystkim wyobrażone cele reformatorów społecznych i politycznej lewicy. Nie trzeba się jednak wiele zastanawiać, by uprzytomnić sobie, że kontrwizje – „zdrowy świat” oraz zachowanie istniejących obyczajów i porządków – są dziś dokładnie tak samo utopijne, jak bezklasowe społeczeństwo. Przeczy się sobie, jeśli równocześnie chce się być konserwatystą i afirmuje postęp techniczny oraz wzrost gospodarczy. Postęp techniczny i wzrost gospodarczy są to bowiem właśnie te procesy, które sprawiają, iż jest niemożliwością trzymanie się starych porządków. Światy wyobrażeń politycznych są utopijne w całej rozciągłości. Jeśli jednak prawdą jest, że przedsiębiorstwo „Nauka i Technika” reprezentuje wyprawę człowieka na pole nieograniczonych możliwości, to nauka i technika nie są niczym innym jak praktykowaną utopią. Zapewne: trudno byłoby przelicytować ich racjonalność – ale wraz z postępem nauki racjonalność emancypuje się od rozumu, wręcz nawet popada w sprzeczność z nim. Wychodzi to na jaw, kiedy się bada, jaką właściwie formę ma utopia, której pozwoliły przewodzić sobie nauka i technika w ich tylekroć przypominanym zwycięskim pochodzie. Nie ma w tym pochodzie żadnego strategicznego planu. Nikt nigdy się nie zastanowił, jaki właściwie stan całościowy powinien by wyniknąć z niezliczonych triumfów techniki. […] Odurzeni grą w nieprzeczuwane możliwości przegapiliśmy to, co właśnie byłoby niezbędne. Ta niekontrolowana gra w pragnienia i możliwości nazwana jest w sferze polityczno-społecznej utopią „ślepą” lub „nieoświeconą”. Cywilizacja naukowo-techniczna jest rezultatem próby zrealizowania, w bezmiernej skali, pewnej utopii nieoświeconej. Z tego wynikają problemy tej cywilizacji, jej antagonizmy i jej nieuchronny kryzys31.

Jak przypuszczam, sposób myślenia Pichta byłby Lemowi bliski. Polski pisarz także, nie zamierzając wycofywać się z przedsięwzięcia intelektualnej eksploracji świata, skłonny jest oddzielać to, co w rozumie głębokie i twórcze, od tego, co stanowi tylko metodę rozwiązywania specjalistycznych problemów. O uczonych, których polityk ustawia przed wybranymi przez siebie kwestiami „jak tresowanego słonia”, „czołem do przeszkody”, z niechęcią i obawą wyraża się jeden z bohaterów Głosu Pana32. Rezerwa wobec polityków zawodowych, pomawianych o irracjonalizm, także łączy obydwu myślicieli. Modelowanie społeczeństw zapewniających jednostkom godziwe warunki egzystencji mają tedy za zadanie wykonalne, lecz niezmiernie skomplikowane i dlatego poddają krytycznej ocenie rozmaite prostackie receptury melioryzacyjne. Niemałą rolę odegrało zapewne doświadczenie totalitaryzmu (domeny prostackich recept), przez które przeszli obydwaj w młodości.

Trzecie rozwiązanie Trurlowego dylematu będzie miało charakter jeszcze bardziej ogólny: skoro rozum zawodzi w procesie urządzania świata, to być może dlatego, że cały kosmos jest natury nie w pełni logicznej i racjonalnej – dlatego właśnie mechaniczne procedury dedukcyjne nie potrafią wyjaśnić jego złożoności ani poddać go władzy ludzkiego intelektu. Nie mam tu na myśli totalnego irracjonalizmu – przed taką wizją wszak właśnie Trurl się broni; chodzi o koncepcję, którą Lem wykłada pod nazwą „filozofii przypadku”33. Można by ją najogólniej określić jako hipotezę o statystycznym jedynie charakterze wszelkich praw funkcjonujących we wszechświecie. Znana i uznana na terenie fizyki czy biologii, zostaje przez Lema uogólniona i odniesiona do wszystkich zjawisk – także tych natury społecznej i kulturowej. Symetrycznie przydana do niej zostaje „ogólna teoria kreacji”, z której wynika, że każda twórczość – z samej istoty świata i jego prawideł – musi być skażona błędem i niedoskonałością. Przypadek, wciskając się we wszystkie szczeliny deterministycznego obrazu rzeczywistości, musi też odcisnąć swe piętno na każdym twórczym działaniu, ani więc ludzkie kreacje nie mogą odpowiadać ściśle zamiarom twórców, ani ich (twórców) człowiecza natura (warunkująca same zamiary) nie daje się przeniknąć i wyjaśnić z pomocą czystego logicznego intelektu. Wynika stąd w dalszym ciągu swoista wersja „świeckiej metafizyki”, opracowywana przez Lema wielokrotnie w różnych utworach literackich i esejach34. Więcej uwagi poświęcam jej gdzie indziej35, tu natomiast chciałbym podkreślić, że jeśli Trurl – konstruktor sztucznych społeczeństw – jawi się nam jako „parodia” polityka, to będzie on także „parodią” Boga, a raczej „Boga kalekiego” wykoncypowanego przez Lema po raz pierwszy bodaj w Solaris.

Widać już teraz, iż dotknąwszy niebacznie problemu „polityki” u Lema, musimy go przyjąć z całym dobrodziejstwem inwentarza, a więc wpisany w piramidę czy hierarchię różnych typów czynności kreatywno-porządkujących, która u szczytu ma „światostwórstwo” na boską miarę, u dołu – działania byle mechanicznego głuptaka. Nie ma zatem u Lema podziału na problematykę polityczną i inne sfery zainteresowań (choć doraźną satyrą polityczną także się niekiedy parał). Autor Solaris wlecze oczywiście za sobą jakieś biograficzne obciążenia i jak każdy człowiek z tego pokolenia uwikłany jest, często boleśnie, w sprawy publiczne. Stąd wynikają określone fobie, które następnie podgrzewają krytyczny temperament pisarza. Ale refleksja polityczna na serio pojawia się wielorako uwarunkowana i wpisana w bardzo ogólny system filozoficznych poglądów i hipotez. Aby ją w takim uwikłaniu obejrzeć, spróbujemy teraz przedstawić kilka interpretacji poszczególnych utworów, podkreślając, rzecz jasna, to wszystko, co w nich się wiąże z tematem głównym tego szkicu.

Pamiętnik znaleziony w wannie (1960).

Jest to opowieść agenta wywiadu – niby to amerykańskiego, ale to przyporządkowanie pojawia się tylko we wstępie do powieści, wysmażonym widomie dla zamącenia w głowie cenzorom. Agent otrzymuje specjalną i wysoce tajną misję, a zatem udaje się do właściwych władz wojskowych po wskazówki i dokładniejsze poruczenia. Poznajemy go w momencie, gdy błądzi już korytarzami monstrualnej podziemnej budowli, przyszłościowego Pentagonu, i szuka komórki organizacyjnej, która „przyznałaby się” do niego, następnie zaś obdarzyła informacjami o Misji i wydała rozkazy. W początkowej fazie powieść wydaje się istotnie satyrą na wywiad – z jego rytuałami, supertajnością, zawodowymi aberracjami pracowników itd. Bohater snuje się po nieskończonych korytarzach, puka do wielu drzwi i odsyłany jest od Annasza do Kajfasza. Mechanizm jego kontaktów z ludźmi opiera się stale na jednym schemacie: inni jakby się poniekąd spodziewają jego wizyty (choćby do pokoju wszedł przypadkiem, przez pomyłkę), ale w końcu i tak nic konkretnego nie potrafią dlań zrobić. Bohater tuła się więc ciągle w poszukiwaniu wyższych władz, które byłyby w stanie poinformować go kompetentnie o zadaniach do wykonania, ten zamiar jednak również spala na panewce. Nie dlatego, by władza była niedostępna. Bohater nader łatwo dostaje się do gabinetu głównodowodzącego, ale ten okazuje się zdziecinniałym staruszkiem, zdolnym jeszcze do wykrzykiwania sloganów, ale już nie – do zajmowania się maszynerią Gmachu.

Agent nowicjusz nie ustanie jednak w poszukiwaniach, natykając się ciągle na szyfry, kamuflaż, podstawionych szpiegów przeciwnika i całe drobiazgowo zaaranżowane sytuacje, kryjące głęboko swój sens prawdziwy. Gdzie zresztą szukać „prawdy”? Po pewnym czasie bohater przyzwyczaja się do myśli, że nie ma w tym świecie nic nie szyfrowanego, tzn. nawet tekst powstały po złamaniu szyfru może podlegać dalszym interpretacjom – praktycznie w nieskończoność. Podobnie jest z ludźmi i sytuacjami.

Pod koniec opowieści bohater spotyka księdza, który oczywiście także jest agentem, także mówi szyfrem, także prowadzi podwójną (potrójną, poczwórną itd.) grę. Otóż ksiądz, pragnąc „zbawić duszę” bohatera, może mu zaproponować tylko uczynienie w tym świecie totalnej gry i kamuflaży czegoś autentycznego, tzn. założenie tajnej organizacji, która oczywiście natychmiast stanie się „jawna”, bo wiarołomny wspólnik z premedytacją wyda bohatera. Ale nie będzie to miało większego znaczenia. Obaj spiskowcy z góry zgadzają się na koszty własne przedsięwzięcia, traktując całą rytualną obudowę sprzysiężenia jako coś doskonale nieistotnego. Ważne jest tylko „przyzwolenie w sercu swoim”, jakiego tej nowej grze udzielają – jedyna własna rzecz, jaka im pozostaje na pustyni wszechobecnego udawania.

Dlaczego tak ważna jest ta „subiektywna autentyczność” spisku? Bohater powoli dopracowuje się przekonania, że Gmach jako instytucja gigantyczna i dokładnie odizolowana od zewnętrznego świata jest tego świata repliką, tzn. jest w stanie wyprodukować w sobie, wewnątrz, każdy ludzki los i sytuację, wytworzyć każdy możliwy sens. Nowy, wkraczający tam pracownik wyzuty zostaje już na wstępie ze wszystkiego, co osobiste, cokolwiek bowiem uczyni, zrealizuje tym samym jeden z gotowych już milionów scenariuszy, wejdzie w przygotowaną rolę, wypełni swe „przeznaczenie”. Instancja wytwarzająca pełny repertuar wariantów biograficznych i sytuacyjnych, a także wyczerpujący zbiór ich interpretacji, tym się charakteryzuje, że w niej absolutna mądrość sąsiaduje z równie niezmierzonym kretynizmem; produkując wszystkie możliwe łady, spełnia za jednym zamachem marzenia o ładzie doskonałym – oraz wizję totalnego chaosu i bełkotu. Dlatego właśnie głównodowodzący może być matołem; w przedsięwzięciu tak pomyślanym jego osobiste cechy nie mają żadnego znaczenia, a „absolutna perfekcja działania” i tak się gdzieś, losowo, zrealizować musi.

Tak jak wszystkie teksty w obrębie Gmachu, tak i sam tekst powieści jest wielowykładalny. Czytelnikowi, który uwierzył przedmowie, zda się być kpiną z Pentagonu. Nb. wspomina się tam także o legendzie Anty-Gmachu, analogicznej instytucji zbudowanej przez przeciwnika, ale ten Anty-Gmach jawi się jako abstrakcja równie zwiewna jak hipotetyczny „przeciwświat” zbudowany z antymaterii, o którym dywagują fizycy. Chodzi więc pewnie o samą zasadę organizacji zmilitaryzowanego społeczeństwa, które otorbia się, odgradza od zewnętrznej rzeczywistości i wytwarza wewnątrz miraż wroga doskonale namacalny, by pod broń postawić wszystkich obywateli. Podobnie funkcjonuje w Roku 1984 Orwella mit Emmanuela Goldsteina i organizacji „Braterstwo”.

Ale i ten adres nie jest ostateczny. Pamiętnik znaleziony w wannie to książka par excellence filozoficzna, tzn. jej tematem zasadniczym zdaje się być sytuacja jednostki w obliczu kosmosu. Pytając o sens szpiegowskiej Misji, bohater pyta właściwie o sens własnego życia, a Gmach-kosmos udziela mu odpowiedzi tak wykrętnych i niejasnych, jakby był właśnie Naturą, dla której pytania o „sens” same nie mają sensu.

Pamiętnik wydaje się więc w ostatecznej instancji filozoficznym traktatem, nieco podobnym do niektórych opowiadań Borgesa36, i jeśli się wmyślimy głębiej w koncepcję Gmachu, odkryjemy prędko jej pokrewne wersje rozrzucone w pismach Lema. Chodzi tu mianowicie o wizje takiego kosmosu, w którym losowość rządziłaby na równi z przyczynowością, a ład wytwarzał się niejako mimochodem, na skutek obrotu koła Fortuny. W takim duchu pisałem o tej powieści przed laty37, tzn. miałem ją za „traktat”, dla niepoznaki jeno przyprawiony z wierzchu „antyszpiegowską” drwiną. Dziś skłonny byłbym jednak nieco większą rolę przypisać polityce w Pamiętniku38.

Jeśli Gmach jest repliką kosmosu, to można go też nazwać karykaturą państwa-molocha. W tym sensie z pytaniem: „po co żyję?”, jakie bohater zadaje Naturze i jej hipotetycznemu Stwórcy, można się też zwrócić do władców zorganizowanego społeczeństwa. W takim ujęciu byłby on – bohater – nie tylko „człowiekiem”, ale też i „obywatelem”, którego państwo przerosło do tego stopnia, że niepodobna już ani zrozumieć jego działań w wielkiej skali, ani odnaleźć dla jednostki sensownego miejsca w jego strukturze. Moloch ten dba o obywatela w sposób osobliwy, tzn. „dostrzega” go, ale już tylko jako osobowość statystyczną, wyzbytą cech indywidualnych. Dlatego trudno odróżnić to, co w działaniach państwa wobec jednostki jest intencjonalne, od tego, co mimowolne, to, co wynika z postawy opiekuńczej, od tego, co się wywodzi z represywnej. Wszystko zresztą na równi uraża ludzką indywidualną godność i suwerenność. Gmach jest też karykaturą państwa policyjnego, opartego na totalnej inwigilacji wszystkich obywateli. Z tym że tutaj model ów został niejako „domyślany do końca”: państwo wie o każdym kroku każdego obywatela już nie dlatego, że go uparcie śledzi, ale że po prostu z góry już  w i e  w s z y s t k o,  c o  w  o g ó l e  w i e d z i e ć  m o ż n a, więc i to, co bohaterowi dopiero za chwilę, za godzinę, miesiąc czy za rok przyjdzie do głowy.

Oczywiście, trudno byłoby wyjaśnić dokładnie, co to znaczy, że „państwo wie”. Informacja istotnie gdzieś tam się pojawia w gigantycznej strukturze instytucji, ale nikt nie może mieć z niej pożytku, Gmach nie ma bowiem żadnego „centrum”, które z lawiną wiadomości potrafiłoby cokolwiek począć. A pamiętać jeszcze należy o tysiącach kodów, które przykładać można do nagiego faktu, by pojąć jego sens ukryty. Zatem nie perfekcja maszyny państwowej może nas przerażać, ale jej zdolność do demoralizacji swych obywateli, wszyscy bowiem żyją tak, jakby owa mityczna perfekcja była faktem – więc niby to w imię jakiejś mitycznej Sprawy, a w istocie ze strachu zdradzają, donoszą, oszukują ile się da. Świństwo i wiarołomstwo niejako lokalne, dotyczące konkretnych osób, wypełnia po brzegi ten łapczywy na „wszechwiedzę” i chory od tego organizm. Oczywiście, jednostce nie żyje się w Gmachu przyjemnie, a i uciec z niego inaczej jak w śmierć nie można, o czym nader dobitnie powiadamia nas zakończenie powieści. Ale funkcja dystopijna i ostrzegawcza nie wyczerpuje tego, co chce nam autor w swym tekście powiedzieć. Z jakąś mściwą satysfakcją obserwuje, jak sama organizacja państwa-molocha staje się przyczyną jego zwyrodnienia: chcąc wiedzieć wszystko o podległych sobie pracownikach i w ogóle o tym, co się wewnątrz dzieje, organizacja Gmachu doprowadza do samozatkania się informacjami. Ten bowiem, kto chce wiedzieć  w s z y s t k o, zalany zostaje falą informacji nie selekcjonowanej i w rezultacie  n i e  w i e  n i c. W tej sytuacji dowódcy nie pozostaje już nic innego, jak recytować w nieskończoność jakieś puste gesty „wodzowskie”, mimo iż w rzeczywistości niczym nie dowodzi i nad niczym nie panuje. „Doskonałość działania”? „Ład doskonały”? Tak, one się zapewne gdzieś tam zrealizują w obrębie Gmachu, ale nawet wtedy nikt ich nie zauważy.

Jest to jeden z obsesyjnie powracających u Lema tematów. Podejmuje go w poważnym eseju, krytykując z cybernetycznego punktu widzenia nadmierny centralizm w państwie socjalistycznym39, opracuje go też w postaci sensacyjnej fabuły science fiction40 i w formie fantastycznej baśni41. W każdym z tych trzech utworów nacisk pada na co innego, wspólne jest tylko przeświadczenie, że zalew informacji wcale dobrze nie służy ani naszemu poznaniu, ani działaniu42. To stwierdzenie ma swoją stronę pesymistyczną, stawiającą nam przed oczy granice ludzkiego poznania – bo właśnie lawina różnych wiadomości, które nas zasypują, staje się coraz potężniejsza, a co za tym idzie – intelekt postawiony przed zagadkami współczesnego świata musi nader często kapitulować przed ich złożonością (wiedzą o tym bohaterowie Lemowych „kryminałów” – Śledztwa i Kataru); jest jednak i jaśniejsza strona tego zjawiska: abdykujący ze swych uroszczeń intelekt – wraz ze swym instynktem władzy nad rzeczywistością – zostawia wolne pole spontanicznemu  ż y c i u, „państwo-machina” zaś poczyna zachowywać się jak owa bajkowa stonoga, która chciałaby „z pełną świadomością” poruszać każdą ze swych kończyn. W efekcie objawić musi monstrualną niewydolność i dać szanse swobody zabłąkanej w swych trzewiach jednostce. Idea wolności, która w świecie Pamiętnika znajduje na razie przytułek jedynie w prywatnym, dwuosobowym „spisku” bohatera z księdzem Orfinim, zyska szerszą wykładnię dopiero w innym, bardziej jeszcze zagadkowym utworze Lema, a mianowicie w Masce.

Maska (1974).

Nie sposób zgadnąć, kiedy toczy się akcja tego opowiadania, operuje ono bowiem świadomymi anachronizmami i w tym przypomina nieco groteskowe baśnie z Cyberiady. Ton