Zdeptana róża - Stefania Jagielnicka-Kamieniecka - ebook

Zdeptana róża ebook

Stefania Jagielnicka Kamieniecka

3,7

Opis


Kolejna powieść Stefanii Jagielnickiej-Kamienieckiej „Zdeptana róża to przejmująca historia prześladowania niewinnego człowieka przez PRL-owską bezpiekę.

Główna bohaterka powieści, Bożena Kubicka, jest dziennikarką, osobą o wielu zainteresowaniach, ogromnej wrażliwości i bogatej wyobraźni. Znajdując się od dzieciństwa z jednej strony pod wpływem antykomunistycznego nastawienia rodziców, repatriantów ze wschodnich kresów, którym trudno jest przystosować się do życia na Górnym Śląsku w obcym środowisku i nienawistnym systemie, a z drugiej pod naciskiem oficjalnej indoktrynacji komunistycznej, szuka oderwania się od tej schizofrenicznej sytuacji w łapczywym pochłanianiu książek i w marzeniach o ucieczce do innego piękniejszego świata.

Jest to wciągająca lektura o niemal sensacyjnej akcji, nasycona tragikomicznymi epizodami, doskonale charakteryzującymi tamte ponure czasy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 216

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
1
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, 2013
Copyright © by  Stefania Jagielnicka-Kamieniecka
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.
Skład: Wydawnictwo Psychoskok
Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok
ISBN:978-83-63548-32-2
Wydawnictwo Psychoskok
ul. Chopina 9, pok. 23 , 62-507 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom.665-955-131

http://wydawnictwo.psychoskok.pl

http://ebooki123.pl

e-mail:[email protected]

Stefania Jagielnicka-Kamieniecka

Zdeptana róża

Wydawnictwo Psychoskok 2013

Konin

Rozdział 1.

Tego ranka obudziłam się z krzykiem rozpaczy, cała zlana potem. Przed oczami wciąż jeszcze miałam swego synka leżącego na bruku z rozwaloną czaszką, broczącego krwią. 

- Boże, to się chyba nigdy nie skończy – westchnęłam. – Do końca życia będą mnie dręczyły te koszmarne sny.

Rozglądając się po mieszkaniu i upewniając się, że był to tylko sen, odetchnęłam z ulgą. Jednak nie opuszczała mnie rozdzierająca rozpacz ożywająca po każdym takim sennym horrorze. Od czasu śmierci Pawełka dręczyły mnie one niemal co noc. Zginął tak banalnie, jak wiele innych dzieci – wybiegł za piłką na ulicę, na którą się potoczyła. 

Leżałam nieruchomo, rozpamiętując tę tragedię. Nienawidziłam wówczas Boga, który skazał mnie na całe pasmo nieszczęść, przez tę śmierć sięgających zenitu. Gdy zmarł ojciec, a pół roku po nim matka, zabrakło mi już łez. Swój limit płaczu wyczerpałam po śmierci syna.

Patrzyłam na wiszącą nad mym łóżkiem fotografię, a łzy spływały mi po policzkach. Zdjęcie to ukazało się na okładce śląskiego kolorowego tygodnika „Panorama”. Przedstawiało płowego, niebieskookiego chłopczyka budującego zamek z klocków. Od najwcześniejszych lat było to tak śliczne dziecko, że często brano go za dziewczynkę. 

- Jak dorosnę ożenię się z tobą, mamusiu – pocieszał mnie – żebyś też miała męża, tak jak inne mamy.

Jego bezinteresowna miłość i akceptacja napełniały mnie poczuciem bezpieczeństwa, którego mi teraz brakowało. Już wówczas, gdy usiłowano mnie zmusić do usunięcia ciąży, czułam w sobie tę niezrównaną miłość i za nic nie chciałam się jej wyrzec. Już wtedy byliśmy na tym świecie zupełnie sami, gdyż nikt w rodzinie nie cieszył się ze zbliżającego się nań nowego przyjścia. Wszyscy uważali, że nie dam sobie rady z pracą i niemowlęciem. A poza tym nie do pomyślenia było dla nich, że dziecko nie będzie znało swego ojca. 

Zawsze byliśmy sami. A jednak były to piękne dni. Przymknęłam oczy i poczułam spieszny rytm małego serduszka zmieszany z biciem własnego serca i łapczywe uściski małych rączek, obejmujących mą szyję, kiedy nosiłam go na rękach podczas dłuższych spacerów, gdy małe nóżki odmawiały posłuszeństwa. 

Znów spojrzałam na jego zdjęcie i przypomniałam sobie radość z pierwszych wzruszająco niezdarnych kroków i pierwszych zabawnych słów. Zobaczyłam go w granatowym marynarskim mundurku z wypiekami emocji na twarzy, gdy po raz pierwszy przestępował próg szkoły.

Za oknem świeciło słońce. „Pora wstawać“ - pomyślałam. Wyszłam na balkon i znów z mych oczu popłynęły łzy, gdyż ujrzałam dzieci z tornistrami na plecach, stłoczone przed wejściem do szkoły, do której uczęszczał mój pierwszoklasista. Miał biedaczek pecha, bo akurat w jego klasie zarówno w nauce matematyki jak i polskiego, wprowadzono eksperymentalne programy. Były tak kuriozalne, że to my - rodzice - sami musieliśmy uczyć nasze dzieci zarówno czytania jak i rachowania. 

Już na pierwszym zebraniu dowiedziałam się, iż klasa Pawełka poddana zostanie eksperymentowi rozpoczęcia nauki czytania i pisania od całych zdań. Polegało to na tym, że dzieci mozolnie odrysowywały zdania z tablicy do zeszytów, nie mając najmniejszego pojęcia, z jakich liter i słów się składają. Tak więc, to rodzice musieli uczyć je w domu poszczególnych liter i składania ich w wyrazy, dzięki czemu eksperyment powiódł się, a pani magister pedagogiki uzyskała doktorat. Najśmieszniejsze w tym wszystkim było pierwsze zdanie, od którego te biedne siedmioletnie dzieci zaczynały naukę pisania. Brzmiało ono: „Lenin jest wiecznie żywy”.

Uśmiechnęłam się przez łzy do pewnego humorystycznego wspomnienia, które kojarzyło mi się z tym zdaniem. Podczas pewnego spotkania religijnego obok mnie siedziała kobieta zamęczająca mnie retorycznymi pytaniami: 

- No jak oni mogą pleść takie głupoty, że Chrystus żyje? - irytowała się nieustannie. - A co ja mam zrobić, jak mi córka powie: „Mama, to zaprowadź mnie do Niego, chcę go zobaczyć”? -No, co ja wtedy mam zrobić? Jak można pleść takie bzdury? Oni tu chyba powariowali!

W pewnym momencie wszystkie oczy zwróciły się na mnie, gdyż nie mogłam powstrzymać się od głośnego śmiechu, z innej wszak przyczyny. Rozbawiło mnie wspomnienie zdania: „Lenin jest wiecznie żywy”, od którego mój synek rozpoczął naukę pisania, gdyż skojarzyło mi się ono z utyskiwaniem mej sąsiadki. 

Wróciłam do mieszkania i weszłam do łazienki, wzięłam prysznic, umyłam zęby. Następnie ubrałam się, wkładając na siebie pierwszą z brzegu letnią sukienkę, ponieważ było wyjątkowo ciepło jak na jesienną porę. Znów weszłam do łazienki, by jak zwykle zrobić makijaż. W lustrze ujrzałam zaczerwienione od płaczu oczy. Z dezaprobatą patrzyłam na kurze łapki i pierwsze zmarszczki wokół ust. „Starzeję się”- pomyślałam. Nie chciało mi się malować.

Nie miałam też ochoty na śniadanie. Nic mi się nie chciało. „Po co właściwie mam iść dzisiaj do redakcji” – zastanawiałam się. Pisałam artykuł za artykułem, lecz żaden z nich nie ukazywał się w gazecie. Grunt usuwał mi się pod nogami. Zastanawiałam się, czy nie spróbować poprosić zaprzyjaźnionego księdza Sośnickiego o zaprotegowanie w katolickim tygodniku „Gość Niedzielny”. Od wielu lat nosiłam się z tą myślą.

Ostatnio naraziłam się nie tylko cenzurze, lecz również szefowi, który odrzucał wszystko, co napisałam i traktował mnie jak powietrze. Gdy pozdrowiłam go kiedyś pierwsza podczas spotkania na korytarzu, bo udawał, że mnie nie widzi - nie odpowiedział. Kiedy zjawiałam się w stołówce, wszyscy milkli. Unikała mnie nawet moja przyjaciółka Agata. Zaś koleżanka siedząca przy sąsiednim biurku opowiadała historie o księżach pedofilach i erotomanach, o ich kochankach i pokątnie spłodzonych dzieciach. Z pewnością miano mi za złe chodzenie do kościoła, lecz nie była to główna przyczyna mego popadnięcia w niełaskę. Gubiłam się w domysłach. Podejrzewałam nawet swą najlepszą przyjaciółkę Agatę, że doniosła na mnie, gdyż byłam z nią całkowicie szczera w krytyce ustroju i naszej szarej rzeczywistości. Nie mogłam jednak w to uwierzyć, ponieważ darzyłam ją pełnym zaufaniem. Podejrzewałam raczej, że bezpieka zagięła na mnie parol. Zajmowałam się głównie problemami kulturalnymi, pisałam recenzje teatralne i muzyczne, więc przebywałam w środowisku, o którym mogłabym dostarczać cennych informacji. 

Ostatnie moje publikacje stanowiły sprawozdania z festiwalu piosenki w Opolu. Niewiele zresztą brakowało, a nie ukazałoby się podsumowanie tego festiwalu, gdyż zakwestionowała je cenzura. 

Okazało się, - co nigdy nie przyszłoby mi do głowy, - że wchodziła tu w grę polityka, i że na jej podłożu wyrósł ów festiwal. A było to tak:

Pewien aparatczyk w Komitecie Wojewódzkim wpadł na doskonały pomysł:

- Trza by dać ludziom trocha rozrywki - wicie, rozumicie – zaproponował na zebraniu - żeby zapomnieli o polityce... Jakiś festiwal piosenki albo... coś w tym rodzaju. Rozmawiałem o tym z towarzyszem Musiołem z Opola. Tam mają taki amfiteatr. A on jest prezesem regionalnego zrzeszenia i powiedział, że chciałby coś takiego zorganizować.

Wkrótce jednak aparatczyk doznał rozczarowania:

- Ten Musioł z Opola za stary jest, żeby sobie poradzić z tymi artystycznymi typami. On dał im wolną rękę: niech tam sobie śpiewają, co im się podoba. A te antysocjalistyczne gadziny czekały tylko na taką okazję i zrobiły z festiwalu polityczną demonstrację. Oj, narobili nam bigosu! Musimy ich tam ostro przycisnąć, bo inaczej...

W ramach festiwalu, podczas koncertu kabaretowego śpiewano piosenki, które opisywały: ponurą rzeczywistość i brak perspektyw na przyszłość, wysiłki w kierunku przystosowania się do koszmarnych warunków, pragnienie ucieczki z beznadziejnej sytuacji do jakiegoś innego wymarzonego świata, walkę o zachowanie tożsamości wobec wszelkiego rodzaju nacisków w postawionym na głowie systemie. Dla władz było to wywrotowe.

Na szczęście szef zainterweniował, gdzie trzeba i artykuł ukazał się. Był to ostatni raz, kiedy wstawił się za mną. Uczynił to zresztą wyłącznie ze względu na to, że festiwal cieszył się ogromnym zainteresowaniem czytelników. Rychło zrozumiałam, iż nasza pozornie niezależna gazeta też była prowadzona przez Komitet Wojewódzki i pomimo kamuflażu, i jej zadaniem było przedstawianie partyjnego punktu widzenia. Niemniej, dzięki fikcyjnej niezależności i dbałości szefa o czytelnika, można było pozwolić sobie w pewnym zakresie na krytykę i prawdę. 

Dręczyła mnie świadomość, że bezpieka wie o każdym moim kroku. Starali się mnie zastraszyć. I tak na przykład nękano mnie plugawymi telefonami i oczerniano w redakcji. Przed kilku dniami wybrałam się na spacer do parku, a tam jakiś typ wciągnął mnie do krzaków, usiłując zgwałcić. Ledwo udało mi się wyrwać i uciec. 

A choć nie wierzyłam, że szef mnie zwolni, to jednak martwiłam się tym wszystkim. Byłam przygnębiona, czułam jak ogarnia mnie depresja.

„Zamiast do redakcji pójdę do parku” – zdecydowałam – „taka piękna pogoda. Po spacerze poprawi mi się nastrój i powróci apetyt na śniadanie”.

Udałam się do Parku Kultury i Wypoczynku położonego naprzeciw Osiedla Tysiąclecia w Katowicach, na którym mieszkałam. Słońce przedzierało się przez ubarwione jesienią liście, złocące się i czerwieniejące. Przyglądałam się im uważnie, jakbym je po raz pierwszy w życiu ujrzała.

„Co mam teraz robić?“ – zastanawiałam się. Co zrobić, żeby w końcu zaczęto publikować moje artykuły. Przecież ja w tej chwili nie wyrobię nawet normy, a bez wierszówki nie dociągnę do pierwszego. Chyba będę musiała zapisać się do partii, przestać chodzić do kościoła i... Nie, tego nie mogłam zrobić. Nie urodziłam się Judaszem. Nie mogłam zostać donosicielką. Nie nadawałam się do tego. Nie pozwalało mi na to sumienie.

Przyglądając się drzewom, przypomniałam sobie, jak je całą klasą sadziłyśmy w czynie społecznym. Przeżyłam wówczas upokorzenie, ponieważ ja i moja przyjaciółka Ela zasadziłyśmy najmniej drzewek. Trudno było się temu dziwić, gdyż byłyśmy najmniejsze i najsłabsze w całej klasie. 

Przed oczami stanęła mi mała Bożenka, którą wówczas byłam. Tak niewiele miałam dziś wspólnego z tą chudą blondyneczką z dwoma grubymi warkoczami zaplatanymi przez matkę, podczas gdy ona w pośpiechu piła kakao z koglem - moglem, by nie spóźnić się do szkoły, gdyż jak zwykle za późno wstały obie.

- Dlaczego ona taka chudziutka? Czy ona nie jest chora? – pytali matkę znajomi, kiedy spotkałyśmy kogoś na ulicy.

- Nie chce jeść. Nie ma apetytu – odpowiadała, wzruszając ramionami.

A ja przypominałam sobie, że należy lekko nadmuchać policzki, żeby twarz była pełniejsza, bo nie znosiłam tych pytań.

Rodzice chodzili ze mną po lekarzach, by zbadać czy nie jestem chora. Jeden z nich - laryngolog - stwierdził, że należy mi wyciąć migdałki, a jego żona doradziła matce, aby mi co dzień rano serwowała kakao z ubitymi z cukrem dwoma żółtkami. Istotnie, to migdałki stanowiły przyczynę braku apetytu. Po ich wycięciu szybko przybrałam na wadze i nie musiałam już nadmuchiwać policzków.

Ogarnęły mnie wspomnienia z dzieciństwa. Pierwszym przeżyciem wyłaniającym się z mroków mej dziecięcej pamięci była śmierć młodszego braciszka w bydlęcym wagonie wiozącym nas na Zachód. Widziałam jak na starej, zniszczonej taśmie filmowej niezwykły obraz ojca, płaczącego nad jego zwłokami. To, że płakała również matka, było czymś zwyczajnym, doświadczanym na co dzień. Ja natomiast cieszyłam się, że wreszcie nikt nie będzie mi wyrywał z rąk zabawek i bił po twarzy. 

Szczególnie utkwiło mi w pamięci moje pierwsze traumatyczne przeżycie. Miałam wówczas już siedem lat. Usiadłam na ławce i… byłam zapłakaną małą Bożenką. Ujrzałam scenę, która prześladowała mnie do tej pory:

Ciocia Brońcia leżała w trumnie na katafalku. Bez makijażu, bez fryzury, z dużym, siwym odrostem. Nie, nie mogłam się z tym pogodzić. Zawsze była taka piękna, żywotna, elokwentna, energiczna, wprost pełna życia… W pełni życia - miała dopiero czterdzieści lat. Wyobraziłam sobie, jak bardzo musi się wstydzić, że wszyscy oglądają ją w takim stanie. Płakałam rzewnymi łzami, podczas gdy jej córka Henia nie uroniła ani łezki. W ogóle nikt poza mną nie płakał! Jak to możliwe? Nie byłam w stanie tego zrozumieć. Przecież to było takie straszne, ta śmierć! Często spotykana, bliska osoba, piękna kobieta z płomiennie rudymi włosami, lubująca się w jaskrawych kolorach, czym ściągała powszechną uwagę, zamieniła się w poczerniałe zwłoki w czarnej sukni. W powietrzu unosiła się jakaś złowroga woń przemieszana z zapachem kwiatów. 

„Nigdy już cioci nie zobaczę, nigdy już nie będę mogła z nią porozmawiać“ – rozpaczałam. „Puste miejsce przy stole… Pustka po niej zostanie. Nic. Po prostu nic… To tak jakby nagle powstała dziura w niebie“.

- Przestań wreszcie ryczeć! – zezłościła się w końcu moja matka, gdyż przez cały dzień pochlipywałam po kątach. – Ciekawa jestem, czy po mojej śmierci też będziesz tak płakała?

- Wtedy chyba umrę z rozpaczy, mamciu – zapewniłam ją. – Dlaczego ludzie muszą umierać? - pytałam rozpaczliwie. - To takie straszne!

Przez długi czas modliłam się za duszę cioci Brońci, a ona wiecznie ukazywała mi się we snach, w których nie mogłam się nadziwić jak to możliwe, że ona żyje, skoro widziałam ją w trumnie. Czasami bałam się jej, ale na ogół godziłam się z tym, że ona dalej żyje mimo swej śmierci. 

Ciocia cierpiała na „manię wyższości“. Tak mówił o niej ojciec. W jego oczach było to coś złego. Mnie jednak ta mania imponowała. Na czym ona polegała? Przede wszystkim na ukrywaniu ubóstwa i braku wykształcenia. Ciocia Brońcia wyrażała się zawsze „wyższym stylem“, którego ojciec używał tylko w rozmowach z „lepszymi ludźmi“. Zastępował wówczas na przykład „całkiem“ słowem „zupełnie“, a zamiast „albo“ mówił „ewentualnie“. Z cioci śmiał się, że wyraża się „per ę, ą“. Poza tym ona stroiła się i perfumowała na co dzień. Farbowała włosy. Zawsze była umalowana i miała wymanikurowane czerwone paznokcie. Najbardziej denerwował ojca fakt, że nigdy nie przychodziła z pustymi rękami.

- No i po co ona to przynosi? – złościł się po jej wyjściu. – Przecież ona nie ma pieniędzy. Końca z końcem nie może związać, a udaje hrabinę.

Istotnie, ciocia przychodziła do nas, by zjeść coś dobrego, bo matka nie żałowała pieniędzy na jedzenie i świetnie gotowała. Ojciec był męskim krawcem, a w tamtych czasach tak zwana „prywatna inicjatywa“ kwitła. Oczywiście nigdy cioci nie odwiedzał. 

- Tam do nich, jeszcze na Wschodzie, człowiek nie śmiał wejść w butach – opowiadał z dezaprobatą - bo podłoga była tak napastowana, że można było się poślizgnąć, człowiek bał się gdzieś usiąść, bo wszędzie były poduszki, poduszeczki, serweteczki. Ciocia lizała mieszkanie, a Brońcia piłowała paznokcie, pudrowała się, szminkowała, po całych dniach siedziała przed lustrem i czekała na księcia z bajki. Wykończyły z ciotką i wujka i tego męża Brońci. Nie dziw, że tak wcześnie obaj umarli. Człowiek musi się w domu czuć swobodnie. A tam u nich, to trzeba było oddech wstrzymywać.

Dlaczego ta Henia nie ufarbowała cioci przynajmniej włosów, gdy wiadomo było, że już dogorywa, zżerana przez raka? Kiedy umarła, jej jedyna ukochana córka zostawiła ją samą w mieszkaniu i przybiegła do mych rodziców. Przed jej śmiercią nawet nie wezwała księdza. Cóż, chyba nie kochała matki. Nie, żeby miała jej za złe tę manię wyższości. Sama też ją miała. Ale wiecznie się kłóciły. Nie radziły sobie z niczym po śmierci cioci-babci, to znaczy babki Heni. Na Wschodzie nie było sadzy w powietrzu, myło się okna od czasu do czasu, a w Bytomiu trzeba było je myć niemal co dzień, żeby były czyste. Kto miał to robić po śmierci cioci-babci? A kto miał zająć się sprawunkami, ugotować obiad? Ciocia wracała późno z pracy i robiła Heni wymówki, że w niczym jej nie pomaga. Miała do niej żal, że wiecznie wagaruje, siedzi w domu, czyta romanse i nie uczy się. A przecież chciała zostać aktorką, musiała więc najpierw zdać maturę. Wyobrażam sobie, ile zdrowia kosztowało to ciocię. Pewno z tego wiecznego stresu dostała raka. Chociaż… to było chyba dziedziczne. Na nowotwór umarła też siostra ojca - ciocia Lońcia i jego kuzynka Giza. Inna sprawa, że wszystkie trzy żyły w nieustannym stresie i wiecznie miały mnóstwo zmartwień. Chyba najgorszy był ten brud i smog, nieznany na Wschodzie. No i wszystkie miały manię wyższości. Podejrzewałam, że to ona je wykańczała, tak samo jak życie w obcym, nieprzyjaznym środowisku.

Napływowa ludność przybyła na Śląsk z różnych stron kraju, nie darzyła autochtonów sympatią, oni zresztą odwzajemniali się prawdziwą wrogością, nazywając wszystkich nie-Ślązaków „gorolami”. Kiedyś koleżanka z podwórka powiedziała mi, że na przystanku tramwajowym pobito jakiegoś „gorola". Spytałam ją o powód tego zajścia.

- Jak to, z jakiego powodu? Bo gorol! - odpowiedziała, zdumiona nieświadomością czegoś tak oczywistego.

Pamiętałam też swe przerażenie, gdy jakiś Ślązak napadł na ojca, krzycząc: „Chcesz się bić, ty pieroński gorolu?!" 

Na szczęście rozeszło się po kościach, gdyż ojciec nie był skory do bitki. A poza tym w odróżnieniu od matki nie miał nic przeciwko Ślązakom. Jednego zatrudnił nawet u siebie w zakładzie. Był to milczący skromny, mały człowieczek. Nie odzywał się do nikogo, gdyż nie znał polskiego. Na każde pytanie odpowiadał „tak”. Zapamiętałam go ze względu na epizod, opowiadany o nim przez ojca:

Pewnego razu przyszedł do pracy nadzwyczaj odświeżony, ale smutny. Przyczynę stanowiła wizyta u fryzjera, do którego udał się w przeddzień, żeby się ostrzyc. Po ostrzyżeniu fryzjer spytał go o coś, na co on, zgodnie ze swą rutyną, odpowiedział „tak”. Wówczas fryzjer zaczął go golić. Po czym padło parę kolejnych pytań i ta sama odpowiedź. Zaaplikowano mu kompletny zestaw usług, łącznie z masażem i wycięciem włosków w nozdrzach. A w końcu, o nic już nie pytając, wręczono cennik, wskazując końcową sumę. Podobne przygody przeżywało wielu Ślązaków w Bytomiu, który przed wojną należał do Niemiec i mówienie po polsku było tu zabronione. Tylko starsi znali trochę polski język.

Matka natomiast nie akceptowała Ślązaków. W jej ustach określenie „ta Ślązaczka“ oznaczało kogoś na wskroś obcego, człowieka innego gatunku. Nie utrzymywało się kontaktów z nikim poza rodziną i znajomymi ze Wschodu. Zaistniał jednak pewien wyjątek. Jedna ze śląskich sąsiadek, samotna kobieta była chora na gruźlicę. Nikt jej nie odwiedzał, gdyż wszyscy bali się zarażenia. Jedynie moja matka zanosiła jej rosół z kury.

Dla mnie jednak Ślązaczki były bliskimi koleżankami, bawiłam się z nimi na podwórku i rozmawiałam po niemiecku, nie zdając sobie sprawy, że istnieją jakieś dwa odrębne języki. Ich matki zabierały mnie ze sobą na zakupy, podczas których pełniłam rolę dolmeczerki, w zamian za co pozwalały mi bawić się porcelanowymi lalkami, które ukrywały przed swymi dziećmi w obawie, by je nie stłukły. Dobrze się wśród nich czułam, natomiast nie znosiłam sąsiada ze Wschodu, który śmiał się ze mnie, że na kolanach mam łatki. Nie dał sobie wytłumaczyć, że to wcale nie są łatki tylko ślady po upadkach, gdyż nie umiałam tak szybko biegać jak inne dzieci.

Drugi powód frustracji sióstr i kuzynek ojca stanowiło ubóstwo, gdyż wszystkie te kobiety żyły przed wojną na Wschodzie dostatnio, a na Zachodzie w biedzie.

- U nas w domu zawsze były pieniądze – wspominała z dumą jedna z trzech sióstr ojca, ciocia Adela. – Chodziłyśmy sobie do kina, na lody, do Domu Ludowego na teatr. Babka gotowała, mama robiła zakupy, a my trzy… rano szybciutko wysprzątałyśmy dom i nie miałyśmy nic więcej do roboty. Po obiedzie wysztafirowałyśmy się, wystroiłyśmy i szłyśmy na miasto.

Szukały męża. Niestety, ciotki Adela i Walercia wyszły za mąż za Ukraińców, tylko ciocia Lońcia wyszła za Polaka. I tylko ona jedna musiała razem z nami uciekać przed Ukraińcami, gdy chcieli nas zamordować. Całe szczęście, że mąż cioci Walerci nas ostrzegł. Ciocia Adela z córeczką ściągnęła do nas później, zostawiła tego Ukraińca, bo chciała żyć w Polsce. Z kolei ciocia Walercia została na Wschodzie z mężem. Ona również miała manię wyższości. Gdy nas odwiedziła w Polsce, natychmiast skróciła płaszcz i sukienki, bo do Związku Radzieckiego nie dotarła jeszcze moda na długość „za kolano“, a ona – jak twierdziła – ubierała się zawsze „po najnowszej modzie“. Podobnie jak inne ciotki lakierowała paznokcie, - czego nigdy nie robiła moja matka - nakładała sobie plasterki ogórków na twarz, a na noc zakręcała włosy na papiloty. Zaraz po przyjeździe nie tylko gruntownie wysprzątała, ale i przemeblowała całe nasze mieszkanie.

Rozdział 2.

 Usiadłam w parku na ławce, zamknęłam oczy i wystawiając twarz do słońca, łowiłam jego schyłkowe letnie promienie. Straciłam poczucie czasu i miejsca. Myślami byłam w powojennych latach.

Nie pamiętałam, w jaki sposób rodzina i znajomi ze Wschodu nas odnaleźli. Z początku tylko ciocia Brońcia z małą Henią i ciocią-babcią do nas ściągnęły. Nieco później zjawił się brat matki, wujek Edziu, który wrócił ze Związku Radzieckiego, gdyż został wciągnięty do Armii Czerwonej, podobnie jak Ślązacy bywali wcielani do Wehrmachtu. Niestety drugi jej brat - wujek Bolek - napluł w twarz radzieckiemu oficerowi i mówiło się o nim, że „zabrali go Ruscy“. Dlatego babcia Kornelia została w Kałuszu. Czekała na wujka Bolka, gdyż przekonana była, że wróci on do niej. Niestety rychło zmarła. Nie doczekała się syna, po którym ślad zaginął. Ale siostra matki - ciocia Wańdzia - zjawiła się w Bytomiu. Zarówno ona jak i moja matka odznaczały się czymś jeszcze gorszym od manii wyższości - były straszliwie uparte. To też ojca irytowało, bo stanowiło powód wiecznych sprzeczek między nimi. Jedna drugiej nigdy nie chciała ustąpić, a w każdej kwestii miały odmienne zdanie.

- Ja będę się biła za prawdę! - krzyczała ciocia Wańdzia zapalczywie.

- Moje musi być na wierzchu – upierała się zawzięcie matka.

Na szczęście ciocia poznała wkrótce pochodzącego ze Wschodu górnika, za którego wyszła za mąż i wyprowadziła się od nas. 

Pojęcia nie miałam, w jaki sposób odnaleźli nas inni: pan Józiu z rodziną mieszkający w Katowicach, ciocia Lońcia z babcią Karolcią, które los rzucił do Nowego Wielisławia aż w Sudetach, pani Hrycynowa z rodziną zamieszkała w Ząbkowicach Śląskich i liczni inni znajomi z Kałusza rozrzuceni po całej zachodniej Polsce. Wszyscy wprawdzie zostali, podobnie jak my, repatriowani bydlęcymi wagonami, lecz znacznie później. W każdym bądź razie utrzymywało się z nimi regularną korespondencję. Matka miała ładny charakter pisma w odróżnieniu od ojca, który gryzmolił, więc siadała przy stole w kuchni z piórem w ręku maczanym w kałamarzu, a ojciec dyktował, co do kogo napisać.

Nieustannie ktoś nas odwiedzał, a to babcia Karolcia, a to ciocia Lońcia, kuzynki przyjeżdżały aż z Sopotu, gdzie później spędzałam wakacje. Raz nawet zjawiła się u nas ciocia Bożena - prawdziwa dama, gdyż jej mąż ukończył przed wojną politechnikę i obecnie zajmował stanowisko dyrektora wielkiego przedsiębiorstwa. Była moją matką chrzestną i właśnie po niej otrzymałam imię. 

My też jeździliśmy do znajomych. Nie zapomnę, jak raz wybrałyśmy się z matką do Ząbkowic Śląskich. Matka zagapiła się i przejechałyśmy tę stację. Wysiadłyśmy w Henrykowie, gdzie cały dzień aż do wieczora zmuszone byłyśmy czekać na pociąg do Ząbkowic. Tak rzadko jeździły. Stacja była pusta, miejscowość wymarła. Nie miałyśmy niczego do picia, a panował potworny upał. 

Najczęściej spędzałam wakacje u cioci Lońci, która była najbardziej pokrzywdzona w całej naszej rodzinie, gdyż musiała żyć na głuchej wsi, „gdzie diabeł mówi dobranoc“. Nie wiem, dlaczego jej mąż zdecydował się przyjąć gospodarstwo rolne, skoro w Kałuszu pracował w kopalni soli potasowych. Ojciec zżymał się, że kobiety, to znaczy ciocia i jej matka, babcia Karolcia, nie pomagają wujkowi w polu. 

Obie były nieszczęśliwe. Skończyło się chodzenie do cukierni, do kina, do Domu Ludowego. W Nowym Wielisławie nie było nawet wiejskiego konsumu w pobliżu. Nic, kompletnie nic. Tylko ciągnące się w nieskończoność pola. Sąsiednie gospodarstwa znajdowały się w znacznej odległości. Tak samo kościół był za daleko, by chodzić w niedzielę na mszę.

Po wyprawieniu syna cioci - Januszka - do szkoły, kobiety zajmowały się sprzątaniem. Następnie malowały się i stroiły. Ciocia wkładała nieskazitelnie biały fartuszek i kilka srebrnych bransoletek na lewą rękę, które brzęczały, gdy gotowała obiad. Babcia zajmowała się ogrodem lub pomagała cioci. Po obiedzie zmywały, prały, szyły. A wieczorami ciocia stawiała karty, babcia zaś opowiadała ciekawe historie.

Największym zmartwieniem cioci było troska o syna. Gryzła się, że z Januszka nic dobrego nie wyrośnie, bo nie chciał się uczyć. Po śniadaniu wyprawiała go do szkoły, lecz często okazywało się, że babcia ukryła go w swoim pokoju pod łóżkiem. Litowała się nad nim, gdyż musiał iść do szkoły niemal godzinę pieszo. 

Wyobrażam sobie, ile stresu on cioci przysparzał. Podczas pewnego ich pobytu u nas przeżyliśmy z jego powodu istny horror. A było to tak: 

Jedną z naszych atrakcji był spacer po pięknym, dużym parku miejskim. Nie omieszkałyśmy z matką zaprowadzić do niego cioci i Januszka. Jednak nie dało się z tym dzieckiem spacerować. Wciąż chciał iść w inną stronę niż my, posłusznie więc nieustannie zawracałyśmy, aż w końcu stało się to niemożliwe, gdyż trzeba było wrócić do domu, a on szedł w przeciwnym kierunku. Zniecierpliwione zostawiłyśmy go samego w nadziei, że przestraszy się i pójdzie za nami. Po chwili jednak, kiedy straciłyśmy go z oczu, wróciłyśmy po niego. Niestety, nie znalazłyśmy go. Biegałyśmy jak szalone po alejkach, krzycząc: „Januszku, Januszku, gdzie jesteś!“. W końcu zrezygnowane poszłyśmy zgłosić na milicję zaginięcie dziecka, gdzie… zastałyśmy go spokojnie siedzącego na ławce.

Beznadziejne życie miała ta ciocia Lońcia. Jedyną jej rozrywkę stanowiło wróżenie. Ojciec wściekał się, gdy przychodził list, w którym pytała zaniepokojona, co mu jest, bo w kartach wyszło, że zachorował.

- Odpisz, że jestem zdrowy jak koń – nakazywał matce zirytowany, chociaż leżał w łóżku z wysoką temperaturą.

Zanim zaatakował ją nowotwór napisała, że niedługo zapadnie na śmiertelną chorobę. Poza tym wiecznie wychodziło jej, że wujek ją zdradza. Istotnie znikał czasami na parę dni, ale ojciec twierdził, że on wyjeżdża do znajomych, by odpocząć od tych dwóch wiedźm. W końcu wyprowadził się na zawsze. Gospodarstwo podupadło, ciocia zmarła na raka, Januszek ożenił się z sąsiadką, której rodzice posiadali duże gospodarstwo rolne, a babcia "zwaliła się nam na kark" - jak to określił ojciec. Miałam mu trochę za złe, że tak często krytykuje babcię, gdyż bardzo ją kochałam, a ona mnie. Chciała dla mnie jak najlepiej. Na przykład, gdy padał deszcz lub śnieg albo panował sążnisty mróz wyrzucała matce, że w taką złą pogodę wysyła mnie do szkoły.

- Przecież ona może się zaziębić. Uczy się dobrze, nic by się nie stało, jakby raz została w domu – mówiła z przekonaniem.

Kiedy matka była już tak wykończona, że zaczęła ojca prosić, by oddał babcię do domu starców, ta umarła. A ja przez dłuższy czas płakałam po kątach. Co sobie o niej przypomniałam, łzy same leciały mi z oczu.

Najbardziej podobały mi się wakacje u państwa Kołomyjców, którzy prowadzili gospodarstwo rolne w Poznańskiem. Tam zabudowa była dość ścisła i utrzymywało się kontakty z wszystkimi sąsiadami. Jeździło się do nich na rowerach wąskimi ścieżkami na skraju pola, gdyż droga była na to zbyt piaszczysta. Wprawdzie wciąż wjeżdżałam w „pyry“, jak nazywano tam ziemniaki, ale za to brałam udział w wykopkach, co stanowiło dla mnie nie lada atrakcję. Tylko do kościoła szło się pieszo, gdyż pani Frania była wystrojona w wieczorową brokatową obcisłą suknię, a na nogach miała szpilki, więc nie mogła jechać na rowerze. Wędrowało się przeszło godzinę wąską, polną ścieżką. Nigdy przedtem nie byłam na wsi tak „zabitej deskami“, że nie było w niej nawet elektryczności. I to był jedyny minus, gdyż jedzenie czuć było naftą, używaną do lampy. 

Najbliższe stosunki utrzymywaliśmy z rodziną pana Józia, mieszkającą w Katowicach. Przyjeżdżali oni do nas co drugą niedzielę, a co drugą my jeździliśmy do nich.

- Proszę dwa bilety za dwa złote i jeden dziecinny – zwracał się ojciec do konduktora w tramwaju, gdy Katowice przemianowano na Stalinogród, które to słowo nie mogło mu przejść przez usta.

Zjadało się wspólnie obiad, a po nim panowie zasiadali w pokoju do szachów, panie zmywały i plotkowały w kuchni. Siedziałam w kąciku i podsłuchiwałam, udając że czytam książkę. Pani Hela nieustannie żaliła się na pana Józia, że zdradza ją z jakąś Agnieszką. Bardzo mnie to dziwiło, ponieważ był on wyjątkowo religijny. Co dzień przed szychtą w kopalni „Wujek“, w której pracował jako elektryk, szedł na Mszę świętą. Brat jego był kościelnym, chociaż żył z kochanką „na kocią łapę“, bo nie mógł uzyskać rozwodu z żoną. Długo zastanawiałam się nad pewnym zagadkowym zdaniem, wypowiedzianym przez panią Helę dziwnym tonem:

- Wiesz ty Poldziu, dlaczego on chodzi do tej Agnieszki? Bo ona… przerwała i spojrzała w moim kierunku – nie potrzebuje smoczka. Rozumiesz?

Pan Józiu nie potrafił znieść przegranej, więc wciąż domagał się coraz to nowej partii szachów, żeby się odegrać, ale nic mu z tego nie wychodziło. Siedzieliśmy tam do późna, a ja strasznie się nudziłam. Poza tym brzydziłam się przyrządzanego przez panią Helę jedzenia, gdyż raz ujrzałam, jak ona przed obiadem skaleczyła się w palec. Potrawy rosły mi w ustach, bo zdawało mi się, że jest w nich krew z jej palca. 

Dawało mi też do myślenia, dlaczego pan Józiu mówi na Żydów „kudłaje“ i denerwuje się, że żaden z nich nie ima się uczciwej pracy, tylko wszyscy są „kombinatorami“. Było to o tyle dziwne, że jego pierwszą piękną żonę zastrzelili Niemcy, bo była Żydówką. Miał z nią dwóch synów o semickim wyglądzie. Jeszcze bardziej zdziwiłam się wiele lat później, gdy go odwiedzili „kudłaje“, to znaczy krewni jego zabitej żony mieszkający w Izraelu, z którymi – jak się okazało - przyjaźnił się i utrzymywał korespondencję.

Jeszcze jednych dobrych znajomych z Kałusza mieliśmy w Bytomiu. Matka bardzo ich lubiła, ale ojciec ledwo tolerował. Denerwowało go, że pan Sobalewski prawi matce komplementy i wciąż wtrąca do rozmowy słowa „panie dziejku“.

- Naśladuje tych architektów, z którymi pracuje, wydaje mu się, że jest Bóg wie kim, a jest tylko zwykłym kreślarzem – krzywił się z niesmakiem.

Pani Mala Sobalewska co dzień przed południem, gdy wracała z zakupów, wpadała do nas, żeby sobie pogadać. Miała na sumieniu mą matkę, gdyż wciągnęła ją w ten obrzydliwy nałóg, z powodu którego matka zmarła.

- Zapal sobie Poldziu – namawiała matkę, częstując papierosem.

Bardzo