Maska - Stanisław Lem - ebook

Maska ebook

Stanisław Lem

4,4

Opis

Zebrane w tym tomie opowiadania pochodzą z różnych czasów, traktują o  różnorodnych sprawach, jednak wszystkie starają się odpowiadać na najgłębiej w samym autorze zakorzenione i wciąż przez dziesięciolecia powracające pytania natury filozoficznej. Dają też próbkę niezwykłego kunsztu Lema w przetwarzaniu typowych wątków fantastyki w oryginalny i wielowarstwowy dyskurs o istocie człowieczeństwa i możliwości wyjścia ku innemu już, nieczłowieczemu myśleniu.

 

SPIS TREŚCI:

  • Szczur w labiryncie
  • Inwazja
  • Przyjaciel
  • Inwazja z Aldebarana
  • Ciemność i pleśń
  • Młot
  • Formuła Lymphatera
  • Pamiętnik
  • Prawda
  • Maska
  • Sto trzydzieści siedem sekund
  • Zagadka
  • Materac
  • Zagadka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 538

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (17 ocen)
8
8
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Sta­ni­sław Lem

"Ma­ska"

© Co­py­ri­ght by To­masz Lem, 2016

pro­jekt okład­ki: Anna Ma­ria Su­cho­dol­ska

© Co­py­ri­ght for this edi­tion: Pro Auc­to­re Woj­ciech Ze­mek

www.LEM.pl

ISBN  978-83-63471-36-1

Kra­ków, 2019 (wy­da­nie dru­gie po­pra­wio­ne)

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne

Stanisław Lem

MASKA(frag­ment)

Spis treści

Szczur w la­bi­ryn­cie

In­wa­zja

Przy­ja­ciel

In­wa­zja z Al­de­ba­ra­na

Ciem­ność i pleśń

Młot

For­mu­ła Lym­pha­te­ra

Pa­mięt­nik

Praw­da

Ma­ska

Sto trzy­dzie­ści sie­dem se­kund

Za­gad­ka

Ma­te­rac

CIEMNOŚĆ I PLEŚŃ

1

– To już ostat­ni, co? – po­wie­dział męż­czy­zna w desz­czo­wym płasz­czu.

Koń­cem bu­ci­ka strą­cał z na­sy­pu okru­chy zie­mi w dół, na dno leja, gdzie pod po­chy­lo­ny­mi po­sta­cia­mi o nie­kształt­nych, ol­brzy­mich gło­wach hu­cza­ły ace­ty­le­no­we pło­mie­nie. Not­tin­sen od­wró­cił się, żeby wy­trzeć za­łza­wio­ne oczy.

– Cho­le­ra, za­po­dzia­łem gdzieś ciem­ne szkła. Ostat­ni? Mam na­dzie­ję. Le­d­wo już trzy­mam się na no­gach. A pan?

Męż­czy­zna w lśnią­cym płasz­czu, po któ­rym ście­ka­ły drob­ne kro­pel­ki wody, scho­wał ręce do kie­sze­ni.

– Je­stem przy­zwy­cza­jo­ny. Niech pan nie pa­trzy – do­dał, wi­dząc, że Not­tin­sen zno­wu spo­glą­da w głąb leja. Zie­mia pa­ro­wa­ła i sy­cza­ła pod pal­ni­ka­mi.

– Żeby przy­naj­mniej mieć pew­ność – mruk­nął Not­tin­sen. Mru­żył oczy. – Je­że­li tu jest tak – wy­obra­ża pan so­bie, co tam mu­sia­ło się dziać? – gło­wą wska­zał poza szo­sę, gdzie nad wy­wi­nię­ty­mi brze­ga­mi kra­te­ru uno­si­ły się cie­niut­kie smuż­ki pary, roz­pa­la­ją­cej się fioł­ko­wo od bły­sku nie­wi­dzial­nych pro­mie­ni.

– On już wte­dy na pew­no nie żył – po­wie­dział męż­czy­zna w desz­czow­cu. Po ko­lei wy­wra­cał obie kie­sze­nie na lewą stro­nę i wy­trzą­sał z nich wodę. Drob­ny deszcz wciąż pa­dał.

– Nie zdą­żył się na­wet prze­stra­szyć – i nic nie czuł.

– Prze­stra­szyć się? – po­wie­dział Not­tin­sen. Chciał spoj­rzeć w nie­bo, ale scho­wał za­raz gło­wę w koł­nierz przed desz­czem. – On?! To pan go nie znał. No, pew­no, że go pan nie znał – zre­flek­to­wał się. – On pra­co­wał nad tym czte­ry lata – w każ­dej se­kun­dzie tych czte­rech lat to się mo­gło stać.

– To dla­cze­go po­zwo­li­li mu to ro­bić? – męż­czy­zna w mo­krym płasz­czu po­pa­trzał spode łba na Not­tin­se­na.

– Bo nie wie­rzy­li, że mu się uda – od­po­wie­dział po­nu­ro Not­tin­sen.

Sine, ko­lą­ce wzrok pło­mie­nie li­za­ły wciąż dno leja.

– Tak? – po­wie­dział tam­ten. – Ja… mia­łem tro­chę oko na to, jak się bu­do­wa­ło – spoj­rzał w stro­nę od­le­głe­go o kil­ka­set me­trów, sła­bo dy­mią­ce­go kra­te­ru. – Mu­sia­ło kosz­to­wać ład­ny grosz…

– Trzy­dzie­ści mi­lio­nów – przy­znał Not­tin­sen. Prze­stą­pił z nogi na nogę. Zda­wa­ło mu się, że bu­ci­ki prze­ma­ka­ją. – Co z tego? Da­li­by mu trzy­sta albo trzy ty­sią­ce, gdy­by mie­li pew­ność…

– To mia­ło coś wspól­ne­go z ato­ma­mi, praw­da? – po­wie­dział męż­czy­zna w nie­prze­ma­kal­nym płasz­czu.

– Skąd pan wie?

– Sły­sza­łem. Zresz­tą wi­dzia­łem słup.

– Eks­plo­zji?

– A zresz­tą po co było bu­do­wać to tak da­le­ko, nie?

– To było jego ży­cze­nie – od­parł Not­tin­sen. – Dla­te­go pra­co­wał sam – od czte­rech mie­się­cy, kie­dy uda­ło mu się… – po­pa­trzał na tam­te­go i do­dał, zni­ża­jąc gło­wę: – To mia­ło być gor­sze niż ato­my. Gor­sze niż ato­my! – po­wtó­rzył.

– Co może być już gor­sze od koń­ca świa­ta?

– Moż­na zrzu­cić jed­ną ato­mów­kę i prze­stać – po­wie­dział Not­tin­sen. – Ale jed­na Whi­ste­ria – wy­star­czy­ła­by jed­na! Już nikt by tego nie po­wstrzy­mał! Hej, tam! – krzyk­nął, po­chy­la­jąc się nad le­jem. – Nie tak pręd­ko!! Nie spie­szyć się! Nie od­su­wać pło­mie­nia! Każ­dy cal ma być po­rząd­nie wy­ża­rzo­ny!

– Nic mnie to nie ob­cho­dzi – po­wie­dział tam­ten. – Ale… je­że­li to jest ta­kie – co po­mo­że tro­chę ognia?

– Pan wie, co to mia­ło być? – po­wo­li spy­tał Not­tin­sen.

– Nie znam się na tym. Al­der­shot po­wie­dział, że­bym panu po­mógł, lo­kal­ny­mi si­ła­mi, że to były… że on pra­co­wał nad ja­ki­miś bak­te­ria­mi ato­mo­wy­mi. Coś w tym ro­dza­ju.

– Bak­te­ria ato­mo­wa? – Not­tin­sen za­czął się śmiać, ale na­tych­miast prze­stał. Od­chrząk­nął i po­wie­dział:

– Whi­ste­ria Co­smo­ly­ti­ca – on to tak na­zwał. Drob­no­ustrój uni­ce­stwia­ją­cy ma­te­rię i czer­pią­cy z tego pro­ce­su ener­gię ży­cio­wą.

– Skąd on to wziął?

– Po­chod­na ste­ro­wa­nych mu­ta­cji. To zna­czy – wy­szedł z ist­nie­ją­cych bak­te­rii i stop­nio­wo pod­da­wał je dzia­ła­niu co­raz więk­szych da­wek pro­mie­nio­wa­nia. Aż do­szedł do Whi­ste­rii. Ona ist­nie­je w dwu sta­nach – jako prze­trwal­nik, nie­szko­dli­wy jak mąka. Moż­na nim po­sy­py­wać uli­ce. Ale kie­dy oży­je i za­cznie się roz­mna­żać – to był­by ko­niec.

– Tak. Al­der­shot mó­wił mi – po­wie­dział tam­ten.

– Że co?

– Że to mia­ło się roz­mna­żać i po­że­rać wszyst­ko – mury, lu­dzi, że­la­zo.

– To praw­da.

– I że tego nie moż­na by już po­wstrzy­mać.

– Tak.

– Co war­ta jest taka broń?

– To­też na ra­zie nie moż­na jej było sto­so­wać. Whi­ster pra­co­wał nad tym, żeby po­wstrzy­mać ten pro­ces, żeby uczy­nić go od­wra­cal­nym. Ro­zu­mie pan?

Męż­czy­zna po­pa­trzał naj­pierw na Not­tin­se­na, po­tem na oko­li­cę – ma­le­ją­ce w od­da­li, za­mglo­ne pierw­szym zmierz­chem sze­re­gi kon­cen­trycz­nych, ob­wa­ło­wa­nych zie­mią le­jów, z któ­rych gdzie­nie­gdzie wciąż jesz­cze smu­ży­ła para – i nic nie od­po­wie­dział.

– Miej­my na­dzie­ję, że ża­den nie oca­lał – po­wie­dział Not­tin­sen. – Nie przy­pusz­czam, żeby zro­bił coś tak sza­lo­ne­go, nie ma­jąc pew­no­ści, że po­tra­fi z po­wro­tem… – mó­wił do sie­bie, nie pa­trząc na to­wa­rzy­sza.

– Dużo tego było? – ode­zwał się tam­ten.

– Prze­trwal­ni­ków? To za­le­ży, jak na to pa­trzeć. Były w sze­ściu pro­bów­kach, w ka­sie ognio­trwa­łej.

– Tam, w tym jego ga­bi­ne­cie na dru­gim pię­trze? – spy­tał męż­czy­zna.

– Tak. Tam jest te­raz lej, w któ­rym zmie­ści­ły­by się dwa domy – po­wie­dział Not­tin­sen i wzdry­gnął się. Po­pa­trzył w dół, na mi­ga­ją­ce pło­mie­nie, i do­dał:

– Poza le­ja­mi trze­ba bę­dzie prze­pa­lić cały te­ren, wszyst­ko, w pro­mie­niu pię­ciu ki­lo­me­trów. Ju­tro rano przy­je­dzie Al­der­shot. Obie­cał mi zmo­bi­li­zo­wać woj­sko – nasi lu­dzie nie da­dzą sami rady.

– Cze­go ona po­trze­bu­je, żeby – za­cząć? – spy­tał męż­czy­zna. Not­tin­sen po­pa­trzał na nie­go chwi­lę, jak­by nie ro­zu­mie­jąc.

– Żeby się uczyn­nić? Ciem­no­ści. W ka­sie pan­cer­nej pa­li­ło się świa­tło, były spe­cjal­ne ba­te­rie aku­mu­la­to­rów na wy­pa­dek prze­rwy w prą­dzie – osiem­na­ście lamp, każ­da z osob­nym ob­wo­dem, jed­na nie­za­leż­na od dru­giej.

– Ciem­ność – i nic wię­cej?

– Ciem­ność i – ja­kaś pleśń. Obec­ność ple­śni też była po­trzeb­na. Do­star­cza­ła ja­kichś ka­ta­li­za­to­rów or­ga­nicz­nych. Whi­ster nie po­dał tego do­kład­nie w swo­im ra­por­cie pod­ko­mi­sji – miał pa­pie­ry i wszyst­ko na dole, w swo­im po­ko­ju.

– Wi­dać nie spo­dzie­wał się – po­wie­dział męż­czy­zna.

– Może wła­śnie się spo­dzie­wał – mruk­nął nie­wy­raź­nie Not­tin­sen.

– My­śli pan, że świa­tło zga­sło? Ale skąd się wzię­ła pleśń? – po­wie­dział męż­czy­zna.

– Ależ nie!

Not­tin­sen pa­trzał na nie­go roz­sze­rzo­ny­mi ocza­mi.

– To nie one. To… to… one roz­mna­ża­ją się zu­peł­nie nie­wy­bu­cho­wo. Spo­koj­nie. Przy­pusz­czam, że ro­bił coś przy tym wiel­kim pa­ra­tro­nie w pod­zie­miu – cho­dzi­ło o to, żeby zna­leźć spo­sób po­wstrzy­ma­nia ich roz­wo­ju i żeby go mieć przy­go­to­wa­nym na wy­pa­dek…

– Woj­ny?

– Tak.

– I co on tam ro­bił?

– Tego nie wie­my. To mia­ło coś wspól­ne­go z an­ty­ma­te­rią. Bo Whi­ste­ria – ona uni­ce­stwia ma­te­rię. Syn­te­za an­ty­pro­to­nów – wy­twa­rza­nie otocz­ki si­ło­wej – po­dział – tak wy­glą­da jej cykl ży­cio­wy.

Ja­kiś czas pa­trzy­li w mil­cze­niu na pra­cu­ją­cych pod nimi.

Pło­mie­nie na dnie leja ga­sły je­den po dru­gim. W sza­ro­błę­kit­nym zmierz­chu lu­dzie wspi­na­li się na górę, cią­gnąc za sobą gięt­kie węże prze­wo­dów – ogrom­ni, w azbe­sto­wych ma­skach, po któ­rych ście­kał deszcz.

– Idzie­my – ode­zwał się Not­tin­sen. – Pań­scy lu­dzie są na szo­sie?

– Tak. Może pan być spo­koj­ny. Nikt nie prze­je­dzie.

Deszcz pa­dał co­raz drob­niej­szy – chwi­la­mi zda­wa­ło się, że na twa­rzach i ubra­niach osia­da tyl­ko skro­plo­na mgła.

Szli po­lem, wy­mi­ja­jąc le­żą­ce w wy­so­kiej tra­wie, po­trza­ska­ne, skrę­co­ne i opa­lo­ne odłam­ki drzew.

– Aż tu przy­nio­sło – męż­czy­zna idą­cy obok Not­tin­se­na od­wró­cił się i spoj­rzał za sie­bie. Ale wi­dać było tyl­ko sza­rą, co­raz szyb­ciej ciem­nie­ją­cą mgłę.

– Ju­tro o tej po­rze bę­dzie­my mie­li to za sobą – po­wie­dział Not­tin­sen.

Pod­cho­dzi­li już do szo­sy.

– A… wiatr nie mógł za­nieść tego da­lej?

Not­tin­sen po­pa­trzał na nie­go.

– Nie my­ślę – po­wie­dział. – Naj­praw­do­po­dob­niej samo ci­śnie­nie eks­plo­zji mu­sia­ło je ze­mleć na proch. Prze­cież to, co tu leży – spoj­rzał na pole – to są reszt­ki drzew, któ­re sta­ły o trzy­sta me­trów od gma­chu. Z mu­rów, apa­ra­tów, na­wet z fun­da­men­tów nie zo­sta­ło nic. Ani okru­szy­ny. Prze­cież sia­li­śmy wszyst­ko przez siat­ki, pan był przy tym.

– Tak – po­wie­dział męż­czy­zna w płasz­czu. Nie pa­trzał na nie­go.

– No wi­dzi pan. To, co ro­bi­my – ro­bi­my tyl­ko na wszel­ki wy­pa­dek, po to, żeby mieć już cał­ko­wi­tą pew­ność.

– To mia­ła być broń, co? – po­wie­dział tam­ten. – Jak się na­zy­wa­ła? Jak pan mó­wił?

– Whi­ste­ria Co­smo­ly­ti­ca – Not­tin­sen da­rem­nie usi­ło­wał pod­nieść prze­mo­czo­ny, roz­mię­kły koł­nierz płasz­cza. Było mu co­raz zim­niej. – Ale w de­par­ta­men­cie mia­ła kryp­to­nim, oni lu­bią ta­kie kryp­to­ni­my, wie pan – „Ciem­ność i Pleśń”.

2

W po­ko­ju było zim­no. Po szy­bach spły­wa­ły kro­ple desz­czu. Koc osu­nął się z jed­nej stro­ny, gwóźdź pu­ścił, wi­dać było ka­wa­łek błot­ni­stej dro­gi za ogro­dem i bą­bel­ki po­wie­trza pły­wa­ją­ce na ka­łu­żach. Go­dzi­na? Oce­nił ją we­dług sza­ro­ści nie­ba, cie­ni w ką­tach po­ko­ju i cię­ża­ru w pier­siach. Dłu­go kasz­lał. Przy­słu­chi­wał się, jak trzesz­czą sta­wy, kie­dy na­cią­gał spodnie. Za­pa­rzył her­ba­tę, wy­łu­skaw­szy czaj­ni­czek i pa­pie­ro­wą to­reb­kę spo­mię­dzy pa­pie­rzysk na biur­ku, ły­żecz­ka le­ża­ła pod oknem. Sior­bał gło­śno, go­rą­cy płyn był cierp­ki i bla­dy. Szu­ka­jąc cu­kru, zna­lazł mię­dzy książ­ka­mi pę­dzel do go­le­nia z za­schnię­tym my­dłem, któ­ry prze­padł przed trze­ma dnia­mi. Czy przed czte­re­ma? Zba­dał bro­dę kciu­kiem – za­rost kłuł jesz­cze jak szczot­ka, nie zmiękł.

Ster­ta ga­zet, bie­li­zny i ksią­żek chy­li­ła się nie­bez­piecz­nie, aż z syp­kim sze­le­stem ru­nę­ła za kra­wędź biur­ka i zni­kła, pod­niósł się ob­ło­czek ku­rzu, aż za­krę­ci­ło mu w no­sie. Ki­chał po­wo­li, z prze­rwa­mi, wy­peł­nia­jąc się ożyw­czą mocą kich­nięć. Kie­dy ostat­ni raz od­su­wał biur­ko? Ob­mier­z­ła ro­bo­ta. Może le­piej wyjść? Lało.

Po­szu­rał do biur­ka, ujął jego kra­wędź przy sa­mej ścia­nie, po­cią­gnął.

Drgnę­ło i za­ku­rzy­ło.

Pchał z ca­łej siły, nie­spo­koj­ny tyl­ko, czy nie po­czu­je ser­ca. – Je­że­li się ode­zwie, dam spo­kój – po­sta­no­wił. Nie po­win­no. Wszyst­ko, co spa­dło za biur­ko, prze­sta­ło go ob­cho­dzić, te­raz była to tyl­ko pró­ba sił, pró­ba zdro­wia. Je­stem jesz­cze wca­le krzep­ki – roz­wa­żał z sa­tys­fak­cją, ob­ser­wu­jąc, jak ciem­na szcze­li­na mię­dzy biur­kiem a ścia­ną po­sze­rza się. Coś, co było tam wkli­no­wa­ne, osu­nę­ło się, a po­tem sto­czy­ło z brzę­kiem na pod­ło­gę.

Może to dru­ga ły­żecz­ka, albo nie – ra­czej grze­bień? – za­cie­ka­wił się. – Tyl­ko grze­bień nie wy­dał­by ta­kie­go bla­sza­ne­go od­gło­su. Może szczyp­ce do cu­kru?

Ciem­ność mię­dzy spę­ka­nym tyn­kiem i czar­ną li­stwą biur­ka zia­ła już sze­ro­ka na dłoń. Wie­dział z do­świad­cze­nia, że te­raz bę­dzie naj­trud­niej, bo noga biur­ka za­trzy­ma się za­raz w du­żej szpa­rze pod­ło­gi. Sta­ło się. Za­sko­czy­ła. Przez kil­ka chwil mo­co­wał się z mar­twym cię­ża­rem.

Sie­kie­rą, sie­kie­rą po tym tru­pie! – po­my­ślał ze sło­dy­czą pod­la­ną ro­sną­cym gnie­wem, któ­ry go od­mła­dzał. Tar­gał, choć wie­dział, że to bez­sku­tecz­ne. Biur­ko trze­ba prze­wa­żyć, dźwi­gnąć, roz­ko­ły­saw­szy, bo noga od ścia­ny krót­sza i wy­la­tu­je. Le­piej, żeby nie wy­pa­dła – prze­strze­gał roz­są­dek – po­tem trze­ba bę­dzie pod­ty­kać od dołu książ­ki, pro­sto­wać w po­cie czo­ła gwoź­dzie, młot­kiem wbi­jać nogę. Ale już za bar­dzo nie­na­wi­dził tej upar­tej bry­ły, któ­rą kar­mił pa­pie­ra­mi przez tyle lat.

– By­dla­ku!! – wy­rwa­ło mu się to sło­wo z ję­kiem, nie mógł już do­zo­wać wy­sił­ków, zgrza­ny, z za­pa­chem ku­rzu i potu w noz­drzach, na­piął grzbiet, mo­co­wał się, ko­ły­sał bez­wład­nym cię­ża­rem, jak zwy­kle w ta­kiej chwi­li miał pięk­ne wra­że­nie, że sama wzbu­dzo­na wście­kłość unie­sie i od­trą­ci czar­ny grat bez naj­mniej­sze­go wy­sił­ku!

Noga wy­sko­czy­ła z ko­le­iny, na­je­cha­ła mu na pal­ce, zdu­sił bo­le­sny jęk, do gnie­wu do­łą­czy­ła się mści­wość, oparł się ple­ca­mi o ścia­nę i pchał rę­ka­mi i ko­la­na­mi. Czar­ny roz­ziew rósł, już mógł­by się tam wci­snąć, ale za­ja­dle pchał da­lej, pierw­szy pro­myk na­wie­dził cmen­ta­rzy­sko od­sła­nia­ją­ce się za biur­kiem, któ­re znie­ru­cho­mia­ło z ago­nal­nym skrzyp­nię­ciem.

Osu­nął się na stos prze­wró­co­nych to­mów, nie wie­dzieć kie­dy zle­cia­ły pod­czas sza­mo­ta­ni­ny na pod­ło­gę. Sie­dział na nim chwi­lę, ze sty­gną­cym na czo­le po­tem. Coś miał so­bie przy­po­mnieć – aha, że ser­ce się nie ode­zwa­ło. To do­brze.

Pie­cza­ra, wy­ry­ta w gę­stym mro­ku za biur­kiem, była nie­wi­docz­na prócz sa­me­go jej uj­ścia, w któ­rym wa­la­ły się mięk­kie, lek­kie jak puch, po­la­tu­ją­ce „koty”. „Koty” – tak na­zy­wa­ły się my­sio­sza­re zwit­ki, kłęb­ki pa­ję­czy­nia­stych bru­dów, na­ra­sta­ją­ce pod sta­ry­mi sza­fa­mi, roz­mna­ża­ją­ce się we wnętrz­no­ściach ka­nap, spil­śnia­łe, mszy­ste, prze­sy­co­ne pro­chem.

Nie spie­szył się z ba­da­niem za­war­to­ści od­trza­śnię­te­go za­kąt­ka. Co tam może być? Było mu przy­jem­nie, choć nie pa­mię­tał, po co od­su­wał biur­ko. Brud­na bie­li­zna i ga­ze­ty le­ża­ły te­raz na środ­ku po­ko­ju – mu­siał je tam wy­wlec ja­kimś nie­przy­tom­nym kop­nię­ciem, kie­dy od­py­chał biur­ko. Z sie­dzą­cej po­zy­cji prze­niósł się na czwo­ra­ki i po­wo­li wsu­nął gło­wę w pół­mrok. Za­sło­nił sobą reszt­kę świa­tła, prze­stał co­kol­wiek wi­dzieć, wcią­gnął w noz­drza kurz i roz­ki­chał się raz jesz­cze, ale te­raz ze zło­ścią.

Wy­co­fał się, sią­kał dłu­go nos i po­sta­no­wił od­su­nąć biur­ko tak da­le­ko, jak jesz­cze ni­g­dy. Ob­ma­cał jego tyl­ną, po­trza­sku­ją­cą ostrze­gaw­czo ścian­kę, przy­mie­rzył się, po­chy­lił, na­parł i biur­ko po­je­cha­ło nad­spo­dzie­wa­nie lek­ko pra­wie do po­ło­wy po­ko­ju, wy­wra­ca­jąc noc­ny sto­lik. Czaj­nik spadł i her­ba­ta się wy­la­ła. Kop­nął go.

Wró­cił na śro­dek otwo­rzo­ne­go skarb­ca. Przy naj­mniej­szym ru­chu sute ob­ło­ki ku­rzu wsta­wa­ły z le­d­wo wi­docz­nych de­se­czek par­kie­tu, na któ­rych wa­la­ły się ja­kieś nie­wy­raź­ne kształ­ty. Przy­niósł lam­pę, po­sta­wił ją z boku na umy­wal­ce, włą­czył do kon­tak­tu i od­wró­cił się. Ścia­na, za­sło­nię­ta biur­kiem, po­ro­sła cała pa­sma­mi pa­ję­czyn, two­rzą­cy­mi ciem­ne oplo­ty, miej­sca­mi gru­be jak sznu­ry. Z po­żół­kłej ga­ze­ty ukrę­cił wie­cheć i za­czął wy­gar­niać nim wszyst­ko, co na­po­ty­kał, na jed­ną ster­tę, pra­co­wał tak, wstrzy­mu­jąc od­dech, w kłę­bach pyłu, ni­sko zgię­ty, zna­lazł kół­ko od fi­ran­ki, hak, ka­wa­łek pa­ska, sprzącz­kę, po­mię­ty, ale nie­uży­wa­ny pa­pier li­sto­wy, pu­deł­ko od za­pa­łek, nad­to­pio­ną la­skę laku, zo­stał tyl­ko kąt mię­dzy li­stwa­mi pod­ło­gi, przy sa­mej ścia­nie, po­ro­sły jak­by sza­ra­wym wło­siem, spil­śnia­ły­mi szcząt­ka­mi, nie­spo­koj­nie tknął tam koń­cem pan­to­fla i prze­stra­szył się pra­wie do za­chwy­tu – coś ma­łe­go, ela­stycz­ne­go od­bi­ło mu się o duży pa­lec nogi, któ­ry wy­sta­wał z dziu­ry w pan­to­flu, za­czął szu­kać – ale nie zna­lazł nic.

– Zda­wa­ło mi się – po­my­ślał.

Przy­su­nął krze­sło do biur­ka, nie to bez nogi, wo­lał go nie ru­szać, ale dru­gie, na któ­rym sta­ła mied­ni­ca. Strą­cił ją, roz­ło­mo­ta­ła się wrza­skli­wie, uśmiech­nął się, usiadł i za­czął ba­dać zna­le­zio­ne za biur­kiem rze­czy.

Zdmuch­nął ostroż­nie sza­ry pu­der ku­rzu. Mo­sięż­ne kół­ko za­lśni­ło jak zło­te, spró­bo­wał wło­żyć je na pa­lec – za duże. Za­rdze­wia­ły, zgię­ty hak, z przy­war­tą do ostrza grud­ką wa­pien­nej za­pra­wy, przy­bli­żył do nosa. Hak miał wy­ra­zi­stość rze­czy, któ­ra dużo prze­szła – wierzch roz­płasz­czo­ny, wy­ła­do­wa­ła się wi­dać na nim kie­dyś wiel­ka pa­sja, zna­ki po cio­sach wy­strzę­pi­ły z bo­ków ma­lut­kie wiór­ki że­la­za, te­raz zżar­te już rdzą i roz­sy­pu­ją­ce się przy moc­niej­szym do­tknię­ciu. Ostrze, gru­zło­wa­to stę­pio­ne, tra­fi­ło wi­dać w mu­rze na twar­de­go prze­ciw­ni­ka – wy­rwa­ne z ko­rze­niem ze swo­jej jam­ki, przy­po­mnia­ło mu ząb, do­tknął z tro­ską sa­mot­ne­go pień­ka ster­czą­ce­go z dzią­sła, jak­by tym ru­chem wy­ra­żał ha­ko­wi współ­czu­cie.

Resz­tę zna­le­zio­nych rze­czy wrzu­cił do szu­fla­dy i prze­krę­cił aba­żur lam­py.

Prze­chy­lo­ny przez biur­ko pa­trzał w dół, na pod­ło­gę – w żół­ta­wym świe­tle lam­py czer­nia­ła ohyd­na ko­sma­ci­zna ścia­ny, a od de­sek biur­ka cią­gnę­ły się po­la­tu­ją­ce sen­nie, roz­iskrzo­ne, star­ga­ne nit­ki pa­ję­czyn. Po­środ­ku, za­sy­pa­na ku­rzem, le­ża­ła na par­kie­cie ko­per­ta ze sta­re­go li­stu, znacz­kiem i ad­re­sem do góry – pod nią tkwi­ło coś – uno­sząc jej brze­żek – coś ma­łe­go. Jak orzech.

Za­le­d­wie po­my­ślał: mysz – obrzy­dze­nie chwy­ci­ło go za gar­dło. Wstrzy­mał dech i nie pa­trząc, za­czął cią­gnąć brą­zo­wy przy­cisk, cięż­ki jak z że­la­za. Ser­ce za­sty­gło mu w ocze­ki­wa­niu, że nie zdą­ży, że wstręt­na sza­ra smuż­ka okrop­nej uciecz­ki lada se­kun­da wy­pry­śnie spod ko­per­ty. Nic się jed­nak nie dzia­ło – ko­per­ta spo­czy­wa­ła da­lej lek­ko unie­sio­na, lam­pa oświe­tla­ła ją, pa­ję­czy­ny tyl­ko drża­ły nie­ustan­nie wła­snym, mia­ro­wym ży­ciem, po­chy­lił się jesz­cze bar­dziej i le­żąc już pła­sko na biur­ku, spu­ścił z im­pe­tem przy­cisk, któ­ry wy­rżnął mięk­ko w ko­per­tę, jak­by przy­tła­cza­jąc do zie­mi coś pręż­ne­go, za­ko­ły­sał się i klap­nął głu­cho na pod­ło­gę w ob­ło­ku sza­re­go pyłu.

Wów­czas ja­kiś szał obrzy­dze­nia i roz­pa­czy opa­no­wał go – bez opa­mię­ta­nia, bez ra­chu­by, za­czął strą­cać na ko­per­tę wszyst­ko, co znaj­do­wa­ło się w za­się­gu jego rąk: gru­be tomy nie­miec­kiej hi­sto­rii, słow­ni­ki, pu­dło od ty­to­niu obi­te srebr­ną bla­chą – aż pod ospa­le fru­wa­ją­cy­mi nić­mi pa­ję­czyn po­wstał cha­otycz­ny stos, na któ­re­go dnie, w od­gło­sie upad­ków, w nie­po­ję­ty spo­sób wciąż wy­czu­wał nie­zmo­żo­ną, żywą, bro­nią­cą się ela­stycz­ność.

W pa­rok­sy­zmie trwo­gi (czuł in­stynk­tow­nie, że je­śli nie za­bi­je  t e g o  – przyj­dzie ze­msta) przy­wlókł, ję­cząc z wy­tę­że­nia, sze­ro­ki, lany z że­la­za po­piel­nik i roz­trą­ciw­szy nogą stos ksią­żek, ci­snął nim z nad­ludz­kim wy­sił­kiem w wy­pu­czo­ny brze­żek li­stu.

Coś trzep­nę­ło go wów­czas od nie­chce­nia po no­gach, po­czuł ten sam, co przed­tem, żywy, cie­pły do­tyk i z gar­dłem pę­ka­ją­cym od pa­nicz­ne­go wrza­sku rzu­cił się na oślep ku drzwiom.

W sion­ce było dużo ja­śniej niż w po­ko­ju. Trzy­mał się kur­czo­wo klam­ki, wal­cząc z za­wro­tem gło­wy. Zmie­rzył wzro­kiem uchy­lo­ne drzwi. Zbie­rał siły na po­wrót do miesz­ka­nia, gdy po­ja­wił się czar­ny punkt.

Nie do­strzegł go, aż w chwi­li, kie­dy sta­wiał na nim nogę. Był mniej­szy od łeb­ka szpil­ki, wy­glą­dał jak ziarn­ko, dro­bi­na ku­rzu czy sa­dzy, nie­sio­na le­ni­wym po­wie­wem tuż nad pod­ło­gą. Sto­pa nie do­tknę­ła de­sek. Po­śli­znę­ła się, a ra­czej po­to­czy­ła, jak­by tra­fia­jąc na nie­wi­dzial­ną, sprę­ży­stą pi­łecz­kę, któ­ra umknę­ła za­raz w bok. Tra­cąc rów­no­wa­gę, za­tań­czył roz­pacz­li­wie i ru­nął na drzwi. Ude­rzył się bo­le­śnie w ło­kieć. Zbie­rał się z zie­mi, łkał z pod­nie­ce­nia.

– To nic, ko­cha­ny, to nic – mam­ro­tał, wsta­jąc z klę­czek. Sy­kał, spró­bo­wał ru­szyć nogą – była cała. Stał te­raz przy pro­gu i roz­pacz­li­wy­mi spoj­rze­nia­mi la­tał po oto­cze­niu. Na­raz tuż nad pod­ło­gą, na tle uchy­lo­nych drzwi do ogro­du, któ­ry szem­rał mia­ro­wo desz­czem, do­strzegł czar­ny punkt. Drżał ła­god­nie w ką­cie mię­dzy pro­giem wyj­ścio­wych drzwi a szpa­rą w de­skach, nie­ru­cho­mie­jąc po­wo­li. Po­chy­lał się nad nim co­raz bar­dziej, aż zgiął się nie­mal we dwo­je. Pa­trzał i pa­trzał w czar­ny punkt, któ­ry wy­dał mu się z bli­ska lek­ko po­dłu­go­wa­ty.

Pa­ją­czek na nóż­kach tak cien­kich, że ich nie wi­dzę – za­kon­klu­do­wał. Myśl o nit­ko­wa­tych no­gach stwo­rze­nia na­peł­ni­ła go mdlą­cą nie­pew­no­ścią. Znie­ru­cho­miał z chust­ką wy­do­by­tą z kie­sze­ni. Ukła­dał ją w dło­ni w pu­łap­kę i co­fał rękę, nie­zde­cy­do­wa­ny. Wresz­cie opu­ścił ko­niec luź­no zwi­sa­ją­cej chu­s­tecz­ki i zbli­żył go do czar­ne­go pa­jącz­ka. Prze­stra­szy się i uciek­nie – po­my­ślał. – Bę­dzie spo­kój.

Czar­ny punkt nie umy­kał. Ko­niec chust­ki nie do­się­gnął go, lecz ugiął się o sze­ro­kość pal­ca po­nad nim, jak­by na­tra­fił na nie­do­strze­gal­ną prze­szko­dę. Dzio­bał bez­sil­nie mną­cym się i zwi­ja­ją­cym roż­kiem  chust­ki po­wie­trze, aż, roz­zu­chwa­lo­ny (wła­sna przed­się­bior­czość za­pie­ra­ła mu dech), wy­cią­gnię­tym z kie­sze­ni klu­czem dźgnął czar­ny punkt.

Po­czuł ręką ten sam, co przed­tem, ela­stycz­ny opór, klucz zwi­chro­wał mu się w pal­cach, a czar­ny punkt wy­pry­snął w górę tuż przed jego twa­rzą, za­tań­czył ner­wo­wo, ro­biąc wciąż pio­no­we, ga­sną­ce, co­raz niż­sze susy, aż za­marł na po­wrót w ką­cie mię­dzy pro­giem i pod­ło­gą. Nie zdą­żył się na do­bre prze­stra­szyć, tak szyb­ko się to sta­ło.

Po­wo­li, mru­żąc po­wie­ki, jak przed pa­tel­nią ze strze­la­ją­cym na ogniu bocz­kiem, na­krył czar­ny punkt roz­ło­żo­ną pła­sko chu­s­tecz­ką. Opa­dła lek­ko i wzdę­ła się, jak­by le­ża­ła pod nią ping­pon­go­wa pi­łecz­ka. Ze­brał rogi, zbli­żył je prze­myśl­nie do sie­bie, na­raz za­wi­nął wszyst­kie – ku­li­sty kształt był uwię­zio­ny. Tknął go naj­pierw koń­cem klu­cza, po­tem pal­cem.

Był w sa­mej rze­czy ela­stycz­ny, sprę­ży­no­wał pod na­ci­skiem, ale im moc­niej się go ści­ska­ło, tym wy­raź­niej jego opór rósł. Był lek­ki – chust­ka nie wa­ży­ła wię­cej niż pu­sta, przy­naj­mniej nie mógł tego wy­czuć. Wy­pro­sto­wał się na ścier­płych no­gach, dru­gą, wol­ną ręką oparł się o ścia­nę i po­kusz­ty­kał do po­ko­ju.

Ser­ce biło mu moc­no, kie­dy za­wią­za­ną na su­peł chust­kę kładł pod lam­pą na oczysz­czo­nej z ru­pie­ci po­wierzch­ni biur­ka. Za­świe­cił świa­tło, po­szu­kał oku­la­rów, po na­my­śle, nie szczę­dząc fa­ty­gi, już w dru­giej z ko­lei szu­fla­dzie zna­lazł lupę – wiel­kie jak spodek szkło po­więk­sza­ją­ce w czar­nym, oksy­do­wa­nym pier­ście­niu z drew­nia­ną rącz­ką. Przy­cią­gnął krze­sło, usu­wa­jąc z przej­ścia roz­rzu­co­ne bez­ład­nie, otwar­te to­mi­ska, i po­czął roz­su­pły­wać ostroż­nie chu­s­tecz­kę. Jesz­cze raz prze­rwał swą czyn­ność, wstał, w ru­pie­ciach pod oknem od­na­lazł klosz do sera, z jed­nej stro­ny nad­pę­kły, ale cały, na­krył nim chust­kę, zo­sta­wia­jąc tyl­ko wy­sta­ją­ce rogi, po­cią­gnął za nie, aż się po­wo­li roz­ło­ży­ła, cała w pla­mach i za­cie­kach.

Nie wi­dział nic. Zbli­żał co­raz bar­dziej gło­wę, aż tknął no­sem w zim­ne szkło klo­sza i wzdry­gnął się od tego nie­ocze­ki­wa­ne­go do­tknię­cia.

Czar­ny punkt uka­zał się do­pie­ro pod lupą. Wy­glą­dał w po­więk­sze­niu jak ma­lut­kie ziarn­ko zbo­ża. Miał ja­śniej­szą, sza­ra­wą wy­pu­kłość na jed­nym koń­cu i dwie tak drob­ne, że na­wet przez lupę le­d­wo do­strze­gal­ne, zie­lo­ne krop­ki – na dru­gim. Nie był pe­wien, czy tego od­cie­nia nie na­da­je im za­ła­mu­ją­ce świa­tło, gru­be szkło klo­sza. Po­cią­ga­jąc de­li­kat­nie za rogi, wy­do­był całą chust­kę spod klo­sza. Trwa­ło to chy­ba mi­nu­tę. Wte­dy przy­szedł mu do gło­wy pe­wien po­mysł. Prze­su­nął klosz po pły­cie, aż szkla­ne obrze­że wy­su­nę­ło się poza brzeg biur­ka, i przy­go­to­wa­ną wprzód za­pał­kę, któ­rą po­tarł w ostat­niej chwi­li o pu­deł­ko, wpro­wa­dził na dłu­gim dru­ci­ku do środ­ka.

Przez chwi­lę wy­glą­da­ło na to, że za­pał­ka zga­śnie, po­tem, kie­dy roz­pa­li­ła się ży­wiej, nie mógł jej prze­su­nąć we wła­ści­wym kie­run­ku, wresz­cie i to się uda­ło. Żół­ta­wy pło­my­czek przy­bli­żył się do czar­ne­go punk­tu, wi­szą­ce­go dwa cen­ty­me­try nad po­wierzch­nią biur­ka, i na­raz za­ło­po­tał nie­spo­koj­nie, a pchnię­ty odro­bi­nę da­lej, owi­nął się ni­czym wo­kół nie­wi­dzial­nej wy­pu­kło­ści. Trwał tak przez chwi­lę, strze­lił ostat­nią, błę­kit­na­wą iskier­ką i zgasł – tyl­ko zwę­glo­ne dre­wien­ko ża­rzy­ło się jesz­cze przez chwi­lę.

Ode­tchnął, prze­su­nął na po­wrót klosz pod aba­żur lam­py i dłu­go wpa­try­wał się bez ru­chu w czar­ny punkt, nie­znacz­nie po­ru­sza­ją­cy się we­wnątrz klo­sza.

– Nie­wi­dzial­na kul­ka – mruk­nął – nie­wi­dzial­na kul­ka…

Był pra­wie szczę­śli­wy, a na­wet o tym nie wie­dział. Na­stęp­ną go­dzi­nę za­ję­ło mu umiesz­cza­nie pod klo­szem spodka od fi­li­żan­ki, wy­peł­nio­ne­go atra­men­tem. Cały sys­tem pa­tycz­ków i dru­ci­ków oka­zał się nie­zbęd­ny, aby umie­ścić ba­da­ny twór w ob­rę­bie mi­secz­ki. Po­wierzch­nia atra­men­tu ugię­ła się pra­wie nie­do­strze­gal­nie w jed­nym miej­scu, tam gdzie po­win­na się z nią była sty­kać dol­na część kul­ki. Nic wię­cej się nie sta­ło. Pró­by po­ma­lo­wa­nia jej atra­men­tem speł­zły na ni­czym.

W po­łu­dnie po­czuł do­skwie­ra­ją­ce ssa­nie żo­łąd­ka, zjadł więc reszt­ki owsian­ki i roz­kru­szo­nych kek­sów z płó­cien­ne­go wo­recz­ka i po­pił je her­ba­tą. Wró­ciw­szy do biur­ka, w pierw­szej chwi­li nie od­na­lazł czar­ne­go punk­tu i po­czuł gwał­tow­ny strach. Za­po­mi­na­jąc o ostroż­no­ści, pod­niósł klosz i jak śle­piec ob­ma­cy­wał go­rącz­ko­wo po­wierzch­nię biur­ka roz­po­star­ty­mi rę­ka­mi. Na­raz ku­li­sty kształt wtu­lił mu się spo­koj­nie w pal­ce. Za­ci­snął rękę i sie­dział tak, pe­łen wdzięcz­no­ści, uspo­ko­jo­ny, po­mru­ku­jąc coś z ci­cha. Nie­wi­dzial­na kul­ka grza­ła mu rękę. Czuł pły­ną­ce z niej cie­pło, ba­wił się nią co­raz ry­zy­kow­niej, prze­ta­cza­jąc ją, nie­waż­ką, z jed­nej dło­ni do dru­giej, aż wzrok jego za­cze­pił o coś błysz­czą­ce­go w ku­rzu pod pie­cem, gdzie wy­wa­li­ły się z prze­wró­co­ne­go ku­bła śmie­ci. Był to ar­ku­sik zmię­te­go sta­nio­lu od cze­ko­la­dy. Na­tych­miast wziął się do owi­ja­nia kul­ki w sta­niol. Po­szło nad­spo­dzie­wa­nie ła­two. Zo­sta­wił tyl­ko dwa małe z dwu prze­ciw­nych koń­ców otwor­ki, zro­bio­ne szpil­ką, by móc, pa­trząc pod świa­tło, ba­dać obec­ność ma­leń­kie­go czar­ne­go więź­nia w środ­ku.

Kie­dy mu­siał wresz­cie opu­ścić dom, aby ku­pić coś do je­dze­nia, za­mknął kul­kę pod klo­szem i dla zwięk­sze­nia pew­no­ści przy­ci­snął go jesz­cze i ze wszyst­kich stron ob­ło­żył książ­ka­mi.

Od­tąd po­szły wspa­nia­łe dni. Od cza­su do cza­su pró­bo­wał ja­kichś eks­pe­ry­men­tów z kul­ką, ale prze­waż­nie le­żał w łóż­ku, czy­ta­jąc ulu­bio­ne frag­men­ty sta­rych ksią­żek. Zwi­jał się pod ko­cem, gro­ma­dząc, jak mógł, cie­pło, rękę wy­cią­gał tyl­ko, aby od­wró­cić stro­nę i, po­grą­żo­ny w do­kład­nych opi­sach śmier­ci to­wa­rzy­szy Amund­se­na wśród lo­dów albo pod­czas po­nu­rych zwie­rzeń No­bi­le­go o wy­pad­kach lu­do­żer­stwa po ka­ta­stro­fie jego pod­bie­gu­no­wej wy­pra­wy, zwra­cał chwi­la­mi oczy na klosz z błysz­czą­cą spo­koj­nie pod szkłem kul­ką, któ­ra kie­dy nie­kie­dy od­mie­nia­ła nie­znacz­nie po­ło­że­nie, prze­miesz­cza­jąc się ła­god­nie od jed­nej ścian­ki do dru­giej, jak­by ją coś nie­wi­dzial­ne­go po­py­cha­ło.

Nie chcia­ło mu się cho­dzić na kup­no ani go­to­wać obia­dów, za­ja­dał się więc kek­sa­mi, a je­śli miał tro­chę drze­wa, piekł w po­piel­ni­ku kar­to­fle, wie­czo­ra­mi za­nu­rzał kul­kę pod wodę albo pró­bo­wał kłuć ją czymś ostrym – wy­szczer­bił na niej brzy­twę, zresz­tą bez wi­docz­ne­go re­zul­ta­tu – i trwa­ło to tak dłu­go, aż spo­kój jął się nad­psu­wać. Za­my­ślał rzecz wiel­ką: chciał przy­wlec sta­ry śrubsz­tak z piw­ni­cy, by wziąć kul­kę w ima­dło i zgnieść ją aż do cen­tral­ne­go, czar­ne­go punk­ci­ka, ale było to po­łą­czo­ne z tak wiel­ki­mi kło­po­ta­mi (mu­siał­by Bóg wie jak dłu­go grze­bać się w sta­rym że­la­stwie i ru­pie­ciach, a na do­miar nie był pew­ny, czy przy­dźwi­ga śrubsz­tak, któ­ry zniósł na dół przed trze­ma laty), że kon­cept ten po­zo­stał tyl­ko w sfe­rze pla­nów.

Raz grzał kul­kę dłu­go na ogniu, z ta­kim skut­kiem, że prze­pa­lił dno cał­kiem jesz­cze do­bre­go ron­del­ka. Sta­niol po­ciem­niał i ze­tlał, ale sama kul­ka nie po­nio­sła żad­ne­go szwan­ku. Już za­czy­nał się nie­cier­pli­wić, przy­cho­dzi­ły mu do gło­wy my­śli o sil­nych środ­kach, bo co­raz więk­szą od­czu­wał pew­ność, że kul­ka jest nie­znisz­czal­na, a ta od­por­ność krze­pi­ła jego za­do­wo­le­nie, kie­dy pew­ne­go dnia za­uwa­żył coś, co wła­ści­wie po­wi­nien był do­strzec już dużo wcze­śniej.

Sta­niol (nowy, bo sta­ry roz­lazł się w toku roz­ma­itych eks­pe­ry­men­tów na strzę­py) pękł w kil­ku miej­scach na­raz i w prze­świ­tach uka­za­ło się wnę­trze. Kul­ka ro­sła! Za­drżał cały, kie­dy to w koń­cu zro­zu­miał, wziął ją pod lupę, przy­glą­dał się dłu­go ob­na­żo­nej, ba­dał ją pod po­dwój­ny­mi szkła­mi, któ­re wy­ko­pał z naj­niż­szej szu­fla­dy biur­ka, na­resz­cie pew­ny był, że się nie omy­lił.

Kul­ka nie tyl­ko ro­sła, ale zmie­nia­ła kształt. Nie była już cał­kiem okrą­gła – uka­za­ły się na niej dwa ła­god­ne wy­brzu­sze­nia, jak gdy­by bie­gu­ny, a czar­ny punkt wy­dłu­żał się tak, że wi­dać to było te­raz na­wet go­łym okiem. Za kar­bo­wa­nym łeb­kiem, u pary zie­lo­na­wych kro­pek, po­ja­wi­ła się sła­bo błysz­czą­ca kre­secz­ka, któ­ra po­wo­li wy­wi­ja­ła się, ru­chem trud­niej­szym do uchwy­ce­nia niż prze­su­wa­nie się go­dzi­no­wej wska­zów­ki ze­ga­ra, ale po nocy mógł stwier­dzić po­stęp zja­wi­ska po­nad wszel­ką wąt­pli­wość. Kul­ka była już wy­dłu­żo­na jak jajo o dwu jed­na­ko­wo gru­bych koń­cach. Czar­ny punkt w cen­trum wy­raź­nie brzękł.

Na­stęp­nej nocy obu­dził go krót­ki, ale po­tęż­ny dźwięk, jak­by na wiel­kim mro­zie strze­li­ła na­gle ma­syw­na szkla­na pły­ta. Dźwię­czał mu jesz­cze w uszach, kie­dy ze­rwał się i boso po­biegł do biur­ka. Świa­tło ośle­pi­ło go – stał z ręką na oczach, roz­pacz­li­wie cze­ka­jąc, aż przej­rzy. Klosz od sera był cały. Po­zor­nie nic się w nim nie zmie­ni­ło. Szu­kał wzro­kiem czar­nej, po­dłuż­nej ni­tecz­ki i nie znaj­do­wał jej. Kie­dy ją od­krył, zmar­twiał, tak się skur­czy­ła. Pod­niósł z prze­stra­chem klosz i coś przy­tu­li­ło się do grzbie­tu jego dło­ni. Po­chy­lo­ny ni­sko, zbli­żał twarz do pu­stej po­wierzch­ni biur­ka, aż zo­ba­czył.

Były dwie, roz­grza­ne, jak­by przed chwi­lą wy­ję­te z go­rą­cej wody. W każ­dej ciem­nia­ło ma­lut­kie ją­der­ko – czar­ny, ma­to­wy punkt. Opa­no­wa­ła go nie­wy­tłu­ma­czal­na bło­gość, roz­rzew­nie­nie. Drżał nie z chło­du, ale z pod­nie­ce­nia. Po­ło­żył je na dło­ni, cie­płe jak pi­sklę­ta, chu­chał na nie de­li­kat­nie, aby nie zdmuch­nąć ich, pra­wie nie­waż­kich, na pod­ło­gę. Po­tem owi­nął każ­dą sta­ran­nie sta­nio­lem i scho­wał pod klosz. Stał nad nimi dłu­go, usil­nie pra­gnąc dojść tego, co może dla nich jesz­cze zro­bić, aż wró­cił do łóż­ka z ser­cem bi­ją­cym moc­no, tro­chę roz­ża­lo­ny wła­sną bez­sil­no­ścią, ale spo­koj­ny i do łez pra­wie roz­czu­lo­ny.

– Ma­luś­kie moje… – mru­czał, za­pa­da­jąc w bło­gi, po­sil­ny sen.

Po mie­sią­cu kul­ki nie mie­ści­ły się już pod klo­szem. Po na­stęp­nych stra­cił ra­chu­bę – nie mógł ich już zli­czyć. Le­d­wo czar­ne ją­der­ko przy­bra­ło zwy­kłe roz­mia­ry, kul­ka po­czy­na­ła na­brzmie­wać na bie­gu­nach. Raz tyl­ko uda­ło mu się czu­wać w chwi­li po­dzia­łu – któ­ry na­stę­po­wał za­wsze nocą. Dźwięk, do­by­wa­ją­cy się spod klo­sza, ogłu­szył go na dłu­gie mi­nu­ty, ale w jesz­cze więk­sze osłu­pie­nie wpra­wił go błysk, w któ­rym po­kój wy­sko­czył na mgnie­nie z ciem­no­ści, ni­czym w ły­śnię­ciu mi­kro­sko­pij­ne­go pio­ru­na. Nie ro­zu­miał nic z tego, co się dzia­ło, ale po­przez łóż­ko wy­czuł mo­men­tal­ne drgnię­cie pod­ło­gi i prze­nik­nę­ła go ca­łe­go świa­do­mość, że ple­nią­cy się przed nim dro­biazg jest czymś nie­skoń­cze­nie po­tęż­nym. Do­znał uczu­cia po­dob­ne­go jak wo­bec przy­tła­cza­ją­ce­go zja­wi­ska na­tu­ry – jak­by spoj­rzał na se­kun­dę w otwie­ra­ją­cą się ot­chłań wo­do­spa­du czy po­czuł trzę­sie­nie zie­mi; w mo­men­tal­nym, dzwo­nią­cym szczęk­nię­ciu, któ­re­go echo zda­wa­ły się wchła­niać jesz­cze ścia­ny domu, na uła­mek se­kun­dy roz­war­ła się i za­trza­snę­ła moc, nie­po­rów­ny­wal­na z ni­czym. Lęk trwał krót­ko – rano wy­dał mu się sen­nym ma­ja­kiem.

Na­stęp­nej nocy usi­ło­wał czu­wać po ciem­ku. Wte­dy po raz pierw­szy, jed­no­cze­śnie z falą drgnie­nia i głu­chym dźwię­kiem, do­strzegł do­kład­nie zyg­za­ko­wa­ty wy­błysk, któ­ry roz­kro­ił na­brzmia­łe jajo i znikł tak gwał­tow­nie, że nie wie­dział po­tem, czy nie było to tyl­ko złu­dze­nie.

Nie pa­mię­tał na­wet śnie­gu tej zimy, tak rzad­ko wy­cho­dził, tyle tyl­ko, ile trze­ba było, aby dojść do skle­pi­ku za za­krę­tem dro­gi. Z na­dej­ściem przed­wio­śnia po­kój mro­wił się od ku­lek. Nie zdo­był­by się na przy­odzie­wek dla wszyst­kich – skąd miał wziąć tyle sta­nio­lu? Wa­łę­sa­ły się wszę­dzie, po­sztur­chi­wał je nie­chcą­cy no­ga­mi, bez­sze­lest­nie spa­da­ły z pó­łek z książ­ka­mi – naj­le­piej wi­dać je było wła­śnie na nich, kie­dy od dłuż­sze­go le­że­nia przy­trzą­śnię­te zo­sta­ły jak pu­drem sub­tel­ną war­stew­ką ku­rzu, któ­ry de­li­kat­ną, ma­to­wą bło­ną za­ry­so­wy­wał ich krą­głość.

Cią­głe nowe przy­go­dy (wy­ła­wiał je z owsian­ki, z mle­ka, znaj­do­wał w wo­recz­ku z cu­krem, wy­ta­cza­ły się, nie­wi­dzial­ne, z na­czyń, go­to­wa­ły z zupą), ob­fi­tość, jaka go ota­cza­ła, jęły na­su­wać mu nowe po­my­sły i z lek­ka nie­po­ko­ić.

Roz­ra­sta­ją­ca się tak nie­po­ha­mo­wa­nie cze­re­da mało się o nie­go trosz­czy­ła. Drżał, aby któ­raś nie wy­mknę­ła się do sie­ni i da­lej, do ogro­du, na dro­gę, gdzie mo­gły­by zna­leźć ją dzie­cia­ki. Po­sta­wił przed pro­giem siat­kę dru­cia­ną o oczkach do­sta­tecz­nie gę­stych, z cza­sem zaś wy­cho­dze­nie na dwór sta­ło się ca­łym skom­pli­ko­wa­nym ry­tu­ałem – po ko­lei prze­trzą­sał wszyst­kie kie­sze­nie, za­glą­dał do man­kie­tów spodni, dla wszel­kiej pew­no­ści strze­py­wał je jesz­cze parę razy, drzwi otwie­rał i za­my­kał po­wo­li, aby po­wsta­ły prze­ciąg nie po­rwał któ­rej nie­bacz­nie, a im było ich wię­cej, tym bar­dziej się wszyst­ko kom­pli­ko­wa­ło.

Jed­ną cier­piał tyl­ko praw­dzi­wą, wiel­ką nie­do­god­ność ta­kie­go współ­ży­cia, peł­ne­go licz­nych emo­cji: było ich już tak wie­le, że ple­ni­ły się pra­wie nie­ustan­nie i dzwo­nią­cy po­tęż­ny dźwięk roz­le­gał się cza­sem pięć i sześć razy w cią­gu jed­nej go­dzi­ny. Po­nie­waż bu­dził go w nocy, za­czął od­sy­piać zmę­cze­nie dniem – kie­dy pa­no­wa­ła ci­sza. Chwi­la­mi brał go nie­wy­raź­ny nie­po­kój wo­bec fali nie­wzru­szo­ne­go, mia­ro­we­go roz­ple­nu, co­raz trud­niej było cho­dzić, na każ­dym kro­ku spod po­de­szew ucie­ka­ły nie­wi­dzial­ne, sprę­ży­ste pi­łecz­ki, roz­bie­ga­ły się na wszyst­kie stro­ny, wi­dział, że nie­ba­wem bę­dzie w nich bro­dził jak w głę­bo­kiej wo­dzie. Nad tym, czym żyły, czym się od­ży­wia­ły, nie za­sta­na­wiał się.

Choć przed­wio­śnie było chłod­ne, z czę­sty­mi przy­mroz­ka­mi i śnie­ży­ca­mi, od daw­na nie pa­lił już wca­le. Mro­wie ku­lek uży­cza­ło swej rów­no­mier­nej cie­pło­ty oto­cze­niu. Ni­g­dy jesz­cze nie było w po­ko­ju tak cie­pło, tak przy­tul­nie jak te­raz, kie­dy w ku­rzu mro­wi­ło się od za­baw­nych śla­dów po ich sko­kach, to­cze­niach się, jak­by przed chwi­lą igra­ły w nim mło­de ko­cię­ta.

Im wię­cej było ku­lek, tym ła­twiej da­wa­ły po­znać swo­je zwy­cza­je. Moż­na było są­dzić, że się nie lu­bią na­wza­jem, a w każ­dym ra­zie nie cier­pią zbyt bli­skie­go są­siedz­twa po­dob­nych so­bie – bo mię­dzy zbli­żo­ny­mi po­zo­sta­wa­ła za­wsze cien­ka war­stew­ka po­wie­trza, któ­rej nie­po­dob­na było wy­ci­snąć na­wet przy uży­ciu znacz­nej siły. Naj­le­piej wi­dział to, kie­dy zbli­żał ku so­bie dwie owi­nię­te sta­nio­lem. Z cza­sem za­czął uprzą­tać ich nad­miar: wrzu­cał je do bla­sza­nej wa­nien­ki, w któ­rej pod błon­ką ku­rzu le­ża­ły jak stos gru­bo­ziar­ni­stej ża­biej ikry, od cza­su do cza­su tyl­ko wstrzą­sa­ny we­wnętrz­nym ru­chem, kie­dy któ­reś prze­zro­czy­ste jaj­ko dzie­li­ło się na dwa po­tom­ne.

Trze­ba wy­znać, że mie­wał nie­raz naj­dziw­niej­sze za­chcian­ki, na przy­kład wal­czył ze sobą dłu­go – taką miał chęt­kę po­łknąć jed­no z pod­opiecz­nych dzie­cią­tek! Osta­tecz­nie skoń­czy­ło się tyl­ko na wzię­ciu nie­wi­dzial­nej kul­ki do ust. Ob­ra­cał ją de­li­kat­nie ję­zy­kiem, czu­jąc na pod­nie­bie­niu i dzią­słach mięk­ki, sprę­ży­sty, obły kształt, pro­mie­niu­ją­cy ni­kłym cie­płem. Na­za­jutrz po tym wy­pad­ku za­uwa­żył na ję­zy­ku po­wierz­chow­ną wy­bro­czy­nę. Nie po­łą­czył tych fak­tów. Co­raz czę­ściej jed­nak zda­rza­ło się, że sy­piał z nimi i nie poj­mo­wał, dla­cze­go po­włócz­ki po­dusz­ki i koca, tak do­brze do­tąd słu­żą­ce, za­czę­ły się sy­pać, jak­by na­raz ze­tla­łe. Na ko­niec prze­ście­ra­dło po­dar­ło się wprost na strzę­py, wię­cej było w nim dziur niż płót­na – ale on wciąż ni­cze­go nie poj­mo­wał.

Pew­nej nocy obu­dził go pie­ką­cy ból nogi. Przy świe­tle zo­ba­czył kil­ka czer­wo­na­wych pla­mek na skó­rze łyd­ki. Od­kry­wał ich co­raz wię­cej – wy­glą­da­ły jak roz­la­ne opa­rze­nia. Nie­wi­dzial­ne kul­ki ska­ka­ły po ca­łej po­ście­li, kie­dy ukła­dał się na po­wrót do snu, i ten ob­raz na­stro­ił go po­dejrz­li­wie – ją­der­ka ich mi­ga­ły ni­czym pcheł­ki.

– Co, u dia­bła, czy wy gry­zie­cie tatę?! – szep­nął z wy­rzu­tem. Ro­zej­rzał się po po­ko­ju.

Ma­to­wy od­blask za­pró­szo­nych ku­lek do­bie­gał ze­wsząd – po­kry­wa­ły całe biur­ko, le­ża­ły na pod­ło­dze, na pół­kach, w ron­dlach, garn­kach, na­wet w fi­li­żan­ce z reszt­ką her­ba­ty ma­ja­czy­ło coś po­dej­rza­ne­go. Nie­po­ję­ty strach roz­ło­mo­tał mu w se­kun­dzie ser­ce. Trzę­są­cy­mi się rę­ka­mi strze­py­wał koc, po­włócz­kę, wy­ma­chi­wał wy­so­ko wznie­sio­ny­mi rę­ka­mi, roz­po­ście­ra­jąc w nich po­dusz­kę, strą­cił wszyst­kie kul­ki na pod­ło­gę, raz jesz­cze obej­rzał tro­skli­wie plac­ko­wa­te za­czer­wie­nie­nia na łyd­kach, owi­nął się ko­cem i zga­sił świa­tło. Po­kój co kil­ka mi­nut roz­brzmie­wał dźwię­kiem po­dob­nym do me­ta­licz­nej fan­fa­ry, prze­ry­wa­nej za­trza­sku­ją­cym się na­gle wie­kiem.

Czy to moż­li­we? Czy to moż­li­we? – po­my­ślał.

– Wy­rzu­cę was! Wy­pę­dzę co do jed­nej na uli­cę – precz! – oświad­czył na­gle szep­tem, bo głos nie prze­cho­dził mu przez za­schnię­te gar­dło. Bez­mier­ny żal dła­wił go, wy­ci­skał z oczu łzy.

– Nie­wdzięcz­ne by­dląt­ka – szep­tał, opie­ra­jąc się o ścia­nę, i tak, na wpół sie­dząc, na wpół le­żąc, za­padł w sen.

Rano zbu­dził się roz­bi­ty, z po­czu­ciem klę­ski, nie­szczę­ścia. Szu­kał roz­pacz­li­wie męt­ny­mi ocza­mi, całą pa­mię­cią, co ta­kie­go utra­cił wczo­raj, na­raz ock­nął się, wy­lazł z łóż­ka i po­sta­wiw­szy lam­pę na krze­śle, przy­stą­pił do me­to­dycz­ne­go ba­da­nia pod­ło­gi.

Nie było wąt­pli­wo­ści – no­si­ła wy­raź­ne śla­dy nad­gry­zie­nia, jak­by ją ktoś po­le­wał drob­ny­mi, roz­pry­sku­ją­cy­mi się kro­pel­ka­mi nie­wi­dzial­ne­go kwa­su. Po­dob­ne śla­dy, choć w mniej­szej ilo­ści, do­strzegł na biur­ku. Szcze­gól­nie po­szko­do­wa­ne były ster­ty sta­rych ga­zet i ty­go­dni­ków – wierzch­nie stro­ny wszyst­kie nie­mal były po­dziu­ra­wio­ne jak rze­szo­to. Tak­że ema­lia we­wnątrz garn­ków po­kry­ta była płyt­ki­mi nad­żer­ka­mi. Dłu­go pa­trzał, osłu­pia­ły, na po­kój, po­tem za­brał się do zbie­ra­nia ku­lek. No­sił je wia­drem do wa­nien­ki, ale gdy wy­peł­ni­ła się wy­żej brze­gów, w po­ko­ju było ich jak­by tyle, co i przed­tem. To­czy­ły się pod ścia­na­mi, czuł ich nie­po­ko­ją­ce cie­pło, gdy tu­li­ły mu się do nóg. Były wszę­dzie – ma­to­we ster­ty na pół­kach, na sto­le w sło­ikach, w ką­tach – całe sto­sy.

Ła­ził ogłu­pia­ły, str­wo­żo­ny, cały dzień prze­szedł mu na wy­mia­ta­niu ich z jed­ne­go miej­sca w inne, na ko­niec czę­ścio­wo wy­peł­nił nimi sta­rą pu­stą ko­mo­dę i ode­tchnął. W nocy ka­no­na­da była gwał­tow­niej­sza jak­by niż zwy­kle – drew­nia­ne pu­dło ko­mo­dy sta­ło się wiel­kim re­zo­na­to­rem, któ­ry wy­da­wał z sie­bie głu­che, nie­sa­mo­wi­te dźwię­ki, jak­by nie­wi­dzial­ni więź­nio­wie dzwo­na­mi wa­li­li od środ­ka w jej ścia­ny. Na­za­jutrz kul­ki po­czę­ły prze­sy­py­wać się po­nad ochron­ną siat­ką u drzwi. Prze­niósł ma­te­rac, koc i po­dusz­kę na biur­ko i tam zro­bił so­bie po­sła­nie. Sie­dział na nim z pod­kur­czo­ny­mi no­ga­mi. Od razu trze­ba było przy­nieść śrubsz­tak – prze­my­ka­ło mu przez gło­wę – co te­raz? Wy­rzu­cić je nocą do rze­ki?

Zde­cy­do­wał, że to bę­dzie naj­lep­sze, bał się jed­nak wy­po­wie­dzieć tę groź­bę gło­śno. Nikt inny nie bę­dzie ich miał, a on zo­sta­wi so­bie parę sztuk – nic wię­cej. Mimo wszyst­ko był do nich przy­wią­za­ny – tyle że te­raz do przy­wią­za­nia po­czy­nał się przy­łą­czać lęk. Bę­dzie je to­pił jak… ko­cię­ta!

Po­my­ślał o tacz­ce. Ina­czej nie na­dą­żył­by z wy­no­sze­niem – ale spró­bo­wał tyl­ko po­dźwi­gnąć ją, za­ry­tą pod ścia­ną w sta­rym wy­ko­pie, i po­drep­tał do domu. Był sła­by, bar­dzo sła­by. Mu­siał to odło­żyć. Po­sta­no­wił wię­cej jeść.

Noc była okrop­na. Zmę­czo­ny – za­snął mimo wszyst­ko. Pierw­szy me­ta­licz­ny dźwięk obu­dził go, usiadł w mro­ku, a cały po­kój ły­skał przed nim krót­ki­mi zyg­za­ka­mi, z czer­ni wy­ska­ki­wa­ły na ułam­ki se­kund oświe­tlo­ne frag­men­ty ścian, po­kry­tych ku­rzem pó­łek, wy­tar­te­go dy­wa­ni­ka przed łóż­kiem, bla­ski po­wie­la­ły się w szkle dy­go­cą­cych na­czyń, na­raz coś prze­świe­tli­ło ma­to­wo po­włocz­kę koca, któ­rym się okry­wał – a więc przy­cza­iła się tam któ­raś chy­trze scho­wa­na be­stia! Wy­trzą­snął ją z obrzy­dze­niem.

Ten obłęd­ny po­łóg spra­wiał wra­że­nie kra­jo­bra­zu oświe­tla­ne­go bły­ska­wi­ca­mi, tyle że za­miast grzmo­tów na­stę­po­wa­ły po mi­nia­tu­ro­wych bły­skach cio­sy dzwo­nu, od któ­rych od­zy­wa­ły się szy­by. Usnął, sie­dząc, opar­ty o ścia­nę. Tuż nad ra­nem obu­dził się jesz­cze raz ze sła­bym krzy­kiem – fala błę­kit­nych roz­bry­zgów roz­ja­śnia­ła po­kój, za­le­wa­ła go, zwie­lo­krot­nio­ne zyg­za­ki pod­cho­dzi­ły nie­mal ku po­wierzch­ni biur­ka, któ­re drgnę­ło na­raz moc­no, od­su­nię­te od ścia­ny – dzie­ląc się, nie­wi­dzial­na kul­ka ode­pchnę­ła je; ten ruch – po­czuł jego nie­ubła­ga­ną siłę – ob­lał go lo­do­wa­tym po­tem, pa­trzał na po­kój wy­trzesz­czo­ny­mi ocza­mi, mam­ro­cząc coś – i raz jesz­cze usnął, z wy­czer­pa­nia.

Na­za­jutrz obu­dził się bar­dzo sła­by – tak sła­by, że le­d­wo zlazł na dół, aby wy­pić reszt­kę zim­nej, gorz­kiej her­ba­ty. Za­trząsł się, kie­dy do po­ło­wy cia­ła za­padł się w mięk­ki, nie­wi­dzial­ny zwał – było ich tak wie­le, że le­d­wo mógł się po­ru­szać, z naj­więk­szym tru­dem do­brnął do sto­łu, po­kój pe­łen był dusz­ne­go, na­grza­ne­go po­wie­trza, jak­by pa­lił się w nim nie­wi­dzial­ny piec. Zro­bi­ło mu się dziw­nie – osu­nął się na zie­mię, nie upadł – pod­trzy­ma­ły go ela­stycz­ną, pręż­ną masą, ten do­tyk na­peł­nił go nie­wy­po­wie­dzia­ną trwo­gą, tak był ła­god­ny, mięk­ki, przy­szła mu do gło­wy strasz­na myśl, że może po­łknął już któ­rąś z owsian­ką, ja­kąś mniej­szą, i tej nocy, we wnętrz­no­ściach…

Chciał uciec. Wyjść. Wyjść! Nie mógł otwo­rzyć drzwi. Ode­mknę­ły się na kil­ka cen­ty­me­trów, po­tem ela­stycz­na masa, pod­da­ją­ca się pręż­nie, za­trzy­ma­ła je – i nie pu­ści­ła da­lej. Bał się mo­co­wać z drzwia­mi, czuł nad­cho­dzą­cy za­wrót gło­wy. Trze­ba bę­dzie wy­bić szy­bę – po­my­ślał – ale co po­li­czy szklarz?

Trzę­sąc się, uto­ro­wał so­bie dro­gę do biur­ka, wlazł na nie, pa­trząc tępo na po­kój – kul­ki sza­rą, punk­to­wa­ną mgłą, le­d­wo do­strze­gal­nym, mil­czą­cym ob­ło­kiem ota­cza­ły go ze wszyst­kich stron. Był głod­ny, a nie miał już od­wa­gi zejść, kil­ka razy sła­bo, bez prze­ko­na­nia, za­wo­łał z za­mknię­ty­mi ocza­mi:

– Ra­tun­ku! Ra­tun­ku!

Usnął przed zmierz­chem. W za­pa­da­ją­cej ciem­no­ści po­kój ożył bla­skiem i hu­kiem, co­raz po­tęż­niej­szym. Prze­świe­tla­na od we­wnątrz bły­śnię­cia­mi masa ro­sła, pię­trzy­ła się, wy­pu­cza­ła z wol­na w górę, drga­ła, wstrzą­sa­na de­li­kat­nie, z pó­łek, spo­mię­dzy ksią­żek, roz­py­cha­jąc je, wy­ska­ki­wa­ły i le­cia­ły łu­ka­mi w błę­kit­nym roz­iskrze­niu roz­grza­ne, dy­go­cą­ce kul­ki, jed­na sto­czy­ła mu się z góry na pierś, dru­ga do­tknę­ła po­licz­ka, na­stęp­na przy­war­ła do ust, co­raz wię­cej po­kry­wa­ło ma­te­rac wo­kół jego wpół­ły­sej czasz­ki, bły­ska­ły mu w pół­otwar­te oczy, ale już nie bu­dził się…

Na­stęp­nej nocy, oko­ło trze­ciej nad ra­nem, dro­gą do mia­stecz­ka prze­jeż­dżał cię­ża­ro­wy sa­mo­chód. Wiózł mle­ko w dwu­dzie­sto­ga­lo­no­wych bań­kach. Szo­fer, zmę­czo­ny ca­ło­noc­ną jaz­dą, ki­wał się nad kie­row­ni­cą. Była to naj­gor­sza pora – kie­dy sen­no­ści nie­po­dob­na wprost opa­no­wać. Na­raz usły­szał nad­cią­ga­ją­cy z dala, prze­cią­gły huk. Od­ru­cho­wo zwol­nił, zo­ba­czył za drze­wa­mi par­kan, w głę­bi – ciem­ny, za­ro­sły ogród, a w nim par­te­ro­wy do­mek, w któ­re­go oknach bły­ska­ło.

Po­żar! – po­my­ślał, zje­chał na skraj szo­sy, za­ha­mo­wał gwał­tow­nie i pod­biegł do furt­ki, żeby obu­dzić miesz­kań­ców.

Był w po­ło­wie za­ro­słej tra­wą ścież­ki, gdy zo­ba­czył, że z okien domu, spo­mię­dzy resz­tek wy­du­szo­nych szyb, leją się nie pło­mie­nie, lecz spie­nio­na, bez­u­stan­nie dźwię­czą­ca i bły­ska­ją­ca fala, któ­ra kipi co­raz sze­rzej i da­lej pod ścia­na­mi; na rę­kach, na twa­rzy po­czuł mięk­kie, nie­wi­dzial­ne do­ty­ki, jak­by skrzy­deł ty­sią­ca ciem, po­my­ślał, że śni – kie­dy tra­wa i krza­ki do­ko­ła za­ro­iły się od błę­kit­nych ogni­ków, lewe okien­ko stry­cho­we za­ja­rzy­ło się jak sze­ro­ko otwar­te, ol­brzy­mie ko­cie oko, wej­ścio­we drzwi za­trzesz­cza­ły, pę­kły z hu­kiem – i rzu­cił się do uciecz­ki, ma­jąc jesz­cze w oczach górę mi­go­cą­cej ikry, któ­ra prze­cią­głym grzmo­tem roz­sa­dza­ła dom.