Tako rzecze Lem - Stanisław Lem, Stanisław Bereś - ebook

Tako rzecze Lem ebook

Stanisław Lem, Stanisław Bereś

4,6

Opis

Poszerzone wydanie (600 stron!) rozmów na temat kosmosu, ludzkiej cywilizacji oraz duszy mieszkańca ziemskiego globu naszej ery. Pasjonująca opowieść o życiowej i artystycznej drodze Stanisława Lema, o jego miejscu w polskiej i światowej literaturze. Biblia dla wielbicieli twórczości autora "Solaris".

 

Spis treści

O starych i nowych rozmowach ze Stanisławem Lemem

Czas nieutracony

W pajęczej sieci

Golem

Rozczarowania filmowe

Gusta i dyzgusta

Księga skarg i wniosków

W cywilizacyjnej jamie

Wyjaśniać świat

Pasja filozofowania

 

DWADZIEŚCIA LAT PÓŹNIEJ

Lube czasy

Wizja lokalna

Summa, czyli panta rhei

 

Nota wydawnicza

Indeks nazwisk

Przypisy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 768

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (16 ocen)
10
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MA9WE

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytać nawet jeśli większość cytatów zna się z innych źródeł. wyrywanie ich z kontekstu jednak nie zawsze odzwierciedla co Lem rzecze.
20

Popularność




Sta­ni­sław Lem

Sta­ni­sław Be­reś

"Tako rze­cze Lem"

© Co­py­ri­ght by To­masz Lem, 2016

© Co­py­ri­ght by Sta­ni­sław Be­reś, 2013

pro­jekt okład­ki: Anna Ma­ria Su­cho­dol­ska

ko­rek­ta: To­masz Lem

© Co­py­ri­ght for this edi­tion: Pro Auc­to­re Woj­ciech Ze­mek

www.lem.pl

ISBN 978-83-63471-35-4

Kra­ków

2019

wy­da­nie dru­gie po­pra­wio­ne

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne

TAKO RZECZE LEM

ze Stanisławem Lemem rozmawia Stanisław Bereś(fragment)

Spis treści

O sta­rych i no­wych roz­mo­wach ze Sta­ni­sła­wem Le­mem

Czas nie­utra­co­ny

W pa­ję­czej sie­ci

Go­lem

Roz­cza­ro­wa­nia fil­mo­we

Gu­sta i dyz­gu­sta

Księ­ga skarg i wnio­sków

W cy­wi­li­za­cyj­nej ja­mie

Wy­ja­śniać świat

Pa­sja fi­lo­zo­fo­wa­nia

DWA­DZIE­ŚCIA LAT PÓŹ­NIEJ

Lube cza­sy

Wi­zja lo­kal­na

Sum­ma, czy­li pan­ta rhei

 

 

Nota wy­daw­ni­cza

In­deks na­zwisk

Przy­pi­sy

O starych i nowych rozmowach ze Stanisławem Lemem

Pierw­szą se­rię roz­mów ze Sta­ni­sła­wem Le­mem prze­pro­wa­dzi­łem po­mię­dzy li­sto­pa­dem 1981 roku a sierp­niem roku 1982, a za­tem w cza­sie szcze­gól­nym, gdy kon­flikt po­mię­dzy ko­mu­ni­stycz­ną wła­dzą a So­li­dar­no­ścią zo­stał roz­grza­ny do czer­wo­no­ści, a wkrót­ce po­tem skoń­czył się sta­nem wo­jen­nym. Za­rów­no ocze­ki­wa­nie naj­pierw na nie­uchron­ną in­ter­wen­cję zbroj­ną (cze­go pi­sarz był ab­so­lut­nie pe­wien), jak i ob­ser­wo­wa­nie póź­niej dep­ta­nia wol­no­ścio­wych aspi­ra­cji spo­łe­czeń­stwa oraz spy­cha­nia kra­ju w mo­ral­ne i eko­no­micz­ne ba­gno, były dla obu roz­mów­ców okre­sem wy­jąt­ko­wo przy­krym. Dla Lema szcze­gól­nie, bo wy­trą­ca­ło go to z nor­mal­ne­go ryt­mu pra­cy. Być może — pa­ra­dok­sal­nie — wła­śnie dla­te­go po­wsta­ły te roz­mo­wy. Za­pew­ne nie był to je­dy­ny po­wód, ale na pew­no pi­sarz — po­ru­szo­ny do ży­we­go za­cho­dzą­cy­mi wy­pad­ka­mi — wła­śnie w tych spo­tka­niach od­naj­dy­wał uciecz­kę i moż­li­wość zdy­stan­so­wa­nia się wo­bec agre­syw­nej rze­czy­wi­sto­ści.

Wkrót­ce po­tem zresz­tą, nie mo­gąc znieść sy­tu­acji w Pol­sce, Sta­ni­sław Lem wy­je­chał za gra­ni­cę na kil­ka dłu­gich lat, by po­wró­cić do­pie­ro po upad­ku ko­mu­ni­zmu. Roz­mo­wy uka­za­ły się w 1987 roku w Wy­daw­nic­twie Li­te­rac­kim, ale ich wy­da­nie po­prze­dzi­ła wcze­śniej­sza o rok edy­cja nie­miec­ka pt. Lem über Lem. Ge­spräche, opu­bli­ko­wa­na w In­sel-Suhr­kamp Ver­lag. Na sku­tek in­ge­ren­cji cen­zor­skich — jak po­in­for­mo­wał mnie pi­sarz — wy­da­nie pol­skie zo­sta­ło okro­jo­ne o roz­dział Czar­na bez­wyj­ścio­wość sy­tu­acji oraz oka­le­czo­ne se­rią drob­niej­szych cięć, we frag­men­tach do­ty­czą­cych oce­ny ów­cze­snych wy­pad­ków w kra­ju. Z per­spek­ty­wy lat na­le­ży do­po­wie­dzieć, że praw­do­po­dob­nie nie mia­ły one cha­rak­te­ru for­mal­ne­go za­pi­su i ro­ze­gra­ły się w ra­mach ne­go­cja­cji re­dak­cyj­nych, bo ni­g­dy nie wi­dzia­łem żad­ne­go do­ku­men­tu po­twier­dza­ją­ce­go in­ter­wen­cję GUKP­PiW ani pi­sarz nie po­wo­ły­wał się na kon­kret­ne pi­smo.

W dru­giej edy­cji z roku 2002 książ­ka wró­ci­ła do ory­gi­nal­ne­go ty­tu­łu Tako rze­cze… Lem, zmie­nio­ne­go w pierw­szym wy­da­niu – z po­wo­dów dla obu au­to­rów nie­zna­nych i za­gad­ko­wych – na Roz­mo­wy ze Sta­ni­sła­wem Le­mem (alu­zja do Tako rze­cze Za­ra­tu­stra Fry­de­ry­ka Nie­tz­sche­go nie mo­gła wszak nie­po­ko­ić cen­zo­ra, z ko­lei „au­tor” wie­lo­krop­ka ni­g­dy się nie ujaw­nił), do­da­no też trzy nowe roz­dzia­ły (Lube cza­sy, Wi­zja lo­kal­na i Sum­ma, czy­li pan­ta rhei), zwięk­sza­jąc jej ob­ję­tość o jed­ną trze­cią (ok. 180 stron). Po­wsta­ły one w wy­ni­ku ko­lej­nej se­rii roz­mów na­gra­nych we wrze­śniu i grud­niu 2001 roku, po­nie­waż do­szli­śmy wraz ze Sta­ni­sła­wem Le­mem do wnio­sku, że czas dzie­lą­cy oba wy­da­nia do­ma­ga się ak­tu­ali­za­cji — ze wzglę­du na inną już sy­tu­ację po­li­tycz­ną w kra­ju i na świe­cie, dy­na­micz­ny po­stęp na polu na­uki oraz głę­bo­kie prze­mia­ny cy­wi­li­za­cyj­ne, któ­re do­ko­na­ły się w cią­gu tych dwu­dzie­stu lat. Z ko­lei roz­dział pt. Czas nie­utra­co­ny zo­stał uzu­peł­nio­ny o par­tie skre­ślo­ne w wy­ni­ku cen­zor­skich na­ci­sków (głów­nie re­mi­ni­scen­cje lwow­skie z okre­su „so­wiec­kie­go”), przy­wró­co­no tak­że wspo­mnia­ny wcze­śniej roz­dział pt. Czar­na bez­wyj­ścio­wość sy­tu­acji, za­wie­ra­ją­cy prze­my­śle­nia pi­sa­rza na te­mat sy­tu­acji Pol­ski w do­bie sta­nu wo­jen­ne­go. W obec­nym wy­da­niu zo­sta­je on po­mi­nię­ty ze wzglę­du na swą po­li­tycz­ną do­raź­ność (re­ak­cja pi­sa­rza na stan wo­jen­ny).

Przy­go­to­wu­jąc w 2002 roku to peł­ne wy­da­nie Tako rze­cze Lem, na­pi­sa­łem, że bu­dzi re­spekt, a cza­sem na­wet za­ska­ku­je, po­nie­waż jego par­tie sprzed dwu­dzie­stu lat na ogół za­cho­wa­ły ak­tu­al­ność, a co wię­cej zy­ska­ły do­peł­nie­nie i ko­men­tarz w no­wych roz­dzia­łach, przy­no­szą­cych spoj­rze­nie Lema na zja­wi­ska koń­ca XX i po­cząt­ków XXI wie­ku. Pi­sarz do­ko­nał w nich po­now­nej „wi­zji lo­kal­nej”, ana­li­zu­jąc naj­waż­niej­sze kwe­stie cy­wi­li­za­cyj­ne, na­uko­we, po­li­tycz­ne, kul­tu­ral­ne i oby­cza­jo­we swo­ich cza­sów. Z rów­ną we­rwą in­te­lek­tu­al­ną jak w cza­sach sta­nu wo­jen­ne­go ko­men­to­wał wła­sne sądy sprzed dwu­dzie­stu lat, za­sta­na­wiał się nad kon­se­kwen­cja­mi ów­cze­snych wy­da­rzeń, for­mu­ło­wał nowe kon­cep­cje i hi­po­te­zy, a za­ra­zem — nie mniej su­ro­wo niż daw­niej — „wy­mie­rzał spra­wie­dli­wość wi­dzial­ne­mu świa­tu”. Je­śli coś się zmie­ni­ło, to może spo­sób i in­ten­syw­ność eks­pre­sji roz­cza­ro­wa­nia do świa­ta. O ile wcze­śniej mia­ła ona cha­rak­ter pół­żar­to­bli­wych uwag lub prze­stróg, to w no­wych par­tiach prze­chy­li­ła się w uty­ski­wa­nie, by nie rzec mal­kon­tenc­two, ob­ra­ca­jąc się na­wet prze­ciw­ko daw­nym świę­to­ściom (np. po­stę­po­wi tech­nicz­ne­mu, głów­nie kom­pu­te­ry­za­cji i in­for­ma­ty­ce). Po­nie­waż jed­nak pi­sarz do per­fek­cji opa­no­wał po­ety­kę wi­siel­cze­go hu­mo­ru, na­wet te frag­men­ty ro­dzą nasz uśmiech.

Wbrew po­zo­rom, kom­po­zy­cja tomu – poza trze­ma ostat­ni­mi roz­dzia­ła­mi – nie od­po­wia­da rze­czy­wi­ste­mu po­rząd­ko­wi roz­mów, a ra­czej gło­śnych me­dy­ta­cji tego wy­bit­ne­go pi­sa­rza o aspir­cjach fi­lo­zo­fa, któ­ry – jak sam mó­wił – „po­zja­dał wszyst­kie ro­zu­my”, au­to­ra wie­lu nie­za­po­mnia­nych ksią­żek, któ­re sta­ły się ele­men­ta­rzem kil­ku po­ko­leń Po­la­ków. Ma­te­riał zgro­ma­dzo­ny w tym wy­da­niu sta­no­wi mniej wię­cej dwie trze­cie tek­stu uzy­ska­ne­go w wy­ni­ku prze­nie­sie­nia roz­mów na pa­pier. Je­den roz­dział, znacz­nie lżej­szy ga­tun­ko­wo i nie pa­su­ją­cy do kom­po­zy­cji książ­ki, a tak­że spo­re par­tie dys­kur­syw­ne, za­wie­ra­ją­ce po­wtó­rze­nia, ad­den­da, nie­zli­czo­ne dy­gre­sje oraz oka­zjo­nal­ne wąt­ki, po­zo­sta­ły w szu­fla­dzie. Na­wet w obec­nym, po­sze­rzo­nym znacz­nie wy­da­niu nie ma dla nich miej­sca.

Sta­ni­sław Lem był roz­mów­cą ty­leż urze­ka­ją­cym, co kło­po­tli­wym. Jego nie­wia­ry­god­nie roz­le­gły ho­ry­zont wie­dzy, po­zwa­la­ją­cy mu pe­ne­tro­wać naj­bar­dziej wy­su­nię­te przy­czół­ki współ­cze­snej na­uki, a czę­sto­kroć na­wet prze­kra­czać jej ak­tu­al­ne roz­po­zna­nia, po­mno­żo­ny przez tem­pe­ra­ment ga­wę­dzia­rza i po­le­mi­sty, usta­wiał go z miej­sca w po­zy­cji mę­dr­ca i pre­cep­to­ra, co znacz­nie utrud­nia­ło roz­mo­wę, bo jak okieł­znać fi­lo­zo­fa-wiesz­cza, któ­ry na do­da­tek bywa od cza­su do cza­su Swa­wol­nym Dyz­iem. Au­tor Sum­my tech­no­lo­giae ła­mał więc a prio­ri uzgod­nio­ne osie te­ma­tycz­ne i pro­ble­mo­we, pro­wa­dząc czę­sto — rów­no­le­gle do po­rząd­ku roz­mo­wy na­rzu­ca­ne­go przez ko­lej­ne py­ta­nia — dia­log z sa­mym sobą, a za­ra­zem z naj­now­szy­mi teo­ria­mi i kon­cep­cja­mi, któ­re zro­dzi­ła przy­ro­do­znaw­cza i an­tro­po­lo­gicz­na re­flek­sja na­szej doby. Aby pod­jąć praw­dzi­wie part­ner­ską i kom­pe­tent­ną dys­ku­sję na­uko­wą z Le­mem, po­trzeb­ny był­by po­ziom wie­dzy, jaką dys­po­nu­je wy­łącz­nie ze­spół eks­per­tów kil­ku­na­stu dys­cy­plin, zwłasz­cza nauk ści­słych. Taką wie­dzę zaś po­sia­da­ła w Pol­sce tyl­ko jed­na oso­ba — wła­śnie bo­ha­ter tej książ­ki. Dla­te­go za­pew­ne tak czę­sto sam so­bie sta­wiał — nie­ja­ko po­nad moją gło­wą — py­ta­nia, roz­strzy­gał wąt­pli­wo­ści i po­szu­ki­wał sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cych go roz­strzy­gnięć. Choć czy­ta­jąc trzy ostat­nie roz­dzia­ły, po­wsta­łe — jak wspo­mnia­łem — dwa­dzie­ścia lat po pierw­szych roz­mo­wach, za­uwa­ży­my, że re­la­cje po­mię­dzy roz­mów­ca­mi sta­ły się mniej for­mal­ne, ule­ga­jąc pew­nej fa­mi­lia­ry­za­cji. Dla­te­go wię­cej w tej par­tii zde­rzeń po­glą­dów i spo­rów, a przy tym po­ufa­ło­ści, co wi­dać we wza­jem­nym pod­szczy­py­wa­niu się i żar­tach. Mó­wiąc pro­sto, re­la­cja mistrz–uczeń zo­sta­ła tu­taj za­stą­pio­na ja­kąś nową ja­ko­ścią ko­mu­ni­ka­cyj­ną, dla któ­rej nie mam ade­kwat­nej na­zwy, ale koń jaki jest każ­dy wi­dzi.

Układ tej książ­ki jest efek­tem prze­kom­po­no­wa­nia i upo­rząd­ko­wa­nia mag­mo­wa­tej ma­te­rii pro­wa­dzo­nych przez nas roz­mów — peł­nych dy­gre­sji, sko­ja­rzeń i swo­bod­nych dy­wa­ga­cji. Lecz ża­den po­rząd­ku­ją­cy za­bieg nie za­trze spe­cy­fi­ki efek­tow­ne­go i ży­we­go sty­lu Le­mo­wej ga­wę­dy — try­ska­ją­cej fa­jer­wer­ka­mi aneg­dot, żar­tów oraz pa­ra­dok­sów, ale prze­cież po­dej­mu­ją­cej kon­fron­ta­cję z naj­trud­niej­szy­mi py­ta­nia­mi na­szej doby; peł­nej swa­dy, bra­wu­ry i prze­sko­ków my­ślo­wych, ale za­wsze po­zo­sta­ją­cej w ob­rę­bie pro­ce­dur na­uko­we­go my­śle­nia o świe­cie.

Tako rze­cze Lem jest pa­sjo­nu­ją­cą i barw­ną opo­wie­ścią o ży­cio­wych lo­sach i ar­ty­stycz­nej dro­dze Sta­ni­sła­wa Lema, o jego miej­scu w pol­skiej i świa­to­wej li­te­ra­tu­rze; przy­no­si roz­wa­ża­nia na te­mat sy­tu­acji na­uki i kul­tu­ry na prze­ło­mie XX i XXI wie­ku oraz miej­sca czło­wie­ka w two­rzo­nej przez nie­go cy­wi­li­za­cji; roz­trzą­sa pod­sta­wo­we kwe­stie po­li­tycz­ne, spo­łecz­ne i mo­ral­ne, ja­kie sta­wia przed nami obec­ny — wrzą­cy jak lawa — świat; pra­gnie zgłę­bić ta­jem­ni­ce ko­smo­su i pra­wa, ja­kie nim rzą­dzą; roz­wa­ża moż­li­wo­ści i ogra­ni­cze­nia po­znaw­cze isto­ty ludz­kiej; for­mu­łu­je fi­lo­zo­ficz­ną dia­gno­zę ak­tu­al­ne­go do­rob­ku my­ślo­we­go i kul­tu­ro­we­go ludz­ko­ści.

W ja­kim stop­niu pro­ble­my pod­ję­te na tych kar­tach przez zdu­mie­wa­ją­ce­go nas roz­le­gło­ścią eru­dy­cji i in­te­lek­tu­al­ną ży­wot­no­ścią pi­sa­rza-fi­lo­zo­fa po­zwa­la­ją nam do­trzeć do źró­deł wie­dzy na te­mat ko­smo­su, ludz­kiej cy­wi­li­za­cji oraz du­szy miesz­kań­ca ziem­skie­go glo­bu w po­cząt­kach no­wej ery, przyj­dzie roz­są­dzić sa­me­mu czy­tel­ni­ko­wi. War­to jed­nak — czy­ta­jąc tę książ­kę — pa­mię­tać, że jest ona nie tyl­ko pró­bą bi­lan­su my­ślo­wej dro­gi pi­sa­rza, ale rów­nież uzu­peł­nie­niem i au­to­ko­men­ta­rzem do jego roz­wa­żań, któ­re przez 60 lat — na prze­mian w gro­te­sko­wej, re­ali­stycz­nej, fan­ta­stycz­nej, ese­istycz­nej oraz fi­lo­zo­ficz­no-teo­re­tycz­nej to­na­cji — po­dej­mo­wał w swo­ich ko­lej­nych utwo­rach. Tom Tako rze­cze Lem, któ­ry wła­śnie od­da­je­my Pań­stwu do rąk, jest więc tyl­ko tym, czym być może — za­pi­sem roz­mów, prze­pro­wa­dzo­nych w na­dziei, że po­mo­gą nam zro­zu­mieć sens tej nie­zwy­kłej przy­go­dy, jaką jest eg­zy­sten­cja każ­de­go z nas, lu­dzi, i in­nych miesz­kań­ców ziem­skie­go glo­bu, a tak­że dzie­je ca­łe­go wszech­świa­ta, któ­ry wy­nu­rzył się z ni­co­ści i zmie­rza nie wia­do­mo do­kąd. Sta­ni­sław Lem od­po­wia­da tu­taj tyl­ko na te py­ta­nia, na któ­re od­po­wie­dzieć mógł, chciał i zdą­żył, gdyż ina­czej — jak po­wie­dział z re­zy­gna­cją w trak­cie jed­ne­go ze spo­tkań, za­nu­rzo­ny w pół­mro­ku i ob­ło­kach ty­to­nio­we­go dymu, po­mię­dzy włą­czo­nym ma­gne­to­fo­nem ka­se­to­wym Grun­dig, re­ga­ła­mi cięż­ki­mi od ksią­żek i zmę­czo­nym roz­mów­cą — „mu­sie­li­by­śmy tak roz­ma­wiać do koń­ca świa­ta”. Wie­le jest bo­wiem jesz­cze py­tań i od­po­wie­dzi, z któ­ry­mi był­by w sta­nie i chciał się zmie­rzyć, ale czas Mę­dr­ca — w prze­ci­wień­stwie do cza­su wszech­świa­ta — nie jest nie­skoń­czo­ny. Dziś wie­my o tym znacz­nie bo­le­śniej niż wte­dy, kie­dy te roz­mo­wy po­wsta­ły.

 

 

Sta­ni­sław Be­reś

Wro­cław, 9 sierp­nia 2012

Czas nieutracony

Sta­ni­sław Be­reś: — Po­roz­ma­wiaj­my naj­pierw o pana ży­ciu, któ­re­go wcze­sne epi­zo­dy zo­sta­ły utrwa­lo­ne w „Wy­so­kim Zam­ku”. Póź­niej­sze ukry­te są być może w lo­sach Ka­ro­la Wil­ka z „Cza­su nie­utra­co­ne­go” lub Ste­fa­na Trzy­niec­kie­go ze „Szpi­ta­la Prze­mie­nie­nia”. Moż­li­we też, że coś z pana oso­bo­wo­ści lub tem­pe­ra­men­tu prze­nik­nę­ło do pi­lo­ta Pi­rxa bądź Trur­la. Tego jed­nak nikt oprócz pana nie jest w sta­nie po­skła­dać w ca­łość. Ze­chce pan cof­nąć się wraz ze mną w prze­szłość?

Sta­ni­sław Lem: — Do­brze, spró­buj­my, choć mu­szę się przy­znać, że okres, w któ­rym pi­sa­łem Wy­so­ki Za­mek, był cza­sem po temu naj­wła­ściw­szym, gdyż dzi­siaj wie­lu szcze­gó­łów nie po­tra­fię już od­two­rzyć i ewa­ku­ować z pa­mię­ci. Przede wszyst­kim mu­szę tu jed­nak oświad­czyć, że nie jest to żad­na po­wieść, co nie­jed­no­krot­nie twier­dzi­ła kry­ty­ka. Tam nie ma ani jed­ne­go ele­men­tu fik­cyj­ne­go, a je­śli moż­na mó­wić o ja­kimś kłam­stwie, to chy­ba tyl­ko w tym sen­sie, w ja­kim sztu­kę poj­mo­wać mo­że­my jako „pięk­ne kłam­stwo”. I na przy­kład cała ta hi­sto­ria z „pań­stwem le­gi­ty­ma­cyj­nym”, któ­ra wy­da­wa­ła się kry­ty­kom zmy­śle­niem, od po­cząt­ku do koń­ca jest au­ten­tycz­na, z tym jed­nym może za­strze­że­niem, że jej ku­li­sy me­ta­fi­zycz­ne zo­sta­ły do­bu­do­wa­ne już przez doj­rza­łe­go Lema.

— Przy­znam się, że oprócz tego „le­gi­ty­ma­cyj­ne­go” epi­zo­du, w znacz­nym stop­niu wy­kre­owa­na wy­da­ła mi się po­stać tego sa­mot­ni­cze­go i stro­nią­cego od świa­ta dziec­ka.

— Bez wąt­pie­nia opi­sa­łem w tej książ­ce wszyst­ko moż­li­wie wier­nie, co naj­wy­żej nie mia­łem jesz­cze wte­dy świa­do­mo­ści, że by­łem w isto­cie dziec­kiem sa­mot­nym, że gu­sto­wa­łem w tej swo­jej sa­mot­no­ści, że nie po­trze­bo­wa­łem za­nad­to ko­le­gów, i że przed­kła­da­łem swo­je ów­cze­sne dzi­wacz­ne roz­my­śla­nia nad to­wa­rzy­stwo bliź­nich. Wi­docz­nie by­łem na­tu­rą od po­cząt­ku do­syć sa­mot­ni­czą. A że dziec­ko nie ma moż­li­wo­ści do­ko­na­nia ta­kiej sa­mo­oce­ny, więc dziś do­pie­ro wi­dzę, że nie było to cał­kiem zwy­czaj­ne dzie­ciń­stwo.

— Brak dzie­cię­cych i mło­dzień­czych przy­jaź­ni na ogół re­kom­pen­su­je sil­ny zwią­zek z oj­cem lub mat­ką.

— Je­śli cho­dzi o moje sto­sun­ki z oj­cem i mat­ką, wo­lał­bym ogra­ni­czyć się do tego, co na­pi­sa­łem w Wy­so­kim Zam­ku.

— Jak pan woli, cho­ciaż przy­znam, że in­try­gu­je mnie pana mat­ka. Rolę ojca w kształ­to­wa­niu się pań­skiej oso­bo­wo­ści ła­two moż­na od­two­rzyć z tej książ­ki, o mat­ce na­to­miast nie wie­my pra­wie nic. Tu pod spodem czai się ste­reo­typ: oj­ciec jako pier­wia­stek in­te­lek­tu­al­ny, mat­ka zaś jako mo­ral­ny…

— Ro­zu­miem, ale tu­taj do żad­nych ar­che­ty­pów się pan nie do­ko­pie. Mat­ka po­cho­dzi­ła z bar­dzo ubo­giej ro­dzi­ny z Prze­my­śla, więc mał­żeń­stwo mo­je­go ojca wśród jego krew­nych ucho­dzi­ło za wręcz mor­ga­na­tycz­ne. Nie­raz nie­ste­ty da­wa­li mo­jej mat­ce w róż­ny spo­sób do zro­zu­mie­nia, że w tym fak­cie jest coś nie­wła­ści­we­go.

Cóż, nie mia­ła ona wła­ści­wie żad­ne­go fa­chu i była po pro­stu go­spo­dy­nią do­mo­wą. Na­sze sto­sun­ki były na­der po­praw­ne, nie­mniej za­wsze lgną­łem bar­dziej do ojca i pew­nie dla­te­go wy­warł sil­niej­szy wpływ na moją oso­bo­wość, co wi­dać zresz­tą po mo­ich za­in­te­re­so­wa­niach. Mat­ka oczy­wi­ście za­wsze była w domu, ce­ro­wa­ła skar­pet­ki i zaj­mo­wa­ła się mną, ale ni­g­dy nie sta­ła się moim po­wier­ni­kiem. Tę rolę peł­nił oj­ciec. I cho­ciaż był bar­dzo za­ję­ty, wy­so­ko so­bie ce­ni­łem te małe ką­ski cza­su, któ­re wy­ry­wał dla mnie kosz­tem swo­jej pra­cy.

— W „Wy­so­kim Zam­ku” wy­stę­pu­je jesz­cze po­stać wuja. Miał pan z nim dość bli­ski kon­takt.

— To był brat mat­ki, któ­ry po­dob­nie jak mój oj­ciec był le­ka­rzem la­ryn­go­lo­giem. Oj­ciec za­jął się nim w la­tach, kie­dy stu­dio­wał, więc na­sze sto­sun­ki były dość ko­le­żeń­skie. Dziś czę­sto zda­rza się, że do wuja mówi się po imie­niu, ale wte­dy za­sa­dy były zde­cy­do­wa­nie inne. Zwra­ca­nie się do wuja per Gie­nek zda­wa­ło się czymś nie­zwy­kłym. Miał sze­ro­ki gest i pod­czas kie­dy moja mat­ka uwa­ża­ła, że pięć­dzie­siąt gro­szy na ty­dzień to jest prze­sad­nie duża gaża dla gim­na­zja­li­sty, on są­dził ina­czej i nie­raz da­wał mi pięć zło­tych z Pił­sud­skim, co spra­wia­ło wra­że­nie, jak­by na moją gło­wę spa­dał zło­ty deszcz.

— Któ­ry na­tych­miast za­mie­niał pan na chał­wę?

— A oczy­wi­ście, ale ku­po­wa­łem rów­nież dru­ci­ki do eks­pe­ry­men­tów, ja­kieś mo­tor­ki, ma­szy­ny Wim­shur­sta, urzą­dze­nia elek­tro­sta­tycz­ne, in­duk­to­ry, rur­ki próż­nio­we itp. To wszyst­ko w Wy­so­kim Zam­ku nie zo­sta­ło prze­sa­dzo­ne na­wet o włos. Kie­dy wy­da­li­śmy wraz z żoną dziec­ko na świat, pró­bo­wa­łem po la­tach — nie­świa­do­mie zresz­tą — ko­pio­wać sa­me­go sie­bie, ku­pu­jąc swo­je­mu syn­ko­wi nie­zli­czo­ne cu­deń­ka me­ta­lo­we i elek­tro­tech­nicz­ne, i nie mo­głem zro­zu­mieć, dla­cze­go in­te­re­su­je się tym znacz­nie mniej niż ja w swo­im cza­sie. Cóż, zna­ne to zja­wi­sko, że kie­dy się chce ko­goś szcze­gól­nie mi­łe­go ugo­ścić, ku­pu­je mu się przede wszyst­kim te rze­czy, któ­re lubi się sa­me­mu.

— Więc oj­ciec, wuj, elek­trycz­ne ma­szyn­ki oraz le­gi­ty­ma­cje to już wszy­scy to­wa­rzy­sze pań­skie­go dzie­ciń­stwa?

— Rze­czy­wi­ście, fak­tem jest — co dziś kon­sta­tu­ję z ubo­le­wa­niem — że by­łem sa­mot­ni­czą na­tu­rą i nie mia­łem ani bar­dzo bli­skich, ani na­wet bli­skich przy­ja­ciół. Za­bie­ga­łem o nich, ale i w la­tach chło­pię­cych, kie­dy nie­trud­no o po­wier­ni­ków, nie za­war­łem żad­nej przy­jaź­ni. Tuż przed woj­ną — o tym chy­ba nie wspo­mi­na­łem w Wy­so­kim Zam­ku — kie­dy mia­łem ja­kieś sie­dem­na­ście lat, za­czą­łem pi­sać wier­sze. Były bar­dzo nie­do­bre, ale przy­wią­za­łem się do nich, więc kie­dy w cza­sie oku­pa­cji zo­sta­wi­łem je w „spa­lo­nym” miesz­ka­niu, mia­łem głę­bo­kie prze­ko­na­nie, że kul­tu­ra na­ro­do­wa po­no­si wiel­ką stra­tę. Gdy­by ci ge­sta­pow­cy zna­li ję­zyk pol­ski i przej­rze­li ten bru­lion z pa­trio­tycz­ny­mi wy­po­ci­na­mi, za­pew­ne by­li­by wstrzą­śnię­ci! Ogól­ny wnio­sek z tego jest taki, że dość wol­no doj­rze­wa­łem i ra­czej póź­no do­cho­dzi­łem ro­zu­mu.

— Lata gim­na­zjal­ne są w „Wy­so­kim Zam­ku” dość szcze­gó­ło­wo opi­sa­ne, ale na 1939 roku re­la­cja się ury­wa, bo wy­bu­cha woj­na, a do Lwo­wa wkra­cza­ją Ro­sja­nie. Tego oczy­wi­ście nie mógł pan w la­tach PRL-u opi­sać.

— Tak się zło­ży­ło, że ma­tu­rę zda­łem na po­cząt­ku lata, a wraz z jego koń­cem wy­bu­chła woj­na i w bar­dzo krót­kim cza­sie Pol­ska upa­dła. To był dla mnie strasz­ny mo­ment, cią­gle do nie­go wra­cam. Z góry, uli­cą Syk­stu­ską z Cy­ta­de­li, zjeż­dża­ła pol­ska ar­ty­le­ria kon­na, a tu na­gle z bocz­nych ulic wje­cha­li na ko­niach So­wie­ci (nie wie­dzieć cze­mu, wszy­scy z mon­gol­ski­mi gę­ba­mi). Każ­dy z nich miał w jed­nej ręce na­gan, a w dru­giej gra­nat za­czep­ny. Ka­za­li na­szym żoł­nie­rzom roz­piąć pasy, wszel­ką broń rzu­cić na uli­cę, ar­ma­ty z koń­mi zo­sta­wić i pójść so­bie. Sta­li­śmy jak po­ra­że­ni i pła­ka­li­śmy. Wi­dzie­li­śmy, jak Pol­ska upa­da! Do­zor­ca, któ­ry był świad­kiem Je­ho­wy, okry­wał po­rzu­co­ne ko­nie der­ka­mi z jasz­czów. Co się po­tem sta­ło, już mi się roz­pu­ści­ło w pa­mię­ci.

— Jaka była pro­por­cja sił?

— To był cały pułk pol­ski, któ­ry po roz­wi­nię­ciu koń­czył się na Cy­ta­de­li.

— Ale pana sło­wa su­ge­ru­ją, jak­by So­wie­tów było za­le­d­wie kil­ku­na­stu.

— Bo tylu ich było w moim naj­bliż­szym polu wi­dze­nia. Ale w ca­łym mie­ście na tyle dużo, że cały Lwów na­tych­miast się pod­dał.

W tej sce­nie jest fak­tycz­nie coś nie­sa­mo­wi­te­go, ale nie uświa­da­miam so­bie, co? Że to się od­by­ło bez jed­ne­go wy­strza­łu, w mil­cze­niu, jak­by we śnie…?

Tak, do­kład­nie tak było. Czy te mon­gol­skie mor­dy coś wo­ła­ły (pew­nie tak), tego nie pa­mię­tam. Szcze­gól­ne wra­że­nie zro­bi­ło na mnie to, że So­wie­ci nie wzię­li na­wet na­szych żoł­nie­rzy do nie­wo­li, nic im nie zro­bi­li, tyl­ko ka­za­li im so­bie pójść (pa­szoł won). Tak skoń­czy­ła się dla mnie Pol­ska. Ten ob­raz, wi­dzia­ny sprzed bra­my domu, utrwa­lił mi się na całe ży­cie.

— Czy Ro­sja­nie za­bi­ja­li lu­dzi w mie­ście? Ra­bo­wa­li, gwał­ci­li?

— Wte­dy jesz­cze nie, bo do­pie­ro co we­szli.

— Na gwałt i ra­bu­nek wy­star­czy parę mi­nut.

— (sta­now­czo) Nie, nie, oni po­cząt­ko­wo za­cho­wy­wa­li się przy­zwo­icie, po­dob­nie jak póź­niej Niem­cy. Póki wcho­dzi­ła ar­mia re­gu­lar­na, wszyst­ko od­by­wa­ło się w dość cy­wi­li­zo­wa­ny spo­sób. Do­pie­ro gdy przy­szło NKWD, za­czę­ły się dziać rze­czy strasz­ne: wy­wóz­ki, se­lek­cje itd. Tak samo było po­tem z Niem­ca­mi. Do­pie­ro to, co przy­cho­dzi­ło w ślad za pierw­szy­mi od­dzia­ła­mi, da­wa­ło, jak to się mówi, lu­dziom w dupę. Oczy­wi­ście zda­rza­ły się wy­jąt­ki ta­kie jak ko­man­do, któ­re za­mor­do­wa­ło pol­skich pro­fe­so­rów Uni­wer­sy­te­tu Lwow­skie­go wraz z Boy­em. Cie­ka­wie o tym na­pi­sał pro­fe­sor Ste­in­haus. Jego książ­ka jest świet­na, po­nie­waż on jest zim­ny w swych ob­ser­wa­cjach i jed­na­ko­wo bez­względ­nie trak­tu­je So­wie­tów i Niem­ców.

— Po­ja­wie­nie się bol­sze­wi­ków na uli­cach Lwo­wa mu­sia­ło być dla miesz­kań­ców peł­nym za­sko­cze­niem.

 

— Wie pan, do tego stop­nia, że kie­dy przy­szedł do nas na kwar­ti­ru en­ka­wu­dy­sta Smir­now, moja mat­ka wy­rzu­ci­ła go po pro­stu za drzwi. Kie­dy oj­ciec o tym usły­szał po po­wro­cie do domu, a miał ja­kie ta­kie po­ję­cie o bol­sze­wi­kach, okrop­nie się zde­ner­wo­wał. Na szczę­ście ko­mi­sarz oka­zał się po­czci­wym czło­wie­kiem. Po ja­kimś cza­sie po pro­stu wró­cił i wpro­wa­dził się do naj­więk­sze­go po­ko­ju. Kie­dy Ro­sja­nie ucie­kli w 1941 roku, cały jego po­kój był za­sła­ny ze­szy­ta­mi, w któ­rych za­pi­sy­wał wier­sze. Był po­etą.

— Co pew­nie nie prze­szka­dza­ło mu w sku­tecz­nych aresz­to­wa­niach i or­ga­ni­zo­wa­niu wy­wó­zek.

— (ener­gicz­nie) Ależ oczy­wi­ście! Gdy się ubie­rał wie­czo­rem w swój spe­cjal­ny mun­dur, wie­dzie­li­śmy, że za­czy­na się nowa ak­cja, więc wraz z ko­le­ga­mi bie­gli­śmy do ro­dzin bie­żeń­ców, któ­rzy nie mie­li w pasz­por­tach wpi­sa­ne­go Lwo­wa jako miej­sca uro­dze­nia. Ukry­wa­li­śmy ich za spusz­czo­ną bla­sza­ną ża­lu­zją w wy­po­ży­czal­ni ksią­żek „Ewers”. Ro­bi­li­śmy to zresz­tą nie ze wzglę­dów pa­trio­tycz­nych, ale Ro­sja­nom na złość.

— Czy taki lo­ka­tor chro­nił przed re­pre­sja­mi?

— Ow­szem, jak dłu­go tam miesz­ka­li­śmy, mie­li­śmy bar­dzo do­bry pa­pier na drzwiach, że jest to miesz­ka­nie za­re­kwi­ro­wa­ne przez ko­men­dan­tu­rę. To się na­zy­wa­ło wów­czas or­der, czy ja­koś tak, co ozna­cza­ło, że miesz­ka­nie jest w ca­ło­ści za­ję­te. W tym sen­sie Smir­now bar­dzo do­brze nas chro­nił.

— Ile we Lwo­wie było fal wy­wó­zek przed wej­ściem Niem­ców?

— Trud­no mi po­wie­dzieć. Było to w koń­cu mia­sto li­czą­ce oko­ło 360 ty­się­cy miesz­kań­ców. Klucz był taki: naj­pierw bra­li bie­żeń­ców, bo naj­ła­twiej było spraw­dzić, ja­kie mają pa­pie­ry. Po­tem za­pa­no­wał klucz kla­so­wy, a póź­niej — ku po­wszech­ne­mu zdu­mie­niu — wy­wo­żo­no przed­wo­jen­nych ko­mu­ni­stów (bar­dzo ich So­wie­ci nie lu­bi­li, oj bar­dzo).

— Pań­ski oj­ciec też wy­jąt­ko­wo źle pla­so­wał się w so­wiec­kich ta­be­lach. Wzię­ty le­karz z du­że­go mia­sta to bur­żuj.

— Ale le­ka­rzy nie bra­li, bo byli im po­trzeb­ni. Szpi­tal zo­stał na­tych­miast prze­mia­no­wa­ny na po­li­kli­ni­kę. To było wszyst­ko. Nie było oczy­wi­ście mowy o pry­wat­nej prak­ty­ce.

— Na­wet le­wej?

— Lewa na­tu­ral­nie była.

— Pan wspo­mniał, że oj­ciec miał po­ję­cie o bol­sze­wi­kach. Co to zna­czy?

— Był kie­dyś ro­syj­skim jeń­cem z au­stro-wę­gier­skiej ar­mii w Tur­kie­sta­nie, więc bar­dzo do­brze znał ro­syj­ski, po­nie­waż był po­śred­ni­kiem po­mię­dzy gru­pą nie­miec­ko­ję­zycz­nych ofi­ce­rów i do­wód­cą obo­zu je­niec­kie­go nad rze­ką Syr-da­rią. To były bar­dzo li­be­ral­ne cza­sy, więc mój oj­ciec miał tam psa, a na­wet le­czył cho­rych. Pies na­zy­wał się Sra­lik, po­nie­waż ro­bił kupy wszyst­kim pod łóż­ka­mi, z wy­jąt­kiem łóż­ka swo­je­go wła­ści­cie­la. Oj­ciec na­uczył się tam pić ku­mys, czy­li sfer­men­to­wa­ne mle­ko ko­by­le. Kie­dy pierw­szy raz do­stał je do wy­pi­cia, ka­za­li mu naj­pierw za­mknąć oczy. Po­my­ślał, że pije cien­kie wino.

— Pana oj­ciec był ofi­ce­rem, praw­da?

— Oczy­wi­ście, był obe­rarz­tem. Ze wzglę­du na bo­ha­ter­ską po­sta­wę, Ro­sja­nie po­zwo­li­li jego jed­no­st­ce iść do nie­wo­li przy sza­bli, ale za­raz po­tem, na pierw­szej sta­cji za Prze­my­ślem, wszyst­kie sza­ble im za­bra­li. Kie­dy oj­ciec uciekł i przedarł się bli­żej na­szych stron, był już maj. Jako ofi­cer w mun­du­rze zo­stał na­tych­miast roz­po­zna­ny, i pro­wa­dzo­no go na roz­strze­la­nie, ale na szczę­ście do­strzegł go sto­ją­cy na chod­ni­ku fry­zjer, zna­jo­my ze Lwo­wa, któ­ry znał ja­kie­goś „czer­wo­ne­go” ko­men­dan­ta, więc do nie­go na­tych­miast po­biegł i ojca wy­cią­gnę­li. Gdy­by wte­dy nie było go na tym chod­ni­ku, dziś bym z pa­nem nie roz­ma­wiał. To jest za­baw­ne, ale oj­ciec dok­to­ra Krau­sa, któ­ry za­pro­sił mnie z żoną w Ber­li­nie do Wied­nia jako go­ści Öster­re­ichi­sches In­sti­tut für Li­te­ra­tur, też był ofi­ce­rem au­striac­kim. Pra­co­wał przy wy­rę­bie la­sów na pół­no­cy Ro­sji. Kie­dy wra­ca­li do do­mów, za­trzy­ma­li ich „czer­wo­ni” i ka­za­li im po­ka­zać ręce. Kto miał na dło­niach na­gniot­ki — oca­lał, kto miał bia­łe dło­nie — zo­stał na­tych­miast za­bi­ty. Kraus miał od­ci­ski, bo pra­co­wał jako drwal. To go ura­to­wa­ło. Wszyst­ko to było oczy­wi­ście sprzecz­ne z kon­wen­cją ge­new­ską, ale u So­wie­tów, jak pan wi­dzi, za­bi­ja­nie szło pio­ru­nem.

— Co się dzia­ło w mie­ście po wej­ściu So­wie­tów?

— Kie­dy we­szli do Lwo­wa, oj­ciec za­raz przy­tom­nie za­pro­wa­dził mnie do skle­pu przy pla­cu Smol­ki, któ­ry był już zu­peł­nie pu­sty, bo zo­stał ob­ra­bo­wa­ny, ale wła­ści­ciel wy­cią­gnął jesz­cze z ja­kie­goś za­ka­mar­ka płaszcz w pe­pit­kę. To było bar­dzo mą­dre po­cią­gnię­cie, bo po­tem już ni­cze­go po­rząd­ne­go nie moż­na było ku­pić. Z tego okre­su wszyst­ko pa­mię­tam we frag­men­tach. Na przy­kład w po­ko­ju służ­bo­wym, w któ­rym za pol­skich cza­sów miesz­ka­ła słu­żą­ca, stał lity ka­flo­wy piec. Pa­ląc pa­pie­ro­sy, wrzu­ca­li­śmy do nie­go nie­do­pał­ki. Póź­niej, jak przy­szli Niem­cy, wy­mia­ta­ło się je i roz­kru­sza­ło śmier­dzą­cy, nie­do­pa­lo­ny ty­toń, żeby coś za­pa­lić. Było wie­le eg­zo­tycz­nych pro­duk­tów tego cza­su, na przy­kład ohyd­ne, gil­zo­we pa­pie­ro­sy „Bie­ło­mor­ka­nał”. Nie zno­si­łem ich. Pew­ne­go dnia, po zda­niu eg­za­mi­nu, ku­pi­łem so­bie so­wiec­kie cy­ga­ro… (śmiech) My­śla­łem, że się udu­szę. Tro­chę mi się już plą­cze, z wy­jąt­kiem dziew­cząt, co było za pierw­szych, a co za dru­gich So­wie­tów…

Co się wte­dy jesz­cze cie­ka­we­go dzia­ło? Zni­kła chał­wa, na­to­miast po­ja­wił się tzw. urjuk — ma­leń­kie, moc­no za­su­szo­ne mo­re­le. So­wie­ci wpro­wa­dzi­li swój sys­tem kart­ko­wy. Otóż lu­dziom na sta­no­wi­skach roz­da­wa­li blocz­ki z ku­po­na­mi, na któ­rych wy­bi­to ceny w pro­cen­tach. Co­kol­wiek się wte­dy ku­po­wa­ło, część pła­co­no w ru­blach, a część w ku­po­nach. Je­śli ktoś był na przy­kład le­ka­rzem, pła­cił 20–25 pro­cent mniej. Byli jed­nak i tacy, któ­rzy pła­ci­li 75 pro­cent mniej. Oj­ciec był wte­dy ogrom­nie za­pra­co­wa­ny, a mama zaj­mo­wa­ła się do­mem.

W tym cza­sie uczy­łem się do eg­za­mi­nów na po­li­tech­ni­kę (oczy­wi­ście so­wiec­ką) w na­szym daw­nym po­ko­ju służ­bo­wym, po­nie­waż ja­dal­nia zo­sta­ła za­ję­ta — jak wspo­mnia­łem — przez en­ka­wu­dy­stę. Uczył mnie mło­dy czło­wiek o na­zwi­sku Lu­bel­ski, któ­re­go spo­tka­łem póź­niej po dwu­dzie­stu la­tach na kier­ma­szu książ­ki pod Pa­ła­cem Kul­tu­ry. Miał elek­try­zu­ją­ce nie­bie­skie oczy. Po­znał mnie, choć był już znacz­nie star­szy. Na­uczył mnie dość po­rząd­nie geo­me­trii wy­kreśl­nej Mon­ge’a, któ­ra była nie­zmier­nie przy­dat­na do eg­za­mi­nu. W koń­cu zda­łem go, ale nie zo­sta­łem przy­ję­ty, bo mój oj­ciec oka­zał się bur­żu­jem.

— Pój­ście na stu­dia to był spo­sób na prze­trwa­nie?

— Pew­nie. Coś trze­ba było ro­bić, dla­te­go już od 1939 roku zo­sta­łem stu­den­tem we lwow­skim In­sty­tu­cie Me­dycz­nym, jed­nak­że do­sta­łem się tam dość okól­ną dro­gą, bo oj­ciec wy­ko­rzy­stał swo­je daw­ne zna­jo­mo­ści. Po­nie­waż przed laty był przez ja­kiś czas asy­sten­tem pro­fe­so­ra Ju­ra­sza, któ­ry był jed­nym z twór­ców pol­skiej oto­la­ryn­go­lo­gii, więc przy jego po­mo­cy i pro­fe­so­ra Par­na­sa, bar­dzo zna­ne­go bio­che­mi­ka, zo­sta­łem wkrę­co­ny na li­stę zda­ją­cych na me­dy­cy­nę. Po­sze­dłem nie­chęt­nie, ale ro­zu­mia­łem, że je­że­li nie za­cznę stu­diów, sta­nie się coś złe­go.

— A co by było, gdy­by się pan tam nie do­stał?

— Gro­ził mi po­bór do Ar­mii Czer­wo­nej. Ni­cze­go w ży­ciu tak się nie ba­łem jak po­wiest­ki z Wo­jen­ko­ma­tu. By­łem już zresz­tą ba­da­ny, na szczę­ście mam da­le­ce po­su­nię­ty astyg­ma­tyzm i na­praw­dę się nie nada­wa­łem do woj­ska. Przed sa­mym wy­bu­chem woj­ny wy­strze­la­łem co praw­da zło­tą od­zna­kę strze­lec­ką (śmiech), ale dla so­wiec­kich ko­mi­sji by­łem nie­zdat­ny do służ­by rów­nież dla­te­go, po­nie­waż za­sia­da­li w nich przy­ja­cie­le mo­je­go ojca.

— Kim byli pań­scy ko­le­dzy na stu­diach?

— To­wa­rzy­stwo było dzi­kie. Pa­mię­tam nie­ja­kie­go Si­niel­ni­ko­wa, z głę­bi Ro­sji, ubra­ne­go tak, jak­by wci­snął na sie­bie gar­ni­tur z naj­młod­sze­go bra­ta. Jego ubiór miał zresz­tą roz­ma­ite bra­ki. Po­ja­wi­ło się tro­chę Ży­dów, wy­cią­gnię­tych z za­bi­tych de­cha­mi pro­win­cji. Była na przy­kład na na­szym roku bar­dzo przy­stoj­na Ży­dów­ka o na­zwi­sku Kauf­man — zło­to­wło­sa blon­dyn­ka o oczach błę­kit­nych jak nie­bo. Nie­ste­ty tak strasz­li­wie ży­dła­czy­ła, że aż przy­kro było słu­chać. Na pew­no ją póź­niej Niem­cy za­bi­li. Spo­ro było lu­dzi z nor i dziur pro­win­cjo­nal­nych, któ­rzy nie mie­li wcze­śniej żad­nej szan­sy ży­cio­wej, a te­raz pcha­li się na stu­dia.

Uczy­łem się z Anką Paw­li­kow­ską, ale mu­szę po­wie­dzieć, że te na­sze dziew­czy­ny były strasz­ny­mi ku­jon­ka­mi. Była też wśród nas „bia­ła” Ro­sjan­ka, któ­ra uda­wa­ła, że nią nie jest. Cho­dzi­łem z nią tu i tam. Było też u nas spo­ro Ukra­iń­ców. Je­den z tych ło­trów po­ży­czył ode mnie Ko­mizm By­stro­nia i do dzi­siaj nie od­dał. A było to cen­ne wy­da­nie, bo po­wo­jen­ne edy­cje były już ocen­zu­ro­wa­ne, gdyż znaj­do­wa­ło się tam spo­ro dow­ci­pów an­ty­ży­dow­skich. Był tam na przy­kład rze­ko­my frag­ment Kon­ra­da Wal­len­ro­da: „fin­wo ka­men Li­twa­kes zi ka­men von na­cht­pro­me­na­de”. To nie jest oczy­wi­ście ża­den ję­zyk ży­dow­ski, on to wy­my­ślił. Z po­wo­jen­ne­go wy­da­nia By­stro­nia to wszyst­ko znik­nę­ło. Było też dużo nor­mal­nych stu­den­tów Po­la­ków, któ­rzy i tak by się do­sta­li na stu­dia.

— A jak pre­zen­to­wa­ła się ka­dra pro­fe­sor­ska?

— Była nie­wiel­ka licz­ba wy­kła­dow­ców z głę­bi Ro­sji, byli Ukra­iń­cy, ale więk­szość sta­no­wi­li Po­la­cy. Pa­ra­zy­to­lo­gię wy­kła­da­ła Ro­sjan­ka, strasz­nie prze­cią­ga­jąc: fa­scio­oola he­páti­qu­aaa. Mu­sie­li­śmy wku­wać na pa­mięć wszyst­kie ła­ciń­skie ter­mi­ny, po­nie­waż jed­nak eg­za­mi­ny były prze­waż­nie po pol­sku, ja­koś dało się wy­trzy­mać. Tyl­ko fi­zy­kę wy­kła­dał nam Ukra­iniec Ła­sto­weć­kyj, któ­re­go póź­niej za­strze­li­ło pol­skie pod­zie­mie, więc Ukra­iń­cy w od­we­cie na­tych­miast za­bi­li mło­dziut­kie­go pol­skie­go pro­fe­so­ra hi­sto­rii, Bo­le­sła­wa Ja­ło­we­go. Wte­dy Pań­czy­szyn, ide­olo­gicz­ny przy­wód­ca Ukra­iń­ców, ukrył się na gó­rze w cer­kwi św. Jura i tam zmarł na ser­ce. Trzech le­ka­rzy ukra­iń­skich pod­pi­sa­ło akt zgo­nu, żeby było ja­sne, że to nie jest ko­lej­ny cios od­we­to­wy…

— Więc były też wy­kła­dy po ukra­iń­sku?

— Były, ale ja zna­łem ten ję­zyk, to­też nie sta­no­wi­ło to dla mnie pro­ble­mu. Ge­ne­ral­nie jed­nak wy­kła­dy w więk­szo­ści wy­gła­sza­no po pol­sku, bo wie­lu wy­kła­dow­ców, jak pro­fe­sor Mar­kow­ski, nasz ana­tom, oświad­czy­ło, że nie zna­ją ani ro­syj­skie­go, ani ukra­iń­skie­go. W tej sy­tu­acji ro­syj­scy słu­cha­cze byli ra­czej prze­gra­ni.

Po pierw­szym roku stu­diów od­by­ły się eg­za­mi­ny i zo­sta­łem za­li­czo­ny do otlicz­ni­ków, co ozna­cza, że mia­łem same oce­ny bar­dzo do­bre. Młod­szych stu­den­tów na ogół oso­bi­ście nie zna­łem, bo to wszyst­ko było ja­koś dziw­nie roz­sy­pa­ne, poza tym by­li­śmy zor­ga­ni­zo­wa­ni w dwa tak zwa­ne po­to­ki po 200 osób na każ­dym kur­sie aka­de­mic­kim, co ozna­cza, że pro­fe­so­ro­wie mu­sie­li wy­kła­dać dwa razy to samo: raz przed po­łu­dniem, dru­gi raz po po­łu­dniu. To był mor­der­czy sys­tem.

— Czy z per­spek­ty­wy stu­den­ta było wi­dać po­stę­pu­ją­cą so­wie­ty­za­cję?

— Skąd! Żad­nej so­wie­ty­za­cji.

— Stu­den­ci nie byli więc przez wła­dze uczel­ni stra­sze­ni lub in­dok­try­no­wa­ni?

— Po­wiem panu, że na­wet nie­spe­cjal­nie. Kie­dyś po se­sji eg­za­mi­na­cyj­nej we­zwa­no nas wcze­snym let­nim po­po­łu­dniem na uli­cę Mic­kie­wi­cza do domu ja­kichś za­moż­nych osób, któ­re bez wąt­pie­nia wy­wie­zio­no. Wszyst­kie me­ble były prze­ślicz­ne, bia­łe, em­pi­ro­we. Za­mknię­to nas w pięk­nej du­żej sali, gdzie sie­dzie­li­śmy, kom­plet­nie nie wie­dząc, o co cho­dzi. Wzy­wa­no nas po­je­dyn­czo, a ci, któ­rzy zni­ka­li, już się wię­cej wśród nas nie po­ja­wia­li. Kie­dy przy­szła moja ko­lej, oka­za­ło się, że dają mi szan­sę wstą­pie­nia do Kom­so­mo­łu. Po­wie­dzia­łem, że od daw­na jest to moim ma­rze­niem, ale je­stem nie­przy­go­to­wa­ny i mu­szę się do tego jesz­cze do­brze pod­kształ­cić. Oni na to za­czę­li mi tłu­ma­czyć, że mnie pod­kształ­cą w or­ga­ni­za­cji, ale ja się upar­łem, że mu­szę do tego sam doj­rzeć.

To było moje pierw­sze spo­tka­nie z sy­tu­acją, gdy mu­sia­łem zro­bić ja­kiś unik. Moim zda­niem, to za­gra­nie było zręcz­ne, cho­ciaż nie­za­pla­no­wa­ne ani nie­prze­my­śla­ne. Po pro­stu, gdy usły­sza­łem sło­wo Kom­so­moł, na­tych­miast po­wie­dzia­łem, że ko­cham sza­le­nie, ale wstą­pić nie mogę, bo je­stem nie­doj­rza­ły du­cho­wo. Wy­pusz­czo­no mnie in­nym wyj­ściem i nie mia­ło to żad­nych kon­se­kwen­cji. Czy­li moż­na było po­stą­pić w ten spo­sób.

— Ale ja­kieś szko­le­nia z mark­si­zmu chy­ba być mu­sia­ły?

— Ow­szem, były ta­kie szko­le­nia na me­dy­cy­nie. Pro­wa­dził je pro­fe­sor Hrud­ny­na, co zna­czy po ukra­iń­sku mo­stek (ten pod że­bra­mi). By­łem wte­dy jesz­cze mło­dzień­czo bez­czel­ny, więc mu po­wie­dzia­łem, że mogę z nim o Mark­sie roz­ma­wiać, ale wy­łącz­nie po nie­miec­ku, bo w tym ję­zy­ku go czy­ta­łem. On znał tak nie­miec­ki jak pan ja­poń­ski, więc mo­głem bre­dzić jak Pie­kar­ski na mę­kach. Co ja mu tam wy­ga­dy­wa­łem? Bóg je­den wie.

— A nie było we Lwo­wie żad­nych uro­czy­sto­ści ma­so­wych? Na przy­kład świę­ta oswo­bo­dze­nia Lwo­wa spod pol­skie­go jarz­ma?

— (po­sęp­nie) Pa­mię­tam do­brze ma­ni­fe­sta­cję z oka­zji 1 Maja w 1940 roku. Szli­śmy w po­cho­dzie uli­cą Le­gio­nów, któ­ra wte­dy na­zy­wa­ła się już ja­koś ina­czej, i nie tyl­ko bocz­ne uli­ce były za­mknię­te szpa­le­ra­mi woj­ska, ale tak­że wlo­ty do tych ulic z prze­ciw­nych stron za­blo­ko­wa­no. Wszyst­kie okna były za­mknię­te, a mia­sto wy­mar­łe jak­by po ata­ku ato­mo­wym. Wszy­scy się po­cho­wa­li jak szczu­ry, ni­ko­go ab­so­lut­nie nie było wi­dać. Wte­dy wła­śnie zro­zu­mia­łem, co to za sys­tem i jak dzia­ła.

— Czy miał pan świa­do­mość ogro­mu re­pre­sji wo­bec lud­no­ści pol­skiej?

— Nie­spe­cjal­nie. Mie­li­śmy da­le­kich krew­nych, zie­mian na Po­do­lu, któ­rzy po­sia­da­li kil­ka ty­się­cy hek­ta­rów pod No­wo­siół­ką. Część z nich ucie­kła, część zo­sta­ła wy­wie­zio­na. Byli nam jed­nak na tyle obcy, choć byli to ja­cyś po­wi­no­wa­ci, że wy­da­rze­nie to nie wy­war­ło na mnie du­że­go wra­że­nia. Ży­łem w świe­cie roz­ma­itych mło­dzień­czych zwi­dzeń, a poza tym ku­łem do eg­za­mi­nów.

Lwo­wa ni­g­dy nie opusz­cza­łem, dla­te­go nie mia­łem bla­de­go po­ję­cia, co się dzia­ło na pro­win­cji. U nas zresz­tą też. Po­tem do­pie­ro, po wie­lu la­tach, do­wie­dzia­łem się o tym z ksią­żek. Cóż to były za okrop­ne hi­sto­rie! Ja­kiś Żyd ukrył swe­go ojca pod stro­mą pod­ło­gą am­fi­te­atral­ną, a kie­dy ten oj­ciec tam umarł, syn po­kro­ił tru­pa na ka­wał­ki. Strasz­ne rze­czy się u nas dzia­ły, zwłasz­cza za Niem­ców. Tam na miej­scu nic wów­czas jed­nak nie wi­dzia­łem. Ow­szem, wi­dzia­łem ta­kie cie­ka­wost­ki, jak na przy­kład czoł­gi sys­te­mu chri­stie. So­wie­ci ścią­gnę­li je zresz­tą z ame­ry­kań­skich mo­de­li. T-34 po­ja­wił się znacz­nie póź­niej.

— Czy pan, ro­dzi­ce lub ktoś ze zna­jo­mych miał kon­takt z Ro­sja­na­mi? Jak oni się za­cho­wy­wa­li?

— By­li­śmy bar­dzo sil­nie izo­lo­wa­ni od po­li­tycz­nej ban­dy ro­syj­skiej, któ­ra przy­je­cha­ła ob­jąć sta­no­wi­ska na „zie­miach przy­łą­czo­nych”. Mó­wio­no mi już po woj­nie, w Mo­skwie, że był to naj­gor­szy ele­ment so­wiec­ki — same szu­mo­wi­ny. Nikt z sza­nu­ją­cych się Po­la­ków, na­wet jak mógł, nie pchał się do nich. To było nie tyl­ko nie­przy­jem­ne, ale i nie­bez­piecz­ne.

— Czy­li w ogó­le nie do­cie­ra­ło do pana, że wo­ko­ło trwa in­ten­syw­na eks­ter­mi­na­cja ży­wio­łu pol­skie­go?

— Do­cho­dzi­ły wia­do­mo­ści, że tego wy­wieź­li lub tam­te­go wy­wieź­li, ale po­tem przy­cho­dzi­ły od nich li­sty, po­nie­waż pocz­ta funk­cjo­no­wa­ła. W ten spo­sób lu­dzie ja­koś się po­cie­sza­li. Przez pierw­szych kil­ka mie­się­cy po wej­ściu So­wie­tów było na­praw­dę strasz­nie. Kie­dy je­cha­ły po­cią­gi do Ro­sji, mó­wi­ło się: „skó­ra, ma­nu­fak­tu­ra, skó­ra, ma­nu­fak­tu­ra”. A gdy wra­ca­ły, mó­wio­no: „spicz­ki, ma­chor­ka, spicz­ki, ma­chor­ka”. Oprócz ma­chor­ki i spi­czek fak­tycz­nie ni­cze­go nie było w ma­ga­zi­nach.

Mia­łem pacz­kę ko­le­gów, z któ­ry­mi urzą­dza­li­śmy ata­ki na ko­lej­ki. Usta­wia­li­śmy się w klin w sty­lu Alek­san­dra Ma­ce­doń­skie­go i ata­ko­wa­li­śmy gło­wę ogon­ka. Ale w środ­ku, w skle­pie, nie było już wów­czas nic. Co naj­wy­żej ka­wa­łek an­dru­ta skle­jo­ny go­rą­cą masą ka­ka­ową lub ju­na­ki (naj­tań­sze wów­czas pa­pie­ro­sy, któ­rych fa­bry­ka znaj­do­wa­ła się pod Lwo­wem). Do­pie­ro po ja­kimś cza­sie za­czę­ły się po­ka­zy­wać ja­kieś to­wa­ry so­wiec­kie. Coś wię­cej za­czę­ło mi świ­tać w gło­wie, kie­dy w ki­nie „Ma­ry­sień­ka” zo­ba­czy­łem so­wiec­ką kro­ni­kę, w któ­rej po­ka­zy­wa­li fa­bry­kę mo­skiew­skiej cze­ko­la­dy „Kra­snyj Oktiabr’”, a w niej pra­cow­ni­ce, pa­ku­ją­ce cze­ko­la­do­we cu­kier­ki. Od razu zro­zu­mia­łem, że w tym sys­te­mie ni­g­dy cze­ko­la­dek już nie zo­ba­czę. Na­to­miast z kina „Ma­ry­sień­ka” mam jesz­cze inne, tym ra­zem bez­par­tyj­ne wspo­mnie­nie. Kie­dy wy­stę­po­wał tam Te­atr Mi­nia­tur, pew­ną sil­nie ro­ze­bra­ną pa­nią (mia­ła całą ta­lię gołą) je­den krzep­ki pan pod­niósł w górę jed­ną ręką, a jego dłoń za­głę­bi­ła się w jej cie­le tak, jak­by to było cia­sto. (śmiech) Zro­bi­ło to na mnie pio­ru­nu­ją­ce wra­że­nie.

— Ale niech mi pan, na mi­łość bo­ską, opo­wia­da o so­wiec­kiej oku­pa­cji, a nie o wy­stę­pach cyr­kow­ców.

— Pro­szę zwró­cić uwa­gę, że to też na­le­ża­ło do re­aliów tego cza­su. Pa­mię­tam ty­sią­ce aneg­dot o kra­sno­ar­miej­cach, któ­re lu­dzie po­da­wa­li so­bie z ust do ust. Nie­któ­re z nich za­pew­ne były praw­dzi­we. Na przy­kład, wcho­dzą dwaj Ro­sja­nie do skle­pu i wska­zu­jąc na naf­ta­li­nę le­żą­cą na pół­kach, py­ta­ją: „A co to za bia­łe kul­ki leżą tam na gó­rze?” Kie­dy do­sta­wa­li je do ręki, wkła­da­li do ust i po­ły­ka­li. Na­wet się nie krzy­wi­li! Albo o żo­nach ko­man­di­rów, któ­re cho­dzi­ły w ko­szu­lach noc­nych do te­atru. Była też ład­na hi­sto­ria o ja­kimś fa­ce­cie, któ­ry w musz­li klo­ze­to­wej mył gło­wę, a kie­dy woda prze­sta­wa­ła le­cieć, go­nił z wście­kło­ścią za wła­ści­ciel­ką. Nas te opo­wie­ści oczy­wi­ście strasz­nie ba­wi­ły, bo by­li­śmy w koń­cu bez­bron­ny­mi, ma­ły­mi isto­ta­mi w ła­pach tę­pe­go i wście­kłe­go go­ry­la. Po­dob­nych hi­sto­rii nie opo­wia­da­no już jed­nak o Niem­cach po ich wkro­cze­niu do Lwo­wa w 1941 roku, bo oni byli kom­plet­nie nie do śmie­chu.

— Re­la­cje pa­mięt­ni­kar­skie po­twier­dza­ją, że okres pierw­szej oku­pa­cji so­wiec­kiej trak­to­wa­no jako pół­oku­pa­cję (mimo że były wy­wóz­ki), na­to­miast oku­pa­cję nie­miec­ką uwa­ża­no za praw­dzi­wą. Skąd ta róż­ni­ca?

— Bo ci Ro­sja­nie to był rze­czy­wi­ście grand gu­ignol. Oni byli cza­sa­mi nie­moż­li­wi… (śmie­je się) Moż­na było przyjść do kra­sno­ar­miej­ca i za­py­tać: „A ko­pal­nie włócz­ki u was są?” A on za­wsze z ka­mien­ną twa­rzą od­po­wia­dał: „Oczy­wi­ście, są”. Do żoł­nie­rza nie­miec­kie­go nikt by z ta­kim py­ta­niem nie po­szedł. Ro­sja­nie rzecz ja­sna byli groź­ni, ale ze spo­rą przy­miesz­ką gro­te­ski i ab­sur­du. To były tak róż­ne men­tal­no­ści — nie­miec­ka i so­wiec­ka. Kie­dy Ro­sja­nie po­de­szli pod Po­znań i roz­po­czę­li ostrze­li­wa­nie mia­sta, żoł­nie­rze na po­lach za­czę­li w ko­cioł­kach pod­grze­wać świń­ską tu­szon­kę. Na to ame­ry­kań­ski ko­re­spon­dent pyta ich, jak mogą zaj­mo­wać się w ta­kim mo­men­cie żar­ciem, i to na otwar­tej prze­strze­ni, gdzie w każ­dej chwi­li może się za­cząć ostrzał. A oni na to: „Ni­cze­go, nas mno­go”.

— No tak, ale też sto­pień in­fil­tra­cji pod­zie­mia pol­skie­go za So­wie­tów był znacz­nie więk­szy niż za Niem­ców.

— Bo Ro­sja­nie mie­li taką prze­wa­gę li­czeb­ną, że o tej sa­mej go­dzi­nie, na przy­kład o pół­no­cy lub o dru­giej w nocy, mo­gli wpro­wa­dzić swo­ich żoł­nie­rzy do wszyst­kich do­mów we Lwo­wie w to­wa­rzy­stwie do­zor­ców. Niem­ców już na to nie było stać.

— Jako dziec­ko pa­mię­tam at­mos­fe­rę lat sta­li­now­skich. Bez wąt­pie­nia lu­dzie się bali: w domu roz­ma­wia­li pół­gło­sem o spra­wach po­li­tycz­nych, przed dzieć­mi ukry­wa­li praw­dzi­we opi­nie.

— Cze­goś ta­kie­go we Lwo­wie ab­so­lut­nie nie było. To był w koń­cu pierw­szy rok oku­pa­cji i nikt jesz­cze nie wie­dział, co nas cze­ka. Wia­do­mo było tyl­ko, że wy­wo­żą bie­żeń­ców oraz część ad­mi­ni­stra­cji pol­skiej. Tyle wie­dzie­li­śmy, oczy­wi­ście. Peł­ną praw­dę o tym wszyst­kim od­kry­łem do­pie­ro po woj­nie dzię­ki „Ze­szy­tom Hi­sto­rycz­nym” Gie­droy­cia. Sie­dząc zaś tam, na miej­scu, nie wie­dzia­łem pra­wie nic.

— Moja mama, któ­ra jest w pana wie­ku i po­cho­dzi spod Ka­mień­ca, mówi, że w cza­sie oku­pa­cji so­wiec­kiej dziad­ko­wie nie mie­li złu­dzeń co do tego, że zo­sta­ną wy­wie­zie­ni, i za­wsze byli spa­ko­wa­ni do trans­por­tu. Oczy­wi­ście każ­dej nocy bali się okrop­nie.

— U nas tak wte­dy nie było. Wię­cej stra­chu mie­li­śmy, kie­dy Ro­sja­nie przy­szli po raz dru­gi, czy­li kie­dy nas, jak to się wów­czas mó­wi­ło, „wy­zwo­li­li”. Wte­dy rze­czy­wi­ście ba­li­śmy się.

— To zna­czy, że za „pierw­szych” Ro­sjan spo­łe­czeń­stwo pol­skie nie mia­ło świa­do­mo­ści, że na więk­szość zo­stał już wy­da­ny wy­rok śmier­ci albo de­por­ta­cji?

— A w jaki spo­sób moż­na się było cze­goś ta­kie­go do­wie­dzieć? Albo od są­sia­dów, albo z ra­dia czy z pra­sy. A pra­sa to był wów­czas „Czer­wo­ny Sztan­dar”.

— Ale pana oj­ciec nie mógł mieć złu­dzeń co do bol­sze­wi­ków. Znał ich prze­cież do­sko­na­le. Nie bał się?

— Nie miał żad­nych złu­dzeń, osta­tecz­nie omal go nie roz­strze­la­li. On był jed­nak strasz­nie skry­tym czło­wie­kiem. Je­że­li prze­ży­wał ja­kieś lęki, ni­g­dy się nimi ani ze mną, ani z moją mat­ką nie dzie­lił. Swo­je emo­cje za­wsze trzy­mał na bar­dzo krót­kiej lon­ży. O roz­ma­itych za­gro­że­niach czę­sto więc do­wia­dy­wa­łem się do­pie­ro ex post. Taki miał po pro­stu cha­rak­ter.

— Moż­na więc po­wie­dzieć, że jak na te okrop­ne cza­sy, ży­cie obe­szło się z pa­nem ła­ska­wie.

— Mnie to wszyst­ko na­tu­ral­nie ła­two mó­wić tyl­ko dla­te­go, bo ni­g­dy nie sie­dzia­łem w ła­grze, więc nie do­świad­czy­łem naj­gor­sze­go. Za „pierw­szych” So­wie­tów mia­łem tyl­ko je­den przy­kry mo­ment, któ­ry za­wdzię­cza­łem zresz­tą swo­jej pa­sji i bez­myśl­no­ści. Mia­łem bo­wiem taką sła­bość, że bu­do­wa­łem róż­ne mo­de­le me­ta­lo­we i skon­stru­owa­łem mię­dzy in­ny­mi mały czołg i ar­mat­kę. Po­tem ro­bi­łem zdję­cia tym swo­im dzie­łom. Mimo że oj­ciec za­bro­nił mi tego, za­nio­słem film do wy­wo­ła­nia do fo­to­gra­fa. Kie­dy przy­sze­dłem po od­bit­ki, wła­ści­ciel za­kła­du po­wie­dział mi: „Tam na pię­trze ktoś cze­ka na pana”. Był to na­tu­ral­nie en­ka­wu­dy­sta. Wy­tłu­ma­czy­łem mu na­tych­miast, co to jest, i nic się w koń­cu nie sta­ło, ale była to jed­nak lek­cja roz­trop­no­ści, bo za­prze­sta­łem póź­niej po­dob­nych prak­tyk. Być może Ro­sja­nie nie wy­da­wa­li się nam tak groź­ni, bo ni­cze­go nie nisz­czy­li w mie­ście. Po­mnik Smol­ki na pla­cu Smol­ki i po­mnik Mic­kie­wi­cza na pla­cu Mic­kie­wi­cza sto­ją do dzi­siaj.

— Wspo­mniał pan „Czer­wo­ny Sztan­dar”… Czy­ta­łem ko­la­bo­ra­cyj­ne pi­sma so­wiec­kie czter­dzie­ści lat póź­niej i przy­znam, że na­wet wów­czas była to zwa­la­ją­ca z nóg lek­tu­ra. Czy czę­sto czy­tał pan ta­kie rze­czy?

— Stu­dio­wa­łem wy­łącz­nie ko­mu­ni­ka­ty do­ty­czą­ce sy­tu­acji po­li­tycz­nej. Chcie­li­śmy się po pro­stu do­wie­dzieć, czy Lwów bę­dzie pol­ski, i to było naj­waż­niej­sze.

— Wer­tu­jąc „ga­dzi­no­we” „Nowe Wid­no­krę­gi”, na­po­ty­ka­łem czę­sto wy­ra­zy ra­do­ści z tego, że «Pol­ska pa­nów upa­dła». Mu­siał pan czy­tać ta­kie tek­sty. I co?

— To było zu­peł­nie ina­czej, niż pan my­śli. Nic mnie to wów­czas nie ob­cho­dzi­ło. Pan cią­gle za­po­mi­na o mo­jej ów­cze­snej men­tal­no­ści. Nie wiem, czy pan wie, ale stu­den­ci do­sta­wa­li wte­dy po 120 ru­bli mie­sięcz­nie. Pro­szę zgad­nąć, co zro­bi­łem ze swo­im pierw­szym sty­pen­dium.

— ???

— Po­sze­dłem na plac Ma­riac­ki do skle­pu po­mo­cy na­uko­wych i ku­pi­łem rur­ki Ge­is­sle­ra, bo ro­bi­łem wów­czas in­duk­tor, w któ­rym świe­ci­ło… No, taki by­łem. Wy­ko­na­łem też wte­dy inną obłą­ka­ną rzecz, bo kie­dy przy­szła zima i za­pa­no­wa­ły mro­zy, z fu­te­ra­łu od pił­ki fut­bo­lo­wej, do któ­rej nie mia­łem tak zwa­nej du­szy, uszy­łem so­bie czap­kę, na po­do­bień­stwo pi­lo­tek, ja­kie no­si­li czoł­gi­ści (taką z pa­sków). Oj­ciec nie był by­naj­mniej za­chwy­co­ny moim no­wym na­kry­ciem gło­wy. (śmiech) Ale w koń­cu ta­kie jest ży­cie.

— Z „Mo­je­go wie­ku” Wata lub z „Wiel­kie­go stra­chu” Stryj­kow­skie­go do­wia­du­je­my się o funk­cjo­no­wa­niu śro­do­wi­ska li­te­rac­kie­go we Lwo­wie. Czy miał pan z nim ja­ki­kol­wiek kon­takt?

— Do ma­tu­ry nic mnie to nie ob­cho­dzi­ło, bo głów­nym moim za­ję­ciem była gra na obro­nie pod­czas me­czów pił­ki noż­nej. Nie zna­łem ani jed­ne­go pi­sa­rza, nie wie­dzia­łem w ogó­le, że jest ja­kiś zwią­zek li­te­ra­tów we Lwo­wie, ani że ist­nie­je ja­kaś Wan­da Wa­si­lew­ska. Mia­łem wte­dy sie­dem­na­ście lat i tyle wie­dzia­łem o tej ca­łej awan­tu­rze, co pan o tym, co się dziś dzie­je w Chi­nach. Kon­tak­tów ze śro­do­wi­skiem li­te­rac­kim nie mia­łem żad­nych, bo mi wte­dy na­wet do gło­wy nie przy­cho­dzi­ło, że kie­dy­kol­wiek w ży­ciu będę coś pi­sał. Czy­ta­łem książ­ki, i to wszyst­ko. A na co dzień sie­dzia­łem nad Ana­to­mią czło­wie­ka Ada­ma Bo­chen­ka, bo pod­ręcz­ni­ków ro­syj­skich w ogó­le wte­dy nie było. A cała ta hi­sto­ria li­te­ra­tów, opi­sa­na w Wiel­kim stra­chu Stryj­kow­skie­go, to są dla mnie ja­kieś le­gen­dy.

— Czy po ata­ku Niem­ców na Ro­sję łu­dzo­no się no­wy­mi na­dzie­ja­mi?

— Ja by­łem wte­dy strasz­nie cie­kaw, jak to się roz­wi­nie. W la­tach 1941–1942 wie­lu lu­dziom wy­da­wa­ło się, że Ro­sja­nie do­sta­ną tak strasz­nie w dupę, że uciek­ną za Ural. Ale my w to nie wie­rzy­li­śmy.

— Czy­li w co wte­dy wie­rzy­li­ście?

— Po­wie­dzieć praw­dę? Wie­rzy­li­śmy w Pol­skę. Na tym po­le­ga­ło na­sze sza­leń­stwo.

— W 1941? Z ta­ki­mi prze­ciw­ni­ka­mi na gło­wie? Trud­no w to uwie­rzyć. Chy­ba że po szklan­ce bim­bru.

— W okre­sie lwow­skim nie mia­łem jesz­cze bla­de­go po­ję­cia o Ka­ty­niu i lo­sie pol­skich ofi­ce­rów. Wie­lu rze­czy nie wie­dzie­li­śmy, więc wie­rzy­li­śmy w to, cze­go pra­gnę­li­śmy.

— Jak pan pa­mię­ta 22 czerw­ca 1941 roku?

— Gdy wy­bu­chła woj­na, w mie­ście za­go­to­wa­ło się. Wte­dy po raz pierw­szy zo­ba­czy­li­śmy pa­ni­kę Ru­skich i ich ma­so­wą uciecz­kę. Smir­now też uciekł. Nie mogę po­wie­dzieć, że by­łem nie­szczę­śli­wy z tego po­wo­du. Moc ol­brzy­mich so­wiec­kich czoł­gów w żół­to­pia­sko­wym ko­lo­rze, z lu­fa­mi od­wró­co­ny­mi w tył, ucie­ka­ło uli­cą Gró­dec­ką, zwa­ną wte­dy „Da­waj na­zad”. Po krót­kim cza­sie przy­je­cha­ły, wy­glą­da­ją­ce zu­peł­nie jak chrząsz­cze, małe tan­kiet­ki nie­miec­kie — sine, szmel­co­wa­ne. W każ­dej stał Nie­miec.

Pod Lwo­wem sta­cjo­no­wa­ło ja­kieś sil­ne zmo­to­ry­zo­wa­ne zgru­po­wa­nie so­wiec­kie, więc ha­ra­ta­ni­na trwa­ła dość dłu­go, ale w koń­cu Niem­cy dali so­bie radę. Nie by­li­śmy w to uwi­kła­ni bez­po­śred­nio, do żad­nych ulicz­nych walk nie do­szło.

— Czy­li miesz­kań­cy Lwo­wa do­wie­dzie­li się, że Niem­cy wkra­cza­ją do mia­sta, do­pie­ro w mo­men­cie, gdy po­ja­wi­li się na uli­cach?

— No, pew­no.

— Czy chro­nio­no się do piw­nic? Jak to wy­glą­da­ło?

— Nic ta­kie­go wte­dy nie wi­dzia­łem.

— Po pro­stu na­gle czoł­gi po­ja­wi­ły się na uli­cach?

— Tak, ale naj­pierw ma­so­wo ucie­ka­li Ro­sja­nie. Głów­nie cy­wi­le. Woj­sko­wych w ogó­le wte­dy nie wi­dzia­łem. Czo­łów­ka nie­miec­ka była za to wy­łącz­nie zmo­to­ry­zo­wa­na, żad­nych pie­szych. Na­gle na uli­cach po­ja­wi­li się mo­to­cy­kli­ści z oku­la­ra­mi na heł­mach, i już było po wszyst­kim. To sta­ło się bar­dzo szyb­ko.

— Czy na uli­cach wi­dać było wi­wa­tu­ją­ce tłu­my?

— Po­dob­no Ukra­iń­cy życz­li­wie wi­ta­li Niem­ców, ale ja tego na wła­sne oczy nie wi­dzia­łem. W każ­dym ra­zie wy­szli na wierzch. Wte­dy też po raz pierw­szy mój ko­le­ga z gim­na­zjum, Miś­ku Wołk, ode­zwał się do mnie na uli­cy po ukra­iń­sku. „Miś­ku, ty szczo, zdu­rił?” — za­py­ta­łem. Ni­g­dy bo­wiem wcze­śniej nie roz­ma­wia­li­śmy po ukra­iń­sku, bo ucznio­wie ukra­iń­scy bar­dzo się pil­no­wa­li w szko­le. Wie­dzia­łem, że byli gre­ko­ka­to­li­ka­mi, więc mo­gli mó­wić w swo­im ję­zy­ku, ale oni ni­g­dy tego nie ro­bi­li poza go­dzi­na­mi ukra­iń­skie­go w gim­na­zjum. Do ma­tu­ry uczył nas w pol­skim gim­na­zjum Ukra­iniec — pro­fe­sor Tur­czyn.

— A Niem­cy zro­bi­li ja­kąś de­fi­la­dę w mie­ście?

— Zro­bi­li, ale ja się nie pcha­łem. Na tra­sie po­ja­wi­ły się tyl­ko hi­tle­row­skie jed­nost­ki zmo­to­ry­zo­wa­ne.

— A czy było coś wia­do­mo na te­mat ma­so­wych mor­dów w wię­zie­niach? Było ja­sne, że to So­wie­ci zro­bi­li?

— Nie wia­do­mo, kto pod­pa­lił Bry­gid­ki. Może Niem­cy, ale ra­czej So­wie­ci. Mury wię­zie­nia były bar­dzo gru­be, więc pa­li­ły się bar­dzo źle. W piw­ni­cach fak­tycz­nie ca­ły­mi sto­sa­mi le­ża­ły tru­py. Zaj­rza­łem tam. Strasz­ny wi­dok! Z po­wo­du upa­łów, bo to był li­piec, zwło­ki roz­dy­ma­ły się do nie­praw­do­po­dob­nych roz­mia­rów. Za­raz po­tem przy­je­cha­ła ja­kaś nie­miec­ka kro­ni­ka fil­mo­wa PKB Be­rich­te, więc wo­la­łem nie brać udzia­łu w tym spek­ta­klu…

— Czy pan wie­rzy w teo­rie Wik­to­ra Su­wo­ro­wa, któ­ry twier­dzi od lat, że klę­ska So­wie­tów w 1941 roku była tak fron­tal­na, po­nie­waż byli za­ję­ci przy­go­to­wa­nia­mi do woj­ny ofen­syw­nej, więc sprzęt i ar­mie mie­li ścią­gnię­te pod gra­ni­cę?

— Nie, moim zda­niem nie byli przy­go­to­wa­ni do żad­nej woj­ny — ani ofen­syw­nej, ani de­fen­syw­nej. Do­pie­ro mie­li się do niej przy­go­to­wać. Kon­cep­cja Sta­li­na była bo­wiem taka, że pań­stwa za­chod­nie, czy­li Fran­cja, Niem­cy i An­glia, osłab­ną, wal­cząc ze sobą, a wte­dy Ar­mia Czer­wo­na wej­dzie w nich jak nóż w ma­sło, nie prę­dzej jed­nak niż w 1942 lub 1943 roku. Ale on sam przy­go­to­wał so­bie rów­no­cze­śnie piłę na wła­sną ga­łąź, bo zruj­no­wał swój sztab ge­ne­ral­ny — Tu­cha­czew­skie­go roz­strze­lał, a Ro­kos­sow­skie­go mu­siał póź­niej wy­cią­gać z ła­grów. On zresz­tą jaw­nie nie­na­wi­dził po­tem wszyst­kich służb po­li­tycz­nych typu NKWD.

— Czy­ta­łem bio­gra­fię Tu­cha­czew­skie­go. On wca­le nie był ge­nial­nym do­wód­cą, jak gło­si le­gen­da, wręcz prze­ciw­nie — był po­li­tycz­nym ka­rie­ro­wi­czem. Sta­lin nie po­peł­nił błę­du, po­zby­wa­jąc się go, bo taki do­wód­ca ar­mii nie nada­wał się do woj­ny z Za­cho­dem.

— Wi­dać tyl­ko car­scy do­wód­cy, któ­rzy prze­szli na stro­nę „czer­wo­nych”, mie­li ja­kieś do­świad­cze­nie. Ale to jest ma­te­ria, na któ­rej się nie znam.

— Jak się pan urzą­dził pod nie­miec­ki­mi rzą­da­mi?

— Przez całe lato czter­dzie­ste­go pierw­sze­go roku ro­dzi­na roz­wa­ża­ła, co ze mną zro­bić, bo Niem­cy za­mknę­li wszyst­kie uczel­nie, a ja wy­ra­ża­łem ab­so­lut­ną nie­chęć do ja­kiej­kol­wiek dzia­łal­no­ści urzęd­ni­czej. I wte­dy przez ja­kie­goś zna­jo­me­go ojca uda­ło się za­ła­twić dla mnie pra­cę fi­zycz­ną w nie­miec­kiej fir­mie Roh­stof­fer­fas­sung, któ­ra zaj­mo­wa­ła się od­zy­ski­wa­niem su­row­ców. Pra­co­wa­łem w ga­ra­żach i nie umia­łem kom­plet­nie nic. Je­dy­ną pod­sta­wą za­trud­nie­nia było tak zwa­ne „zie­lo­ne” ama­tor­skie pra­wo jaz­dy, któ­re zro­bi­łem tuż przed wy­bu­chem woj­ny. By­łem na­wet nie me­cha­ni­kiem sa­mo­cho­do­wym, ale po­moc­ni­kiem do wszyst­kie­go. Moim mi­strzem był pan Ta­de­usz So­la­kie­wicz. Za­ra­bia­łem 900 oku­pa­cyj­nych zło­tych i usi­ło­wa­łem się prze­kwa­li­fi­ko­wać, gdyż pra­ca przy sil­ni­kach mnie nu­dzi­ła. Za Niem­ców każ­dy sta­rał się uzy­skać w do­ku­men­tach wyż­szą kwa­li­fi­ka­cję za­wo­do­wą, niż rze­czy­wi­ście ją po­sia­dał, więc za­trud­nio­ny by­łem jako Au­to­elek­tri­ker und Au­to­me­cha­ni­ker. Dla­te­go rów­nież za­czą­łem się uczyć spa­wa­nia, co ja­koś tam w koń­cu opa­no­wa­łem, ale spa­wa­czem by­łem bar­dzo mar­nym. I tak się to po­wo­li ob­ra­ca­ło.

Od cza­su do cza­su, co było zresz­tą naj­cie­kaw­sze w ów­cze­snej eg­zy­sten­cji, moja fir­ma or­ga­ni­zo­wa­ła wy­pra­wy sa­mo­cho­da­mi na wiel­kie po­bo­jo­wi­ska gdzieś pod Gród­kiem Ja­giel­loń­skim i Rawą Ru­ską, gdzie jako spa­wacz, za po­mo­cą tle­nu, au­to­ge­no­wy­mi pal­ni­ka­mi cią­łem kor­pu­sy znisz­czo­nych czoł­gów. Mia­łem bu­tlę z tle­nem i prze­twor­ni­cę, a na gę­bie ma­skę. Po­dej­rze­wam, że wszyst­ko to, jako złom że­la­zny, je­cha­ło do Krup­pa. Nie mia­łem jed­nak po­czu­cia, że ro­bię coś brzyd­kie­go. Or­ga­ni­zo­wa­no nam też wy­pra­wy do „Beu­te­park der Luft­waf­fe” na te­re­nach Tar­gów Wschod­nich, gdzie znaj­do­wa­ły się ol­brzy­mie ilo­ści sprzę­tu woj­sko­we­go, po­rzu­co­ne­go przez wy­co­fu­ją­ce się woj­ska ra­dziec­kie. Pa­mię­tam, że były tam zu­peł­nie nie uszko­dzo­ne sa­mo­cho­dy.

— Czy Tar­gi Wschod­nie to po pro­stu te­re­ny wy­sta­wo­we?

— Tak, Niem­cy ścią­ga­li tam roz­bi­te po­jaz­dy so­wiec­kie. Był tam też park zdo­bycz­nych tro­fe­ów lot­nic­twa.

— Sły­sza­łem, że w cza­sach nie­miec­kich brał pan udział w ru­chu opo­ru.

— To oczy­wi­ście prze­sa­dzo­ne. Kie­dyś zle­co­no mi roz­bie­ra­nie du­że­go po­jaz­du sa­ni­tar­ne­go, pod któ­rym w śnie­gu (była wte­dy zima) zna­la­złem wo­recz­ki z pro­chem i tro­chę na­boi. Po­sta­no­wi­łem prze­ka­zać to wszyst­ko ja­kiejś pod­ziem­nej or­ga­ni­za­cji. Dziś już na­wet nie po­tra­fię zre­kon­stru­ować, jak to było, i nie po­dam panu żad­nych kon­kre­tów, ale za oku­pa­cji czę­sto­kroć tak się zda­rza­ło, że bra­ło się udział w czymś, o czym nie moż­na było nic po­wie­dzieć. Wiem, że były ta­kie wy­po­wie­dzi, ja­ko­bym na­le­żał do ru­chu opo­ru. Ale praw­dę po­wie­dziaw­szy, cały mój wkład po­le­gał na tym, że spik­nąw­szy się z fa­ce­ta­mi, któ­rzy pra­co­wa­li dla ja­kiejś pod­ziem­nej or­ga­ni­za­cji (nie wiem na­wet ja­kiej), do­star­cza­łem im przez ja­kiś czas od­na­le­zio­ne ma­te­ria­ły wy­bu­cho­we, wy­mon­to­wa­ne z ro­syj­skich wra­ków pła­skie ra­dia czoł­go­we i ba­gne­ty. W su­mie pod kom­bi­ne­zo­nem dość dużo roz­ma­itych rze­czy wy­no­si­łem, któ­re prze­ka­zy­wa­łem tym lu­dziom. Kon­tak­ty były jed­nak luź­ne. Tak mnie na­uczo­no, żeby jak naj­mniej py­tać i nie sta­rać się wie­dzieć wię­cej, niż na­le­ży. Mam do­star­czać ma­te­ria­ły, któ­re idą na wal­kę z Niem­ca­mi, i ko­niec. Nie wiem więc ni­cze­go kon­kret­ne­go. Mia­łem tyl­ko przy­jem­ne uczu­cie, że w ja­kiś spo­sób się pa­trio­tycz­nie przy­czy­niam, bo wie­dzia­łem na pew­no, że to była or­ga­ni­za­cja pol­ska. We Lwo­wie pa­no­wa­ła wte­dy dość skom­pli­ko­wa­na sy­tu­acja, bo spo­re gru­py lud­no­ści li­czy­ły na to, że Niem­cy po­prą pla­ny po­wsta­nia Sa­mo­stij­noj Ukra­iny.

Pod scho­da­mi ga­ra­żu mia­łem do­łek, w któ­rym ukry­wa­łem amu­ni­cję lot­ni­czą i wy­mon­to­wy­wa­ne z wra­ków sa­mo­lo­tów so­wiec­kich sztucz­ne ho­ry­zon­ty i szyb­ko­ścio­mie­rze, prze­ko­nu­jąc się no­ta­be­ne, ku swo­je­mu zdzi­wie­niu, że wszyst­kie mia­ły na­pi­sy „made in Ger­ma­ny” (śmie­chy). Wszyst­ko to ukry­wa­łem, tro­chę dla wyż­szych ce­lów, a tro­chę dla sie­bie, bo mia­łem men­tal­ność szczu­ra lub kota.

Oczy­wi­ście, dzię­ki kon­tak­to­wi z pod­zie­miem mia­łem nie­co lep­sze sa­mo­po­czu­cie, gdy wy­no­si­łem te wo­recz­ki z pro­chem. Ale to nie wy­ni­ka­ło z pa­trio­ty­zmu — ja to ro­bi­łem w grun­cie rze­czy z cie­ka­wo­ści, bo wy­glą­da­ły bar­dzo ład­nie, jak szto­ny do gry. To były spo­re bia­łe, ki­lo­gra­mo­we płó­cien­ne wo­recz­ki. Do­pie­ro po­tem po­wie­dzia­no mi, że są to ła­dun­ki do naj­cięż­szej ar­ty­le­rii.

Kie­dyś sie­dzie­li­śmy z ko­le­ga­mi w ga­ra­żu i pie­kli­śmy obie­rzy­ny ziem­nia­cza­ne na że­la­znym dau­er­bren­ne­rze, gdy dla hecy otwo­rzy­łem kla­pę i wrzu­ci­łem w ogień nie­wiel­ką garst­kę pro­chu z ta­kie­go wo­recz­ka. Był tak sa­kra­menc­ki wy­buch, że rura ko­mi­no­wa wy­le­cia­ła ze ścia­ny, a my wszy­scy wy­glą­da­li­śmy jak Mu­rzy­ni. Kie­dy in­dziej przy­nio­słem z tego „Beu­te­par­ku” świe­cę dym­ną i za­pa­li­łem ją, ale za cho­le­rę nie moż­na było jej zga­sić… A przed bra­mą cho­dził war­tow­nik nie­miec­ki! Ta­kie były moje ów­cze­sne zmar­twie­nia. Taka jest try­wial­na praw­da. Nie by­łem żad­nym bo­ha­te­rem. Na­oko­ło sza­la­ła woj­na, a ja wę­szy­łem za sta­rusz­ką od na­le­śni­ków z se­rem i mar­mo­la­dą (śmiech).

— Wia­do­mo, że przez dłu­gi czas za oku­pa­cji nie­miec­kiej ukry­wał się pan pod in­nym na­zwi­skiem. Dla­cze­go? W tam­tych la­tach ozna­cza­ło to zej­ście do pod­zie­mia lub za­gro­że­nie usta­wa­mi no­rym­ber­ski­mi.

— Ani jed­no, ani dru­gie. Ukry­wa­łem przez ja­kiś czas Żyda.

— W domu? I co?

— No skąd! Na pię­trze w ga­ra­żu. Ten chło­pak na­zy­wał się Tik­tin i cho­dził o rok ni­żej do in­ne­go gim­na­zjum. Zna­li­śmy się z wi­dze­nia. Nie pa­mię­tam, może kie­dyś gra­li­śmy ra­zem w pił­kę noż­ną? Do­padł mnie na uli­cy, gdy ży­dow­scy po­li­cjan­ci, któ­rzy po­dob­nie jak gra­na­to­wa po­li­cja no­si­li czap­ki mun­du­ro­we, tyl­ko pod ce­lo­fa­nem mie­li gwiaz­dę Da­wi­da, od­pro­wa­dza­li Ży­dów do ro­bo­ty. To było rano, gdy wy­sze­dłem na po­dwó­rze przed ga­ra­żem. Przez cały czas cho­dził tam przy po­ste­run­ku lot­nik nie­miec­ki. Ten mój zna­jo­my mu­siał mnie już wcze­śniej zo­ba­czyć, bo na­tych­miast zna­leź­li­śmy się w środ­ku. Był w cy­wil­nym ubra­niu, w ofi­cer­kach, z gołą gło­wą. Oka­za­ło się, że uciekł. Zda­rzy­ła mu się dość dziw­na hi­sto­ria: miał ze zna­jo­my­mi ucie­kać, ko­rzy­sta­jąc z po­mo­cy wę­gier­skich żoł­nie­rzy, ale kie­dy przy­szli w umó­wio­ny punkt, wpa­dli w za­sadz­kę, bo ci Wę­grzy przy­szli w to­wa­rzy­stwie uzbro­jo­ne­go Żyda, któ­ry był za­ufa­nym ge­sta­po lub po­li­cjan­tem. Z miej­sca za­czę­ło się roz­strze­li­wa­nie. Wte­dy uciekł. Jak tra­fił do mnie, nie mam bla­de­go po­ję­cia.

— Nie wa­hał się pan?

— By­łem w roz­ter­ce: co ro­bić? Ja­sny dzień, nie­dłu­go prze­rwa, a po dru­giej stro­nie po­dwó­rza miesz­ka ta star­sza pani, któ­ra robi pysz­ne na­le­śni­ki. Więc rze­kłem: „chodź”, i wcią­gną­łem go do ga­ra­żu. Ale to nie było żad­ne ukry­cie, bo co­dzien­nie przy­cho­dzi­ło tam dużo lu­dzi. To wszyst­ko było dość wa­riac­kie, bo ga­raż w ogó­le nie był za­my­ka­ny, wy­star­czy­ło wejść na górę z la­tar­ką (tam nie było świa­tła), by za­uwa­żyć chło­pa­ka, cho­wa­ją­ce­go się po ja­kichś za­ka­mar­kach. Ale jak dłu­go tak moż­na? W koń­cu mu po­wie­dzia­łem: „Nie mo­żesz tu sie­dzieć wiecz­nie”. Po ja­kimś cza­sie od­szedł, a ja uświa­do­mi­łem so­bie, że praw­do­po­dob­nie wpad­nie, bę­dzie prze­słu­chi­wa­ny, a Niem­cy będą go wy­py­ty­wać, gdzie się ukry­wał. Wte­dy po­wie, że u mnie. Jak so­bie to uświa­do­mi­łem, zro­bi­ło mi się go­rą­co… dla­te­go prze­pro­wa­dzi­łem się do pew­nej sta­rusz­ki, u któ­rej miesz­ka­łem tak dłu­go, aż mi zmie­nio­no pa­pie­ry na na­zwi­sko Jana Do­na­bi­do­wi­cza.

— To jak, pra­co­wał pan póź­niej pod no­wym na­zwi­skiem?

— Do warsz­ta­tów już nie wró­ci­łem, bo uzna­no, że bę­dzie zdro­wiej dla mnie, gdy za­miesz­kam z ro­dzi­ca­mi (oczy­wi­ście już na fał­szy­wych pa­pie­rach). Prze­nio­słem się więc na uli­cę Zie­lo­ną, gdzie miesz­ka­łem w sub­lo­ka­tor­skim po­ko­iku u pań­stwa Po­dłu­skich. Wte­dy już nie pra­co­wa­łem i po­zo­sta­wa­łem na utrzy­ma­niu ojca. Był to okres, gdy za­czę­ło się już mó­wić o Ro­sja­nach i wiel­kich zi­mo­wych ofen­sy­wach.

— Czy kie­dy ukry­wał pan tego zna­jo­me­go Żyda, czuł pan za­gro­że­nie, na­cisk ze stro­ny Po­la­ków? Czy ktoś panu gro­ził lub szan­ta­żo­wał? Od­czu­wał pan strach?

— Chcę po­wie­dzieć to ja­sno: zmu­si­ła mnie do tego sy­tu­acja. Nie po­tra­fi­łem mu po­wie­dzieć: „Idź so­bie!” Wie­dzia­łem, że nie umiem mu w ża­den spo­sób po­móc, ale ta­kie zda­nie nie prze­szło mi przez gar­dło. Cza­sa­mi pra­wi­dło­wo re­agu­je­my ze wsty­du i nie­śmia­ło­ści, a nie ze szla­chet­nych po­bu­dek. Ja w każ­dym ra­zie nie by­łem aż taki szla­chet­ny. Ale wkrót­ce po­tem za­czą­łem my­śleć: prze­cież on (za prze­pro­sze­niem) musi się gdzieś za­ła­twiać, praw­da? Więc zro­bi to na stry­chu, bo gdzie in­dziej. Po­tem bę­dzie śmier­dzia­ło i ktoś to po­czu­je. Poza tym, ow­szem, mogę mu przy­nieść coś do je­dze­nia, ale jak dłu­go to może trwać? Nie pa­mię­tam już, ile cza­su go ukry­wa­łem, ale dłu­żej na­praw­dę już się nie dało. Kie­dy od­szedł, po­czu­łem ko­lo­sal­ną ulgę, lecz jed­no­cze­śnie zro­zu­mia­łem, że je­śli wpad­nie, po­cią­gnie mnie za sobą, bo na prze­słu­cha­niu na pew­no bę­dzie mó­wił praw­dę. Tych parę dni to za­tem nie jest po­wód do żad­nej chwa­ły, bo zna­la­złem się w sy­tu­acji w pew­nym sen­sie przy­mu­so­wej. Pod taką pre­sją psy­chicz­ną ni­g­dy wcze­śniej nie by­łem. Oczy­wi­ście ro­zu­mia­łem sy­tu­ację tego zna­jo­me­go Żyda, ale nie umia­łem nic wię­cej dla nie­go zro­bić.

— Nie wie pan, co się z nim sta­ło?

— Nie mia­łem o nim póź­niej żad­nej wia­do­mo­ści. Na pew­no zgi­nął. To było w tym okrop­nym okre­sie, gdy ży­dow­scy mi­li­cjan­ci, o czym póź­niej się do­wie­dzia­łem od Gryn­ber­ga, wciąż jesz­cze wie­rzy­li Niem­com. Wła­śnie wte­dy ja­kiś pie­rie­woź­nik całą swo­ją ro­dzi­nę po­ma­gał pa­ko­wać do Tre­blin­ki (a je­śli nie pa­ko­wał, to w każ­dym ra­zie nie prze­szka­dzał i nie po­szedł z nimi). Po­tem py­tał lu­dzi: „Czy ja je­stem mor­der­cą?”

— Kie­dy w ta­kim ra­zie na­pi­sał pan „Czło­wie­ka z Mar­sa”? Chy­ba nie w tych warsz­ta­tach?

— Na­pi­sa­łem go pod ko­niec oku­pa­cji, gdy ucie­kłem już z tych idio­tycz­nych ga­ra­ży. Mia­łem wszyst­kie­go dość, ręce zżar­te sma­ra­mi i my­dłem pia­sko­wym, cho­dzi­łem cią­gle usma­ro­wa­ny jak ko­mi­niarz. Na do­da­tek mie­li­śmy sta­le ja­kieś noc­ne re­mon­ty. Po­sia­da­łem wpraw­dzie noc­ną prze­pust­kę, ale ba­li­śmy się wy­cho­dzić, bo wia­do­mo było, że ukra­iń­ska po­li­cja może Po­la­ka roz­wa­lić na uli­cy. Co z prze­pust­ki tru­po­wi? Ca­ły­mi no­ca­mi sie­dzie­li­śmy więc w tym cho­ler­nym ga­ra­żu. Ta hi­sto­ria z Ży­dem była też dla mnie ro­dza­jem oka­zji, żeby rzu­cić te pra­cę. Po­tem mia­łem już swo­bo­dę, więc za­pi­sa­łem się do wy­po­ży­czal­ni ksią­żek, czy­tać mo­głem, ile chcia­łem. Na­pi­sa­łem wte­dy Czło­wie­ka z Mar­sa, ale do gło­wy mi na­wet nie przy­cho­dzi­ło, że kie­dy­kol­wiek sprze­dam go ja­kie­muś pi­smu za 26 ty­się­cy sta­rych zło­tych. Po­tem dłu­go się wsty­dzi­łem, ale pod­czas sta­nu wo­jen­ne­go ja­cyś moi en­tu­zja­ści od­na­leź­li to opo­wia­da­nie, wy­dru­ko­wa­li nie­le­gal­nie i przy­nie­śli mi w po­sta­ci dru­ku dru­go­obie­go­we­go. Nie mia­łem z tym jed­nak nic wspól­ne­go.

— Ja­kie były pań­skie lek­tu­ry w tym okre­sie oku­pa­cji?

— Kie­dy pra­co­wa­łem jesz­cze jako ro­bot­nik, moje ży­cie umy­sło­we nie­mal prze­sta­ło ist­nieć. Wie pan, doj­ście do pra­cy, po­wrót, osiem go­dzin fi­zycz­ne­go wy­sił­ku, czę­sto przez noc trze­ba było wy­ko­ny­wać akor­do­we pra­ce. To wszyst­ko nie sprzy­ja­ło roz­wo­jo­wi umy­sło­we­mu. Nie mo­gła tego za­ła­tać jed­na czy dru­ga książ­ka.

Po­etą, któ­re­go dziw­nie chęt­nie wte­dy czy­ta­łem, był Ril­ke. To zresz­tą je­dy­ny pi­sarz nie­miec­ki, któ­re­go mo­głem wów­czas stra­wić. Mia­łem jego dwa skrom­ne zbior­ki, wy­da­ne w 1941 roku w Lip­sku. Mam je do dzi­siej­sze­go dnia. Przez pe­wien czas usi­ło­wa­łem go na­wet prze­kła­dać i nie­raz w trak­cie pra­cy plą­tał mi się po gło­wie ja­kiś czte­ro­wiersz, ale na ogół nie bar­dzo mi się to uda­wa­ło. W la­tach oku­pa­cji mia­łem jesz­cze dość mier­ne po­ję­cie o ję­zy­ku nie­miec­kim, bo z gim­na­zjum wy­nio­słem ubo­gie wia­do­mo­ści, ale krą­żąc wo­kół tej po­ezji, do­sze­dłem do pew­nej spraw­no­ści w czy­ta­niu. Z cza­sem co­raz głę­biej by­łem w sta­nie wcho­dzić w sty­li­sty­kę, fra­ze­olo­gię i ję­zy­ko­we smacz­ki Ril­ke­go. Moc­no wpły­nę­ło to na moje wcze­sne pró­by li­te­rac­kie, a zwłasz­cza na Ob­łok Ma­gel­la­na, gdzie róż­ne­go ro­dza­ju „pięk­no­ści” sty­lu i ję­zy­ko­we „kwie­cie” są w du­żej mie­rze trans­po­zy­cją mo­je­go za­ko­cha­nia w Ril­kem.

— Sły­sza­łem, że pró­bo­wał pan pi­sać ulot­ki po nie­miec­ku w ra­mach ak­cji an­ty­pro­pa­gan­do­wej.

— Rze­czy­wi­ście, za cza­sów nie­miec­kich mia­łem kon­tak­ty z ja­kąś pod­ziem­ną gru­pą war­szaw­ską i li­czy­łem, że będę mógł brać udział w „Ak­cji N”. Otrzy­ma­łem na­wet na pró­bę ar­ty­ku­ły Go­eb­bel­sa z ga­ze­ty „Das Re­ich” i mia­łem za za­da­nie na­pi­sać tak zwa­ną kontrę, ale nie­ste­ty po­ro­bi­łem błę­dy gra­ma­tycz­ne i prze­pa­dłem. Nie było rady. Po­dej­ście do spra­wy w kon­spi­ra­cji było ści­śle prag­ma­tycz­ne — trze­ba coś kon­kret­ne­go ro­bić, a nie na­pa­wać się uczu­cia­mi pa­trio­tycz­ny­mi…

— Mó­wi­li­śmy wcze­śniej o pi­smach ko­la­bo­ra­cyj­nych. W po­dej­ściu Po­la­ków do „ga­dzi­nó­wek” so­wiec­kich i nie­miec­kich wi­dać spo­rą róż­ni­cę. „Nowy Ku­rier War­szaw­ski” był jed­no­znacz­nie wstręt­ny, ale so­wiec­ką „Praw­dę Wi­leń­ską” lub „Nowe Wid­no­krę­gi” czy­ta­no. Skąd ta róż­ni­ca?

— Ja w cza­sie oku­pa­cji ku­po­wa­łem we Lwo­wie „Kra­kau­er Ze­itung”, a póź­niej ilu­stro­wa­ny ty­go­dnik „Die We­hr­macht”, „Das Re­ich” oraz „Der Ad­ler”. Pa­mię­tam z tych lek­tur po­dziw dla mi­li­tar­nej siły nie­miec­kiej, o czym póź­niej traf­nie pi­sał Ki­jow­ski. Była to fa­scy­na­cja po­ko­na­nych dla ich nur­ku­ją­cych bom­bow­ców i mar­szu na Sta­lin­grad. Bar­dzo rzad­ko mie­wa­łem za to w ręku pol­sko­ję­zycz­ną szma­tę oku­pa­cyj­ną.

— Dla­cze­go?

— A po co? Mia­łem moż­li­wość na­słu­chu Lon­dy­nu. A jak już coś czy­ta­łem, to po nie­miec­ku. Kie­dy zaś za­czę­li się zbli­żać Ro­sja­nie, wszyst­ko już było ina­czej.

— Jak się o tym we Lwo­wie mó­wi­ło?

— To de­li­kat­na spra­wa. Nikt ni­cze­go tak na­praw­dę nie wie­dział, pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści już za­pa­dły, nie zna­ne nam, po­ro­zu­mie­nia do­ty­czą­ce przy­zna­nia tych te­re­nów So­wie­tom. Mie­li­śmy per­spek­ty­wę mró­wek, pro­szę pana.

— Czy tym ra­zem, po na­dej­ściu Ro­sjan, we Lwo­wie były wal­ki ulicz­ne?

— To było tak… Ro­sja­nie po pew­nym cza­sie prze­ję­li od We­hr­mach­tu me­to­dę ob­cho­dze­nia miast od za­cho­du, co zwy­kle dla Niem­ców było za­sko­cze­niem. W tym cza­sie miesz­ka­łem sam, bo mia­łem wy­na­ję­ty po­kój na Zie­lo­nej. Na­gle ro­ze­szła się wia­do­mość, że zbli­ża się dy­wi­zja „Ha­ły­czy­na” i mor­du­je wszyst­kich męż­czyzn. To była for­ma­cja „SS Ga­li­zien”. Ucie­kli­śmy więc na Po­hu­lan­kę, aby scho­wać się w tym ma­łym la­sku. Co czło­wiek robi w ta­kich chwi­lach, prze­ko­na­łem się, gdy już wró­ci­łem. W ple­ca­ku mia­łem jed­ną skar­pet­kę, garść ko­stek cu­kru, zmię­tą ko­szu­lę i ja­kiś but.

Przy­je­cha­li czoł­ga­mi So­wie­ci, po­tem się wy­co­fa­li, ale przez krót­ki czas by­li­śmy stre­fą ni­czy­ją — na li­nii fron­tu. Niem­cy sie­dzie­li wy­so­ko na Cy­ta­de­li i strze­la­li do ro­syj­skich czoł­gów na uli­cach. Przy­szedł mi wte­dy do gło­wy świet­ny po­mysł, aby pójść do domu i wy­ką­pać się, ale gdy po­ci­ski za­czę­ły nad­la­ty­wać, z sza­lo­ną szyb­ko­ścią opu­ści­łem wan­nę. Gdy zbie­ga­łem z pię­tra do piw­ni­cy z wia­drem peł­nym wody, przez okno wi­dzia­łem zie­leń Po­hu­lan­ki. Ktoś stam­tąd strze­lił. Wte­dy jed­nym su­sem z pół­pię­tra zna­la­złem się na par­te­rze. Nie­ste­ty, wia­dro się prze­wró­ci­ło i woda się wy­la­ła. Nie pró­bo­wa­łem już dru­gi raz jej przy­nieść. Bo ku­rek był na pół­pię­trze.

— Kie­dy obca ar­mia wcho­dzi do mia­sta, sie­dzi się w piw­ni­cach, a nie bie­ga po pię­trach.

— Co zro­bić, taki by­łem! Póź­niej zresz­tą bar­dzo chcia­łem na­pić się barsz­czu i po­bie­głem z piw­ni­cy do kuch­ni. Aku­rat wte­dy Niem­cy rzu­ci­li bom­bę prze­ciw­czoł­go­wą (czoł­gi sta­ły na uli­cy, wzdłuż na­szych do­mów). Gruch­nę­ło jak dia­bli! Do dziur w ścia­nie, pół­to­ra me­tra ode mnie, moż­na było rękę wło­żyć.

— Co się sta­ło z barsz­czem?

— Nie wiem. Z gar­nusz­ka zo­sta­ło mi tyl­ko samo ucho, a na gło­wie mia­łem ramę okien­ną… Z roz­cię­te­go czo­ła lała mi się krew. Gdy zsze­dłem do piw­ni­cy, wszy­scy pa­trzy­li na mnie jak na tru­pa, któ­ry wstał z gro­bu.

Po­tem był mo­ment, kie­dy do so­lid­nej, że­la­znej bra­my, któ­ra zo­sta­ła za­mknię­ta na noc, za­czę­li do­bi­jać się Niem­cy. Lud­ność w piw­ni­cy po­dzie­li­ła się: jed­ni mó­wi­li, że trze­ba ich wpu­ścić, dru­dzy zaś, że le­piej nie, bo nas wy­koń­czą.

— Czy to zna­czy, że Niem­cy z po­wro­tem we­szli do mia­sta?

— Tak. W miej­skich wal­kach po­je­dyn­cze od­dzia­ły cią­gle się ta­so­wa­ły. Niem­cy ucie­kli, ale zno­wu wró­ci­li. So­wie­ci, któ­rzy wcze­śniej we­szli do mia­sta, też mó­wi­li: „My wier­niom­sja”. I rze­czy­wi­ście, wró­ci­li. A ukra­iń­ska dy­wi­zja „Ha­ły­czy­na” zo­sta­ła roz­bi­ta pod Bro­da­mi w proch. Ale o tym do­wie­dzia­łem się już póź­niej, z ksią­żek.

Gdy Cy­ta­de­la uci­chła, po­my­śla­łem, że cały Lwów jest już so­wiec­ki. Nie py­ta­jąc więc ni­ko­go o zda­nie, po­sze­dłem do taty i mamy, któ­rzy miesz­ka­li wte­dy koło Gró­dec­kiej, w ja­kiejś bocz­nej uli­cy. Nie do­sze­dłem jed­nak do nich, gdy na­gle usły­sza­łem gru­chot gą­sie­nic. Wo­kół mnie zro­bi­ło się pu­sto. Na­prze­ciw je­cha­ła „Pan­te­ra”. Chcia­łem się scho­wać do ja­kiejś bra­my, ale wszyst­kie były za­mknię­te. Nie było się gdzie ukryć.

— Czołg je­chał uli­cą?

— Tak, środ­kiem. Do­oko­ła mnie nie było ży­we­go du­cha. Nie wie­dzia­łem jed­nak, że w kę­pie krza­ków, po le­wej stro­nie, jest za­ma­sko­wa­ne so­wiec­kie dzia­ło prze­ciw­pan­cer­ne, któ­re strze­li­ło. Pa­mię­tam do dziś siłę po­dmu­chu prze­la­tu­ją­ce­go koło mnie po­ci­sku. Tra­fił z dość bli­ska tam, gdzie jest ob­ro­to­wa szy­ja wie­życz­ki. Sko­sił ją i Niem­cy nie mo­gli wyjść. W środ­ku za­czę­ło się pa­lić, strasz­nie krzy­cze­li.

— Było wi­dać, jak się palą?

— No nie. Prze­cież przez pan­cerz nie wi­dać. Wie­życz­ka nie zo­sta­ła ze­rwa­na, tyl­ko znie­kształ­co­na w ten spo­sób, że oni nie mo­gli się wy­do­stać. Nie cze­ka­łem, co bę­dzie da­lej, tyl­ko da­łem dyla, zwia­łem. Gdy po kil­ku dniach przy­sze­dłem w to miej­sce, wiel­ki trak­tor „Sta­li­niec” od­cią­gał tę „Pan­te­rę”. Była tak spa­lo­na, że nie to­czy­ła się na rol­kach, bo przy­sma­ży­ły się do gą­sie­nic. Z cie­ka­wo­ści wla­złem na wrak i zo­ba­czy­łem w środ­ku osma­lo­ne czasz­ki Niem­ców. Ni­g­dy wię­cej nie chciał­bym cze­goś ta­kie­go zo­ba­czyć. Są to wspo­mnie­nia, któ­re zo­sta­ją na za­wsze, jak na ta­śmie ki­ne­ma­to­gra­ficz­nej.

Nie pa­mię­tam, co się dzia­ło póź­niej. Wiem tyl­ko, że sze­dłem do ojca. Po dro­dze spo­tka­łem ko­goś, kto mi po­wie­dział, że So­wie­ci zdej­mu­ją wła­śnie spod Po­li­tech­ni­ki po­ste­run­ki AK z czer­wo­ny­mi opa­ska­mi. A tu mój oj­ciec aku­rat scho­dzi po scho­dach z opa­ską na ra­mie­niu „Le­karz Ar­mii Kra­jo­wej”. Za­wró­ci­łem go na­tych­miast do miesz­ka­nia. Wo­la­łem, aby So­wie­ci nie za­bra­li mi taty.

So­wie­ci prze­pro­wa­dzi­li tę ak­cję bar­dzo gład­ko. Pa­mię­tam, że w pierw­szym, dru­gim, a na­wet trze­cim dniu po wej­ściu ich ofi­ce­ro­wie (stop­ni nie ko­ja­rzę) sie­dzie­li w au­tach i roz­ma­wia­li z akow­ca­mi. Po­zo­ro­wa­li, że są so­jusz­ni­ka­mi lub czymś w tym ro­dza­ju. A po­tem na­gle, w cią­gu jed­ne­go dnia, wszyst­ko spa­cy­fi­ko­wa­li. By­łem więc niby bli­sko wy­da­rzeń, ale wi­dzia­łem tyl­ko drob­ne, ułam­ko­we frag­men­ty.

Wkrót­ce po­tem od spo­tka­ne­go na uli­cy ko­le­gi do­wie­dzia­łem się, że na­sze in­dek­sy, od­da­ne do dzie­ka­na­tu przed wkro­cze­niem Niem­ców, zo­sta­ły wy­rzu­co­ne na śmie­ci, ale nie zgi­nę­ły, po­nie­waż przy­je­chał dwu­kół­ką ar­chi­wa­riusz z ko­ścio­ła Ber­nar­dy­nów i za­brał wszyst­kie. Po­gna­łem do Ber­nar­dy­nów, a ów oj­ciec z ła­two­ścią od­na­lazł mój in­deks ze wszyst­ki­mi da­ny­mi do­ty­czą­cy­mi zda­nych eg­za­mi­nów.

— Prze­wi­du­ją­cy gość…

— Ja­sne, wie­dział, że Ro­sja­nie wró­cą. Miał też wszyst­kie pie­cząt­ki i za drob­ną opła­tą chciał mi pod­bić eg­za­min, któ­re­go nie zda­łem. Od­po­wie­dzia­łem mu, że nie może tego zro­bić, bo prze­cież ja go nie zda­łem. Po­pa­trzył tyl­ko na mnie i po­ki­wał gło­wą jak nad głu­pim. Nic wię­cej nie po­wie­dział. A ja wzią­łem ten in­deks i wpi­sa­łem się na dru­gi rok Lwiw­sko­go Dier­żaw­ne­go Me­dicz­no­go In­sti­tu­ta. Po­tem, kie­dy przy­je­cha­łem jako re­pa­triant do Pol­ski i wpi­sa­łem się na trze­ci rok stu­diów, zo­rien­to­wa­łem się, że wie­lu spo­śród mo­ich ko­le­gów zna­la­zło się na wyż­szych rocz­ni­kach. Nie­któ­rzy po­sia­da­li już na­wet dy­plo­my. Cóż, byli by­strzej­si i sko­rzy­sta­li z tej pro­po­zy­cji, wy­cho­dząc ze słusz­ne­go — jak się zda­je — za­ło­że­nia, że cze­go się nie wie od razu, tego się moż­na z cza­sem na­uczyć.

Gdy stu­dio­wa­łem na dru­gim roku, przy­je­chał do Lwo­wa pro­fe­sor Wo­ro­biow, z któ­rym przy­pa­dli­śmy so­bie do gu­stu. Ja dla­te­go, że in­te­re­so­wa­łem się teo­rią ewo­lu­cji i bio­lo­gią, on zaś, jako uczeń Paw­ło­wa, uwa­żał się za coś lep­sze­go niż prze­cięt­ny wy­kła­dow­ca i usi­ło­wał wyjść poza aka­de­mic­ką ru­ty­nę. Wte­dy wła­śnie za­czą­łem pi­sać pra­cę pt. Teo­ria funk­cji mó­zgu. Była to jed­na wiel­ka dzie­ci­na­da, któ­rą wów­czas trak­to­wa­łem śmier­tel­nie po­waż­nie, prze­sia­dy­wa­łem ca­ły­mi dnia­mi w bi­blio­te­ce, czy­ta­łem Sher­ring­to­na i prze­ko­py­wa­łem roz­ma­ite ma­te­ria­ły na­uko­we. Była to, jak wi­dać dzi­siaj, nie­udol­na fan­ta­sty­ka na­uko­wa, acz­kol­wiek wte­dy uwa­ża­łem, iż pi­szę pra­cę stric­te na­uko­wą. Mia­ła oko­ło stu pięć­dzie­się­ciu stron i po­sia­da­ła całą moc wy­kre­sów. Ze wzglę­dów sen­ty­men­tal­nych za­cho­wa­łem ją do dziś, ale ukry­łem głę­bo­ko przed świa­tem. Oczy­wi­ście Wo­ro­biow nie mógł tego oce­nić, gdyż mu­siał­bym wszyst­ko prze­ło­żyć na ję­zyk ro­syj­ski. Wi­dząc jed­nak­że mój za­pał i to bez­na­dziej­ne wie­lo­go­dzin­ne ślę­cze­nie w bi­blio­te­ce, na­pi­sał mi pięk­ne po­le­ce­nie, dzię­ki któ­re­mu zo­sta­łem wo­lon­ta­riu­szem, jak­by ho­no­ro­wym asy­sten­tem, przy jego ka­te­drze. Nie mia­łem z tego ty­tu­łu żad­nych po­bo­rów, czy­ni­łem to con amo­re.

Wo­ro­biow, któ­ry nie miał ręcz­ne­go ze­gar­ka, przy­cho­dził na wy­kła­dy z bla­sza­nym bu­dzi­kiem, któ­ry cho­dził tyl­ko wte­dy, kie­dy le­żał na boku. Pro­fe­sor kładł go na ka­te­drze i mó­wił przez czter­dzie­ści pięć mi­nut, kon­tro­lu­jąc czas, ale po­nie­waż miał spodnie tak wy­świe­co­ne na tył­ku, że nie mógł ob­ró­cić się ty­łem, więc żeby rzu­cić okiem na bu­dzik, wy­krę­cał się bo­kiem. Ta­kie drob­nost­ki się do­strze­ga­ło.

— Ilu Po­la­ków było na roku? Jak się czu­li w no­wej rze­czy­wi­sto­ści?

— O żad­nych kon­spi­ra­cjach nic mi nie było wia­do­mo. Ob­ser­wo­wa­łem na­to­miast róż­ne nie­przy­jem­ne rze­czy, gdy zo­sta­łem asy­sten­tem (też wo­lon­ta­riu­szem) pew­ne­go pol­skie­go fi­zjo­lo­ga, któ­ry przy­je­chał z Ar­mią Czer­wo­ną. Nie chcę wy­mie­niać jego na­zwi­ska, bo być może jego krew­ni jesz­cze żyją, a ja nie za­mie­rzam skła­dać do­no­sów na zmar­łych. Miał wy­kształ­ce­nie pol­skie, ale z od­chy­le­niem ko­mu­ni­stycz­nym. Urzę­do­wał na uli­cy Ja­giel­loń­skiej w ma­łym te­atrze, któ­ry zo­stał od­da­ny Po­la­kom. Czę­sto przy­cho­dzi­ły do nie­go ubra­ne na czar­no nie­wia­sty, by pro­sić o ra­tu­nek dla aresz­to­wa­nych sy­nów. By­łem asy­sten­tem, więc tyl­ko je wpusz­cza­łem. Co tam z nimi jed­nak oma­wiał, nie wiem.

— Brał ła­pów­ki za wy­cią­gnię­cie z wię­zie­nia?

— Ni­cze­go kon­kret­ne­go nie wiem, bo nie pod­słu­chi­wa­łem. Raz wsze­dłem do nie­go i mó­wię: „Pan wy­ba­czy, pro­fe­so­rze, ale sły­szę, że ro­śnie wo­bec pana nie­chęć w związ­ku z tą dzia­łal­no­ścią”. On na to się uśmiech­nął i po­ka­zał mi list z wy­ro­kiem śmier­ci, a po­tem otwo­rzył szu­fla­dę, w któ­rej le­żał duży re­wol­wer. „Dali mi go to­wa­rzy­sze so­wiec­cy — po­wie­dział — ale nie no­szę”. Nie­dłu­go po­tem przy­cho­dzę rano i py­tam na­sze­go sta­re­go Jó­ze­fa, czy jest już pro­fe­sor, a on na to, że leży na ana­to­mii pa­to­lo­gicz­nej. „A co on tam robi?” — py­tam. Jó­zef nic nie od­po­wie­dział. Po­sze­dłem więc zo­ba­czyć, co robi pro­fe­sor. Oczy­wi­ście le­żał mar­twy. Do­stał prze­sył­kę, któ­ra po otwar­ciu urwa­ła mu obie ręce, a jego żonę ośle­pi­ła. Była to ro­bo­ta pod­ziem­nej or­ga­ni­za­cji. Cała ta hi­sto­ria zro­bi­ła na mnie spo­re wra­że­nie, ale w su­mie był to tyl­ko je­den okruch wie­lu spo­śród wy­da­rzeń prze­sy­pu­ją­cych się jed­ne w dru­gie.

— Jak wy­glą­da­ła wów­czas pana świa­do­mość po­li­tycz­na? Czy czuł się pan oby­wa­te­lem oku­po­wa­ne­go kra­ju?

— Nie. My­śla­łem o Pol­sce jak o czymś, co na pew­no wró­ci. Nie by­łem jed­nak w tym cza­sie, jak by to po­wie­dzieć, su­we­ren­ny w swo­ich de­cy­zjach. By­łem cią­gle jesz­cze jak szcze­niak, o któ­rym de­cy­do­wał oj­ciec z mat­ką. Wie­rzy­łem więc w to, w co i oni wie­rzy­li. A za­tem w to, że Lwów zo­sta­nie pol­ski. Ko­niec.

— Kie­dy ta wia­ra się za­ła­ma­ła?

— Kie­dy oj­ciec przy­szedł do domu i po­wie­dział, że mu­si­my się pa­ko­wać, bo w prze­ciw­nym ra­zie zo­sta­nie­my oby­wa­te­la­mi so­wiec­ki­mi. To strasz­ne! Trze­ba było je­chać, ina­czej wy­wieź­li­by nas. Ale o tym się w ogó­le nie mó­wi­ło. Za­czę­li­śmy się przy­go­to­wy­wać do dro­gi.

— To był je­den z ostat­nich trans­por­tów do Pol­ski, praw­da?

— Tak, dla­te­go też stra­ci­li­śmy pra­wie wszyst­ko. Me­ble, in­stru­men­ty le­kar­skie ojca. Za to wszyst­ko oj­ciec do­stał za­le­d­wie sześć­set ru­bli. Za­bra­li­śmy ze sobą dwie, trzy skrzyn­ki i kil­ka ksią­żek. A oj­ciec miał ol­brzy­mią bi­blio­te­kę me­dycz­ną pol­sko-nie­miec­ko-fran­cu­ską. Wszyst­ko dia­bli wzię­li! Dziś jesz­cze po­tra­fił­bym od­two­rzyć to sze­ścio­po­ko­jo­we miesz­ka­nie z pa­mię­ci.

— Skąd oj­ciec do­wie­dział się, że to ostat­ni mo­ment na wy­jazd? Z pra­sy? A może była ja­kaś ma­sów­ka?

— Nie wiem, gdzie i cze­go oj­ciec się do­wie­dział. Mnie in­te­re­so­wa­ło tyl­ko, aby zna­leźć de­ski, zro­bić skrzyn­ki i pa­ko­wać się. Mu­sie­li­śmy się spie­szyć, bo to był je­den z ostat­nich po­cią­gów. Oczy­wi­ście nie ro­bi­łem ojcu wy­rzu­tów, bo mnie sa­me­mu nie pa­li­ło się prze­cież do tego, żeby opu­ścić Lwów.

— Na co pana oj­ciec li­czył? Moi dziad­ko­wie byli pro­sty­mi ludź­mi ze wsi, a za­bie­ra­li się za­raz na po­cząt­ku.

— Mój oj­ciec nie lu­bił ja­kich­kol­wiek po­dró­ży. Opu­ścił ro­dzin­ne stro­ny, gdy był jesz­cze ka­wa­le­rem i jeń­cem car­skim. Po­tem tyl­ko raz po­je­chał do Tru­skaw­ca, gdy miał ka­mień ner­ko­wy. Cały czas prze­sie­dział w jed­nym miej­scu i grał w bry­dża. Tak wła­śnie wy­glą­da­ła ta ku­ra­cja. We Lwo­wie zo­sta­li­śmy o wie­le za dłu­go, dla­te­go, że moi ro­dzi­ce, choć nie na­le­że­li do tych nie­złom­nych, któ­rzy wie­rzy­li, że sta­nie się cud i Lwów zo­sta­nie przy Pol­sce, to jed­nak nie mo­gli przez dłu­gi czas zde­cy­do­wać się na po­rzu­ce­nie wszyst­kie­go i wy­jazd.

— Co prze­wa­ży­ło?

— Wy­je­cha­li­śmy do­pie­ro wte­dy, gdy przed lud­no­ścią pol­ską po­sta­wio­na zo­sta­ła osta­tecz­na al­ter­na­ty­wa: przy­ję­cie ra­dziec­kie­go pasz­por­tu lub wy­jazd do Pol­ski. Ci, któ­rzy wy­jeż­dża­li w 1945 roku, mo­gli za­brać ze sobą me­ble. My po za­pi­sa­niu się do PUR-u (Pań­stwo­wy Urząd Re­pa­tria­cji) wy­je­cha­li­śmy ze Lwo­wa ze szcząt­ka­mi do­byt­ku.

— Jak wy­glą­da­ło opusz­cza­nie domu? Były la­men­ty i pła­cze?

— Pa­mię­tam, że oj­ciec ka­zał mi wy­pi­sać na tych skrzyn­kach imię i na­zwi­sko, a ja na­pi­sa­łem tyl­ko: Lem. „Nie ma dru­gie­go Lema we Lwo­wie” — ar­gu­men­to­wa­łem. Za­raz po­tem na dwor­cu, tuż obok na­szych rze­czy, zo­ba­czy­łem ogrom­ną kupę skrzyń z na­pi­sem: „Wła­dy­sław Lem”. Skąd mo­głem wie­dzieć…?

— A ile było tych skrzy­nek?

— Na­szych było bar­dzo mało, po­nie­waż nie wol­no było po­wy­żej ja­kiejś tam (nie pa­mię­tam już ja­kiej) wagi brać ze sobą żad­nych me­bli. Po­je­cha­ło więc z nami tyl­ko biur­ko ojca, moja ma­szy­na do pi­sa­nia i tro­chę ksią­żek. Póź­niej spo­ro z nich zgu­bi­łem. Moja bi­blio­te­ka była zresz­tą ogrom­na, bo oj­ciec bar­dzo dbał o to, że­bym miał kla­sy­kę: ca­łe­go Fre­drę w opra­wie płó­cien­nej, ciem­no­gra­na­to­we wy­da­nie Sło­wac­kie­go, en­cy­klo­pe­die Trza­ski, Ever­ta i Mi­chal­skie­go, „Wie­dzę i ży­cie”. Oczy­wi­ście wie­dzia­łem, że wszyst­ko to mu­szę na za­wsze zo­sta­wić.

— Czy w tych trans­por­tach Ro­sja­nie okra­da­li re­pa­trian­tów?

— Nie. W tym, w któ­rym je­cha­li­śmy — nie.

— A kto ten trans­port ob­słu­gi­wał, Ro­sja­nie?

— Pa­mię­tam tyl­ko, że w na­szym wa­go­nie, w któ­rym je­cha­li­śmy, była pew­na star­sza pani z bar­dzo przy­stoj­ną mło­dą cór­ką, któ­rej na­rze­czo­ny cze­kał na nich w Kra­ko­wie. Cały czas roz­wa­ża­ło się tyl­ko, jak się — że tak po­wiem — za­ła­twić, sko­ro nie­bez­piecz­nie było wy­sia­dać pod­czas po­sto­jów po­cią­gu, bo moż­na było zo­stać w szcze­rym polu. Z tego po­wo­du wszyst­kie za­sa­dy sa­vo­ir-vi­vre’u po ko­lei pa­da­ły, a z cza­sem zda­rza­ło się wy­sta­wia­nie na ze­wnątrz bar­dzo ład­nej go­łej pupy. Na­pi­sa­łem na­wet kie­dyś ar­ty­kuł o tym, jak przy­mu­so­we oko­licz­no­ści cał­ko­wi­cie ła­mią za­sa­dy obo­wią­zu­ją­ce mię­dzy ob­cy­mi so­bie ludź­mi. Ro­sja­nie w ogó­le się nie po­ka­zy­wa­li. Gdy po­ciąg prze­szedł przez gra­ni­cę i do­je­chał do Prze­my­śla, na pew­no była w nim już tyl­ko pol­ska ob­słu­ga.

— No tak, ale na sta­cji we Lwo­wie Ro­sja­nie mo­gli jesz­cze spo­ro na­ra­bo­wać. Znam re­la­cje o tym, jak na przy­kład okra­da­li Niem­ców pod­czas re­pa­tria­cji z Bre­slau. Po­la­cy zresz­tą też…

— We Lwo­wie nikt nie ra­bo­wał, może dla­te­go, że nie było co. Ze­gar­ka nie mia­łem, biur­ko ojca było sta­re, a poza tym, co wię­cej? Lam­pa so­lux, dwie skrzyn­ki z in­stru­men­ta­mi le­kar­ski­mi…

— Ma­szy­na do pi­sa­nia to dla Ro­sjan była do­bra za­baw­ka.

— Ale nikt nie pró­bo­wał nam jej za­brać. Nie wiem, dla­cze­go. Nie mie­li­śmy żad­nych spe­cjal­nych pa­pie­rów. Je­śli cho­dzi o samą po­dróż, nie mam żad­nych wstrzą­sa­ją­cych wspo­mnień. Pew­ne wra­że­nie zro­bi­ło na mnie tyl­ko, gdy na dwor­cu w Kra­ko­wie ja­kiś chło­pak wo­łał do dru­gie­go: „An­te­eek”, z ak­cen­tem na ostat­niej sy­la­bie. Zro­bi­ło to na mnie ko­lo­sal­ne wra­że­nie dla­te­go, że było tak od­le­głe od na­szych lwow­skich za­śpie­wów. Po­ciąg zresz­tą miał je­chać da­lej, ale nas wy­ję­to z wa­go­nu, bo mie­li­śmy w Kra­ko­wie pew­ne­go zna­jo­me­go, z któ­re­go żoną przy­je­cha­li­śmy. Pani Ola — daw­na „bia­ła” Ro­sjan­ka — była na­szą bli­ską przy­ja­ciół­ką. Mó­wi­ła po pol­sku z ro­syj­skim ak­cen­tem. Wy­szła za ko­le­gę ojca, któ­ry też był la­ryn­go­lo­giem. Wy­je­chał do Kra­ko­wa wcze­śniej niż my, bo we Lwo­wie za­czę­ła mu się pod no­ga­mi pa­lić zie­mia, choć nie wiem do­brze, dla­cze­go. Zo­stał za­trud­nio­ny w fa­bry­ce zgrze­beł koń­skich i sys­te­ma­tycz­nie co nie­dzie­la cho­dził na wy­ści­gi kon­ne. Pro­wa­dził do­syć luk­su­so­we ży­cie. To on przy­go­to­wał nam lo­kum przy uli­cy Ślą­skiej 3 miesz­ka­nia 2 w Kra­ko­wie. Były tam tyl­ko dwa po­ko­je. On z żoną miesz­kał w jed­nym, a my z mat­ką i oj­cem w dru­gim. Była tam też mała nyża, w któ­rej pierw­szy raz przyj­mo­wa­łem moją przy­szłą na­rze­czo­ną.

— Kil­ka­krot­nie po­wie­dział pan w swo­ich wy­wia­dach, że do Lwo­wa ni­g­dy już pan nie po­je­dzie. Dla­cze­go?

— Je­śli się ma ko­goś uko­cha­ne­go, na przy­kład ko­bie­tę, i ktoś ją nam za­bie­rze i ona ma z tym kimś póź­niej dzie­ci, to ja — bę­dąc do­ro­słym — wolę się z nią już nie spo­ty­kać. Bo co mo­że­my so­bie po­wie­dzieć? To mia­sto też jest mi już obce. To są ka­mie­nie. Cóż mnie one mogą dziś ob­cho­dzić?

— Więc o od­zy­ska­niu ro­dzin­nej ka­mie­ni­cy pan nie my­śli?

— Mój oj­ciec po przy­jeź­dzie do Kra­ko­wa po­wie­dział: „Pol­ska po­wsta­ła w spo­sób cu­dow­ny po pierw­szej woj­nie świa­to­wej, ale żeby to się mia­ło zda­rzyć dru­gi raz — w to nie wie­rzę”. I za­raz po­tem wszyst­kie pa­pie­ry świad­czą­ce o tym, że jest wła­ści­cie­lem dwóch ka­mie­nic, po­darł i wy­rzu­cił do śmie­ci. W jego oczach była to spra­wa kom­plet­nie prze­gra­na.

Ale czy to są naj­więk­sze stra­ty? Wy­da­je mi się, że te dwie ol­brzy­mie „ko­siar­ki”, któ­re prze­szły przez nasz kraj, nie­miec­ka oraz so­wiec­ka, wy­go­li­ły nas kom­plet­nie z elit kul­tu­ro­twór­czych. Pra­wie sie­dem­dzie­siąt pro­cent ofi­ce­rów re­zer­wy stra­ci­li­śmy w obo­zach Ostasz­ko­wa i Ka­ty­nia. Sam tyl­ko Lwów po­niósł kil­ku­dzie­się­cio­pro­cen­to­we stra­ty. Zgi­nę­li lu­dzie, któ­rzy mo­gli­by coś za­cząć na nowo, więc była to ru­ina ele­men­tar­nych mię­dzy­ludz­kich po­wią­zań, któ­re po­wo­du­ją wy­ła­nia­nie się kon­so­li­du­ją­cych elit. Na­sze stra­ty w tym naj­cen­niej­szym ma­te­ria­le pań­stwo­wo­twór­czym były znacz­nie więk­sze ani­że­li w Niem­czech.

— Jak się pan urzą­dził w Kra­ko­wie za­wo­do­wo?

— Ktoś po­wie­dział mi wów­czas, że mógł­bym za­ra­biać dość dużo, nie pa­mię­tam dziś ile, jako spa­wacz. Ku­si­ło mnie to po­waż­nie, gdyż oj­ciec, rocz­nik 1879, nie był już mło­dym czło­wie­kiem, a ży­cie w Kra­ko­wie na­le­ża­ło za­czy­nać prak­tycz­nie od zera. Nie­ste­ty, a może na szczę­ście, mój oj­ciec nie do­pusz­czał do sie­bie my­śli, że mógł­bym prze­rwać roz­po­czę­te we Lwo­wie stu­dia, a po­nie­waż i ja nie mia­łem spe­cjal­nych złu­dzeń co do mo­ich zdol­no­ści spa­wal­ni­czych, przez pe­wien czas igra­łem tymi my­śla­mi, aż w koń­cu się zde­cy­do­wa­łem i za­pi­sa­łem się na me­dy­cy­nę.

— Z tego okre­su po­cho­dzą pierw­sze pań­skie tek­sty, któ­re przy odro­bi­nie cier­pli­wo­ści moż­na wy­skro­bać z ów­cze­snych cza­so­pism. Więk­szość z nich — kon­sta­tu­ję ze zło­śli­wą sa­tys­fak­cją — to wier­sze.

 

— Że nie­do­bre? (śmiech)… Pod ko­niec tego sa­me­go roku lub na po­cząt­ku na­stęp­ne­go za­czą­łem cho­dzić ze swo­imi wier­sza­mi po róż­nych re­dak­cjach, na przy­kład do Ka­ro­la Ku­ry­lu­ka, gdy „Od­ro­dze­nie” było jesz­cze w Kra­ko­wie. Po­dob­nie jak inne świa­tłe oso­by, wy­rzu­cał mnie z nimi z re­dak­cji, za co je­stem mu zresz­tą do dziś bar­dzo wdzięcz­ny. Pa­mię­tam też dłu­gie roz­mo­wy z Przy­bo­siem, któ­ry tłu­ma­czył mi, że pi­szę tro­chę pod Le­śmia­na, a tro­chę nie wia­do­mo pod kogo, że moja wer­sy­fi­ka­cja strof­ko­wa, któ­rej się trzy­ma­łem jak pi­ja­ny pło­tu, jest bez­war­to­ścio­wa, ale to wszyst­ko było na nic. Ja wie­dzia­łem swo­je i bar­dzo lu­bi­łem rymy, a na do­da­tek kry­sta­licz­ną wer­sy­fi­ka­cję. Wszyst­kie te „dzie­ła” wy­dru­ko­wa­łem u Tu­ro­wi­cza w „Ty­go­dni­ku Po­wszech­nym”. Moż­na je od­na­leźć w mo­ich Wier­szach mło­dzień­czych.

— Ale rów­no­cze­śnie dru­ko­wał pan prze­cież w „Kuź­ni­cy”…

— Rze­czy­wi­ście, na­pa­sto­wa­łem tak­że Ste­fa­na Żół­kiew­skie­go, ale „Kuź­ni­ca” wy­dru­ko­wa­ła mi tyl­ko jed­no lub dwa opo­wia­da­nia. Pa­mię­tam, że któ­reś z nich było o ja­kimś czoł­gu i na­zy­wa­ło się KW-1. Nie wiem, skąd mi się to wzię­ło. Kie­dy bio­rę do ręki frag­men­ty z tam­tych lat, wy­da­je mi się, jak­bym czy­tał tek­sty ko­goś zu­peł­nie ob­ce­go. Nie ma żad­nej wię­zi pa­mię­cio­wej po­mię­dzy mną dzi­siej­szym a tym, któ­ry tam­te rze­czy pi­sał.

— Pu­bli­ko­wał pan w cza­so­pi­smach, po­mię­dzy któ­ry­mi prze­bie­ga­ła ide­owa, świa­to­po­glą­do­wa i po­li­tycz­na li­nia fron­tu.

— To, że dru­ko­wa­łem u Tu­ro­wi­cza, było za­pew­ne dzie­łem przy­pad­ku, po­dob­nie zresz­tą jak w przy­pad­ku „Kuź­ni­cy”. Pu­bli­ko­wa­łem w „Ty­go­dni­ku Po­wszech­nym”, choć ni­g­dy nie by­łem ka­to­li­kiem. Mój oj­ciec był agno­sty­kiem, a i ja, jak da­le­ce się­gam pa­mię­cią, za­wsze by­łem nie­wie­rzą­cy, co za­pew­ne wią­za­ło się z mo­imi sa­mo­dziel­ny­mi stu­dia­mi nad bio­lo­gią i teo­rią ewo­lu­cji. A może po pro­stu od­po­wia­dał mi kli­mat re­dak­cji? Mu­szę jed­nak do­dać, że i tam były ja­kieś małe in­cy­den­ty, kie­dy na przy­kład ksiądz Pi­wo­war­czyk po do­star­cze­niu prze­ze mnie wier­szy­ka o jed­nej Ma­ry­si uznał za nie­wła­ści­we, abym za po­mo­cą or­ga­nu Ku­rii Ksią­żę­co-Me­tro­po­li­tal­nej uwo­dził pa­nien­ki. Ale że był to czło­wiek bar­dzo li­be­ral­ny, więc ja­koś to wszyst­ko szło. Po­tem wy­dru­ko­wa­łem u nie­go jesz­cze jed­no, dwa lub trzy opo­wia­da­nia.

W tych la­tach spra­wy po­li­tycz­ne bar­dzo mało mnie in­te­re­so­wa­ły, więc w dru­ko­wa­niu jed­no­cze­śnie w „Ty­go­dni­ku Po­wszech­nym” i w „Kuź­ni­cy” nie wi­dzia­łem ni­cze­go nie­wła­ści­we­go. Orien­to­wa­łem się na­tu­ral­nie, co się w Pol­sce dzie­je, ale jed­nak nie wkra­cza­ło to zbyt gwał­tow­nie w moje ży­cie. Bar­dziej do­skwie­ra­ły mi twar­de wa­run­ki ów­cze­sne­go ży­cia, gdyż oj­ciec pra­co­wał w szpi­ta­lu, jego pen­sja była skrom­na, a ja tyl­ko od cza­su do cza­su przy­no­si­łem ho­no­ra­rium za ja­kiś wiersz. Moja sy­tu­acja fi­nan­so­wa była za­tem nie do po­zaz­drosz­cze­nia i dla­te­go ro­bi­łem coś, co dziś wy­da­je się może śmiesz­ne, mia­no­wi­cie (dzię­ki Wi­ś­ce Szym­bor­skiej) pi­sa­łem wier­szy­ki do „Ko­cyn­dra Ślą­skie­go”.

— Ja­kie­go typu?

— „Był raz so­bie pe­wien zbro­dzień, / któ­ry lu­bił tru­pa co dzień…” (śmie­ją się obaj) Każ­dy grosz, któ­ry za­ro­bi­łem za ta­kie wier­sze lub za opo­wia­da­nia w „Ty­go­dni­ku Po­wszech­nym” przy­no­si­łem na­tych­miast ro­dzi­com na uli­cę Ślą­ską. Było tam an­giel­skie pu­deł­ko po pa­pie­ro­sach, do któ­re­go wkła­da­łem pie­nią­dze. To była na­sza wspól­na kasa. By­li­śmy tak bied­ni, że jak kie­dyś ku­pi­łem so­bie w po­bli­żu Kle­pa­rza za czte­ry­sta zło­tych ki­lo­gram sza­rych re­net, któ­re strasz­nie lu­bi­łem, wy­da­wa­ło mi się, że do­ko­na­łem nie­by­wa­le grzesz­ne­go uczyn­ku. Do dziś to pa­mię­tam. Kie­dyś — je­dy­ny raz w tam­tych cza­sach — wio­złem tak­sów­ką swo­ją przy­szłą żonę z uli­cy Sa­re­go na Ślą­ską, prze­jeż­dża­jąc przez Mały Ry­nek koło ko­ścio­ła św. Bar­ba­ry — mia­łem wte­dy wra­że­nie, jak­by­śmy je­cha­li ry­dwa­nem. Eks­pens był strasz­li­wy. To był dla mnie trud­ny okres, ale gdy ma się dwa­dzie­ścia pięć lat, a na do­da­tek jesz­cze od na­tu­ry dany za­strzyk opty­mi­zmu, wy­da­je się, że jed­nak ja­koś to bę­dzie.

— Dla pana ojca mu­sia­ła to być jed­nak stre­su­ją­ca sy­tu­acja. Miał już oko­ło sie­dem­dzie­siąt­ki, a na gło­wie całą ro­dzi­nę.

— Ale był nie­zmor­do­wa­ny do koń­ca. W dniu śmier­ci jesz­cze pra­co­wał. Moja żona za­cho­wa­ła zdję­cie, na któ­rym wi­dać, jak oj­ciec leży na ka­na­pie i pali pa­pie­ro­sy. Za­raz po­tem po­szedł na pocz­tę za ro­giem, w ale­jach. Przy­nie­sio­no go stam­tąd mar­twe­go. Miał za­paść. Do ostat­niej chwi­li był w ru­chu.