Fiasko - Stanisław Lem - ebook + książka

Fiasko ebook

Stanisław Lem

4,4

Opis

Awanturnicza akcja przedstawia ziemską misję, która przybywa w pobliże zamieszkanej przez istoty rozumne planety w celu nawiązania kontaktu. Chociaż ludziom udaje się  pokonać własną śmierć, pokonać – dzięki niezwykłej fizyce „czarnych dziur” – barierę czasu, zyskać potęgę pozwalającą niszczyć ciała niebieskie, to jednak wciąż prawdziwy kłopot sprawia im pokonanie bariery Inności i porozumienie z obcą formą życia. 

Spis treści

  • Las Birnam
  • Narada
  • Rozbitek
  • SETI
  • Beta Harpii
  • Kwinta
  • Łowy
  • Księżyc
  • Zwiastowanie
  • Atak
  • Demonstracja siły
  • Paroksyzm
  • Eschatologia kosmiczna
  • Bajka
  • Sodoma i Gomora
  • Kwintanie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 464

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (54 oceny)
33
13
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
peterpancio1

Nie oderwiesz się od lektury

nieśmiertelna jak Lem, ostatnia jego książka.
00
Krzysztof19922991

Nie oderwiesz się od lektury

Moim zdaniem najlepsza powieść Lema.
00
JerzyGarwaski

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka! Warta przeczytania.
00
Kalina1

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo interesująca książka. Najbardziej zainteresowały mnie opisy otoczenia, dla których warto między innymi przeczytać. Polecam,
00

Popularność




Sta­ni­sław Lem

"Fia­sko"

© Co­py­ri­ght by To­masz Lem, 2016

pro­jekt okład­ki: Anna Ma­ria Su­cho­dol­ska

zdję­cie na okład­ce: © Cze­sław Cza­pliń­ski/FO­TO­NO­VA

© Co­py­ri­ght for this edi­tion: Pro Auc­to­re Woj­ciech Ze­mek

www.lem.pl

ISBN 978-83-63471-37-8

Kra­ków, 2019 (wy­da­nie dru­gie po­pra­wio­ne)

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne

Stanisław Lem

FIASKO(frag­ment)

Spis treści

Las Bir­nam

Na­ra­da

Roz­bi­tek

SETI

Beta Har­pii

Kwin­ta

Łowy

Księ­życ

Zwia­sto­wa­nie

Atak

De­mon­stra­cja siły

Pa­rok­syzm

Escha­to­lo­gia ko­smicz­na

Baj­ka

So­do­ma i Go­mo­ra

Kwin­ta­nie

LAS BIRNAM

– Ład­nie pan siadł.

Czło­wiek, któ­ry to po­wie­dział, nie pa­trzył już na pi­lo­ta w ska­fan­drze, ze zdję­tym heł­mem pod pa­chą. W okrą­głej sali kon­tro­l­nej, z pod­ko­wą pul­pi­tów po­środ­ku, pod­szedł do ścia­ny ze szkła i spo­glą­dał na wiel­ki, choć da­le­ki wa­lec stat­ku osma­lo­ne­go u dysz. Wciąż jesz­cze chla­pa­ło z nich na be­ton czar­nia­wą wy­mio­ci­ną. Dru­gi kon­tro­ler, bar­czy­sty, w be­re­cie wci­śnię­tym na łysą czasz­kę, pu­ścił ta­śmy za­pi­su wstecz i gdy się prze­wi­ja­ły, sa­mym ką­tem oka, niby ptak o nie­ru­cho­mej po­wie­ce, ze­zo­wał ku przy­by­szo­wi. Na uszach miał słu­chaw­ki, a przed sobą sze­reg cha­otycz­nie mi­ga­ją­cych mo­ni­to­rów.

– Ja­koś po­szło – rzu­cił pi­lot. Uda­jąc, że to mu nie­zbęd­ne przy od­pi­na­niu cięż­kich rę­ka­wic z po­dwój­ny­mi ścią­ga­cza­mi, oparł się nie­znacz­nie o wy­su­nię­tą kra­wędź pul­pi­tu. Po tym lą­do­wa­niu ła­sko­ta­ło go w ko­la­nach.

– Co to było?

Mały przed szy­ba­mi, w wy­tar­tej skó­rza­nej kurt­ce, z my­sią, nie­ogo­lo­ną twa­rzą, kle­pał się po kie­sze­niach, aż zna­lazł w jed­nej pa­pie­ro­sy.

– De­flek­sja cią­gu – bąk­nął pi­lot, tro­chę za­sko­czo­ny fleg­mą po­wi­ta­nia.

Tam­ten, już z pa­pie­ro­sem w ustach, za­cią­gnął się i spy­tał przez dym:

– Ale dla­cze­go? Nie wie pan?

Nie – chciał od­po­wie­dzieć pi­lot, lecz zmil­czał, bo mu się wy­da­wa­ło, że po­wi­nien wie­dzieć. Ta­śma się skoń­czy­ła. Jej ko­niec fur­czał z wi­ru­ją­cym bęb­nem. Wiel­ki wstał, odło­żył słu­chaw­ki, te­raz do­pie­ro ski­nął mu gło­wą i ode­zwał się chry­pli­wie:

– Lon­don. A to jest Gos­se. Wi­ta­my na Ty­ta­nie. Cze­go się na­pi­je­my? Może być kawa albo whi­sky.

Mło­dy pi­lot zmie­szał się. Znał na­zwi­ska tych lu­dzi, ale ni­g­dy ich nie wi­dział i nie zda­jąc so­bie z tego spra­wy, uznał, że kie­row­ni­kiem musi być ten wiel­ki i to jest Gos­se, tym­cza­sem było na od­wrót. Prze­sta­wia­jąc to so­bie w gło­wie, wy­brał kawę.

– Jaki fracht? Gło­wi­ce kar­bo­run­do­we? – spy­tał Lon­don, kie­dy już we trzech sie­dli do sto­li­ka wy­su­nię­te­go ze ścia­ny, z kawą pa­ru­ją­cą w szklan­kach po­dob­nych do zle­wek la­bo­ra­to­ryj­nych: mia­ły dziob­ki. Gos­se po­pił kawą żół­tą pi­guł­kę, ode­tchnął, roz­kasz­lał się i wy­sią­kał nos, aż mu oczy za­szły łza­mi.

– I pro­mien­ni­ki też pan przy­wiózł, co? – zwró­cił się do pi­lo­ta.

Ten, znów za­sko­czo­ny, bo ocze­ki­wał więk­sze­go za­in­te­re­so­wa­nia swo­im wy­czy­nem, tyl­ko gło­wą przy­tak­nął. Nie co dzień dła­wi się ra­kie­cie pod­czas lą­do­wa­nia ciąg. Za­miast li­sty to­wa­ro­wej miał w ustach go­to­wą re­la­cję, jak nie pró­bu­jąc ani prze­dmu­cha­nia dysz, ani zwięk­sze­nia głów­ne­go cią­gu, od razu wy­łą­czył au­to­ma­ty­kę i siadł na sa­mych bo­oste­rach, sztucz­ką, ja­kiej poza sy­mu­la­to­rem ni­g­dy jesz­cze nie pró­bo­wał. A i to daw­no. Więc znów mu­siał so­bie po­prze­sta­wiać my­śli.

– Przy­wio­złem – po­wie­dział z tego wszyst­kie­go i po­czuł na­wet za­do­wo­le­nie, bo to nie­źle za­brzmia­ło. Taki la­ko­nicz­ny wy­szedł z za­gro­że­nia.

– Ale nie tam, gdzie na­le­ża­ło – uśmiech­nął się mały, Gos­se.

Pi­lot nie wie­dział, czy to żar­ty.

– Jak to nie tam…? Prze­cież przy­ję­li­ście mnie. We­zwa­li­ście – po­pra­wił się.

– Mu­sie­li­śmy.

– Nie ro­zu­miem.

– Toż pan miał lą­do­wać w Gra­alu.

– No to po co ścią­gnę­li­ście mnie z kur­su?

Zro­bi­ło mu się go­rą­co. We­zwa­nie brzmia­ło ka­te­go­rycz­nie. Wpraw­dzie zła­pał, wy­tra­ca­jąc szyb­kość, ra­dio­we do­nie­sie­nie Gra­ala o ja­kimś wy­pad­ku, ale mało co zro­zu­miał przez za­kłó­ca­ją­cy szum. Na­le­ciał bo­wiem ku Ty­ta­no­wi od Sa­tur­na, żeby jego gra­wi­ta­cją wy­tra­cać pęd i tym sa­mym oszczę­dzić pa­li­wa, więc otarł się stat­kiem o ma­gne­tos­fe­rę ol­brzy­ma, aż mu za­trzesz­cza­ło na wszyst­kich za­kre­sach fal. Za­raz po­tem ode­brał we­zwa­nie tego ko­smo­dro­mu. Na­wi­ga­tor musi usłu­chać kon­tro­li lo­tów. A tu na­wet ska­fan­dra nie dali mu zdjąć, bio­rąc od razu na spyt­ki. Du­chem był na­dal w ste­row­ni, z pa­sa­mi wrzy­na­ją­cy­mi się wście­kle w bar­ki i pierś, gdy ra­kie­ta ude­rzy­ła już roz­kra­czo­ny­mi ła­pa­mi w be­ton, ale bo­oste­ry do koń­ca się nie wy­pa­li­ły i ło­mo­cąc ogniem, wpra­wia­ły cały kor­pus w po­dry­gi.

– O co cho­dzi? Gdzie mia­łem wła­ści­wie siąść?

– Pań­ska drob­ni­ca na­le­ży się Gra­alo­wi – wy­ja­śnił mały, wy­cie­ra­jąc za­czer­wie­nio­ny nos. Miał ka­tar. – A my­śmy prze­chwy­ci­li pana na­dor­bi­tal­nie i we­zwa­li­śmy tu, bo po­trze­bu­je­my Kil­lia­na. Pań­skie­go pa­sa­że­ra.

– Kil­lia­na? – zdzi­wił się mło­dy pi­lot. – Nie mam go na po­kła­dzie. Oprócz mnie jest tyl­ko Sin­ko, dru­gi pi­lot.

Tam­ci zdę­bie­li.

– Gdzie jest Kil­lian?

– Te­raz już pew­no w Mont­re­alu. Jego żona ro­dzi. Od­le­ciał przede mną to­wa­ro­wym wa­ha­dłow­cem, za­nim wy­star­to­wa­łem.

– Z Mar­sa?

– Ja­sne, a skąd? O co cho­dzi?

– Ba­ła­gan pa­nu­ją­cy w Ko­smo­sie nie ustę­pu­je ziem­skie­mu – za­uwa­żył Lon­don. Na­bi­jał faj­kę ty­to­niem z taką siłą, jak­by ją chciał roz­tłuc. Był zły. Pi­lot też.

– To nie mo­gli­ście mnie spy­tać?

– By­li­śmy pew­ni, że on leci z pa­nem. Taki był ostat­ni ra­dio­gram.

Gos­se znów wy­tarł nos i wes­tchnął.

– Wy­star­to­wać nie może pan już tak czy owak – ode­zwał się wresz­cie. – A Mar­lin nie mógł się do­cze­kać pro­mien­ni­ków. Te­raz wszyst­ko zwa­li na mnie.

– Prze­cież są – wska­zał pi­lot gło­wą mgłę za szy­ba­mi, gdzie ciem­nia­ło wy­smu­kłe wrze­cio­no jego stat­ku. – Chy­ba sześć. A dwa gi­ga­dżu­lo­we. Roz­dmuch­ną każ­dą mgłę czy chmu­rę jak nic.

– Ale nie we­zmę ich na ple­cy i nie za­tasz­czę Mar­li­no­wi – od­pa­ro­wał Gos­se w co­raz gor­szym hu­mo­rze.

Nie­dbal­stwo i sa­mo­wo­la pod­rzęd­ne­go lą­do­wi­ska, któ­re, jak po­wie­dział kie­row­nik, prze­chwy­ci­ło go po trzech ty­go­dniach rej­su nie upew­niw­szy się, czy ma ocze­ki­wa­ne­go pa­sa­że­ra, do­tknę­ły pi­lo­ta. Nie spie­szył się z oświad­cze­niem, że będą się mu­sie­li sami za­trosz­czyć o jego fracht. Przed usu­nię­ciem awa­rii nie da rady, choć­by i chciał. Mil­czał.

– Ja­sne, że zo­sta­nie pan u nas.

Z tymi sło­wa­mi Lon­don do­pił kawę i pod­niósł się z alu­mi­nio­we­go krze­sła. Był ogrom­ny jak za­pa­śnik cięż­kiej wagi. Pod­szedł do szkla­nej ścia­ny. Pej­zaż Ty­ta­na, mar­twa wście­kłość gór, nie­ziem­skich bar­wą w ru­dej po­świa­cie, do­ci­śnię­tej brą­zo­wy­mi chmu­ra­mi do ich grzbie­tów, sta­no­wi­ła do­sko­na­łe tło dla jego po­sta­ci. Pod­ło­ga wie­ży de­li­kat­nie wi­bro­wa­ła. Co za sta­ra prze­twor­ni­ca, po­my­ślał pi­lot. Też wstał, żeby obej­rzeć swój sta­tek. Jak la­tar­nia mor­ska ster­czał pio­no­wo z pę­dzą­cej ni­sko mgły. Po­dmuch od­wiał jej kłę­by, ale już nie było wi­dać plam prze­grze­wu na dy­szach. Może przez od­le­głość i pół­mrok, a może po pro­stu osty­gły.

– Ma­cie tu gam­ma de­fek­to­sko­py? – Sta­tek był dlań waż­niej­szy od ich kło­po­tu. Sami go so­bie spra­wi­li.

– Mamy. Ale nie dam po­dejść ni­ko­mu do ra­kie­ty w zwy­kłym ska­fan­drze – ode­zwał się Gos­se.

– My­śli pan, że to stos? – po­de­rwa­ło pi­lo­ta.

– A pan?

Mały kie­row­nik też wstał i pod­szedł do nich. Z pod­ło­go­wych szcze­lin wzdłuż wy­pu­kłych szyb wia­ło mi­łym cie­płem.

– Tem­pe­ra­tu­ra ska­ka­ła przy scho­dze­niu po­nad nor­mę, ale ge­ige­ry się nie ode­zwa­ły. To chy­ba tyl­ko dy­sza. Może wy­plu­ło ce­ra­mi­kę z ognio­wej ko­mo­ry. Mia­łem wra­że­nie, że coś gu­bię.

– Ce­ra­mi­ka po­szła swo­ją dro­gą, ale był wy­ciek – orzekł sta­now­czo Gos­se. – Ce­ra­mi­ka się nie topi.

– Ta ka­łu­ża? – zdzi­wił się pi­lot. Sta­li przed po­dwój­ny­mi szkła­mi. Pod rufą rze­czy­wi­ście roz­la­ła się czar­na ka­łu­ża. Mgły pę­dzo­ne wi­chu­rą co chwi­la omia­ta­ły ka­dłub stat­ku.

– Pan co ma w sto­sie? Cięż­ką wodę czy sód? – spy­tał Lon­don. Prze­wyż­szał pi­lo­ta o gło­wę. Z ra­dia do­bie­gło po­pi­ski­wa­nie. Gos­se sko­czył tam, wło­żył słu­chaw­ki z la­ryn­go­fo­nem i roz­ma­wiał z kimś ci­cho.

– To nie może być ze sto­su… – bez­rad­nie po­wie­dział pi­lot. – Mam cięż­ką wodę. Roz­twór jest czy­sty jak łza. Prze­zro­czy­sty. A to jest czar­ne jak smo­ła.

– No to pu­ści­ło chło­dze­nie w dy­szy – zgo­dził się Lon­don. – I po­trza­ska­ło ce­ra­mi­kę.

Mó­wił jak o za­pał­kach. Wca­le nie prze­jął się awa­rią, któ­ra uwię­zi­ła pi­lo­ta ze stat­kiem w tej dziu­rze.

– Pew­no tak… – przy­świad­czył mło­dy czło­wiek. – Naj­więk­sze ci­śnie­nie jest w tu­le­jach przy ha­mo­wa­niu. Jak ce­ra­mi­ka pęk­nie w jed­nym miej­scu, to całą resz­tę wy­mie­cie głów­ny ciąg. Wszyst­ko wy­plu­ło ze ster­bur­to­wej dy­szy.

Lon­don się nie ode­zwał. Pi­lot do­dał z wa­ha­niem:

– Może sia­dłem tro­chę za bli­sko…

– Głup­stwo. Do­brze, żeś pan w ogó­le rów­no siadł.

Pi­lot cze­kał dal­szych uwag za­kra­wa­ją­cych na po­chwa­łę, ale Lon­don od­wró­cił się ku nie­mu i obej­rzał od roz­czo­chra­nych ja­snych wło­sów do stóp w bia­łych bu­tach ska­fan­dra.

– Ju­tro po­ślę tech­ni­ka na de­flek­to­sko­pię… Wrzu­cił pan stos na ja­ło­wy bieg? – do­dał na­gle.

– Nie. Cał­kiem wy­łą­czy­łem. Jak na do­ko­wa­nie.

– To do­brze.

Pi­lot wie­dział już, że nie ma komu opo­wia­dać o szcze­gó­łach wal­ki z ra­kie­tą nad sa­mym ko­smo­dro­mem. Kawa kawą – ale czy go­spo­da­rze, co mu się tak na­rzu­ci­li, nie po­win­ni dać po­ko­ju i ła­zien­ki? Ma­rzył o go­rą­cym tu­szu. Gos­se wciąż bor­mo­tał do mi­kro­fo­nu. Lon­don stał nad nim po­chy­lo­ny. Sy­tu­acja była nie­wy­raź­na, ale peł­na na­pię­cia. Pi­lot czuł już, że ci dwaj mają na gło­wie coś waż­niej­sze­go od jego przy­go­dy i że to się wią­że z sy­gna­ła­mi Gra­ala. Do­sły­szał, le­cąc, strzę­py – było w nich coś o ma­szy­nach, któ­re nie do­szły, i o ich po­szu­ki­wa­niu.

Gos­se ob­ró­cił się z fo­te­lem, przez co zbyt na­cią­gnię­ty prze­wód ze­su­nął mu słu­chaw­ki z uszu na szy­ję.

– Gdzie jest ten pań­ski Sin­ko?

– Na po­kła­dzie. Ka­za­łem mu spraw­dzić re­ak­tor.

Lon­don wciąż py­ta­ją­co pa­trzał na kie­row­ni­ka. Ten za­prze­czył nie­znacz­nie gło­wą i mruk­nął:

– Nic.

– A ich śmi­głow­ce?

– Wró­ci­ły. Wi­docz­ność zero.

– Py­ta­łeś o udźwig?

– Nie da­dzą rady. Ile waży gi­ga­pro­mien­nik? – zwró­cił się do pi­lo­ta przy­słu­chu­ją­ce­go się roz­mo­wie.

– Nie wiem do­kład­nie. Nie­ca­łe sto ton.

– Co oni ro­bią? – na­sta­wał Lon­don. – Na co cze­ka­ją?

– Na Kil­lia­na – od­parł Gos­se i do­sad­nie za­klął.

Lon­don wy­jął ze ścien­nej szaf­ki bu­tel­kę Whi­te Hor­se, po­trzą­snął nią, jak­by ba­da­jąc, czy to do­sta­tecz­nie do­bry śro­dek na stan rze­czy, i wsta­wił ją z po­wro­tem na pół­kę. Pi­lot stał i cze­kał. Już nie czuł cię­ża­ru ska­fan­dra.

– Zgi­nę­li nam dwaj lu­dzie – ode­zwał się Gos­se. – Nie do­szli do Gra­ala.

– Nie dwaj, tyl­ko trzej – spro­sto­wał po­nu­ro Lon­don.

– Przed mie­sią­cem – pod­jął Gos­se – do­sta­li­śmy trans­port no­wych Di­gla­to­rów. Sześć sztuk dla Gra­ala. Gra­al nie mógł przy­jąć stat­ku, bo nie na­dą­żył z no­wym be­to­no­wa­niem ko­smo­dro­mu. Kie­dy wy­lą­do­wał pierw­szy kon­te­ne­ro­wiec „Achil­les”, dzie­więć­dzie­siąt ty­się­cy ton, całe zbro­je­nie płyt, ko­mi­syj­nie za­gwa­ran­to­wa­ne, trza­sło. Do­brze, że się sta­tek nie prze­wró­cił. Wy­cią­ga­li go z za­pa­dli­ska do stocz­ni dwie doby. Na gwałt ro­bi­li za­strzy­ki ce­men­tu, po­ło­ży­li ognio­trwa­łą wy­kła­dzi­nę i otwar­li port. Ale te Di­gla­to­ry sta­ły u nas. Pa­no­wie eks­per­ci uzna­li, że prze­wóz ra­kie­tą się nie opła­ci, zresz­tą ka­pi­ta­nem „Achil­le­sa” jest Ter Le­oni. Gdzie by on ru­szył dzie­więć­dzie­się­cio­ty­sięcz­ni­kiem na sto osiem­dzie­siąt mil z Gra­ala tu­taj, czy taki grzmot to pchła? Mar­lin przy­słał dwóch naj­lep­szych kie­row­ców. W ze­szłym ty­go­dniu prze­pro­wa­dzi­li dwie ma­szy­ny do Gra­ala. Już tam pra­cu­ją. Przed­wczo­raj ci sami lu­dzie wró­ci­li śmi­głow­cem po dal­sze ma­szy­ny. Wy­ru­szy­li o świ­cie, w po­łu­dnie mi­nę­li Wiel­ki Cy­pel i kie­dy za­czę­li scho­dzić, urwa­ła się łącz­ność. Zmar­no­wa­ło się kupę cza­su przez to, że pro­wa­dze­nie przej­mu­je od Cy­pla sam Gra­al. My­śle­li­śmy, że się nie od­zy­wa­ją, bo są w na­szym cie­niu ra­dio­wym. – Gos­se mó­wił to spo­koj­nie i mo­no­ton­nie. Lon­don stał ty­łem przy szy­bach. Pi­lot słu­chał.

– Tym sa­mym śmi­głow­cem przy­le­ciał z ope­ra­to­ra­mi Pirx. Po­sa­dził swe­go „Cu­ivie­ra” w Gra­alu i chciał się ze mną zo­ba­czyć. Zna­my się od lat. He­li­kop­ter miał go za­brać wie­czo­rem, ale nie przy­le­ciał, bo Mar­lin wy­słał wszyst­ko co miał na po­szu­ki­wa­nia. Pirx nie chciał cze­kać. Albo nie mógł. Miał ju­tro star­to­wać i chciał być sam przy kla­ro­wa­niu stat­ku. No i wy­mógł na mnie, że­bym mu dał wra­cać do Gra­ala jed­nym z Di­gla­to­rów. Żą­da­łem sło­wa, że pój­dzie po­łu­dnio­wym szla­kiem, dłuż­szym, ale poza de­pre­sją. Dał sło­wo i zła­mał. Wi­dzia­łem go na OR­SA­NIE, jak scho­dził w de­pre­sję.

– Co to jest OR­SAN? – spy­tał pi­lot. Był bla­dy. Pot wy­stą­pił mu na czo­ło, ale cze­kał na wy­ja­śnie­nie.

– Or­bi­tal­ny sa­te­li­ta pa­tro­lo­wy. Prze­cho­dzi nad nami co osiem go­dzin i aku­rat dał mi wte­dy ob­raz. Pirx ze­szedł na dół i znikł.

– Pirx? – spy­tał pi­lot ze zmie­nio­ną twa­rzą. – Ko­man­dor Pirx?

– Tak. Pan go zna?

– Czy go znam! – wy­buch­nął pi­lot. – Słu­ży­łem pod nim jako sta­ży­sta. On pod­pi­sał mój dy­plom… Pirx? Przez tyle lat wy­cho­dził cało z naj­gor­szych… – Urwał. Za­go­to­wa­ło się w nim. Pod­niósł obu­rącz hełm, jak­by chciał nim rzu­cić w Gos­se­go.

– Jak pan mu dał iść sa­me­mu Di­gla­to­rem? Jak pan mógł? Prze­cież to do­wód­ca da­le­kiej że­glu­gi, a nie szo­fer…

– Znał te ma­szy­ny, kie­dy pan cho­dził jesz­cze w krót­kich majt­kach – od­parł Gos­se. Wi­dać było, jak bro­ni się przed za­rzu­tem. Lon­don z ka­mien­ną twa­rzą pod­szedł do mo­ni­to­rów, mię­dzy któ­ry­mi Gos­se sie­dział ze słu­chaw­ka­mi na szyi, i przed no­sem wy­trzą­sał mu po­piół z faj­ki do pu­ste­go alu­mi­nio­we­go bęb­na. Obej­rzał ją, jak­by nie wie­dział, co trzy­ma, wziął w obie gar­ście i faj­ka pę­kła. Lon­don ci­snął ka­wał­ki, wró­cił do okna i znie­ru­cho­miał, spló­tł­szy na grzbie­cie pal­ce ści­śnię­tych pię­ści.

– Nie mo­głem mu od­mó­wić…

Gos­se zwró­cił się nie­chyb­nie do Lon­do­na, któ­ry jak­by nie sły­sząc, pa­trzał przez szkło w chy­bo­tli­we skłę­bie­nia ru­dej mgły. Już tyl­ko dziób ra­kie­ty wy­nu­rzał się z niej chwi­la­mi.

– Gos­se – ode­zwał się na­raz pi­lot – pan mi da ma­szy­nę.

– Nie dam.

– Mam pa­tent ope­ra­to­ra ty­sięcz­ni­ków.

Gos­se­mu oczy roz­bły­sły na mgnie­nie, lecz po­wtó­rzył:

– Nie dam. Pan ni­g­dy nie ope­ro­wał na Ty­ta­nie.

Nic nie mó­wiąc, pi­lot za­czął zdej­mo­wać ska­fan­der. Od­krę­cił sze­ro­ki me­ta­lo­wy koł­nierz, po­roz­pi­nał bar­ko­we za­cze­py, pod nimi – za­mek bły­ska­wicz­ny, się­gnął głę­bo­ko za pa­zu­chę i wy­jął port­fel zgnie­cio­ny dłu­gim no­sze­niem pod cięż­ką otu­li­ną ska­fan­dra. Na­ra­mien­ne pła­ty roz­war­ły mu się, jak­by roz­pru­te. Przy­stą­pił do Gos­se­go i po ko­lei kładł przed nim pa­pie­ry.

– To z Mer­ku­re­go. Mia­łem tam Bi­gan­ta. Ja­poń­ski mo­del. Osiem­set ton. A tu pra­wo ope­ro­wa­nia ty­sięcz­ni­ka­mi. Wier­ci­łem na An­tark­ty­dzie lą­do­lód szwedz­kim zim­no­cho­dem, Krio­pe­ra­to­rem. To jest fo­to­ko­pia dru­giej na­gro­dy z za­wo­dów na Gren­lan­dii, a to z We­ne­ry.

Rzu­cał fo­to­gra­fie jak atu­to­we kar­ty.

– By­łem tam z eks­pe­dy­cją Hol­leya. To jest mój ter­mo­ped, a to ko­le­gi zmien­ni­ka. Oba pro­to­ty­po­we mo­de­le, nie­złe. Tyl­ko kli­ma­ty­za­cja cie­kła.

Gos­se pod­niósł na nie­go oczy.

– Toż pan jest pi­lo­tem?

– Prze­kwa­li­fi­ko­wa­łem się. Wła­śnie u ko­man­do­ra Pi­rxa. Naj­pierw słu­ży­łem na jego „Cu­ivie­rze”. Pierw­sze do­wódz­two do­sta­łem na ho­low­ni­ku…

– Ileż pan ma lat?

– Dwa­dzie­ścia dzie­więć.

– Jak pan zdą­żył tak po­prze­ska­ki­wać?

– Kie­dy się chce, to moż­na. Zresz­tą kie­row­ca pla­ne­tar­nych ma­szyn opa­nu­je każ­dy nowy typ po go­dzi­nie. Tyle, co prze­siąść się z mo­to­ro­we­ru na mo­to­cykl. – Urwał. Miał jesz­cze plik zdjęć, ale ich nie wy­jął. Ze­brał rzu­co­ne z pul­pi­tu, we­tknął w wy­tar­te skó­rza­ne okład­ki i scho­wał do we­wnętrz­nej kie­sze­ni. W roz­pię­tym sze­ro­ko ska­fan­drze, nie­znacz­nie za­czer­wie­nio­ny, stał obok Gos­se­go. Na mo­ni­to­rach bie­gły wciąż ja­ło­we prę­gi świa­tła. Lon­don, przy­siadł­szy na ru­ro­wej po­rę­czy pod szy­ba­mi, ob­ser­wo­wał milcz­kiem tę sce­nę.

– Po­wiedz­my, że dał­bym panu Di­gla­to­ra. Daj­my na to. Co pan po­cznie?

Pi­lot uśmie­chał się. Na jego czo­le świe­ci­ły kro­pel­ki potu. Ja­sna czu­pry­na no­si­ła znak po cie­mie­nio­wych po­dusz­kach heł­mu.

– We­zmę pro­mien­nik i pój­dę tam. Gi­ga­dżu­lo­wy, z ła­dow­ni. He­li­kop­te­ry Gra­ala ta­kie­go nie unio­są, ale dla Di­gla­to­ra i sto ton to nic. Pój­dę i ro­zej­rzę się tro­chę… Mar­lin może so­bie da­ro­wać po­szu­ki­wa­nia z po­wie­trza. Wiem, ile tam jest he­ma­ty­tów. I mgły. Z he­li­kop­te­ra nic się nie wy­pa­trzy.

– A pan pój­dzie z ma­szy­ną od razu na dno.

Pi­lot uśmiech­nął się sze­rzej, bły­ska­jąc bia­ły­mi zę­ba­mi. Gos­se zo­ba­czył, że ten chło­piec – bo to był pra­wie chło­piec, tyl­ko roz­mia­ry ska­fan­dra do­da­wa­ły mu lat – ma ta­kie same oczy jak Pirx. Może tro­chę ja­śniej­sze, ale z ta­ki­mi sa­my­mi zmarszcz­ka­mi przy ką­tach po­wiek. Mru­żył je, przez co spoj­rze­nie miał jak wiel­ki kot w słoń­cu – za­ra­zem nie­win­ne i ostre.

– On chce wejść w de­pre­sję i „ro­zej­rzeć się tro­chę” – po­wie­dział do Lon­do­na, ni to py­ta­jąc, ni to wy­da­jąc na po­śmie­wi­sko zu­chwal­stwo ochot­ni­ka. Lon­don ani drgnął. Gos­se wstał, zdjął słu­chaw­ki, pod­szedł do kar­to­gra­fu i jak ro­le­tę ścią­gnął wiel­ką mapę pół­noc­nej pół­ku­li Ty­ta­na. Wska­zał dwie gru­be kre­chy wy­gię­te prze­bie­giem na żół­to­li­lio­wym tle po­cię­tym li­nia­mi war­stwic.

– Je­ste­śmy tu­taj. Po pro­stej do Gra­ala sto dzie­sięć mil. Tą sta­rą mar­szru­tą, czar­ną, sto czter­dzie­ści sześć. Stra­ci­li­śmy na niej czte­rech lu­dzi, kie­dy Gra­al się be­to­no­wał i je­dy­ne lą­do­wi­sko było u nas. Wte­dy uży­wa­ło się pe­dy­pu­la­to­rów na die­slach na­pę­dza­nych hy­per­go­la­mi. Jak na tu­tej­sze wa­run­ki po­go­da sta­ła ślicz­na. Dwie par­tie ma­szyn do­szły do Gra­ala bez szwan­ku. A po­tem w jed­nym dniu prze­pa­dły czte­ry wiel­ko­cho­dy. We Wiel­kiej De­pre­sji. Na tym za­kre­sko­wa­nym kół­ku. Bez śla­du.

– Wiem – za­uwa­żył pi­lot. – Uczy­łem się tego. Znam na­zwi­ska tych lu­dzi.

Gos­se do­tknął pal­cem miej­sca, w któ­rym od czar­ne­go szla­ku na po­łu­dnie wy­kre­ślo­no czer­wo­ny ob­chód.

– Prze­dłu­ży­ło się dro­gę, ale nikt nie wie­dział, jak da­le­ko się­ga zdra­dli­wy te­ren. Geo­lo­gów tam rzu­co­no. Moż­na było po­słać den­ty­stów. Też znaw­cy dziur. Na żad­nej pla­ne­cie nie ma cho­dzą­cych gej­ze­rów, a tu są. To nie­bie­skie na pół­no­cy to Mare Hy­ni­cum. My i Gra­al je­ste­śmy w głę­bi lądu. Ale to nie jest ża­den ląd. To gąb­ka. Mare Hy­ni­cum nie za­le­wa de­pre­sji mię­dzy nami i Gra­alem, bo cały brzeg jest pła­sko­wy­żem. Geo­lo­go­wie uzna­li ten tak zwa­ny kon­ty­nent za po­dob­ny do bał­tyc­kiej tar­czy fen­no­skan­dii.

– Po­my­li­li się – wtrą­cił pi­lot. Za­no­si­ło się na wy­kład. Po­sta­wił hełm w ką­cie i, roz­par­ty na krze­śle, zło­żył ręce jak grzecz­ny uczeń. Nie wie­dział, czy Gos­se chce go za­po­znać z mar­szru­tą, czy od niej od­stra­szyć, ale sy­tu­acja dość mu sma­ko­wa­ła.

– Ano wła­śnie. Pod ska­ła­mi leży hy­dro­kar­bo­no­wa mar­z­łoć. Pa­skudz­two wy­kry­te przy głę­bo­kich na­wier­tach. Wiecz­ny lód, fał­szy­wy, z po­li­me­rów wę­glo­wo­do­ro­wych. Nie top­nie­je na­wet przy ze­rze Cel­sju­sza, a my­śmy tu nie za­no­to­wa­li ni­g­dy tem­pe­ra­tu­ry wyż­szej niż mi­nus dzie­więć­dzie­siąt stop­ni. We­wnątrz de­pre­sji roi się od sta­rych kal­der i zde­chłych gej­ze­rów. Eks­per­ci wi­dzie­li w tym po­zo­sta­łość ak­tyw­no­ści wul­ka­nicz­nej. Kie­dy te gej­ze­ry oży­ły, przy­le­cie­li go­ście z więk­szym wy­kształ­ce­niem. Sej­smo­aku­sty­ka wy­kry­ła głę­bo­ko pod ska­ła­mi sieć ja­skiń, tak roz­ga­łę­zio­nych, ja­kich świat nie wi­dział. Zro­bi­ło się spe­le­olo­gicz­ną eks­per­ty­zę – lu­dzie gi­nę­li, ubez­pie­cze­nia pła­ci­ły, więc w koń­cu i kon­sor­cjum otwar­ło kie­szeń. Po­tem astro­no­mo­wie do­da­li: kie­dy księ­ży­ce Sa­tur­na znaj­dą się mię­dzy Ty­ta­nem i Słoń­cem, gra­wi­ta­cyj­ny pływ wcho­dzi w mak­si­mum, lą­do­wa tar­cza ule­ga zgnie­ce­niu i z ognisk pod man­tią wy­ci­ska mag­mę. Ty­tan ma wciąż go­rą­ce ją­dro. Mag­ma krzep­nie, nim wy­do­sta­nie się z głę­bin ko­mi­na­mi, ale krzep­nąc, pod­grze­wa całą Or­lan­dię. Mare Hy­ni­cum jest jak woda, a pod­sta­wa Or­lan­dii jak gąb­ka. Za­czo­po­wa­ne ko­ry­ta pod­ziem­ne udroż­nia­ją się i stąd gej­ze­ry. Ci­śnie­nie do­cho­dzi do ty­sią­ca at­mos­fer. Ni­g­dy nie wia­do­mo, któ­rę­dy to świń­stwo wy­try­śnie. A pan ko­niecz­nie pra­gnie tam iść, co?

– Ow­szem – od­parł w spo­sób rów­nie wy­szu­ka­ny pi­lot. Chęt­nie za­ło­żył­by nogę na nogę, ale nie mógł w ska­fan­drze. Pa­mię­tał, jak ko­le­ga, któ­ry spró­bo­wał to zro­bić, prze­wró­cił się ra­zem ze stoł­kiem.

– Cho­dzi o Las Bir­nam? – do­dał. – Mam już ucie­kać, czy mogę se­rio po­roz­ma­wiać z pa­nem, kie­row­ni­ku?

Gos­se, pusz­cza­jąc to mimo uszu, cią­gnął:

– Nowy szlak kosz­to­wał ma­ją­tek. Trze­ba było ku­mu­la­tyw­ny­mi ła­dun­ka­mi na­gry­zać ten wał lawy – to jest głów­ny wy­ciek Gor­go­ny. Na­wet Mons Olym­pus Mar­sa może się scho­wać przed Gor­go­ną. Dy­na­mit oka­zał się sła­biut­ki. Był u nas nie­ja­ki Ha­ren­sti­ne – może pan o nim sły­szał? – któ­ry pro­po­no­wał, żeby za­miast prze­bi­jać się przez ten wał, wy­kuć w nim stop­nie – zro­bić scho­dy. Bo to bę­dzie tań­sze. W kon­wen­cji ONZ po­wi­nien być prze­pis za­bra­nia­ją­cy do­pusz­cza­nia do astro­nau­ty­ki idio­tów. Wał Ty­fo­na, cóż, prze­bi­ły spe­cjal­ne bom­by ter­mo­ją­dro­we, po wy­drą­że­niu tu­ne­li. Gor­go­na, Ty­fon – całe szczę­ście, że Gre­cy mie­li tylu bo­gów i moż­na ich po­ży­czać z mi­to­lo­gii. Nowy szlak otwar­ło się rok temu. Prze­ci­na tyl­ko naj­da­lej wy­su­nię­tą na po­łu­dnie ko­tli­nę de­pre­sji. Do­stał od eks­per­tów roz­kaz, że ma być bez­piecz­ny. Tym­cza­sem cią­gi pod­ziem­nych pie­czar są wszę­dzie – pod całą Or­lan­dią. Trzy czwar­te Afry­ki! Kie­dy Ty­tan stygł, krą­żył po sil­nie wy­dłu­żo­nej or­bi­cie. Zbli­żał się do stre­fy Ro­che’a, w któ­rą wpa­dła moc mniej­szych księ­ży­ców, i Sa­turn zmełł je na swo­je pier­ście­nie. Więc Ty­tan stygł, wrząc i po­wsta­wa­ły na nim wiel­kie bą­ble w pe­ri­sa­tur­nium, mar­z­ły w apo­sa­tur­nium, a po­tem przy­szły se­dy­men­ta­cje, gla­cja­cje i tę bą­blo­wa­tą, gąb­cza­stą, amor­ficz­ną ska­łę po­kry­ły i ze­pchnę­ły w głąb. Nie­praw­da, że Mare Hy­ni­cum wpły­wa tam tyl­ko przy od­po­wied­niej ascen­zji wszyst­kich księ­ży­ców Sa­tur­na. Tych wtar­gnięć i wy­try­ski­wa­nia gej­ze­rów nie da się prze­wi­dzieć. W za­sa­dzie wie­dzą o tym wszy­scy, co tu pra­cu­ją, i prze­woź­ni­cy, i pi­lo­ci, i pan. Cho­ciaż ten szlak kosz­to­wał mi­liard, wstęp po­wi­nien być cięż­kim ma­szy­nom wzbro­nio­ny. Wszy­scy, w daw­nym sen­sie, znaj­du­je­my się w nie­bie. Czy nie mówi o tym na­zwa ko­pal­ni – Gra­al? Tyl­ko że nie­bo oka­za­ło się pa­skud­nie ka­pi­ta­ło­chłon­ne. Moż­na było się urzą­dzić le­piej. W pa­ra­dę we­szła bu­chal­te­ria. Wy­pła­ty za gi­ną­cych są spo­re, ale mniej­sze od in­we­sty­cji, któ­ra zre­du­ko­wa­ła­by nie­bez­pie­czeń­stwo. Już pra­wie skoń­czy­łem. Może być, że tam­ci się wy­ka­ra­ska­ją, na­wet je­że­li ich za­to­pi­ło. Za­czy­na się od­pływ, a pan­cerz Di­gla­to­ra wy­trzy­ma sto at­mos­fer na cal. Tlen mają na trzy­sta go­dzin. Mar­lin wy­słał ro­bo­cze po­dusz­kow­ce i dał na re­mont dwa su­per­cięż­kie. Bez wzglę­du na to, co pan po­tra­fi, nie war­to. Nie war­to nad­sta­wiać kar­ku. Di­gla­tor na­le­ży do naj­cięż­szych…

– Pan obie­cał skoń­czyć – prze­rwał mu pi­lot. – Spy­tam tyl­ko jed­nym sło­wem, do­brze? A Kil­lian?

Gos­se otwarł usta, roz­kasz­lał się i usiadł.

– Prze­cież po to mia­łem go przy­wieźć – do­dał pi­lot. – Nie?

Gos­se po­cią­gnął dol­ny brzeg mapy, przez co furk­nąw­szy, zwi­nę­ła się, wziął pa­pie­ro­sa i po­wie­dział znad pło­my­ka za­pal­nicz­ki:

– To jego rzecz. Znał te­ren. A poza tym miał kon­trakt. Nie mogę za­bra­niać ope­ra­to­rom, żeby za­wie­ra­li umo­wy z Gra­alem. Mogę zło­żyć dy­mi­sję i pew­no to zro­bię. I mogę od­pra­wić z kwit­kiem każ­de­go bo­ha­te­ra.

– Pan mi da ma­szy­nę – po­wtó­rzył spo­koj­nie pi­lot. – Mogę za­raz po­ga­dać z Gra­alem. Mar­lin pod­sko­czy, wyda zle­ce­nie i ko­niec. Do­sta­nie pan służ­bo­wo. Mar­li­no­wi wszyst­ko jed­no, Kil­lian czy ja. A in­struk­cję umiem na pa­mięć. Szko­da cza­su, pa­nie Gos­se. Pro­szę dać mi coś zjeść, umyć się, a po­tem ob­ga­da­my szcze­gó­ły.

Gos­se po­pa­trzył bez­rad­nie na Lon­do­na i roz­cza­ro­wał się, je­śli ocze­ki­wał wspar­cia.

– On pój­dzie – ode­zwał się jego za­stęp­ca. – Sły­sza­łem o nim od tego spe­le­olo­ga, co był la­tem w Gra­alu. On jest aku­rat taki jak twój Pirx. Ci­cha woda. Tyl­ko faj­ki szko­da. Wy­kąp się, ko­le­go. Tu­sze są na dole. I za­raz wróć, żeby zupa nie wy­sty­gła.

Pi­lot, uśmiech­nąw­szy się do Lon­do­na z wdzięcz­no­ścią, wy­szedł. Po dro­dze pod­niósł swój bia­ły hełm tak ener­gicz­nie, aż wszyst­kie koń­ców­ki wę­żów ude­rzy­ły go po bo­kach ska­fan­dra. Le­d­wie za­mknął za sobą drzwi, Lon­don jął ha­ła­so­wać na­czy­niem przy pod­grze­wa­czach.

– Co to da? – Gos­se za­dał ze zło­ścią py­ta­nie jego ple­com. – Ty też do­bry je­steś!

– A ty ma­śla­ny przy­ja­ciel. Po coś dał Pi­rxo­wi ma­szy­nę?

– Mu­sia­łem. Dał sło­wo.

Lon­don od­wró­cił się ku nie­mu z garn­kiem w rę­kach.

– Chło­pie, puk­nij się w czo­ło. Sło­wo dał! Taki, jak ci da sło­wo, że sko­czy za tobą do wody, to do­trzy­ma. A jak da, że bę­dzie się tyl­ko pa­trzył, jak to­niesz, to tak­że sko­czy. Nie mam ra­cji?

– Ra­cja i ra­cjo­nal­ność to nie to samo – Gos­se bro­nił się jesz­cze bez prze­ko­na­nia. – Jak on może im po­móc?

– Może zna­leźć śla­dy. Weź­mie pro­mien­nik.

– Prze­stań! Le­piej po­słu­cham Gra­ala. Może jest ja­kaś wia­do­mość.

Da­le­ko było jesz­cze do zmierz­chu, choć ściem­ni­ło się od chmur, sia­da­ją­cych wo­kół roz­świe­tlo­ne­go grzy­ba wie­ży. Lon­don krzą­tał się przy sto­le, a Gos­se, pa­ląc pa­pie­ro­sa za pa­pie­ro­sem, ze słu­chaw­ka­mi na uszach, od­bie­rał ja­ło­wą ga­da­ni­nę bazy Gra­ala z gą­sie­ni­ców­ka­mi wy­sła­ny­mi po po­wro­cie śmi­głow­ców. Jed­no­cze­śnie my­ślał o tym pi­lo­cie. Czy nie zbyt skwa­pli­wie, bez py­tań, zmie­nił kurs, by u nich wy­lą­do­wać? Dwu­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­ni do­wód­ca stat­ku z pa­ten­tem że­glu­gi ko­smicz­nej wiel­kie­go za­się­gu musi być twar­dzie­lem i za­pa­leń­cem. Ina­czej nie wy­bił­by się tak szyb­ko. Nie­bez­pie­czeń­stwo ku­si­ło jego zu­cho­wa­tą mło­dość. Je­śli on sam był wi­nien, to nie­do­pa­trze­nia. Gdy­by spy­tał o Kil­lia­na, wmu­sił­by sta­tek Gra­alo­wi. Nie zda­wał so­bie zresz­tą spra­wy kie­row­nik Gos­se, po dwu­dzie­stu go­dzi­nach bez snu, że nie­chcą­cy po­cho­wał już w my­ślach przy­by­sza. Jak on się wła­ści­wie na­zy­wa? Wie­dział, ale za­po­mniał i wziął to za ob­jaw nad­cho­dzą­cej sta­ro­ści. Do­tknął le­we­go mo­ni­to­ra. Zie­lo­ny­mi sze­re­ga­mi wy­sko­czy­ły li­te­ry:

STA­TEK: HE­LIOS DROB­NI­CO­WIEC II KLA­SY

PORT MA­CIE­RZY­STY: SYR­TIS MA­IOR

DO­WÓD­CA PI­LOT: AN­GUS PA­RVIS

DRU­GI PI­LOT: RO­MAN SIN­KO

FRACHT: CZY PO­DAĆ LI­STĘ TO­WA­RÓW

???

Zga­sił ekran. Tam­ci we­szli w swe­trach i gim­na­stycz­nych spodniach. Sin­ko, chu­dy, kę­dzie­rza­wy, przy­wi­tał się z za­afe­ro­wa­niem, bo stos miał jed­nak wy­ciek. Sie­dli do zupy z pu­szek. Gos­se­go ucze­pi­ła się myśl, że ten za­wa­dia­ka, któ­re­mu po­wie­rzy ma­szy­nę, ma prze­krę­co­ne na­zwi­sko. Nie Pa­rvis po­wi­nien się na­zy­wać, ale PAR­SI­FAL, bo to pa­so­wa­ło do Gra­ala. Nie było mu jed­nak do żar­tów, więc za­ba­wę w ana­gra­my za­cho­wał dla sie­bie. Po krót­kiej dys­ku­sji, czy zje­dli obiad, czy ko­la­cję, nie­roz­strzy­gal­nej przez róż­ni­cę cza­sów: po­kła­do­we­go, ziem­skie­go i Ty­ta­na, Sin­ko zje­chał na dół, aby omó­wić z tech­ni­kiem de­fek­to­sko­pię, szy­ko­wa­ną na ko­niec ty­go­dnia, gdy stos osty­gnie i za­skle­pi się mu pro­wi­zo­rycz­nie pęk­nię­cia obu­do­wy, pi­lot zaś z Gos­sem i Lon­do­nem wy­ło­ni­li w pu­stej czę­ści sali dio­ra­mę Ty­ta­na. Ob­raz, utwo­rzo­ny przez ho­lo­gra­ficz­ne rzut­ni­ki, trój­wy­mia­ro­wy, barw­ny, z wy­ry­so­wa­ny­mi mar­szru­ta­mi, się­gał od pół­noc­ne­go bie­gu­na po zwrot­nik. Moż­na go było po­mniej­szać lub po­więk­szać i Pa­rvis za­po­znał się z całą prze­strze­nią dzie­lą­cą ich od Gra­ala.

Go­ścin­ny po­kój do­stał mały, lecz przy­tul­ny, z pię­tro­wym łóż­kiem, biur­kiem o po­chyl­nej pły­cie, fo­te­lem, szaf­ką i prysz­ni­cem tak cia­snym, że my­dląc się pod tu­szem, wciąż ude­rzał łok­cia­mi o ścian­ki. Po­ło­żył się na kocu i jął stu­dio­wać gru­by pod­ręcz­nik ty­ta­no­gra­fii wzię­ty od Lon­do­na. Po­szu­kał naj­pierw w in­dek­sie ha­sła LAS BIR­NAM, lecz nie było go ani pod „L”, ani pod „B”. Na­uka nie przy­ję­ła tego mia­na do wia­do­mo­ści. Kart­ko­wał książ­kę, aż do­tarł do gej­ze­rów. Po­dług au­to­ra było z nimi nie cał­kiem tak, jak mó­wił Gos­se. Ty­tan, krzep­nąc szyb­ciej niż Zie­mia i resz­ta we­wnętrz­nych pla­net, za­mknął w swych głę­biach ol­brzy­mie masy skom­pry­mo­wa­nych ga­zów, któ­re u za­ło­mów jego sko­ru­py na­pie­ra­ją na osa­dy sta­rych wul­ka­nów oraz pod­ziem­ne sie­ci ich mag­ma­tycz­nych żył, roz­ko­rze­nio­nych na set­ki ki­lo­me­trów i przy okre­ślo­nej kon­fi­gu­ra­cji syn­klin oraz an­ty­syn­klin mogą się prze­bi­jać do at­mos­fe­ry fon­tan­na­mi wy­so­ko­pręż­nych ciał lot­nych. Mie­sza­ni­na, skom­pli­ko­wa­na che­micz­nie, za­wie­ra dwu­tle­nek wę­gla za­ma­rza­ją­cy nie­zwłocz­nie w śnieg, któ­ry nie­sio­ny wi­chra­mi za­ście­la rów­ni­ny i sto­ki gór­skie gru­bą war­stwą. An­gu­sa znie­chę­cił ry­chło su­chy tok wy­wo­du. Zga­sił świa­tło, okrył się, za­sko­czo­ny nie­co tym, że ani koc, ani po­dusz­ka nie pod­fru­wa­ją, bo przy­wykł bez mała przez mie­siąc do nie­waż­ko­ści – i za­snął na­tych­miast. Ja­kiś we­wnętrz­ny im­pet wy­trą­cił go z bez­przy­tom­no­ści w jawę tak na­gle, że otwarł oczy, sie­dząc, go­tów wy­sko­czyć z po­ście­li. Bez­myśl­nie roz­glą­dał się do­ko­ła, ma­su­jąc so­bie szczę­kę. Od tego ru­chu wspo­mniał, co mu się śni­ło. Boks. Wal­czył z za­wo­dow­cem, prze­czu­wa­jąc z góry po­raż­kę, i jak kloc ru­nął zno­kau­to­wa­ny. Roz­warł sze­ro­ko oczy, całe po­miesz­cze­nie ob­ró­ci­ło się jak ste­row­nia przy na­głym zwro­cie, i ock­nął się na do­bre. Jed­nym krót­kim spię­ciem wró­ci­ło wczo­raj­sze lą­do­wa­nie, awa­ria, spór z Gos­sem i na­ra­da u dio­ra­my. Po­ko­ik był nie­wiel­ki jak ka­bi­na na frach­tow­cu, co przy­po­mnia­ło mu ostat­nie sło­wa Gos­se­go, za­nim się roz­sta­li: że był za mło­du ma­ry­na­rzem wie­lo­ryb­ni­ka. Go­ląc się, roz­wa­żał po­wzię­tą de­cy­zję. Gdy­by nie na­zwi­sko Pi­rxa, po­my­ślał­by dwa razy, za­nim­by tak bez­względ­nie za­żą­dał zgo­dy na ten wy­jazd. Pod stru­mie­nia­mi na prze­mian go­rą­cej i lo­do­wa­tej wody spró­bo­wał za­śpie­wać, ale wy­szło to bez prze­ko­na­nia. A więc był nie­swój. Czuł, że jego za­mysł za­kra­wa na gor­sze od ry­zy­ka głup­stwo. Ośle­pia­ny bry­zga­mi bi­ją­cy­mi w pod­nie­sio­ną twarz, przez mgnie­nie ob­ra­cał w gło­wie myśl o uni­ku. Ale wie­dział, że to wy­klu­czo­ne. Tak mógł­by po­stą­pić ja­kiś szcze­niak. Wy­tarł się po­rząd­nie, za­słał łóż­ko i już ubra­ny ru­szył na po­szu­ki­wa­nie Gos­se­go. Te­raz za­czy­na­ło mu się spie­szyć. A tu trze­ba jesz­cze się za­zna­jo­mić z nie­zna­nym mo­de­lem, po­tre­no­wać tro­chę, przy­po­mnieć so­bie wła­ści­we od­ru­chy.

Gos­se­go ni­g­dzie nie było. Od pod­sta­wy kon­tro­l­nej wie­ży szły w dwie stro­ny za­bu­do­wa­nia po­łą­czo­ne z nią tu­ne­lo­wy­mi przej­ścia­mi. Lo­ka­li­za­cja ko­smo­dro­mu była re­zul­ta­tem nie­do­pa­trze­nia czy zwy­kłej po­mył­ki. Po­dług bez­lud­nej au­skul­ta­cji zło­ża ko­pa­lin mia­ły tkwić pod dnem tej nie­gdyś wul­ka­nicz­nej do­li­ny, wła­ści­wie sta­re­go kra­te­ru, któ­re­go ko­li­sko wy­dę­ły sej­smicz­ne skur­cze Ty­ta­na. Więc naj­pierw tu rzu­co­no ma­szy­ny i lu­dzi i za­czę­to mon­to­wać becz­ko­wa­te cią­gi miesz­kal­ne dla gór­ni­czych za­łóg, aż po­szły wie­ści, że pa­rę­set mil da­lej roz­po­ście­ra­ją się nie­sa­mo­wi­cie bo­ga­te i ła­twe w eks­plo­ata­cji ura­no­we zło­ża. W za­rzą­dzie pro­jek­tu do­szło wów­czas do roz­ła­mu. Jed­ni chcie­li li­kwi­do­wać ten ko­smo­drom i wszyst­ko za­cząć od nowa na pół­no­co-wscho­dzie, dru­dzy upie­ra­li się, że tyl­ko tu, a za de­pre­sją są, ow­szem, zło­ża po­wierzch­nio­we, lecz płyt­kie, więc mało wy­daj­ne. Zwo­len­ni­ków li­kwi­da­cji pierw­sze­go przy­czół­ka na­zwał ktoś raz po­szu­ki­wa­cza­mi świę­te­go Gra­ala, tak już zo­sta­ło i na­zwa Gra­al przy­war­ła do te­re­nu od­kryw­ko­wych ro­bót. Ani ko­smo­dro­mu nie rzu­co­no, ani go nie roz­bu­do­wa­no. Po­szło na zgni­ły kom­pro­mis, wy­mu­szo­ny nie­do­stat­kiem sił, wła­ści­wie ka­pi­ta­łów. Więc choć eko­no­mi­ści ob­li­czy­li iks razy, że na dłu­gi dy­stans le­piej się opła­ci za­mknąć lą­do­wi­sko w sta­rym kra­te­rze i skon­cen­tro­wać pra­ce w jed­nym miej­scu Gra­ala, zwy­cię­ży­ła lo­gi­ka do­raź­no­ści. Zresz­tą Gra­al dłu­go nie mógł przyj­mo­wać więk­szych stat­ków, a znów kra­ter Ro­emb­de­na – ten geo­log go od­krył – nie miał wła­sne­go na­praw­cze­go doku, por­ta­lo­wych dźwi­gów prze­ła­dun­ko­wych, naj­now­szej apa­ra­tu­ry, i trwał wiecz­ny spór o to, kto komu słu­ży i kto ma co z tego. Po­dob­no część za­rzą­du da­lej wie­rzy­ła w uran le­żą­cy pod kra­te­rem, ja­koż ro­bio­no tro­chę prób­nych wier­ceń, lecz szły nie­mra­wo, bo le­d­wie ścią­gnę­li tu tro­chę lu­dzi i mocy, za­raz Gra­al, in­ter­we­niu­jąc przez dy­rek­cję, za­bie­rał ich do sie­bie i zno­wu za­bu­do­wa­nia pu­sto­sza­ły, a ma­szy­ny sta­wa­ły, po­rzu­co­ne wśród mrocz­nie­ją­cych wo­kół ścian Ro­emb­de­na. Pa­rvis, po­dob­nie jak inni prze­woź­ni­cy, nie uczest­ni­czył w tych tar­ciach i kon­flik­tach, choć mu­siał się tro­chę znać na nich z ze­wnątrz, bo wy­ma­ga­ła tego de­li­kat­na po­zy­cja każ­de­go czło­wie­ka z trans­por­tu. Gra­al chciał wciąż wy­mo­wą do­ko­na­nych fak­tów zli­kwi­do­wać ko­smo­drom, zwłasz­cza po roz­bu­do­wa­niu wła­sne­go lą­do­wi­ska, a Ro­emb­den mu w tym bruź­dził, zresz­tą bruź­dził czy nie bruź­dził, oka­zał uży­tecz­ność, gdy zna­ko­mi­te be­to­ny Gra­ala po­czę­ły się za­pa­dać. Na pry­wat­ny uży­tek uwa­żał Pa­rvis, że ko­rze­nie tego chro­nicz­ne­go roz­dar­cia są na­tu­ry psy­cho­lo­gicz­nej, a nie fi­nan­so­wej, bo po­wsta­ły dwa lo­kal­ne i przez to już skłó­co­ne ze sobą pa­trio­ty­zmy, kra­te­ru Ro­emb­de­na i Gra­ala, a resz­ta była po­szu­ki­wa­niem ar­gu­men­tów na rzecz każ­dej stro­ny. Tego le­piej nie na­le­ża­ło mó­wić ni­ko­mu z pra­cu­ją­cych na Ty­ta­nie.

Wnę­trza cią­gną­ce się pod wie­żą kon­tro­li przy­po­mi­na­ły opusz­czo­ne mia­sto pod­ziem­ne i aż żal było pa­trzeć, ile tu się ma­te­ria­łów nie­po­trzeb­nie wa­la­ło. Raz już wy­lą­do­wał w Ro­emb­de­nie, jako po­moc­nik na­wi­ga­to­ra, ale tak było im wte­dy śpiesz­no, że nie ze­szedł na­wet z po­kła­du, przez cały czas po­sto­ju prze­by­wał w ła­dow­ni, by nad­zo­ro­wać pra­cę wy­ła­dun­ku, a te­raz pa­trzał na nie­roz­pa­ko­wa­ne, na­wet nie­od­pie­czę­to­wa­ne po­jem­ni­ki z tym więk­szym nie­sma­kiem, że po­zna­wał i te, któ­re wte­dy przy­wiózł. Po­iry­to­wa­ny pust­ką, za­czął po­hu­ki­wać jak w le­sie, ale tyl­ko echo za­dud­ni­ło mar­two w za­mknię­tych ko­ry­ta­rzach skła­du.

Po­je­chał win­dą na górę. Zna­lazł Lon­do­na w po­miesz­cze­niu kon­tro­li lo­tów, lecz i on nie wie­dział, gdzie po­dzie­wa się Gos­se. Żad­ne nowe ko­mu­ni­ka­ty z Gra­ala nie na­de­szły. Mo­ni­to­ry mru­ga­ły. W po­wie­trzu uno­sił się za­pach sma­żo­ne­go bocz­ku. Lon­don ro­bił na nim ja­jecz­ni­cę. Sko­rup­ki rzu­cał do zle­wu.

– Jaja tu ma­cie? – zdzi­wił się pi­lot.

– Że­byś wie­dział.

Lon­don był już z nim na ty.

– Je­den elek­tro­nik, z wrzo­dem żo­łąd­ka, przy­wiózł ko­jec kur, pil­no­wał die­ty, a jak­że. Naj­pierw za­czę­ły się pro­te­sty, za­śmier­dzą nam tu ży­cie, co dasz ku­rom jeść, ale zo­sta­wił parę z ko­gu­tem i te­raz so­bie na­wet chwa­li­my. Świe­że jaja – ła­ko­ma rzecz w tych stro­nach. Sia­daj, Gos­se sam się znaj­dzie.

An­gus po­czuł głód. Wpy­cha­jąc w usta nie­este­tycz­nie duże ka­wa­ły ja­jecz­ni­cy, uspra­wie­dli­wiał się w du­chu: przed tym, co go cze­ka­ło, trze­ba się za­opa­trzyć w ka­lo­rie. Za­brzę­czał te­le­fon. Gos­se wzy­wał go do sie­bie. Po­dzię­ko­wał więc Lon­do­no­wi za wy­szu­ka­ny po­si­łek, do­pił dusz­kiem kawę i zje­chał pię­tro ni­żej. Kie­row­ni­ka za­stał w ko­ry­ta­rzu, już odzia­ne­go w kom­bi­ne­zon. Wy­bi­ła go­dzi­na. An­gus sko­czył do go­ścin­ne­go po swój ska­fan­der. Przy­wdział go spraw­nie, po­łą­czył zbior­nik tle­nu z wę­żem ska­fan­dra, ale nie od­krę­cił za­wo­ru i nie wło­żył heł­mu, nie­pew­ny, czy od razu mają wyjść z her­me­tycz­nych po­miesz­czeń. Zje­cha­li do pod­zie­mia dru­gą win­dą, to­wa­ro­wą. Tam też był skład, za­wa­lo­ny po­jem­ni­ka­mi po­dob­ny­mi do ar­mat­nich jasz­czów, bo ster­cza­ły z nich po pięć tle­no­we bu­tle jak gra­na­ty wiel­kie­go ka­li­bru. Skład był roz­le­gły, a tak za­pcha­ny, że szło się mię­dzy ścia­na­mi ze skrzyń po­chla­sta­nych róż­no­ję­zycz­ny­mi na­pi­sa­mi. Ła­dun­ki od wy­twór­ców ze wszyst­kich ziem­skich kon­ty­nen­tów. Pi­lot cze­kał do­brą chwi­lę na Gos­se­go, któ­ry po­szedł się prze­brać, i nie po­znał go od razu w cięż­kim ro­bo­czym ska­fan­drze mon­te­ra, po­wa­la­nym sma­ra­mi, z nok­to­wi­zo­rem na­su­nię­tym na szkło heł­mu.

Przez ko­mo­rę ci­śnie­nio­wą wy­szli na ze­wnątrz. Spód bu­dow­li wi­siał nad nimi, bo ca­łość przy­po­mi­na­ła wy­ol­brzy­mio­ny grzyb z oszklo­nym ka­pe­lu­szem. Na gó­rze krzą­tał się już Lon­don, prze­sła­nia­jąc cie­niem zie­lo­ne ja­rze­nie mo­ni­to­rów. Obe­szli pod­sta­wę wie­ży, krą­głą, bez­okien­ną, ni­czym la­tar­nia mor­ska wy­sta­wio­na na przy­bój fal, i Gos­se roz­su­nął wro­ta ga­ra­żu z po­fał­do­wa­nej bla­chy. Za­ło­po­ta­ły świe­tlów­ki. W pu­stym wnę­trzu przed od­su­nię­tym ku tyl­nej ścia­nie pod­no­śni­kiem stał ła­zik, po­dob­ny do daw­nych księ­ży­co­wych aut Ame­ry­ka­nów. Otwar­te pod­wo­zie, ła­wecz­ki z opar­ciem dla nóg, nic poza ramą na ko­łach, kie­row­ni­cą i za­mknię­tą z tyłu ba­te­rią aku­mu­la­to­rów. Gos­se wy­je­chał na nie­rów­ny szu­ter po­kry­wa­ją­cy przy­zie­mie wie­ży i za­trzy­mał się, by pi­lot mógł wsiąść. Ru­szy­li przez rudą mgłę ku nie­wy­raź­nej, ni­skiej bu­dow­li, klo­co­wa­tej, z pła­skim da­chem. Da­le­ko za grzbie­ta­mi gór ma­ja­czy­ły męt­ne słu­py świa­tła, jak prze­ciw­lot­ni­czych re­flek­to­rów. Nie mia­ły jed­nak z taką sta­ro­cią nic wspól­ne­go. Słoń­ce Ty­ta­na, zwłasz­cza w po­chmur­ne dni, daje nie­wie­le świa­tła, więc pod­czas eks­plo­ata­cji ura­no­wych rud wpro­wa­dzo­no na sta­cjo­nar­ną or­bi­tę nad Gra­alem ogrom­ne zwier­cia­dła lek­kiej kon­struk­cji, zwa­ne so­lek­to­ra­mi, żeby sku­pia­ły pro­mie­nie sło­necz­ne na ko­pal­nia­nym te­re­nie. Po­ży­tek oka­zał się pro­ble­ma­tycz­ny. Sa­turn z księ­ży­ca­mi two­rzy fa­tal­ny dla ob­li­czeń prze­stwór od­dzia­ły­wa­nia wie­lu mas. To­też mimo wy­sił­ków astro­in­ży­nie­rii słu­py bla­sku ule­gły od­chy­le­niom, czę­sto wę­dru­jąc aż do kra­te­ru Ro­emb­de­na. Od­lud­kom tego miej­sca spra­wia­ły owe naj­ścia sło­necz­ne nie tyl­ko iro­nicz­ną sa­tys­fak­cję, gdyż nocą zwłasz­cza cały ko­cioł kra­te­ru, wy­rwa­ny z ciem­no­ści, ob­ja­wiał swój groź­ny, fa­scy­nu­ją­cy urok. Gos­se, wy­mi­ja­jąc ła­zi­kiem prze­szko­dy – po­dob­ne do nie­kształt­nych kuf wal­co­wa­te bry­ły, czo­py ma­łych wul­ka­nicz­nych ujść – też do­strzegł ową ja­sność, zim­ną jak zo­rza po­lar­na, i mruk­nął jak­by do sie­bie:

– Idą ku nam. Nie­źle. Za parę chwil bę­dzie moż­na ro­zej­rzeć się jak w te­atrze.

I do­dał, już z jaw­ną zło­śli­wo­ścią:

– Do­bry chłop ten Mar­lin.

An­gus po­jął drwi­nę, bo oświe­tle­nie Ro­emb­de­na rów­na­ło się egip­skim ciem­no­ściom w Gra­alu, więc Mar­lin czy jego dys­po­zy­tor już ścią­ga­li ob­słu­gę so­lek­to­rów z łó­żek, żeby uru­cho­mio­ny­mi sil­ni­ka­mi skie­ro­wa­li zwier­cia­dła ko­smicz­ne, gdzie na­le­ży. Ale dwa słu­py świa­tła zbli­ża­ły się co­raz bar­dziej i w jed­nym ły­snął już ob­lo­dzo­ny wierzch wschod­niej gra­ni. Do­dat­ko­wą ucie­chą Ro­emb­de­now­ców była dziw­na na Ty­ta­nie przej­rzy­stość at­mos­fe­ry w ich kra­te­rze. Po­zwa­la­ła ty­go­dnia­mi po­dzi­wiać na ugwież­dżo­nym fir­ma­men­cie żół­tą, pła­sko­pier­ścien­ną tar­czę Sa­tur­na. Choć pięć razy od­le­glej­szy niż Księ­życ od Zie­mi, zja­wiał się wscho­dzą­cy Sa­turn ogro­mem za­ska­ku­ją­cym za­wsze no­wi­cju­szy. Bez lor­ne­ty ujaw­niał wie­lo­barw­ne smu­gi po­wierzch­ni i czar­ne kro­ple cie­nia, rzu­ca­ne­go przez jego bliż­sze księ­ży­ce pod­czas za­ćmień. Wi­do­wi­ska te umoż­li­wiał bo­re­al­ny wi­cher, pę­dzą­cy gar­dzie­lą skał tak gwał­tow­nie, że da­wał fe­no­wy efekt. Ni­g­dzie in­dziej nie było też na Ty­ta­nie tak cie­pło jak w Ro­emb­de­nie. Może ob­słu­ga so­lek­to­rów nie zdo­ła­ła ich jesz­cze opa­no­wać, a może nie było komu się do tego brać przez alarm, dość że stru­ga sło­necz­na su­nę­ła już dnem ko­tli­ny. Zro­bi­ło się ja­sno jak w dzień. Ła­zik mógł­by je­chać bez re­flek­to­rów. Pi­lot wi­dział be­to­ny sza­rze­ją­ce wo­kół jego „He­lio­sa”. Za ich płasz­czy­zną, tam, do­kąd zmie­rza­li, wzno­si­ły się, jak ska­mie­nia­łe pnie nie­wia­ry­god­nych drzew, kor­ki wul­ka­nicz­ne, wy­sa­dzo­ne kie­dyś z sej­smicz­nych prze­strze­lin, skrze­płe od mi­lio­nów lat. W per­spek­ty­wicz­nym skró­cie zda­wa­ły się po­gru­cho­ta­ną ko­lum­na­dą świą­ty­ni, a ich bie­gną­ce cie­nie wska­zów­ka­mi sze­re­gu sło­necz­nych ze­ga­rów, po­ka­zu­ją­cych obcy, roz­pę­dzo­ny czas. Ła­zik mi­nął ową nie­re­gu­lar­ną pa­li­sa­dę. To­czył się nie­rów­no, elek­trycz­ne sil­ni­ki po­pła­ki­wa­ły cien­ko, pła­ski bu­dy­nek spo­czy­wał jesz­cze w pół­mro­ku, ale już było wi­dać, że wzno­szą się za nim dwie czar­ne syl­we­ty – jak­by go­tyc­kich ko­ścio­łów. Ich rze­czy­wi­stą wiel­kość oce­nił, kie­dy wy­siadł i po­szedł ku nim obok Gos­se­go.

Ta­kich ko­lo­sów jesz­cze nie wi­dział. Ni­g­dy nie ope­ro­wał Di­gla­to­rem, do cze­go się jed­nak nie przy­znał. Gdy­by taką ma­chi­nę odziać we wło­cha­te skó­ry, za­mie­ni­ła­by się w King Kon­ga. Pro­por­cje nie były ludz­kie, ra­czej an­tro­po­idal­ne. Nogi z mo­sto­wych kra­tow­nic scho­dzi­ły pio­no­wo, by przejść w sto­py, po­tęż­ne jak czoł­gi, nie­ru­cho­mo za­ry­te w gruz osy­pi­ska. Wie­żo­we uda wcho­dzi­ły w mied­ni­co­wy okrąg, a w nim, jak sze­ro­ko­den­ny okręt, tkwił że­la­zny kor­pus. Gar­ście gór­nych koń­czyn zo­ba­czył do­pie­ro, za­darł­szy gło­wę. Zwi­sa­ły wzdłuż tu­ło­wia ni­czym bez­wład­nie opusz­czo­ne wy­się­gne dźwi­gi ze sta­lo­wo zwar­ty­mi pię­ścia­mi. Oba ko­lo­sy były bez­gło­we, a to, co z dala wziął za wie­życz­ki, oka­za­ło się, na tle nie­ba, an­te­na­mi ster­czą­cy­mi każ­de­mu z bar­ków.

Za pierw­szym Di­gla­to­rem, nie­mal do­ty­ka­jąc jego pan­ce­rza sta­wem zgię­tej w łok­ciu ręki – jak­by go chciał szturch­nąć w bok i za­marł – stał dru­gi, bliź­nia­czy. Przez to, że stał tro­chę da­lej, moż­na było w jego pier­si do­strzec lśnią­ce szkłem okno. Ka­bi­nę kie­row­cy.

– To jest „Ka­stor”, a to „Pol­luks” – do­ko­nał pre­zen­ta­cji Gos­se. Po­wiódł po ol­brzy­mach ręcz­nym re­flek­to­rem. Blask wy­łu­ski­wał z pół­mro­ku pan­ce­rze na­go­len­ni­ków, ochron­ne pu­kle­rze ko­lan i ka­dłu­by lśnią­ce czar­no jak tu­sze wie­lo­ry­bie.

– Ha­artz, ten bał­wan, nie umiał ich na­wet wpro­wa­dzić do han­ga­ru – po­wie­dział Gos­se. Omac­kiem szu­kał na pier­si kli­ma­ty­za­cyj­ne­go po­krę­tła. Od­dech przy­mglił mu tro­chę szkło heł­mu.

– Le­d­wie wy­ha­mo­wał przed tą skar­pą…

Pi­lot do­my­ślił się, cze­mu ów Ha­artz wtło­czył oba ko­lo­sy w skal­ny wy­łom i cze­mu wo­lał je już tam zo­sta­wić. To przez bez­wład­ność mas. Nie ina­czej niż mor­ski sta­tek, sa­mo­kro­czą­ca ma­szy­na pod­le­ga ster­ni­ko­wi tym ocię­ża­lej, im jest ma­syw­niej­sza. Miał już na koń­cu ję­zy­ka py­ta­nie, ile waży Di­gla­tor, ale nie chcąc się bla­mo­wać igno­ran­cją, wziął la­tar­kę od Gos­se­go i ru­szył wzdłuż sto­py ol­brzy­ma. Wo­dząc świa­tłem po sta­li, tak jak się spo­dzie­wał, zna­lazł ta­blicz­kę zna­mio­no­wą przy­ni­to­wa­ną na po­zio­mie ludz­kich oczu. Mak­sy­mal­na moc cię­gła 14 000 KW, do­pusz­czal­na moc prze­cią­żeń 19 000 KW, spo­czyn­ko­wa masa 1680 ton, re­ak­tor wie­lo­tar­czo­wy To­ka­mak z wy­mien­ni­kiem Fo­ucaul­ta, hy­drau­licz­ny na­pęd głów­nej prze­kład­ni i dy­fe­ren­cja­łów rolls roy­ce’a, chas­sis made in Swe­den. Pu­ścił wiąz­kę bla­sku w górę, wzdłuż kra­tow­ni­co­wej nogi, nie mógł jed­nak ogar­nąć na­raz ca­łe­go ka­dłu­ba. Pro­mień le­d­wie za­ry­so­wał kon­tur czar­nych bez­gło­wych ba­rów. Od­wró­cił się do Gos­se­go, ale ten znikł. Pew­no po­szedł włą­czyć ogrzew­czą in­sta­la­cję lą­do­wi­ska. Ja­koż przy­ziem­ne rur­ki jęły roz­pra­szać ście­lą­cą się ni­sko, rzad­ką mgłę. Błęd­ny słup sło­necz­ne­go so­lek­to­ra ła­ził po ko­tli­nie niby pi­ja­ny, wy­ry­wa­jąc z mro­ków to klo­ce skła­dów, to grzyb wie­ży kon­tro­li z jego zie­lo­ną prze­pa­ską wła­sne­go świa­tła, to da­wał ga­sną­ce za­raz od­bla­ski, tra­fiw­szy na ob­lo­dze­nia dal­szych skał, jak­by usi­ło­wał bu­dzić mar­twy pej­zaż, oży­wia­jąc go ru­chem. Na­raz zbo­czył, pę­dząc po roz­le­głych be­to­nach, i prze­sko­czyw­szy przez grzyb kon­tro­li, pa­li­sa­dę mag­mo­wych pni, par­te­ro­wy ma­ga­zyn, tra­fił pi­lo­ta, któ­ry prze­sło­nił się rę­ka­wi­cą i pręd­ko za­darł gło­wę w heł­mie, ile mógł, by przy tej oka­zji ogar­nąć ocza­mi ca­łe­go Di­gla­to­ra. Po­kry­ty an­ty­ko­ro­zyj­ną czar­ną po­le­wą za­lśnił nad nim jak dwu­no­gi pan­cer­nik, co sta­nął dęba. Jak­by po­zo­wał do zdję­cia w ma­gne­zjo­wym roz­bły­sku. Za­har­to­wa­ne pły­ty pier­sio­we, krą­gła osa­da bio­der, fi­la­ry i wały na­pę­do­we ud, ochron­ne pu­kle­rze ko­la­no­wych sta­wów, kra­tow­ni­ce go­le­ni błysz­cza­ły nie­ska­zi­tel­nie na znak, że ni­g­dy do­tąd nie pra­co­wał. An­gus do­znał ra­do­ści i tre­my. Prze­łknął przez ści­śnię­te gar­dło śli­nę i w już od­da­la­ją­cym się świe­tle za­szedł ol­brzy­ma od tyłu. Gdy zbli­żył się do pię­ty, jej po­do­bień­stwo do ludz­kiej sto­py z że­la­za sta­ło się naj­pierw ka­ry­ka­tu­ral­ne, a po­tem, u wry­tej w miał po­de­szwy, zni­kło. Stał już jak pod fun­da­men­tem kra­nu por­ta­lo­we­go, któ­re­go nic nie wy­rwie z grun­tu. Opan­ce­rzo­ny ob­cas mógł słu­żyć za pod­sta­wę pra­sy hy­drau­licz­nej. Sko­ko­wy staw uka­zy­wał ści­ska­ją­ce go sworz­nie jak śru­by okrę­to­we, a ko­la­no, wy­pu­kla­ją­ce się w pół nogi, na wy­so­ko­ści pew­no dwu pię­ter, było ist­nym mły­nem. Gar­ście ol­brzy­ma, więk­sze od ko­par­ko­wych szczęk, zwi­sa­ły nie­ru­cho­mo, za­krze­płe w po­sta­wie na bacz­ność. Choć Gos­se gdzieś prze­padł, pi­lot nie za­mie­rzał zwle­kać. Do­strzegł stop­nie wy­sta­ją­ce z ob­szy­cia pię­ty i uchwy­ty dla rąk, więc po­czął wła­zić na górę. Staw sko­ko­wy ota­czał mały wy­stęp, z któ­re­go już wnę­trzem okra­to­wa­nej łydy bie­gła pio­no­wa dra­bin­ka. Nie tyle trud­no, ile dziw­nie było się piąć po jej szcze­blach. Do­pro­wa­dzi­ła go do kla­py umiesz­czo­nej nie na­zbyt wy­god­nie nad pra­wym udem dla­te­go, bo jej pier­wot­na, naj­bar­dziej ra­cjo­nal­na dla bu­dow­ni­czych lo­ka­li­za­cja była źró­dłem nie­koń­czą­cych się drwin, mier­nej zresz­tą ja­ko­ści. Pro­jek­tan­ci pierw­szych pe­dy­pu­la­to­rów mie­li co praw­da te żar­ty za nic, ale póź­niej mu­sie­li się z nimi li­czyć, gdy się wy­ja­wi­ło, że trud­no o kan­dy­da­tów na kie­row­ców, cię­tych prze­śmiew­ka­mi za to, któ­rę­dy do­sta­ją się do brzu­cha swych Atla­sów.

Od­ry­glo­wa­nie kla­py włą­czy­ło gir­lan­dę ma­łych świe­tló­wek. Spi­ral­ny­mi schod­ka­mi do­tarł do ka­bi­ny. Była jak­by wiel­ką szkla­ną becz­ką czy rurą, na prze­strzał wpa­so­wa­ną w pierś Di­gla­to­ra, nie po­środ­ku, lecz po le­wej stro­nie, jak­by in­ży­nie­rom chcia­ło się umie­ścić czło­wie­ka tam, gdzie u ży­we­go wiel­ko­lu­da jest ser­ce. Omiótł wzro­kiem wnę­trze, też oświe­tlo­ne, i z nie­ma­łą ulgą roz­po­znał swoj­skość ukła­dów ste­ro­wa­nia. Po­czuł się jak u sie­bie. Po­spiesz­nie roz­dziaw­szy się ze ska­fan­dra po zdję­ciu heł­mu, włą­czył kli­ma­ty­za­cję, gdyż zo­stał tyl­ko w try­ko­to­wym swe­trze i ela­stycz­nych spodniach, a miał, by po­ru­szać ol­brzy­mem, ro­ze­brać się do naga. Ka­bi­nę na­peł­nia­ło wdmu­chi­wa­ne cie­płe po­wie­trze, a on przy wy­pu­kłej czo­ło­wej szy­bie pa­trzał w dal. Wsta­wał już dzień, po­nu­ry, zwy­kły, bo na Ty­ta­nie za­wsze pa­nu­je jak­by przed­bu­rzo­wa po­świa­ta. Wi­dział w niej skal­ne ru­mo­wi­ska oko­li­cy da­le­ko za ko­smo­dro­mem, jak z okna wie­żow­ca, boż zna­lazł się na wy­so­ko­ści ośmiu pię­ter. Na­wet na grzyb wie­ży kon­tro­l­nej pa­trzał z góry. Aż po grzbie­ty gór u wid­no­krę­gu tyl­ko dziób „He­lio­sa” prze­wyż­szał jego sta­no­wi­sko. Przez bocz­ne, też wy­gię­te wklę­sło szkła mógł zaj­rzeć w głąb mrocz­nych szy­bów, sła­bo roz­ja­śnio­nych lamp­ka­mi, peł­nych ma­szy­ne­rii, któ­ra po­ma­łu wzdy­cha­ła mia­ro­wym szu­mem, jak­by zbu­dzo­na z le­tar­gu czy snu. Nie było w ka­bi­nie żad­nych roz­rząd­czych pul­pi­tów, ste­rów, ekra­nów, nic prócz odzie­nia dla kie­row­cy, zmię­te­go na pod­ło­dze jak pu­sta, me­ta­licz­nie lśnią­ca skó­ra, i mo­zai­ki czar­nych ku­bi­ków, przy­twier­dzo­nych do przed­niej szy­by, po­dob­nych do za­ba­wek z dzie­cin­ne­go po­ko­ju, bo na ścian­kach tych ku­bi­ków wid­nia­ły syl­wet­ki ma­lut­kich nóg i rąk – pra­wych z pra­wej, a le­wych z le­wej stro­ny. Gdy ko­los szedł i wszyst­ko gra­ło w nim spraw­nie, te małe wi­ze­run­ki ja­śnia­ły spo­koj­nym se­le­dy­nem. Przy za­kłó­ce­niu bar­wa zmie­nia­ła się w sza­ro­zie­lo­ną, je­śli przy­pa­dłość była drob­na, aby w ra­zie po­waż­niej­szych awa­rii ob­ró­cić się w pur­pu­rę. Był to, rzu­to­wa­ny w czar­ną mo­zai­kę, po­seg­men­to­wa­ny ob­raz ca­łej ma­szy­ny. Mło­dzie­niec, w cie­płym tchu kli­ma­ty­za­cji, ob­na­żył się, ci­snął try­ko­ty w kąt i wziął się do na­cią­ga­nia ope­ra­tor­skie­go stro­ju. Ela­stycz­ny ma­te­riał, pod­da­jąc się, opiął mu bose sto­py, uda, brzuch, bar­ki, aż lśniąc po szy­ję w tej elek­tro­nicz­nej wę­żo­wej skó­rze, sta­ran­nie, pa­lec po pal­cu, wtło­czył so­bie dło­nie do rę­ka­wic. Kie­dy zaś jed­nym ru­chem z dołu przez pierś za­cią­gnął za­mek bły­ska­wicz­ny, czar­na do­tąd mo­zai­ka za­pło­nę­ła ko­lo­ro­wy­mi świa­teł­ka­mi. Jed­nym spoj­rze­niem spraw­dził, że ich układ jest taki sam jak w ty­po­wych zim­no­cho­dach, któ­ry­mi po­wo­do­wał na An­tark­ty­dzie, choć ani się rów­na­ły masą z Di­gla­to­rem. Się­gnął do stro­pu po szel­ki, ro­dzaj uprzę­ży, aby opa­sać się nią i za­piąć moc­no na pier­si. Gdy klam­ra się za­trza­snę­ła, uprząż po­de­rwa­ła go, sprę­ży­nu­jąc ła­god­nie, tak że uję­ty pod pa­cha­mi, jak w do­brze wy­ście­lo­nym gor­se­cie, za­wisł i mógł po­ru­szać swo­bod­nie każ­dą nogą. Spraw­dziw­szy, że ra­mio­na­mi po­ru­sza tak samo ła­two, po­szu­kał głów­ne­go włącz­ni­ka, się­gnąw­szy so­bie za kark, zna­lazł dźwi­gien­kę i wci­snął ją do opo­ru. Wszyst­kie świa­teł­ka na ku­bi­kach zdwo­iły ja­sność, a za­ra­zem po­sły­szał, jak głę­bo­ko pod nim ru­sza­ją sil­ni­ki wszyst­kich koń­czyn na ja­ło­wym bie­gu, cmo­ka­jąc z ci­cha, bo z kor­bo­wo­dów ciekł nad­miar sma­rów, wtło­czo­nych w ob­ro­to­we ło­ży­ska jesz­cze w ziem­skiej stocz­ni dla ochro­ny przed ko­ro­zją.

Uważ­nie spo­glą­da­jąc w dół, aby nie za­wa­dzić o bok skła­do­we­go bu­dyn­ku, zro­bił pierw­szy, ostroż­ny, mały krok. W wy­ściół­ce jego odzie­nia tkwi­ły ty­sią­ce elek­trod, wszy­tych gięt­ki­mi spi­ral­ka­mi. Przy­warł­szy do na­gie­go cia­ła, czer­pa­ły im­pul­sy ner­wów i mię­śni, aby prze­ka­zy­wać je mo­lo­cho­wi. Jak każ­de­mu ze sta­wów szkie­le­to­wych czło­wie­ka od­po­wia­dał w ma­szy­nie uty­siąc­krot­nio­ny, her­me­tycz­nie za­mknię­ty staw z me­ta­lu, tak po­szcze­gól­nym gru­pom mię­śni, zgi­na­ją­cych i pro­stu­ją­cych koń­czy­ny, od­po­wia­da­ły iście ar­mat­nie cy­lin­dry, w któ­rych cho­dzi­ły tło­ki par­te bi­ją­cym z pomp ole­jem. Lecz o tym wszyst­kim ope­ra­tor nie mu­siał ani my­śleć, ani wie­dzieć. Po­ru­szać się miał tak, jak­by cho­dził po zie­mi, jak­by dep­tał ją no­ga­mi, jak­by schy­lał tu­łów, żeby wy­cią­gnię­tą ręką ująć po­trzeb­ny przed­miot. Waż­ne były tyl­ko dwie róż­ni­ce. Naj­pierw sa­mej wiel­ko­ści, boż jed­no ludz­kie stąp­nię­cie rów­na­ło się dwu­na­sto­me­tro­we­mu kro­ko­wi ma­szy­ny. To samo dzia­ło się z każ­dym po­ru­sze­niem. Więc cho­ciaż dzię­ki nie­by­wa­łej pre­cy­zji prze­kaź­ni­ków ma­szy­na mo­gła z woli kie­row­cy pod­nieść choć­by i ze sto­łu peł­ny kie­li­szek i wznieść go na wy­so­kość dwu­na­stu pię­ter, nie uro­niw­szy ani kro­pli i nie miaż­dżąc szkla­nej stop­ki w cę­go­wym uchwy­cie, był­by to szcze­gól­ny po­pis umie­jęt­no­ści ope­ra­to­ra, de­mon­stra­cja jego kunsz­tu, gdyż ko­los nie ka­mycz­ki i kie­lisz­ki miał pod­no­sić, lecz wie­lo­to­no­we ru­ro­cią­gi, tra­wer­sy, gła­zy, a gdy mu dano w cęgi rąk od­po­wied­nie na­rzę­dzia, sta­wał się wie­żą wiert­ni­czą, spy­cha­czem, dźwi­giem – a za­wsze mo­ca­rzem, łą­czą­cym pra­wie nie­wy­czer­pa­ne siły z ludz­ką zręcz­no­ścią.

Wiel­ko­cho­dy sta­ły się spo­tę­go­wa­niem kon­cep­cji eg­zosz­kie­le­tu, któ­ry, jako ze­wnętrz­ny wzmac­niacz cia­ła ludz­kie­go, był zna­ny z wie­lu pro­to­ty­pów dwu­dzie­sto­wiecz­nych. Wy­na­la­zek zwiądł, bo na Zie­mi nie zna­le­zio­no dlań zra­zu bez­kon­ku­ren­cyj­nych za­sto­so­wań. Od­ro­dzi­ło ten po­mysł za­własz­cza­nie sys­te­mu sło­necz­ne­go. Po­ja­wi­ły się ma­szy­ny pla­ne­tar­ne, do­sto­so­wa­ne do glo­bów, na któ­rych mia­ły pra­co­wać, po­dług miej­sco­wych za­dań i wa­run­ków. Cię­ża­rem były to więc ma­szy­ny róż­ne, lecz bez­wład­no­ścią mas wszę­dzie ta­kie same, i w tym tkwi­ła dru­ga naj­istot­niej­sza róż­ni­ca mię­dzy nimi i ludź­mi.

Za­rów­no wy­trzy­ma­łość bu­dul­ca, jak i na­pę­do­wa moc mają swe gra­ni­ce. Sta­wia je na­wet z dala od wszyst­kich cią­żą­cych ciał obec­na bez­wład­ność masy. Nie moż­na wy­ko­ny­wać wiel­ko­cho­dem szyb­kich ru­chów, jak nie moż­na bły­ska­wicz­nie wstrzy­mać na mo­rzu krą­żow­ni­ka albo ob­ra­cać ra­mie­niem wy­się­go­wym kra­nu jak śmi­głem. Kto by tego spró­bo­wał w Di­gla­to­rze, po­ła­mał­by mu mo­sto­we koń­czy­ny, by go więc ochro­nić przed ta­kim wy­pad­kiem, in­ży­nie­ria wpra­wi­ła we wszyst­kie od­no­gi na­pę­du bez­piecz­ni­ki, uda­rem­nia­ją­ce wszel­ki ma­newr rów­ny ka­ta­stro­fie. Kie­row­ca mógł jed­nak wy­łą­czyć każ­dy z tych ogra­nicz­ni­ków, albo i wszyst­kie, gdy wpadł w naj­gor­sze ta­ra­pa­ty. Kosz­tem zruj­no­wa­nia ma­szy­ny po­tra­fił­by może ujść z ży­ciem sam spod ob­wa­łu skal­ne­go czy z in­nej opre­sji. A gdy­by na­wet to nie da­wa­ło ra­tun­ku, miał jako ostat­nią szan­sę ul­ti­ma­tum re­fu­gium, wi­try­fi­ka­tor. Czło­wie­ka chro­nił bo­wiem ze­wnętrz­ny pan­cerz wiel­ko­cho­du, we­wnętrz­ne pu­kle­rze ka­bi­ny, w niej zaś nad kie­row­cą na kształt dzwo­nu otwie­rał się wy­lot wi­try­fi­ka­to­ra. Urzą­dze­nie po­tra­fi­ło za­mro­zić czło­wie­ka w oka­mgnie­niu. Co praw­da me­dy­cy­ny nie stać było jesz­cze na oży­wie­nie zwi­try­fi­ko­wa­nych ciał ludz­kich: ofia­ry ka­ta­strof, prze­cho­wy­wa­ne w po­jem­ni­kach z płyn­nym azo­tem, spo­czy­wa­ły, cze­ka­jąc nie­zmien­nie na­dej­ścia przy­szło­wiecz­nych kunsz­tów re­zu­rek­cyj­nych.

To od­rzu­ce­nie le­kar­skich po­win­no­ści w nie­okre­ślo­ną przy­szłość wy­glą­da­ło mnó­stwu lu­dzi na ma­ka­brycz­ną de­zer­cję, na obiet­ni­cę ra­tun­ku bez ja­kiej­kol­wiek gwa­ran­cji speł­nie­nia. Był to jed­nak pre­ce­dens, za­ra­zem osta­tecz­ny w me­dy­cy­nie i gra­nicz­ny, ale nie pierw­szy. Wszak pierw­sze trans­plan­ta­cje mał­pich serc śmier­tel­nie za­gro­żo­nym lu­dziom wy­wo­ła­ły po­dob­ne re­ak­cje obu­rze­nia i zgro­zy. Zresz­tą ba­da­jąc opi­nie kie­row­ców, stwier­dzo­no, jak skrom­ną na­dzie­ję wi­dzą w apa­ra­tu­rze wi­try­fi­ka­cyj­nej. Ich za­wód był czymś no­wym: cza­ją­ca się w nim śmierć tak sta­ra jak wszyst­kie ludz­kie przed­się­wzię­cia. To­też An­gus Pa­rvis, kro­cząc cięż­ki­mi stąp­nię­cia­mi po grun­cie Ty­ta­na, ani my­ślał o czar­nej cem­bro­wi­nie nad gło­wą, z jej przy­ci­skiem, świe­cą­cym jak mały ru­bin we­wnątrz prze­zro­czy­ste­go koł­pacz­ka. Z prze­sad­ną ostroż­no­ścią wy­do­stał się na be­to­no­wą pły­tę ko­smo­dro­mu, aby wy­pró­bo­wać na niej Di­gla­to­ra. Na­tych­miast wró­ci­ło zna­ne mu z da­wien daw­na wra­że­nie, że jest za­ra­zem nie­zwy­kle lek­ki i cięż­ki, swo­bod­ny i skrę­po­wa­ny, po­wol­ny i pręd­ki – je­dy­nym przy­bli­że­niem mo­gły być od­czu­cia nur­ka, któ­re­go wy­pór wody po­zba­wia cię­ża­ru cia­ła, lecz płyn­ny ośro­dek sta­wia mu opór tym więk­szy, im szyb­ciej chce się po­ru­szać. Pro­to­ty­py ma­szyn pla­ne­tar­nych szły zra­zu po kil­ku go­dzi­nach pra­cy na złom, wy­zby­te jesz­cze ogra­nicz­ni­ków ru­chli­wo­ści. No­wi­cju­szo­wi, co po­stą­pił parę kro­ków wiel­ko­cho­dem, udzie­la się prze­świad­cze­nie, że sztu­ka jest dzie­cin­nie ła­twa, i przez to, gdy ze­chce wy­ko­nać pro­ste za­da­nie, ot, po­ło­żyć sze­reg tra­wer­sów na mu­rach bu­do­wa­ne­go domu, roz­wa­li mur i po­gnie szta­by, nim doj­dzie to jego świa­do­mo­ści. Ale i ma­szy­na z za­bez­pie­cze­nia­mi może być zdra­dli­wa dla nie­wpraw­ne­go kie­row­cy. Od­czy­tać licz­by krań­co­wych ob­cią­żeń jest rów­nie ła­two, jak za­po­znać się z tre­ścią pod­ręcz­ni­ka o jeź­dzie na nar­tach, lecz nikt nie zo­stał mi­strzem sla­lo­mu dzię­ki po­dob­nej lek­tu­rze. An­gus, oswo­jo­ny już, i to do­brze, z ty­sięcz­ni­ka­mi, po­czuł, przy nie­du­żym z po­cząt­ku przy­spie­sze­niu kro­ków, że pod­wład­ny mu ol­brzym ma pra­wie du­bel­to­wą masę. Wi­sząc w oszklo­nej ka­bin­ce jak pa­jąk w dziw­nej sie­ci, od razu po­wścią­gnął ru­chy nóg, a na­wet przy­sta­nął, żeby z roz­myśl­ną po­wol­no­ścią wziąć się na miej­scu do gim­na­sty­ki. Prze­stę­po­wał z nogi na nogę, po­chy­la­jąc tu­łów na boki, i do­pie­ro po­tem ob­szedł kil­ka razy swo­ją ra­kie­tę.

Ser­ce biło mu moc­niej niż zwy­kle, lecz wszyst­ko szło bez błę­dów. Wi­dział ja­ło­wą, burą w ni­skich mgłach do­li­nę, da­le­kie rzę­dy świa­teł wy­zna­cza­ją­cych gra­ni­ce lą­do­wi­ska, a pod wie­żą kon­tro­li ma­leń­ką po­stać Gos­se­go, ist­ną mrów­kę w od­da­li. Ota­czał go ła­god­ny, nie­zbyt na­tar­czy­wy szum, w któ­rym jego uszy, wpra­wia­jąc się z każ­dą chwi­lą le­piej w roz­róż­nia­nie od­gło­sów, po­zna­wa­ły ba­so­we tło głów­nych sil­ni­ków, to roz­pę­dza­ją­cych się do stłu­mio­ne­go śpie­wu, to mru­czą­cych jak­by z ła­god­nym wy­rzu­tem przy zbyt rap­tow­nym ha­mo­wa­niu wy­rzu­ca­nych w przód stu­to­no­wych nóg. Wy­chwy­ty­wał już chó­ral­ny zew hy­drau­li­ki, bo olej parł ty­sięcz­ny­mi prze­wo­da­mi w cy­lin­dry, aby tło­ki mia­ro­wo pod­no­si­ły, zgi­na­ły i sta­wia­ły każ­dą koń­czy­nę obu­tą w czołg na be­to­nie. Aż wy­słu­chał de­li­kat­ny przy­śpiew ży­ro­sko­pów wspo­ma­ga­ją­cych go sa­mo­czyn­nie w utrzy­ma­niu rów­no­wa­gi. Gdy raz spró­bo­wał z roz­my­słu wy­ko­nać ostrzej­szy za­kręt, ma­syw, w któ­rym tkwił, oka­zał się nie dość zwrot­ny dla wy­dol­no­ści sil­ni­ków i choć po­słusz­nie wy­bu­chły całą mocą, ol­brzym za­chy­bo­tał się, choć nie wy­padł mu z kon­tro­li, bo mo­men­tal­nie zła­go­dził skręt, zwięk­szyw­szy jego pro­mień.

Za­czął się po­tem ba­wić pod­no­sze­niem wie­lo­to­no­wych gła­zów za skra­jem be­to­no­wa­nej płasz­czy­zny i od tych brył w mo­men­cie na­gry­za­nia chwyt­ny­mi cę­ga­mi szły iskry w ja­zgo­tli­wym chro­bo­cie. Nie mi­nę­ła go­dzi­na, a po­czuł się już pew­nym swe­go Di­gla­to­ra. Wró­cił w zna­ny mu stan, któ­ry do­świad­czeń­si na­zy­wa­ją „wro­śnię­ciem czło­wie­ka w wiel­ko­chód”. Za­tra­cał bo­wiem gra­ni­cę mię­dzy sobą a ma­chi­ną i jej ru­chy sta­ły się już jego wła­sny­mi ru­cha­mi. Aby za­koń­czyć tre­ning, wspiął się, i to dość wy­so­ko, na piar­ży­ste zbo­cze, i tak się już wpra­wił, że po hur­ko­cie gła­zów, kie­dy za­czy­na­ły miaż­dżo­ne usu­wać mu się spod nóg, po­zna­wał, ile wol­no mu wy­ma­gać od ko­lo­sa, któ­re­go już zdą­żył po­lu­bić. Do­pie­ro gdy ze­szedł ku świe­cą­cym mgła­wo li­niom lą­do­wi­ska, w peł­nię jego sa­tys­fak­cji jak igła we­szło przy­po­mnie­nie o cze­ka­ją­cej go wy­pra­wie, ra­zem ze świa­do­mo­ścią, że Pirx i dwaj inni lu­dzie, za­mknię­ci w ta­kich sa­mych ol­brzy­mach, nie tyl­ko utknę­li, lecz zni­kli w wiel­kiej de­pre­sji Ty­ta­na. Nie wie­dząc sam, czy dla do­dat­ko­wej za­pra­wy, czy dla po­że­gna­nia, ob­szedł zwę­ża­ją­cym się krę­giem sta­tek, któ­rym wy­lą­do­wał, i wdał się w krót­ką roz­mo­wę z Gos­sem. Kie­row­nik stał już obok Lon­do­na za szy­ba­mi wie­ży. Wi­dział ich, usły­szał, że na­dal nic nie wia­do­mo o lo­sie za­gi­nio­nych, i przy roz­sta­niu pod­niósł wy­so­ko że­la­zną pra­wi­cę. Może ko­muś wy­dał­by się ten gest pa­te­tycz­ny czy na­wet bła­zeń­ski. Wo­lał go od wszel­kich słów. Uczy­nił mia­ro­wy zwrot w tył, wrzu­cił na je­dy­ny pod­stro­po­wy mo­ni­tor ho­lo­gra­ficz­ne zdję­cie te­re­nu do prze­by­cia, włą­czył wskaź­nik azy­mu­tu ra­zem z pro­jek­cją szla­ku skie­ro­wa­ne­go na Gra­ala i ru­szył dwu­na­sto­me­tro­wy­mi kro­ka­mi w dro­gę.

Dwa są ro­dza­je pej­za­żów, wła­ści­we bliż­szym pla­ne­tom Słoń­ca: ce­lo­we i spu­sto­szo­ne. Ce­lo­wo jest urzą­dzo­ny każ­dy kra­jo­braz Zie­mi jako pla­ne­ty, co wy­da­ła ży­cie, bo w nim wszyst­ko ma swój użyt­ko­wy sens. Za­pew­ne nie za­wsze go mia­ło, lecz mi­liar­dy lat pra­cy or­ga­nicz­nej zro­bi­ły swo­je: więc po to są bar­wy kwia­tów, żeby owa­dy wa­bić, a chmu­ry po to, żeby pa­stwi­ska i lasy po­le­wać desz­czem. Każ­da for­ma i rzecz tłu­ma­czy się tam czy­jąś ko­rzy­ścią, to zaś, co ta­kiej ko­rzy­ści jaw­nie wy­zby­te, jak lo­dow­ce An­tark­ty­dy czy łań­cu­chy gór­skie, sta­no­wi en­kla­wę pu­styn­ną, wy­ją­tek z re­gu­ły, dzi­ki, choć może uro­dzi­wy nie­uży­tek, ale nie na pew­no, gdyż czło­wiek, wziąw­szy się do ob­ra­ca­nia bie­gu rzek, by użyź­nić bez­wod­ną su­szę, albo ocie­pla­jąc bie­gu­ny, za po­pra­wę jed­nych ob­sza­rów pła­cił ste­po­wie­niem in­nych i na­ru­szał tym sa­mym kli­ma­tycz­ną rów­no­wa­gę bios­fe­ry, wy­re­gu­lo­wa­ną przez ewo­lu­cyj­ny mo­zół ży­cia z po­zor­ną tyl­ko by­le­ja­ko­ścią. Głę­bi­ny oce­anicz­ne nie słu­ży­ły pod­wod­nym stwo­rom mro­kiem za­bez­pie­cza­ją­cym przed na­pa­ścią, żeby go roz­świe­tla­ły we­dle po­trze­by lu­mi­ne­scen­cją, lecz na od­wrót: ten mrok po­wo­łał wła­śnie ta­kie, od­por­ne na ci­śnie­nie i że­glu­ją­ce świe­tli­ście, stwo­rze­nia do bytu. Na prze­ro­słych ży­ciem pla­ne­tach tyl­ko w ich pod­zie­miu, w ja­ski­niach i gro­tach, nie­śmia­ło do­cho­dzi do gło­su ta kre­acyj­na moc na­tu­ry, któ­ra, nie­wprzę­gnię­ta do żad­nych przy­sto­so­waw­czych służb, nie­ob­cio­sy­wa­na w wal­kach o byt swo­imi wy­two­ra­mi, z mi­liar­do­let­nią kon­cen­tra­cją, w nie­skoń­czo­nej cier­pli­wo­ści stwa­rza kro­pla­mi tę­że­ją­cych roz­two­rów sol­nych fan­ta­sma­go­rycz­ne lasy sta­lak­ty­tów i sta­lag­mi­tów, ale to jest na ta­kich glo­bach uchył­kiem pla­ne­tar­nych prac, przy­trza­śnię­tym głu­cho skal­ny­mi skle­pie­nia­mi, i choć­by dla­te­go nie może ob­ja­wić swe­go roz­ma­chu. Stąd wra­że­nie, że ta­kie miej­sca to nie zwy­czaj­ność na­tu­ry, lecz wy­lę­gar­nie jej mar­gi­ne­so­wych dzi­wo­lą­gów, na pra­wach wy­jąt­ków z re­gu­ły cha­osu.

Z ko­lei na glo­bach wy­schłych, jak Mars albo Mer­ku­ry, za­nu­rzo­nych w ra­żą­cym je wie­trze sło­necz­nym, tym od­de­chu roz­rze­dzo­nym, lecz bez­u­stan­nie wie­ją­cym od ma­cie­rzy­stej gwiaz­dy, po­wierzch­nie są pu­styn­ną mar­two­tą, wszel­kie dźwi­ga­ne for­my tra­wi bo­wiem pło­mien­ny żar, by ob­ra­cać je w proch wy­peł­nia­ją­cy kra­te­ro­we misy. Do­pie­ro tam, gdzie pa­nu­je śmierć i wiecz­na, i spo­koj­na, gdzie nie pra­cu­ją ani sita, ani żar­na do­bo­ru na­tu­ral­ne­go, by wszel­ki stwór kształ­to­wać we­dle ry­go­rów prze­ży­wa­nia, otwie­ra się prze­stwór zdu­mie­wa­ją­cych dzieł ma­te­rii, któ­ra nie na­śla­du­jąc ni­cze­go, ni­ko­mu nie­pod­wład­na, wy­kra­cza w ludz­kim oku poza gra­ni­ce ludz­kiej wy­obraź­ni. Wła­śnie dla­te­go fan­ta­stycz­ne kra­jo­bra­zy Ty­ta­na oka­za­ły się ta­kim za­sko­cze­niem dla jego pierw­szych eks­plo­ra­to­rów. Lu­dzie utoż­sa­mi­li po­rzą­dek z ży­ciem, a bez­ład z nud­ną mar­two­tą. Trze­ba było sta­nąć na ze­wnętrz­nych pla­ne­tach, na Ty­ta­nie, naj­więk­szym z ich księ­ży­ców, by po­znać cały fałsz tej apo­dyk­tycz­nej dia­gno­zy. Dzi­wa­dła Ty­ta­na, czy względ­nie bez­piecz­ne, czy zdra­dli­we, są oglą­da­ne z dali i z wy­so­ko­ści zwy­kły­mi ru­mo­wi­ska­mi cha­osu. Nie tak jed­nak przed­sta­wia­ją się, kie­dy zstą­pić na grunt tego księ­ży­ca. Strasz­li­wy mróz ca­łe­go prze­stwo­ru, w któ­rym Słoń­ce jesz­cze świe­ci, ale już nie grze­je, oka­zał się nie dław­ni­cą, lecz ostro­gą ma­te­rial­nej kre­acji. Wpraw­dzie spo­wol­nił ją, lecz nie­ja­ko wła­śnie przez to dał jej pole do po­pi­su, do­star­czył bo­wiem tego wy­mia­ru, któ­ry jest dla przy­ro­dy, nie­po­ru­szo­nej ży­ciem i nie­prze­ża­rzo­nej Słoń­cem, nie­zbęd­ny jako prze­słan­ka twór­czo­ści skie­ro­wa­nej w wiecz­ność: dał jej czas, w któ­rym je­den mi­lion wie­ków czy dwa nie mają żad­ne­go zna­cze­nia.

Two­rzy­wem na­tu­ry są tu­taj te same za­sad­ni­czo pier­wiast­ki che­micz­ne co na Zie­mi, lecz na niej po­szły one, aby tak rzec, w nie­wo­lę bio­lo­gicz­nej ewo­lu­cji i tyl­ko w niej zdu­mie­wa­ły czło­wie­ka wy­ra­fi­no­wa­niem za­wi­łych związ­ków, sprzę­ga­ją­cych się w or­ga­ni­zmy i ich ży­cio­wo uza­leż­nio­ne hie­rar­chie ga­tun­ko­we. Uzna­ło się przez to, że wy­so­ka za­wi­łość jest wła­sno­ścią nie wszel­kiej ma­te­rii, lecz tyl­ko ży­wej, bo w nie­orga­nicz­nym sta­nie cha­os nie może wy­dać ni­cze­go prócz śle­pych skur­czów wul­ka­nicz­nych rzy­ga­ją­cych po­to­pa­mi lawy i desz­czem siar­ko­wych po­pio­łów.

Kra­ter Ro­emb­de­na pękł nie­gdyś na pół­no­co-wscho­dzie swo­je­go ko­li­ska. Po­tem wpełzł tą wy­rwą lo­do­wiec z za­mar­z­łe­go gazu. Po na­stęp­nych mi­lio­nach lat cof­nął się, by po­zo­sta­wić na prze­ora­nym ob­sza­rze osa­dy mi­ne­ral­ne – za­chwyt i fra­su­nek kry­sta­lo­gra­fów i in­nych nie mniej zdu­mio­nych na­ukow­ców. W sa­mej rze­czy było na co pa­trzeć. Pi­lot, te­raz już kie­row­ca wiel­ko­cho­du, miał przed sobą, uję­tą w od­da­lo­ne zbo­cza gór, po­ło­gą rów­ni­nę za­sła­ną – czym wła­ści­wie? Jak­by się nad nią roz­war­ły upu­sty nie­ziem­skich mu­ze­ów i la­pi­da­riów, jak­by ru­nę­ły ka­ska­da­mi kość­ce, ze­wło­ki i szcząt­ki stru­pie­sza­łych masz­kar – a może ich nie­wy­da­rzo­ne, obłą­kań­cze pro­jek­ty, jed­ne bar­dziej fan­ta­stycz­ne od dru­gich. Zdru­zgo­ta­ne frag­men­ty istot, któ­rym tyl­ko przez ja­kiś przy­pa­dek nie przy­szło uczest­ni­czyć w ko­ło­wro­tach ży­cia. Wi­dział ol­brzy­mie że­bra, ale może ko­ścio­tru­py pa­ją­ków, skwa­pli­wie obej­mu­ją­cych go­le­nia­mi cęt­ko­wa­ne krwa­wo, pa­łu­bia­ste jaja, wcze­pio­ne w sie­bie krysz­ta­ło­wy­mi kła­mi żu­chwy, krę­gi ta­le­rzo­wa­tych sto­sów pa­cie­rzo­wych, jak­by je roz­sy­pa­ły przed­po­to­po­we gady ru­lo­na­mi po zgni­ciu. Tę nie­sa­mo­wi­tość wi­dzia­ło się w jej bo­gac­twie naj­le­piej z wy­so­ko­ści Di­gla­to­ra. Po­bli­że Ro­emb­de­na zwa­li jego miesz­kań­cy cmen­ta­rzem – i do­praw­dy ten kra­jo­braz zda­wał się po­bo­jo­wi­skiem wie­ko­wych zma­gań, cmen­ta­rzy­skiem nad wszel­ką mia­rę roz­ro­słych i próch­nie­ją­cych szkie­le­tów. An­gus do­strze­gał wy­śli­zga­ne po­wierzch­nie sta­wo­we, coby się mo­gły wy­su­nąć z pa­dli­ny gó­ro­kształt­nych po­czwar, i na­wet było na nich znać ru­dzie­ją­ce krwa­wy­mi skrze­pa­mi miej­sca przy­cze­pu ścię­gien, a obok roz­włó­czo­ne po­kry­wy skór­ne z tę­czu­ją­cym wło­siem, któ­re ła­god­nie prze­cze­sy­wał i ukła­dał w mie­nią­ce się fale wiatr. Przez mgłę ma­ja­czy­ły da­lej wie­lo­pię­tro­we człon­ko­no­gi, wżar­te w sie­bie do wza­jem­ne­go prze­nik­nię­cia się u sko­nu. Od gra­nia­stych, roz­zwier­cie­dlo­nych brył od­strze­la­ły tak samo lśnią­ce po­ro­ża, z bez­ład­nie roz­rzu­co­ny­mi na­oko­ło pisz­cze­la­mi i cze­re­pa­mi brud­no­bia­łej bar­wy. Wi­dział je i wie­dział, że lę­gną­ce się w mó­zgu alu­zyj­ne ob­ra­zy i ich po­nu­re sen­sy są tyl­ko złu­dze­niem po­ra­żo­ne­go ob­co­ścią wzro­ku. Gdy­by sta­ran­nie po­grze­bał w pa­mię­ci, wspo­mniał­by bo­daj, ja­kie związ­ki da­wa­ły w mi­liar­do­let­niej che­mii wła­śnie te for­my, któ­re po­pla­mio­ne he­ma­ty­ta­mi, pod­szy­wa­ły się pod okrwa­wio­ną kość, a któ­re, wy­kra­cza­jąc poza skrom­ne do­ko­na­nia ziem­skich azbe­stów, utwo­rzy­ły tę­czu­ją­cą pu­szy­stość naj­de­li­kat­niej­sze­go runa. Lecz pew­ne i so­len­ne wy­ni­ki ta­kich ana­liz oka­zy­wa­ły się bez­sil­ne wo­bec wra­że­nia na­rzu­ca­ją­ce­go się oczom. Wła­śnie przez to, że tu nic ni­g­dy ni­cze­mu nie słu­ży­ło, że nie dzia­łał tu ów gi­lo­ty­no­wy nóż ewo­lu­cji, am­pu­tu­ją­cy każ­dej dzicz­ce to, co nie wspie­ra prze­ży­wa­nia ani mu nie słu­ży, wła­śnie dzię­ki temu, że na­tu­ra, nie­po­skra­mia­na ani ro­dzo­nym przez się ży­ciem, ani za­da­wa­ną śmier­cią, mo­gła zdo­być wy­zwo­li­ny, ujaw­nia­ła wła­ści­wą so­bie roz­rzut­ność, bez­gra­nicz­ne mar­no­traw­stwo, jako bru­tal­ny prze­pych na nic, jako wie­ku­istą moc stwa­rza­nia bez celu, po­trze­by, sen­su – i ta praw­da, z wol­na przej­mu­ją­ca pa­trzą­ce­go, była, ro­zu­mie się, nie­zrów­na­nie sro­żej do­tkli­wa od wra­że­nia, że pa­trzy na ko­smicz­ne pa­nop­ti­cum tru­piej mi­mi­kry, że tu na­praw­dę roz­po­star­ły się pod bu­rzo­wym nie­bo­skło­nem śmier­tel­ne szcząt­ki nie­zna­nych stwo­rzeń. Trze­ba więc było nie­ja­ko do góry no­ga­mi po­sta­wić całe przy­ro­dzo­ne i tyl­ko w jed­nym kie­run­ku zdol­ne iść my­śle­nie: nie dla­te­go były te kształ­ty po­dob­ne ko­ściom, że­brom, czasz­kom i kłom, po­nie­waż kie­dyś słu­ży­ły ży­ciu – ni­g­dy prze­cież – lecz tyl­ko dla­te­go szkie­le­ty ziem­skich krę­gow­ców, ich sierść, dla­te­go chi­ty­no­we pan­ce­rze owa­dów i sko­ru­py mał­ży od­zna­cza­ją się taką ar­chi­tek­to­ni­ką, sy­me­trią, gra­cją, al­bo­wiem na­tu­ra umie to wy­two­rzyć rów­nież tam, gdzie ani ży­cia, ani wła­ści­wej mu ce­lo­wo­ści ni­g­dy nie było i nie bę­dzie.

Wpadł­szy w trans po­dob­nej za­du­my fi­lo­zo­ficz­nej mło­dy pi­lot aż drgnął na­gle, gdy wspo­mniał, skąd się tu wziął, w czym tkwi i ja­kie ma za­da­nie. A jego że­la­zny we­hi­kuł po­słusz­nie, w oka­mgnie­niu uty­siąc­krot­nił jego wa­ha­nie i drgnię­cie wzwy­ciem pęd­ni i dy­go­tem ca­łej swo­jej masy, trzeź­wiąc go i po­grą­ża­jąc za­ra­zem we wsty­dzie. Ze­braw­szy się w so­bie, kro­czył da­lej. Po­cząt­ko­wo ni­jak mu było sta­wiać nogi, bi­ją­ce jak mło­ty pa­ro­we, na niby-szkie­le­tach, lecz pró­by la­wi­ro­wa­nia oka­za­ły się ty­leż da­rem­ne, co kło­po­tli­we. Więc tyl­ko nie­kie­dy za­wa­hał się, gdy dro­gę za­stą­pi­ło mu szcze­gól­niej­sze spię­trze­nie, i ob­cho­dził je na ko­niec, tyl­ko kie­dy bro­dze­nie w owych ster­tach i ich dru­zgo­ta­nie mo­gło spra­wić fa­ty­gę na­wet jego po­kor­ne­mu ol­brzy­mo­wi. Zresz­tą z bli­ska wra­że­nie, że dep­cze po nie­zli­czo­nych ko­ściach, że miaż­dży ka­lo­ty cza­szek, uże­bro­wa­nia skrzy­deł, od­pę­kłe od łbów łuki jarz­mo­we i rogi, ma­la­ło do znik­nię­cia. Raz tak, jak­by szedł po reszt­kach ja­kichś or­ga­nicz­nych ma­chin, więc two­rów hy­bry­do­wych – pół­zwie­rząt, wy­ni­kłych od skrzy­żo­wa­nia ży­cia z mar­two­tą – sen­su z bez­sen­sem – a raz tak, jak­by roz­tłu­ki­wał iry­do­wy­mi bu­ta­mi dzi­wacz­nie roz­krza­czo­ne klej­no­ty, szla­chet­ne i nie­czy­ste, co za­szły czę­ścio­wo biel­ma­mi wza­jem­nych prze­nik­nięć i me­ta­mor­fi­za­cji. A po­nie­waż z wy­so­ko­ści swe­go cho­du mu­siał wciąż ba­czyć, gdzie i pod ja­kim ką­tem sta­wia wie­żę nogi, po­nie­waż ten prze­marsz pierw­sze­go eta­pu trwał – z ko­niecz­no­ści spo­wol­nio­ny – po­nad go­dzi­nę, śmiech go brał, gdy po­my­ślał, ja­kich wy­sił­ków ima­li się ziem­scy ar­ty­ści, żeby wy­kro­czyć poza ru­bież ludz­kiej, to zna­czy usen­sow­nia­ją­cej wszyst­ko, ima­gi­na­cji, jak się ci bie­da­cy tłu­kli mię­dzy ścia­na­mi swych wy­obraź­ni i jak nie­da­le­ko od­stę­po­wa­li od ba­na­łu, do ostat­ka wy­ci­ska­jąc mó­zgi, pod­czas kie­dy tu na jed­nym akrze po­wierzch­ni wię­cej się pysz­ni­ło ory­gi­nal­no­ści niż na set­ce ich wy­staw, zro­dzo­nych tro­skli­wą udrę­ką. Że jed­nak nie ma ta­kich bodź­ców, do któ­rych czło­wiek ry­chło nie na­wy­ka, wnet już ma­sze­ro­wał przez owe cmen­ta­rze chal­ko­cy­tów, spi­ne­li, ame­ty­stów, pla­gio­kla­zów albo ra­czej ich da­le­kich, nie­ziem­skich krew­nych, jak­by stą­pał po zwy­czaj­nym piar­gu, kru­sząc w ułam­ku mgnie­nia ga­łąź, co się wy­kry­sta­li­zo­wa­ła w swój nie­po­wta­rzal­ny roz­bieg przez mi­lio­ny lat; nie z ocho­ty, lecz z musu ob­ra­cał ją w szkli­stą ku­rza­wę, bo go nie­kie­dy na wi­dok wspa­nial­sze­go od in­nych wy­two­ru tych wie­ku­istych prac brał żal, lecz one tak się wza­jem tłu­mi­ły, tak ga­si­ły się nie­prze­bra­nym nad­mia­rem, że go już jed­no tyl­ko po­ru­sza­ło do ostat­ka.

To mia­no­wi­cie, jak mu się ta kra­ina – ale nie jemu je­dy­ne­mu! – ko­ja­rzy­ła ze snem, z pań­stwem ma­ja­ków i sza­leń­stwem ra­żo­nej uro­dy. Sło­wa, że to jest stre­fa, w któ­rej na­tu­ra śni, wcie­la­jąc swo­ją wspa­nia­łą gro­zę, swo­je roz­pę­ta­ne kosz­ma­ry wprost nie­ja­ko, z po­mi­nię­ciem wszel­kiej psy­chi­ki, w litą twar­dość ma­te­rial­nych ukształ­to­wań, te sło­wa same mu się for­mo­wa­ły na war­gach. Tak samo bo­wiem jak we śnie, co­kol­wiek uj­rzał, zda­wa­ło się za­ra­zem cał­ko­wi­cie obce i ab­so­lut­nie wła­sne, wciąż coś przy­po­mi­na­ło i tym przy­po­mnie­niom wy­my­ka­ło się upar­cie w na­stęp­nej chwi­li, wciąż zda­wa­ło się gru­bym non­sen­sem, ma­sku­ją­cym sobą ja­kiś cien­ki, alu­zyj­nie prze­wrot­ny sens – bo tu się wciąż jak­by tyl­ko od wie­ków za­czy­na­ło ze świet­ną pre­cy­zją, ale ni­g­dy nie mo­gło sie­bie do­koń­czyć, wejść w peł­nię zisz­cze­nia, zde­cy­do­wać się na fi­nał – czy­li na wła­sne prze­zna­cze­nie.

Tak so­bie du­mał, oszo­ło­mio­ny i oto­cze­niem, i swy­mi re­flek­sja­mi, jako że fi­lo­zo­ficz­ne my­śli nie były w jego zwy­cza­ju. Już miał wze­szłe słoń­ce za sobą, więc po­prze­dzał go te­raz jego cień i było ła­sko­tli­wie dziw­ne do­strze­gać w ru­chach tego kan­cia­ste­go, kła­dą­ce­go się da­le­ko w przód cie­nia jego ma­szy­no­wą, a za­ra­zem swo­ją wła­sną, czło­wie­czą na­tu­rę – bo była to syl­we­ta bez­gło­we­go, jak okręt roz­ko­ły­sa­ne­go w cho­dzie ro­bo­ta, któ­ry miał za­ra­zem jemu tyl­ko wła­ści­we ru­chy i de­mon­stro­wał je jak­by z osten­ta­cyj­ną prze­ko­rą, bo w wy­ol­brzy­mie­niu. Co praw­da nie do­świad­czał tego wi­do­ku po raz pierw­szy, lecz pra­wie dwu­go­dzin­ny marsz po uro­czy­sku ja­koś uskrzy­dlił mu czy wy­sub­tel­nił wy­obraź­nię. Nie ża­ło­wał też, że skrę­ciw­szy za Ro­emb­de­nem bar­dziej na za­chód, stra­cił łącz­ność ra­dio­wą z Ro­emb­de­now­ca­mi. Miał wyjść z ra­dio­we­go cie­nia na trzy­dzie­stej mili – więc już nie­da­le­ko – lecz te­raz wo­lał być sam, uwol­nio­ny od ste­reo­ty­pu py­tań i mel­dun­ko­wych od­po­wie­dzi.

Na ho­ry­zon­cie za­ciem­nia­ły czar­nia­we syl­we­ty – nie był zra­zu pe­wien, czy chmur, czy gór. An­gus Pa­rvis, któ­ry szedł do Gra­ala i przy ca­łym prze­ży­tym roz­bie­gu wy­obra­żeń ani raz nie sko­ja­rzył swe­go na­zwi­ska z Par­si­fa­lem – czło­wie­ko­wi naj­trud­niej za­wsze wyjść ze swej iden­tycz­no­ści umy­sło­wej, tak samo jak wy­sko­czyć z wła­snej skó­ry, i to w mit – już od­wró­cił uwa­gę od po­bli­ża mar­szo­we­go, tym bar­dziej że sce­ne­ria uda­wa­nej śmier­ci, pla­ne­tar­ne­go the­atrum ana­to­mi­cum mi­ne­ra­łów, rze­dła. Już mi­jał ta­kim roz­iskrze­niem prze­wrot­ne miej­sca, jak­by za­sta­wio­ne ta­jem­nie na jego oczy, z nie­uda­wa­ną obo­jęt­no­ścią. Od chwi­li, w któ­rej pod­jął de­cy­zję, za­ka­zał so­bie my­śleć o tym, któ­ry tę de­cy­zję spo­wo­do­wał. Nie spra­wia­ło mu to tru­du. Jako astro­nau­ta na­uczył się być dłu­go ze sobą sam. Ma­sze­ro­wał ko­ły­szą­cym się Di­gla­to­rem, bo ko­los mu­siał się na­prze­mien­nie chy­lić na boki, ale było mu to do­brze zna­ne. Kro­ko­mierz wska­zy­wał pra­wie trzy­dzie­ści mil na go­dzi­nę. Upior­ne re­mi­ni­scen­cje ga­dzich i pła­zich tań­ców śmier­ci ustą­pi­ły miej­sca ła­god­nym fał­dom ska­ły, po­kry­tej drob­niej­szym od pia­sku, lżej­szym i bar­dziej miał­kim wul­ka­nicz­nym tu­fem. Mógł przy­spie­szyć, wie­dział jed­nak, że sen­sa­cje do­zna­wa­ne w peł­nym cho­dzie są trud­ne do dłu­gie­go zno­sze­nia, a cze­kał go wie­lo­go­dzin­ny marsz, i to w znacz­nie cięż­szym te­re­nie, jesz­cze przed de­pre­sją. Pła­sko po­zę­bio­ne kon­tu­ry na wid­no­krę­gu już nie uda­wa­ły chmur. Szedł ku nim, a jego cień pły­nął przed nim, po­kracz­ny, gdyż przez wzgląd na ogrom masy wiel­ko­chód ma nogi rów­ne tyl­ko jed­nej trze­ciej dłu­go­ści ka­dłu­ba: przy­na­glo­ny do zwięk­sze­nia chy­żo­ści musi, aby prze­dłu­żyć kro­ki, wy­rzu­cać ko­lej­no każ­dą koń­czy­nę w przód ra­zem z bio­drem, co jest wpraw­dzie moż­li­we, gdyż pier­ścien­na osa­da nóg, a wła­ści­wie ich pod­wo­zia, od­po­wia­da­ją­ca bio­drom, jest ogrom­ną śli­zgo­wą tar­czą, w któ­rą wpa­so­wa­no ka­dłub. Jed­na­ko­woż do bocz­nych wy­chy­leń przy­łą­cza­ją się wów­czas pod­rzu­ty w górę i w dół ca­łe­go wiel­ko­lu­da i kra­jo­braz za­ta­cza się przed kie­row­cą jak pi­ja­ny. Do bie­gu tak cięż­kie ma­szy­ny nie są zdol­ne. Pro­ble­ma­tycz­ny jest dla nich już i ze­skok z wy­so­ko­ści dwóch me­trów na Ty­ta­nie. Na mniej­szych glo­bach i na ziem­skim Księ­ży­cu swo­bo­da po­ru­szeń jest lep­sza. Zresz­tą kon­struk­to­rzy nie dba­li o szcze­gól­ną szyb­kość tych ma­szyn, gdyż nie po to mają cho­dzić, by słu­żyć jako śro­dek ko­mu­ni­ka­cji, ale by wy­ko­ny­wać cięż­kie pra­ce, a umie­jęt­ność mar­szu to do­da­tek usa­mo­dziel­nia­ją­cy pra­co­wi­te ko­lo­sy.

Przez bo­daj go­dzi­nę An­gu­so­wi zda­wa­ło się na prze­mian, że za parę chwil utknie w skal­nym cha­osie, to znów, że azy­mut zo­stał wy­ty­czo­ny wprost ge­nial­nie, gdy bo­wiem zbli­żał się do ko­lej­ne­go ru­mo­wi­ska, do płyt ka­mien­nych, wspar­tych tak chwiej­nie, jak­by miał je byle po­wiew ob­ró­cić w grzmią­cą la­wi­nę, za­wsze w ostat­niej chwi­li po­ka­zy­wa­ło się do­god­ne przej­ście, nie mu­siał więc ani la­wi­ro­wać, ani wy­co­fy­wać się z uty­ka­ją­cej śle­po dro­gi. Co praw­da uznał ry­chło, że na Ty­ta­nie naj­do­sko­nal­szym kie­row­cą był­by czło­wiek ze­zo­wa­ty, sko­ro na­le­ża­ło za­ra­zem prze­pa­try­wać z wy­so­ko­ści te­ren przed ma­szy­ną i świe­tli­sty wskaź­nik kie­run­ko­wy, drżą­cy jak igła zwy­czaj­ne­go kom­pa­su na tle pół­prze­zro­czy­stej mapy. Ja­koś to jed­nak szło i cał­kiem nie­zgo­rzej, gdy za­wie­rzył i oczom, i bu­so­li. Od­cię­ty od świa­ta szu­mem si­ło­wych agre­ga­tów i re­zo­nan­so­wym dud­nie­niem, w ja­kie wpra­wiał cały ka­dłub ten cięż­ki marsz, wi­dział prze­cież świat Ty­ta­na przez bez­od­bla­sko­we szy­by swe­go szkla­ne­go po­miesz­cze­nia. Gdzie­kol­wiek zwró­cił gło­wę – a czy­nił tak, ile­kroć po­zwa­lał rów­niej­szy te­ren – wi­dział nad mo­rza­mi mgieł grzbie­ty gór­skie, po­roz­sa­dza­ne roz­pę­kły­mi wul­ka­na­mi, mar­twy­mi od wie­ków. Idąc po chro­pa­wym lo­dzie, do­strze­gał wto­pio­ne weń głę­bo­ko cie­nie bomb wul­ka­nicz­nych i nie­po­ję­te ciem­niej­sze kształ­ty – jak­by roz­gwiazd czy gło­wo­no­gów, za­krze­płych ni­czym owa­dy w bursz­ty­nie.

Po­tem te­ren się zmie­nił: też groź­ny, lecz w od­mien­ny spo­sób. Zda­wa­ło się, że pla­ne­ta prze­szła okres ja­kichś bom­bar­do­wań i erup­cji, któ­re w śle­pych wy­sko­kach lawy i ba­zal­tu wspię­ły się nie­bo­tycz­nie, aby za­mrzeć bez­ru­chem dzi­kim i ob­cym. Wkra­czał już w te wul­ka­nicz­ne wą­wo­zy. Zwi­sy dal­szych ścian zda­wa­ły się czymś nie­moż­li­wym. Cóż, ta­kie było, nie­wy­ra­żal­ne w mo­wie istot ukształ­to­wa­nych pla­ne­tą bar­dziej siel­ską, zdy­na­mi­zo­wa­nie mar­two­ty tych sej­smicz­nych za­sty­gnięć, w roz­ma­chu, spo­tę­go­wa­nym przez cią­że­nie, nie więk­sze od mar­so­we­go. Za­gu­bio­ne­mu w tym la­bi­ryn­cie czło­wie­ko­wi jego kro­czą­cy we­hi­kuł prze­stał się wy­da­wać ol­brzy­mem. Ma­lał, wprost zni­ko­my wo­bec ze­rwisk lawy. W ki­lo­me­tro­wych ognio­spa­dach ściął je kie­dyś ko­smicz­ny mróz, a nim osty­gły, le­cąc w prze­pa­ście, roz­cią­gnął w gi­gan­tycz­ne pio­no­we so­ple – mon­stru­al­ne ko­lum­na­dy. Wi­dok ten czy­nił Di­gla­to­ra mi­kro­sko­pij­nym in­sek­tem wę­dru­ją­cym wzdłuż bu­dow­li po­rzu­co­nej po ty­leż nie­dba­łym, co mo­car­nym wznie­sie­niu przez praw­dzi­wych ol­brzy­mów pla­ne­ty. Jak­by cięż­ki sy­rop ciekł z kra­wę­dzi ja­kiejś i tę­żał w sta­lak­ty­to­we so­ple – ze szpar pod­ło­gi wi­dzia­ny przez mrów­kę. Pro­por­cje były jed­nak prze­raź­liw­sze. Wła­śnie w tej dzi­ko­ści, w tym ła­dzie cha­osu, ob­cym ludz­kim oczom, że nie przy­wo­dził na myśl żad­nych gór ziem­skich, ob­ja­wia­ła się okrut­na uro­da pust­ko­wia, wy­rzy­gnię­te­go z pla­ne­tar­nych głę­bin i ścię­te­go pod ob­cym słoń­cem z żaru w głaz. Pod ob­cym, gdyż Słoń­ce nie było tu pło­mien­ną tar­czą jak na Księ­ży­cu czy na Zie­mi, lecz zim­no roz­pa­lo­nym gwoź­dziem, wbi­tym w rudy nie­bo­skłon, nie­wie­le da­ją­cym świa­tła i mniej jesz­cze cie­pła. Na ze­wnątrz było mi­nus 90 stop­ni – tem­pe­ra­tu­ra wy­jąt­ko­wo w tym roku ła­god­ne­go lata. W wy­lo­cie wą­wo­zu do­strzegł An­gus nie­bo w łu­nie – ta łuna wstę­po­wa­ła co­raz wy­żej, aż ogar­nę­ła ćwierć fir­ma­men­tu, i nie od razu po­jął, że to ani zo­rza, ani pro­mień so­lek­to­ra, lecz ma­cie­rzy­sty wład­ca Ty­ta­na – wiel­ko­pier­ścien­ny, żół­ty jak miód Sa­turn.

Ostry prze­chył, chyb­nię­cie ka­bi­ny, na­gły roz­ryk sil­ni­ków uprzy­tom­ni­ły mu, od­pa­ro­wa­ne szyb­ciej re­flek­sem ży­ro­sko­pów niż jego ma­new­rem, że te­raz nie czas na kon­tem­pla­cje astro­no­micz­nej czy wręcz fi­lo­zo­ficz­nej na­tu­ry. Kor­nie spu­ścił oczy. Oso­bli­we, dla­cze­go aku­rat wów­czas zdał so­bie spra­wę z ko­mi­zmu swych po­ru­szeń. Wi­sząc w uprzę­ży, prze­bie­rał no­ga­mi w po­wie­trzu, lecz od­czu­wał każ­dy gro­mo­wy krok, choć niby huś­tał się jak dziec­ko w za­ba­wie. Wą­wóz sta­wał się stro­my. Choć zre­du­ko­wał krok, ma­szy­now­nia wy­peł­ni­ła się na­tę­żo­nym wy­ciem tur­bin. Zna­lazł się w głę­bo­kim cie­niu i nim za­pa­lił re­flek­to­ry, w ostat­niej chwi­li omi­nął wy­brzu­sze­nie ska­ły, więk­sze od Di­gla­to­ra. Ten­den­cja jego roz­pę­dzo­nych wa­ha­dło­wo mas, by słu­cha­jąc pierw­sze­go pra­wa New­to­na, na­dal po­ru­szać się po pro­stej tra­jek­to­rii, na­ru­szo­na ko­niecz­nym zwro­tem, rzu­ci­ła sil­ni­ki w skraj­ne prze­tę­że­nie. Wszyst­kie wskaź­ni­ki, do­tąd spo­koj­nie zie­lo­ne, roz­bły­sły pur­pu­rą. Tur­bi­ny za­wy­ły roz­pacz­li­wie, da­jąc z sie­bie wszyst­ko. Ob­ro­to­mierz głów­ne­go ży­ro­sko­pu za­mru­gał na znak, że jego bez­piecz­nik prze­pa­la się – i w ta­kim po­chy­le­niu ka­bi­ny, jak­by Di­gla­tor pa­dał, ob­lał go ca­łe­go zim­ny pot, bo w kosz­mar­nie głu­pi spo­sób zgru­cho­ce po­wie­rzo­ną ma­szy­nę. Ale tyl­ko lewy łok­cio­wy kap­tur za­wa­dził o ska­łę ze zgrzy­tem stat­ku par­te­go na rafy, spod sta­li bry­znę­ło dy­mem, ku­rza­wą, sno­pa­mi krze­sa­nych iskier i wiel­ko­chód, dy­go­cąc, od­zy­skał rów­no­wa­gę.

Pi­lot otrzą­snął się. Był rad, że w wą­wo­zie stra­cił ra­dio­wą łącz­ność z Gos­sem, bo sa­mo­czyn­ny na­daj­nik uka­zał­by na mo­ni­to­rze jego przy­go­dę. Wy­szedł z głę­bo­kie­go cie­nia i zdwo­ił uwa­gę. Wciąż czuł wstyd, prze­cież spra­wa była ele­men­tar­na i sta­ra jak świat. Wszak i ma­szy­ni­sta wie od­ru­cho­wo z na­wy­ku, że ru­szyć z miej­sca sa­mym pa­ro­wo­zem i ru­szyć, gdy cią­gnie sznur wa­go­nów, to cał­kiem róż­ne rze­czy. Więc kro­czył jak na musz­trze, a ko­los był mu znów po­słusz­ny aż dziw. Wi­dział przez szkła, jak mały ruch jego ręki sta­je się na­tych­miast wy­ma­chem cę­go­wa­te­go łap­ska, a kie­dy sta­wia krok, wie­żo­wa noga, wy­su­wa­jąc się do przo­du, bły­ska tar­czą ko­la­na.

Od ko­smo­dro­mu od­sa­dził się już o pięć­dzie­siąt osiem mil. Z mapy, z sa­te­li­tar­nych fo­to­gra­fii, któ­re stu­dio­wał po­przed­nie­go wie­czo­ru, a na ko­niec z dio­ra­my te­re­nu wy­mo­de­lo­wa­nej w ska­li 1: 800, wie­dział, że dro­ga do Gra­ala dzie­li się na trzy za­sad­ni­cze czę­ści. Pierw­szą obej­mo­wa­ło tak zwa­ne cmen­ta­rzy­sko i wul­ka­nicz­ny wą­wóz, któ­ry wła­śnie opu­ścił. Dru­gą już wi­dział – była to wy­rwa w ma­sy­wie za­krze­płej lawy, prze­strze­lo­na se­ria­mi od­pa­la­nych ła­dun­ków ter­mo­ją­dro­wych, gdyż ten ma­syw, naj­więk­szy z wy­cie­ków or­landz­kie­go wul­ka­nu, nie dał się ina­czej po­ko­nać przez stro­mi­znę wa­ło­wa­tych sto­ków. Nu­kle­ar­ne eks­plo­zje wżar­ły się w sej­smicz­ny gó­ro­twór ba­ry­ka­du­ją­cy przej­ście i roz­cię­ły go na dwo­je, jak roz­grza­ny nóż bry­łę ma­sła. Na ty­ta­no­gra­mie ka­bi­ny ten prze­smyk oka­la­ły wy­krzyk­ni­ki, przy­po­mi­na­jąc, że nie wol­no w nim opu­ścić we­hi­ku­łu w ja­kich­kol­wiek oko­licz­no­ściach.

Reszt­ko­we pro­mie­nio­wa­nie wy­wo­ła­ne przez ter­mo­ją­drow­ców było wciąż nie­bez­piecz­ne dla czło­wie­ka poza pan­ce­rzem wiel­ko­cho­du. Wy­lot wą­wo­zu od­dzie­la­ła od wej­ścia w prze­smyk mi­lo­wa rów­ni­na, czar­na, jak­by ob­sy­pa­na sa­dza­mi. Mógł na niej znów usły­szeć Gos­se­go. Zmil­czał o zde­rze­niu ze ska­łą, a Gos­se po­wie­dział mu, że za prze­smy­kiem Wiel­kie­go Cy­pla, w po­ło­wie dro­gi, ra­dio­wą opie­kę przej­mie nad nim Gra­al. Tam też roz­po­czy­na­ła się trze­cia, ostat­nia część dro­gi przez de­pre­sję.

Czar­ny pył, za­le­ga­ją­cy rów­ni­nę mię­dzy dwo­ma wy­brzu­sze­nia­mi gó­ro­two­ru, po­krył nogi Di­gla­to­ra wy­żej ko­lan. Szedł w jego ni­skich kłę­bach szyb­ko i spraw­nie ku nie­mal pro­sto­pa­dłym ścia­nom prze­strze­li­ny. Do­tarł do niej przez gru­zy, ze­szklo­ne na gład­kich po­wierzch­niach od­pęk­nięć sło­necz­nym ża­rem wy­bu­chu. Odła­my te, twar­de jak dia­ment, miaż­dżo­ne iry­do­wy­mi po­de­szwa­mi Di­gla­to­ra, roz­pa­da­ły się z hu­kiem wy­strza­łów. Ale dno prze­smy­ku było gład­kie jak stół. Szedł już mię­dzy osma­lo­ny­mi ścia­na­mi, w po­gło­sie gro­mo­wych ech stą­pa­nia, któ­re sta­ło się jego wła­snym: wrósł w ma­szy­nę i była jego cie­le­snym wy­ol­brzy­mie­niem. Do­stał się w mrocz­ną głąb, tak na­głą, tak nie­przej­rzy­stą, że mu­siał za­pa­lić re­flek­to­ry. Ich rtę­cio­we bla­ski wal­czy­ły w ko­tło­wi­sku cie­ni sza­mo­czą­cych się mię­dzy fi­la­ra­mi skal­nej gar­dzie­li, z zim­nym, ru­dym, nie­przy­chyl­nym świa­tłem nie­ba, ja­śnie­ją­ce­go w bra­mie prze­smy­ku, któ­ra sta­wa­ła się tym więk­sza, im bliż­sza. Na ostat­nim od­cin­ku prze­smyk zwę­żał się, jak­by nie miał już prze­pu­ścić jego wiel­ko­lu­da, jak­by mu­siał się za­kli­no­wać jego kan­cia­sty­mi ba­ra­mi w ko­mi­nia­stym ście­śnie­niu, lecz była to ilu­zja – po obu stro­nach zo­sta­wa­ło kil­ka me­trów luzu. Inna rzecz, że zwol­nił, bo „Pol­luks” wcho­dził w tym więk­sze bocz­ne ko­ły­sa­nie, im szyb­ciej szedł, i na to nie było rady. Kacz­ko­wa­ty chód w przy­spie­sze­niu wy­ni­kał z praw dy­na­micz­nie roz­pę­dzo­nych mas i nie ze wszyst­kim uda­ło się in­ży­nie­rom po­ko­nać wiel­kie mo­men­ty ob­ro­to­we. Koń­co­we trzy­sta me­trów szedł znów co­raz stro­miej pod górę, uważ­nie sta­wia­jąc sto­py, i tro­chę wy­chy­lał się ze swe­go wy­so­ko za­wie­szo­ne­go miej­sca, by do­brze wi­dzieć, na czym sta­wia wie­żo­wą nogę. To prze­pa­try­wa­nie po­bli­ża tak go za­ję­ło, że do­pie­ro gdy świa­tło, oto­czyw­szy go ze wszyst­kich stron, roz­ja­śni­ło ka­bi­nę, po­de­rwał gło­wę i zo­ba­czył zu­peł­nie inny, nie­ziem­ski kra­jo­braz.

Wiel­ki Cy­pel trwał nad bia­łym i ru­dym oce­anem weł­ni­stych chmur, sa­mot­ny, czar­ny, smu­kły, je­dy­ny na nie­bie po ho­ry­zont. Zro­zu­miał, cze­mu nie­któ­rzy na­zy­wa­ją go Bo­żym Pal­cem. Wy­ha­mo­wał z wol­na kro­ki i za­trzy­maw­szy się w tym naj­wspa­nial­szym wi­do­ko­wo miej­scu, spró­bo­wał – w ści­szo­nym śpie­wie tur­bin – wy­ło­wić głos Gra­ala. Nie usły­szał jed­nak nic, więc po­czął wzy­wać Gos­se­go, ale i ten się nie ode­zwał. Był wciąż w ra­dio­wym cie­niu. Za­szła wte­dy oso­bli­wa rzecz. Przed­tem ra­dio­wy kon­takt z ko­smo­dro­mem był dlań ja­koś przy­kry, zda­wał mu się prze­szka­dzać, przez to chy­ba, że od­czu­wał nie w sło­wach, lecz w gło­sie Gos­se­go skry­ty nie­po­kój, jak­by nie­do­wiar­stwo, czy da so­bie radę, i w tym nie­po­ko­ju tkwi­ło coś z chę­ci pa­tro­no­wa­nia mu, cze­go wprost nie zno­sił. I oto te­raz, gdy zo­stał praw­dzi­wie sam, bo ani ludz­ki głos, ani au­to­ma­tycz­ne pul­sy ra­dio­la­tar­ni z Gra­ala nie mo­gły go w tym bez­kre­snym bia­łym pust­ko­wiu po­de­przeć, od­czuł za­miast swo­bod­nej ulgi taką nie­pew­ność, jak czło­wiek w peł­nym cu­dów pa­ła­cu, któ­ry nie miał wpraw­dzie naj­mniej­szej ocho­ty go opu­ścić, ale zo­ba­czył, jak wro­ta, przed­tem za­pra­sza­ją­co roz­war­te, same się za nim za­my­ka­ją. Skar­cił się za bez­owoc­ny na­strój po­dob­ny do lęku i za­czął scho­dzić ku po­wierzch­ni ob­łocz­ne­go mo­rza po zbo­czu dość ła­god­nym, ale miej­sca­mi ob­lo­dzo­nym, pro­sto na Wiel­ki Cy­pel, czar­ny, się­ga­ją­cy nie­ba i tak ugię­ty, jak­by był pal­cem, któ­ry przy­zy­wa go ku so­bie.