Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Emocje budowane amplitudami tragizmu i komizmu przetykane są opisami zapomnianych miejsc, czynności i przedmiotów. Zachwyca wierność odwzorowania najdrobniejszych detali i bogactwo języków przedwojennego wielokulturowego Lwowa. Tak dla dzisiejszych, jak i ówczesnych maturzystów powinna to być lektura obowiązkowa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 434
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Janusz Majewski
Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2010
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Moim Rodzicom
Kiedy Ludwik przeszedł już na emeryturę, zakończył wszystkie konsultacje i udziały w konsyliach, zamknął praktykę prywatną i nareszcie wyjechał z miasta, zamieszkał w starym domu pod wysokimi sosnami, które sadzili przed czterdziestu laty. Piaszczysta skarpa opadała do plaży zjadanej z roku na rok przez fale, ale wciąż jeszcze szerokiej i złocistej. Gdy budził się z popołudniowych drzemek i leżał wpatrzony w sufit, na którym migotały srebrne drzazgi światła odbitego od wody, rozpamiętywał sen powracający do niego uporczywie co noc. Śnił, że stoi boso, po kostki w wodzie i wpatruje się w drugi, daleki brzeg, nad którym piętrzy się miasto. Chciałby tam przejść, lecz nie może, boi się, że nie przepłynie, że utonie na środku wielkiej, gładkiej jak lustro tafli, a jednak jakoś tam dociera i chodzi ulicami, w poszukiwaniu domu, z którego przed laty wyszedł. Nie jest pewien, czy to właściwe miasto, ulice przypominają mu wszystkie miasta, w których mieszkał lub bywał w ciągu swojego długiego życia: Lwów, Kraków, Pragę, Wiedeń, Barcelonę, a czasem Nowy Jork lub Warszawę. I zawsze jest tak samo: zatrzymuje się ujęty znajomą perspektywą ulicy, wie, że musi dojść do rogu i skręcić w przecznicę. Tam jest ta brama, której szuka, już stoi przy niej i mrużąc oczy, nerwowo poszukując po kieszeniach okularów, wpatruje się w kolumnę mosiężnych tabliczek, by znaleźć dzwonek do mieszkania rodziców. To było na drugim piętrze, a może na trzecim, pod nimi mieszkali Wróblewscy, a nad nimi państwo Ferens? Ale kto to jest Brehmer, dr Hugo Brehmer? A Lajos Kodanyi? A Fernando Perez? Oni tu nie mieszkali, chyba że potem. Czy ojciec umarł, a matka wyszła powtórnie za mąż, za doktora Brehmera? A może za Fernanda Pereza? Ależ to nie ten dom! Przecież tam, za rogiem jest nasza ulica, tak, taka stroma. Jak ciężko wejść nią pod górę, trzeba przysiąść na tym murku i godzinami wpatrywać się w wodę, w chyboczące odbicie wielkiej góry domów, z których jeden był naszym domem. Tylko który?
1.
Niebo nad Wysokim Zamkiem pociemniało i przybrało barwę fioletu. Zrobiło się jeszcze bardziej duszno. Gdzieś od strony Winnik z ociąganiem nadchodziła burza, dalekie pomruki budziły nadzieję, że elektryczne wyładowania oczyszczą powietrze, spadnie rzęsisty deszcz i miasto odetchnie po tygodniach upałów. Tadeusz odkręcił kurek nad zlewem i pozwolił wodzie płynąć słabnącym strumieniem, w nadziei, że to ją ochłodzi. Potem otworzył na oścież okno, żeby wywołać przeciąg przez otwarte na przestrzał drzwi do jadalni, gdzie wuj Kazimierz spocony stał na balkonie i wachlował się gazetą „Wiek Nowy”. Wypełnił karafkę letnią wodą i zaniósł ją do jadalni. Nalewając wujowi, spojrzał na niego pytająco, ale wuj nie odpowiedział nawet gestem, tylko podniósł szklankę do ust. Parę kropel wody spadło na jego szpakowatą, wypielęgnowaną brodę à la Napoleon III, a ostry promień nisko już stojącego słońca zapalił w nich oślepiające iskry. Tadeusz postawił karafkę na stoliku i podszedł na palcach do drzwi sypialni. Przyłożył do nich ucho, by ułowić choćby słówko, ale usłyszał tylko ciężkie oddechy i ciche jęki Marii. Zdziwił się, że i ciotka Mania, i położna milczą, a wręcz nie wydają ani szmeru, jakby uciekły chyłkiem z sypialni kuchennymi schodami. Odrzucił tę absurdalną myśl i wrócił na balkon. Nagle zawiał wiatr, okno w kuchni zatrzasnęło się z hukiem, posypała się stłuczona szyba i strzelił piorun, tak głośno i tak blisko, jakby mierzył w wuja Kazimierza, ten jednak ani drgnął, odwrócił się i spokojnie wszedł do pokoju, starannie zamykając za sobą drzwi balkonowe. Tadeusz pobiegł do kuchni zamknąć okno, szkło zachrzęściło mu pod stopami. Wziął szczotkę, aby je zmieść, bo zobaczył nagle z ogromną wyrazistością siebie jedenaście lat temu, jak odwija onuce z utrudzonych nóg, kroczy po brudnej podłodze ukraińskiej chaty i nawet nie czuje, jak ułamek szkła z rozbitej butelki wbija mu się w stopę. Na łóżku, pod kopiatą pierzyną, leżał trup brodatego starca i patrzył na niego szklanym wzrokiem. Na podwórzu rozkulbaczano konie, rotmistrz rugał ordynansa, skrzypiało koło studni.
Wrócił do jadalni: wuj Kazimierz stał na środku z palcem wyciągniętym w górę niczym piorunochron.
– Jak uderzy następny, będzie po wszystkim – oznajmił głosem proroka.
Tadeusz nawet nie zdążył zapytać, co wuj ma na myśli, bo piorun rzeczywiście strzelił z ogłuszającym hukiem, a chwilę po nim, w idealnie wytaktowanym rytmie, rozległ się za drzwiami sypialni dźwięk wymierzonego klapsa i pierwszy płacz nowo narodzonego.
– Jak Zeus! – powiedział z zachwytem wuj Kazimierz.
Tadeusz podbiegł do drzwi. Te uchyliły się właśnie i wyjrzała z nich ciotka Mania.
– Chłopiec! – powiedziała z dumą, jakby to była jej zasługa, i zamknęła mu drzwi przed nosem.
Tadeusz wyrzucił ręce w górę.
– Mam syna! – krzyknął z entuzjazmem w stronę wuja.
Starszy pan opuścił uniesiony palec i stwierdził spokojnie:
– Mam wnuka. Ciotecznego, ale zawsze…
Padli sobie w ramiona.
2.
Tadeusz urodził się w 1903 roku w Galicji, w miejscowości leżącej niemal dokładnie w połowie drogi z Krakowa do Lwowa. Miasteczko było małe, zapyziałe, w większości zamieszkałe przez biedotę żydowską, ale szczyciło się rokokowym pałacem, prawdziwą rezydencją magnacką. W niej właśnie Tadeusz przyszedł na świat, tyle że w oficynie, bo jego ojciec Franciszek nie był magnatem, lecz skromnym, choć zaufanym muratorem, budowniczym nadwornym. W tamtych czasach oznaczało to, że musiał umieć zarówno zaprojektować stylowy pałacyk myśliwski w książęcych lasach, jak i osobiście naprawić zaciekający dach. Ta druga umiejętność okazała się zresztą fatalna: Franciszek spadł z naprawianego przez siebie dachu kościoła parafialnego, ufundowanego przez pradziadów magnata dobre czterysta lat wcześniej, a zatem jeszcze w dobie schyłkowego gotyku, przez co dach był stromy i niebezpieczny. Niewykluczone, że ojciec spadł z powodu poirytowania, w które wprawiła go sprzeczka z żoną, Marią, utrzymującą, że dach jest zbyt „szpiczasty”, aby na niego wchodzić, co jemu wydawało się wyrażeniem wysoce niestosownym, niefachowym, wręcz bluźnierczym wobec powagi świątyni.
– A nazywanie dachówki „mnich-mniszka” nie jest bluźniercze?! Tolerowanie na dachach kościołów odwiecznych bezeceństw osób duchownych nie jest nieprzyzwoite?! – krzyknęła Maria, opierając dłonie na pokaźnym brzuchu, w którym pływał już przyszły Tadeusz.
Franciszek zaniemówił z oburzenia, wyszedł, trzaskając drzwiami, i nie upłynął kwadrans, jak leżał rozkrzyżowany na progu kruchty, z pogodnym uśmiechem, który zamarł mu na ustach na wieki. „Z tym ufnym uśmiechem poszedł na spotkanie Pana!” – powiedział proboszcz nad otwartą mogiłą, wywołując jednakże wybuch płaczu u zgromadzonych żałobników.
Upadek męża z gotyckiego dachu okazał się dla Marii tragiczny: została wdową z trojgiem dzieci i czwartym w drodze, zdaną na magnacką łaskę. Pstry koń, na którym owa łaska zwykła jeździć, stał na razie w stajni, ale czasem dało się już słyszeć jego zniecierpliwione grzebania kopytem i niechętne parskania, gdzie „r” było wyraźnie grasejujące, magnacka rodzina bowiem wciąż hołdowała staromodnym obyczajom, że przy służbie mówi się po francusku. Wprawdzie Marii jeszcze do służby nie zaliczano, ale stało się jasne, że wraz z upadkiem męża ona też spadła o parę szczebli na dworskiej drabinie: z solidnej pozycji żony bądź co bądź szanowanego muratora zsunęła się na chwiejny szczebel tolerowanej rezydentki, niższy nawet niż pozycja należna ubogim krewnym. Używano jej do czytania dzieciom bajek, cerowania ich pończoszek, straszenia Cyganem, który porwie, jeśli nie zje się kaszki. Na dworze nazywano ją boną, ale ona wcale nie uważała się za dobrą, w duchu wyrzucała sobie, że nie czuje wdzięczności dla swych dobroczyńców, tylko żal za to, że wysłali Franciszka na szpiczasty dach, i stale się z tego spowiadała w tym późnogotyckim kościele, mimo że poczciwy kanonik za każdym razem dawał jej rozgrzeszenie i wyznaczał taką samą, łagodną pokutę, której nie sposób było nie bagatelizować.
Jak z tego widać, Tadeusz był pogrobowcem. Ta nazwa przerażała go zawsze, odbierał ją jak obelgę, jak jakieś pogardliwe pomówienie, kontekst grobu w narodzinach wydawał mu się złowrogi, a nawet nieprzyzwoity i z bólem odsuwał z wyobraźni scenę poczęcia go w jakichś katakumbach przez chutliwych rodziców, jak to mu kiedyś wmówił pewien perwersyjny lokaj, z pochodzenia Alzatczyk. Kiedy cierpiąc masochistycznie, pozwalał czasem swojemu fantazjowaniu tworzyć obraz tej sceny, budował go zawsze z takich strzępków, jak chrzęst żwiru alejki pod drobnymi stopami matki, ciągniętej w ciemny kąt przez niecierpliwego ojca, szelest jej pośpiesznie zadzieranej sukni z brązowego jedwabiu, zapach butwiejących liści i echo miłosnych spazmów pod sklepieniem cmentarnej kaplicy. Cień tej ponurej budowli padał na całe dzieciństwo Tadeusza i w naturalny sposób odsuwał go od sfery kościelno-cmentarnych obrządków; bał się ich i nie lubił, podczas gdy matce marzyła się dla niego komża i stuła. Widziała go w przyszłości proboszczem kościoła, z którego dachu spadł jego ojciec. Zaiste kłąb sprzecznych presji i dążeń! Pomysły matki na przyszłość syna brały się też jednak z jego kompleksji. Drobny i słabowity, o ciemnej, jakby śródziemnomorskiej cerze i czarnych oczach, był zupełnie niepodobny do swoich starszych braci Karola i Franciszka, jasnych, rosłych i krzepkich, zuchwałych i zadziornych w obejściu, ujawniających rycerskie geny zapomnianych szlacheckich przodków, obrońców dawnych rubieży, bo z Podola wywodził się po dalekiej kądzieli ród ich matki, Marii. Może najbardziej był podobny do także starszej siostry, równie ciemnej, wręcz egzotycznej Jadwigi, a oboje z kolei wyglądali na ciemne kopie, wręcz negatywy, swojego ojca: te same rysy, ale w porównaniu z nimi on wydawał się niemal albinosem – włosy, oczy, skóra jasne, jakby wyblakłe na słońcu, i ten koloryt odziedziczyli po nim najstarsi synowie. Niezrozumiałym dziwactwem natury było natomiast to, że przy swojej ciemnej karnacji Tadeusz miał jasne, wręcz złote włoski, kręcące się jak loczki aniołka, które jednak potem, w wieku pokwitania całkowicie ściemniały, aż złoty aniołeczek stał się brunecikiem. Wyglądało to tak, jakby pigmenty ojca toczyły przez całe dzieciństwo Tadeusza walkę o ten jasny przyczółek, by ulec w późniejszym chłopięctwie, skapitulować przed przewagą czerni. Na szczęście nie kryła się w tym żadna symbolika: o duszę chłopca nie mocowały się żadne siły światła i ciemności, a jeżeli nawet, to w jakiś niemrawy, niewidoczny sposób. Także w marzeniach matki nie było żadnej stałości ani wytrwałości, ot, plotło się raz tak, raz inaczej.
Tymczasem jednak jakiś demiurg skierował na chłopca snop światła swojej latarki, pragnąc, nie wiadomo po co, aż trzykrotnie wyróżnić go z tłumu szarych postaci kłębiących się na globie. Pierwszy raz scena wyglądała tak: był rok może 1911, może 1912, bo Tadeusz zdążył pójść do szkoły, a najpóźniej 1913, bo w 1914 już wybuchła wojna. Jego Wysokość Cesarz Franciszek Józef wizytował inną, pobliską rezydencję innego starożytnego rodu, tyleż zasłużonego w historii Polski, co ostatnio oddanego habsburskiemu dworowi, i przy okazji odwiedził także magnacki pałac dziedziców skoligaconych z owym zasłużonym rodem. Możliwe, że powodem tego zaszczytu było polowanie, bo magnackie lasy obfitowały w zwierzynę, natomiast odwiedziny miejscowej szkoły mogły już być zarówno przelotnym kaprysem cesarza, jak też zaplanowanym i przemyślanym politycznie punktem wizyty. Monarcha otoczony świtą wszedł do klasy, którą zdążono pośpiesznie uprzątnąć i przystroić jedliną. Dzieci wstały, jak zwykle gdy ktoś obcy, ale ważny, a zwłaszcza umundurowany wchodził z wizytacją. Cesarz miał na sobie niebieską kurtkę mundurową ozdobioną licznymi orderami oraz czarne spodnie z czerwonymi lampasami. Z lekko zaczerwienionym nosem i słynnymi białymi bokobrodami wyglądał dokładnie tak, jak na portrecie wiszącym nad tablicą zabazgraną działaniami arytmetycznymi. Nauczyciel, na wpół sparaliżowany z emocji, dał znak i dzieci odśpiewały hymn Gott erhalte, Gott beschűtze. Tadeusz był najmniejszy w klasie, więc siedział, a teraz stał w pierwszej ławce, najbliżej Cesarza. Nie śmiał patrzeć Mu w dobrotliwą twarz, wpatrywał się w Jego czerwony, bogato szamerowany złotem mankiet, ale śpiewał pięknie, wysokim, czystym dyszkantem, z którego zdążył zasłynąć w szkole i który zachwiał marzeniami Marii o kościelnej karierze syna (widziała go teraz raczej na deskach opery we Lwowie, a może nawet we Wiedniu). Cesarz słuchał z przyjemnością, chociaż nie jest wykluczone, że słyszał już słabo, miał wówczas przecież ponad osiemdziesiąt lat. Kiedy skończyli pierwszą zwrotkę, dał ręką znak, żeby przerwać, i pogłaskał Tadeusza po złotych loczkach. Potem pochylił się nagle, dał mu kuksańca i spytał znienacka żartobliwie poufnym tonem:
– Zwei mal zwei?
– Vier – odpowiedział bez namysłu złotowłosy aniołek.
– Mutig Junge!1 – Cesarz uśmiechnął się dobrotliwie i poklepał go po policzku.
Świta wyszła z klasy z brzękiem szabel i ostróg. Omijając i przeskakując z gracją kałuże, wsiadła do powozów czekających pod szkołą. Sam Monarcha odjechał warczącym głośno, ogromnym automobilem, tym samym może, w którym później zastrzelono Ferdynanda w Sarajewie i o którym potem długo mówiono w miasteczku. Dłużej nawet niż o samym Cesarzu. Były to niewątpliwe już pierwsze objawy manii, która niedługo miała zawładnąć umysłami mężczyzn na całym globie.
Druga odsłona miała miejsce piękną, wcześniej niż zwykle rozkwitłą wiosną roku 1915. Wojna, ochrzczona potem mianem wielkiej, a dziś nazywana pierwszą światową, trwała od ponad pół roku. Rosjanie już we wrześniu zajęli Lwów i posunęli się szybko w stronę Krakowa, tuż pod nim zostali jednak przez Austriaków zatrzymani. Po obu stronach frontu wojsko zaległo w okopach, nocami toczono austriacko-rosyjskie pogwarki nad zasiekami, przeważnie po polsku, bo Polacy nosili zarówno rosyjskie, jak i austriackie mundury, jednakowo wierząc, że wywalczą Polsce niepodległość. Na bezpiecznym zapleczu frontu rosyjski sztab zajął magnacki pałac, narażając księcia i jego małżonkę na horrendalne niewygody: musieli znów sypiać w jednym łożu, którego nie dzielili już od kilkunastu lat. Sypialnię księcia pana przygotowano dla Jego Wysokości Cara Rosji, Mikołaja II Romanowa, który zapowiedział wizytację frontu i rzeczywiście przyjechał. Po wykwintnym drugim śniadaniu Najwyższy Zwierzchnik Sił Zbrojnych Rosji udał się na przechadzkę po pięknym, angielskim parku. Jego adiutant postępował czujnie parę kroków za monarchą i z pewnością nie miał na sobie czarnych okularów ani antenki w uchu, jak jego dzisiejsi odpowiednicy. Stanowił raczej część komfortu swego pana niż jego ochronę. Ta, uzbrojona w karabiny z długimi jak piki bagnetami na sztorc, otaczała gęstym szpalerem całą posiadłość, ukryta za kępami świeżej zieleni, całkowicie niewidoczna dla imperatorskich oczu, niesłyszalna dla uszu, może jedynie wyczuwalna dla nozdrzy, kiedy majowy wietrzyk przynosił czasem zapach machorki i juchtowych gwardyjskich butów.
Mikołaj II trochę się znużył konwersacją przy stole gospodarza, która toczyła się wyjątkowo nie po francusku, a po angielsku, tak jak ją zaczął, nie wiadomo dlaczego, dostojny gość. Gospodarze skwapliwie się dostosowali. Książę pan, zaprzysiężony miłośnik francuskiej kuchni, win i rojalizmu, natychmiast przedzierzgnął się w anglomana i dzielił się swymi wrażeniami z wyścigów konnych Royal Ascot, gdzie miał okazję być w 1907 roku, opisywał obowiązkowy strój dżentelmena, który obstalował był sobie wtedy u najlepszego krawca na Saville Row w Londynie, oraz karego ogiera półkrwi angielskiej imieniem Black Arrow, którego wtedy nabył i z trudem przewiózł do swych stajni, a który zawiódł jego oczekiwania jako reproduktor i teraz, wywałaszony, chodzi w linijce. Monarcha słuchał łaskawie, ale z pewnym roztargnieniem; myśl jego pobiegła do kuzyna Jerzego V, króla Wielkiej Brytanii, tak zdumiewająco podobnego, że mogliby uchodzić za bliźniaków. Nie mógł naturalnie przypuszczać, że już niedługo królewski kuzyn go zawiedzie, wręcz zdradzi, odmawiając mu azylu i – jak później się okaże – ratunku przed bolszewickimi siepaczami. Teraz, w tym angielskim parku, wciąż jeszcze po angielsku, błądził myślami po genealogii wspólnych z Jerzym przodków z Hesji, Wirtembergii i Nassau. Przysiadł na ławce i gestem poprosił o papierosa. Adiutant doskoczył sprężyście, otwierając złotą papierośnicę, a potem podał carowi ogień.
– Thank you, my boy! – rzucił machinalnie car, chociaż chłopiec przekroczył już pięćdziesiątkę.
– You welcome, my Lord! – odrzekł adiutant w randze generała kawalerii.
Może dlatego, gdy Tadeusz nagle wyszedł zza wielkiego klonu z książką w ręku, car odezwał się do niego też po angielsku:
– What are you doing here?! – W tonie zapytania zabrzmiała nuta niemiłego zaskoczenia, że teren nie jest jednak dobrze strzeżony.
Tadeusz milczał przestraszony zarówno postaciami w galowych mundurach, jak i nieznanym językiem.
– On niczego nie ponimajet – zauważył adiutant.
– A po russki ponimajesz? – zapytał car.
– Niemnożko ponimaju – odparł ośmielony Tadeusz, bo przez pół roku okupowania pałacu przez Rosjan już się był trochę osłuchał języka Puszkina, Tołstoja i zauralskich katorżników.
– Wot, umnyj parień! – uśmiechnął się łaskawie Romanow i poklepał Tadeusza po policzku.
I wreszcie nastąpił akt trzeci tej dziwnej, niezrozumiałej sztuki napisanej przez Przeznaczenie, a wyreżyserowanej przez Los: pod koniec 1918 roku, w przeddzień zakończenia wojny i parę dni po piętnastych urodzinach Tadeusza umarła jego matka, Maria. Starsi bracia walczyli gdzieś na jakichś frontach, Tadeuszem musiała zaopiekować się starsza o dwa lata siostra Jadwiga, zwana Wisią. Dzieci pozostawały na utrzymaniu dworu, ale tu w czwartym roku wojny też się już nie przelewało. Wisia miała trudny charakter, była apodyktyczna i niecierpliwa, „w gorącej wodzie kąpana” – mówiły o niej przyjaciółki, „przyzwyczaja się do temperatury piekła” – dodawali jej starsi bracia, aby jej dokuczyć, chociaż naprawdę przepadali za nią. Przy tym wszystkim była bardzo pobożna, należała do kółka różańcowego i śpiewała w chórze parafialnym. Tadeusz też z nimi śpiewał, ale nie czynił tego z pobożności, po prostu kochał muzykę. Mimo że z natury zgodliwy i ustępliwy, wciąż musiał się zmagać z dyktaturą domową siostry, aż po jakiejś, w gruncie rzeczy błahej sprzeczce czara goryczy się przelała. Pewnej ciemnej nocy Tadeusz, gorliwy czytelnik Coopera, Curwooda czy Londona, autorów, których książki z każdego, nawet najbardziej cherlawego chłopca robiły śmiałego poszukiwacza przygód, zaszył się w sianie na jakimś wojskowym eszelonie i został razem z nim wywieziony na front wschodni. Był kwiecień 1920 roku i szwadron ułanów, którego stał się maskotką, brał właśnie udział w wyprawie kijowskiej. Po drodze rozegrały się jakieś epizody wojenne, asystował, bo chyba jeszcze nie walczył, w potyczkach z czerwonymi, czynił obserwacje podobne do tych, które po drugiej stronie frontu zapisywał Babel, po raz pierwszy zobaczył prawdziwą krew, prawdziwą śmierć, aż wreszcie nadszedł ten dzień, 8 maja 1920 roku na kijowskim Chreszczatyku. Tadeusz stał wyprężony na końcu szeregu, miał już na sobie legionowy mundur („siwy strzelca strój”), trochę przerobiony przez pułkowego krawca spadek po poległym koledze, ale wciąż za duży, bo nasz legionista nadal był drobny, chudy i wymizerowany. Przed znieruchomiałymi szeregami przechodził wolno, otoczony świtą, On. Komendant, Bohater, Legenda. Spod słynnych krzaczastych brwi uważnie i bystro przyglądał się twarzom swoich żołnierzy, którzy skoczyliby za nim w ogień. Doszedł do końca szeregu, aż zatrzymał się przed Tadeuszem. Popatrzył na niego i zadał najmniej pożądane pytanie:
– A ty ile masz lat, chłopczyku?
Tadeusz miał skończyć siedemnaście lat dopiero w październiku, ale wciąż wyglądał na piętnaście, mimo to, starając się, aby głos jego brzmiał dorośle, oznajmił:
– Niedługo skończę osiemnaście.
Komendant Piłsudski uśmiechnął się pod sumiastym wąsem, uszczypnął go pieszczotliwie w policzek i powiedział, ni to z naganą, ni to z pochwałą:
– No, no… – A potem dodał cicho: – Uważaj na siebie, chłopcze. Musisz wrócić cały do domu!
Odegrano akt trzeci, kurtyna zapadła. Ale cóż właściwie Los (Bogowie? Opatrzność?) chciał nam powiedzieć, aranżując taką serię wydarzeń? Trzej giganci tego świata dotykają policzka niepozornego chłopca z zapadłej prowincji, jakby go namaszczali jakimś specjalnym balsamem, błogosławili przed drogą, w którą ma wyruszyć. Dlaczego właśnie jego? Po co? Co z tego wynika? Czy kryje się w tym jakaś ważna prawda? Jakaś nauka czy przestroga, jakieś przesłanie, które powinniśmy zrozumieć? A może to jedynie dowód, że losem ludzkim rządzi przypadek, z którego przeważnie nic nie wynika. Bogowie grają w kości, w każdym rzucie inna kombinacja cyfr, aż padają same szóstki. I co? I nic. Wciąż grają. Ponowny rzut i kostki rozsypują się w innej konfiguracji. Świat nie zatrzymuje się w pół obrotu; uporczywie wirując wokół osi swoich doczesnych spraw, nieustannie pędzi dalej w nieskończoną czeluść wieczności.
Tadeusz i jego bracia wrócili z wojny do domu, ale on się już rozpadł, przestał istnieć. Rodzeństwo spotkało się jeszcze na moment, a potem każdy poszedł własną sierocą drogą.
3.
Kiedy akuszerka dała klapsa chłopcu, a ten cicho zapłakał, Maria, która go właśnie urodziła, uśmiechnęła się z wyrazem takiego szczęścia i zachwytu w oczach, że jej ciotce Matyldzie, zwanej na co dzień Manią, asystującej u wezgłowia, pociekły łzy. Otarła je szybko, wstydząc się ich, bo z natury była skryta i nie lubiła okazywać uczuć. Dwadzieścia pięć lat wcześniej, kiedy zaczęto ją już uważać za starą pannę, jej bliźniacza siostra, Elżbieta, zamężna od siedmiu lat matka synka i trzech córeczek, uległa namowom męża i zgodziła się wyemigrować do Ameryki, zostawiając najmłodszą, Marysię, Matyldzie na wychowanie. Decyzja o pozostawieniu małego dziecka się wydaje okrutna, jeśli nie brać pod uwagę faktu, że Marysia zachorowała na szkarlatynę w dniu, kiedy rodzina zaopatrzona już w bilety na statek „Kaiser Wilhelm II” linii Lloyda przejeżdżała do Bremy przez Lwów, gdzie mieszkała Matylda. Nie było wyjścia: chorej Marysi na pokład by nie wpuszczono, rezygnacja całej rodziny równałaby się szaleństwu (bilety dla sześciu osób kosztowały majątek!), a Matylda szybko się zgodziła. Marysia nie zdawała sobie z niczego sprawy, bo przez tydzień leżała z czterdziestostopniową gorączką, zresztą miała dopiero troszkę ponad dwa latka. Niewykluczone, że po ozdrowieniu podobieństwo ciotki do matki też ułatwiło jej pogodzenie się z losem.
Niejasny natomiast pozostawał powód i nagła decyzja emigracji. Nie była to klasyczna i typowa dla biednej Galicji podróż „za chlebem”. Rodzicom Marysi wiodło się wcale dobrze. Jej ojciec, Jan Slavik, pochodził z Czech i był, co prawda, tylko naczelnikiem stacji w garnizonowym, niewielkim mieście na wschodnich rubieżach monarchii, ale matka, Elżbieta, wniosła mu ładny posag oraz klasyczną urodę kresowej szlachcianki, świetnie wychowanej i wykształconej na pensji dla panien Sacré-Coeur we Lwowie. Jan był przystojnym mężczyzną, wysokim, smukłym, o pięknej, arystokratycznej twarzy, który wśród stałych bywalców tutejszego kasyna oficerskiego, licznych prawdziwych von und zu prezentował się świetnie. Wyglądał nawet szlachetniej od wielu synów rodów zapisanych w Almanachu Gotajskim, odbywających tu służbę wojskową, tyle że oni w kasynie i w żydowskim burdelu przepuszczali pieniądze swoich bogatych ojców, on natomiast większych pieniędzy nigdy nie miał i mógł liczyć jedynie na swoje szczęście. Do burdelu nie musiał chodzić, wciąż był zakochany w swojej pięknej żonie, a zresztą, gdyby tylko chciał, miałby na skinienie każdą z tych rozmarzonych panien, które wodziły za nim zamglonym wzrokiem, kiedy szedł promenadą sprężystym krokiem, w świetnie skrojonym mundurze ck kolejarza, jak wszystkie państwowe mundury w monarchii, bogato szamerowanym, a nawet przy szpadzie (!), co może wiązało się z wojskowym charakterem miasta i stacji. Zresztą jako człowiek zabobonny uważał, że skoro ma szczęście w kartach, nie powinien go szukać w miłości, i był szczęśliwy, że udaje mu się tak fortunnie łączyć pasję hazardzisty z zasilaniem domowego budżetu, bo rzeczywiście wciąż wygrywał. Nie były to ostatecznie jakieś wielkie sumy, w zadymionej kawiarni ochrzczonej dumnie kasynem oficerskim grało się skromnie, ojcowie szlacheckich poruczników nie przesadzali z hojnością, ale gdy co noc przynosi się do domu chociażby tylko zwitek niskich nominałów, można sprawiać żonie nowe kapelusze, sprowadzić córkom komunijne sukienki z Tarnopola, kupić synowi model lokomobili parowej w słynnym sklepie z zabawkami Lajosa Hägedüssa przy Wałach Hetmańskich we Lwowie. Jan stanowił zaprzeczenie typu hazardzisty: grał rozważnie, beznamiętnie, wypalał tylko jedno cygaro na wieczór i wypijał jeden kieliszek śliwowicy, wiedział, kiedy odejść od stołu, nie zarywał nocy. Za to go zresztą podziwiali młodzi oficerowie, których spitych do nieprzytomności i zgranych do suchej nitki odwozili nad ranem ordynansi do koszar jednym z dwóch fiakrów w mieście. Toteż kiedy Jan przez kilka wieczorów nie pojawił się w kasynie, a potem okazało się, że wyemigrował z całą rodziną, zaroiło się od plotek, coraz bardziej fantastycznych. Szeptano, że przyczyną wyjazdu były jakieś długi karciane – ale żaden z partnerów nie zgłaszał pretensji; mówiono o malwersacji na kolei – ale następca Jana tego nie potwierdzał. Miejscowe panny, niepocieszone po jego zniknięciu ze spacerowej promenady, opowiadały sobie niezwykle romantyczną historię, jakoby za tym stał jakiś nagły, gwałtowny romans. Mówiono, że pewnego wieczoru z ekspresu Kijów–Wiedeń, który miał tu dłuższy postój, bo pasażerowie musieli przesiąść się do innego pociągu, jadącego dalej już na węższych torach, wysiadła jakaś wytworna dama w gęstej woalce na twarzy, aby w dworcowej restauracji, bardzo eleganckiej, jak przystało na graniczną wizytówkę monarchii, wypić filiżankę kawy. Tam zobaczyła przystojnego naczelnika stacji i rzekomo miał nastąpić coup de foudre tak gwałtowny, że Jan zaraz wsiadł z nią do pociągu odjeżdżającego z peronu numer dwa przez Lwów i Kraków do Wiednia, nie zabierając nawet przyrządów do golenia, a przecież mógł, bo mieszkał w pięknym mieszkaniu służbowym na samej stacji.
Dalszego ciągu istnieją trzy wersje: według pierwszej Jan dojechał z damą aż do Wiednia i tam po paru dniach znalazła go w jakimś hoteliku żona. Zdeterminowana Elżbieta pobiła parasolką tajemniczą damę, podobno dobrze znaną w wiedeńskim półświatku, i za ucho zaprowadziła skruszonego Jana do ekspresu Wiedeń–Kijów. Koszty podróży nie były wysokie, bo oboje mieli darmowe przejazdy na wszystkich liniach Cesarstwa.
Według drugiej, bardziej cynicznej wersji, Jan rzeczywiście wsiadł do przedziału tajemniczej damy, ale wysiadł z niego już w Tarnopolu – nie wiadomo: zadowolony czy rozczarowany – i niezwłocznie powrócił. Cała eskapada zajęła mu tylko dwie godziny, zdążył jeszcze wpaść do kasyna i wrócić z niego, jak gdyby nigdy nic, nad ranem do domu. Podobno tej nocy nie wygrał ani centa, ale też nic nie przegrał.
Trzecia wersja, bardzo przyziemna, ale najbardziej prawdopodobna przedstawiała się tak: Jan, wzburzony urzędowym pismem, które nakładało na niego obowiązek naprawy semafora, nie przyznając na to żadnych środków, próbował ukoić swoje zmartwienie w dworcowym bufecie i po kolejnym kieliszku sznapsa podjął nagłą decyzję: jak stał, wskoczył do odjeżdżającego już ekspresu i wysiadł we Lwowie. Przespał noc w hoteliku Bractwa Kurkowego przy Strzelnicy pod Wysokim Zamkiem, rano ogolił się u miejscowego fryzjera, zresztą byłego Króla Kurkowego z lat 1887–1901, zjadł śniadanie, po czym udał się do Dyrekcji k.u.k. Kolei, gdzie szybko załatwił sprawę. Wieczorem już grał w kasynie i jak zwykle wygrywał.
Bez względu na to, która wersja dalszego ciągu była prawdziwa, cała historia i tak nie miała związku z wyjazdem do Ameryki, ale to nie przeszkadzało pannom snuć coraz bardziej niedorzecznych hipotez, sprowadzających się do jednej konkluzji: musieli wyjechać, bo on swoim wybrykiem zhańbił rodzinę i małżonkę, która nie mogła się już pokazać w żadnym porządnym towarzystwie.
W gruncie rzeczy przyczyna emigracji nie miała żadnego znaczenia dla porzuconej Marysi ani jej ciotki, opiekunki. Ważniejsze były problemy, którym teraz należało stawić czoło. W pierwszej fazie Matylda, zwana Manią, zachwyciła się nową sytuacją: dostała do zabawy piękną lalkę, która nie tylko zamykała oczy, ale można było ją karmić, myć i ubierać. Mania wróciła jakby do swego dzieciństwa i młodości, które były szczęśliwe, dopóki dzielone sprawiedliwie z bliźniaczką, Elżbietą. Małżeństwo siostry powitała z radością i podziwiała, bo ją również szczęśliwie adorował pewien młodzieniec, z którym wiązała poważne nadzieje. W niejasnych okolicznościach narzeczony (doszło już bowiem do zaręczyn) zaginął. Dosłownie zniknął. Nie wiadomo, co się z nim stało: utopił się w podziemnej już wtedy Pełtwi, został zasztyletowany w jakiejś melinie, uciekł do Patagonii, rozpłynął się w powietrzu? To ostatnie już mu się kiedyś przydarzyło, jako chłopiec poszedł na występ słynnego na całą monarchię magika nazwiskiem Jan Francugiewicz. Zaproszony na scenę ufny malec nakryty został na sekundę czarną peleryną mistrza, a gdy ten, demonicznie wypomadowany i poruszający się w lansadach po scenie, cofnął zasłonę, chłopca za nią nie było. Odnalazł się dopiero w szatni: kiedy zrozpaczeni rodzice pośpiesznie oddawali swoje numerki, aby zabrać palta i biec na policję, oddano im również syna, trochę otumanionego, za to już odzianego w półkożuszek. Teraz, kiedy znowu zniknął, zakochani w jedynaku rodzice też natychmiast wszczęli poszukiwania. Matka, Rusinka obrządku prawosławnego, odchodziła od zmysłów, paliła w cerkwi świece, leżała krzyżem, chodziła po jasnowidzach, ojciec, chociaż bogobojny, wręcz ortodoksyjny, działał bardziej pragmatycznie. Szanowany w Gminie Żydowskiej bogaty właściciel znanej wytwórni świetnych parasoli (opatentował swój wynalazek „laska-parasol”, genialny koncept składanego jak luneta pokrowca z kauczuku imitującego drewno dowolnego gatunku, który, nasunięty na złożony parasol, zamieniał go w sekundę w laskę – obowiązkowy atrybut dżentelmena w tamtej dobie, reklamowany wszakże zupełnie na odwrót: „Idziesz pan sobie z laską i nagle zaczyna padać deszcz, to pan się tylko z tego śmiejesz!” itd.) od razu zgłosił zaginięcie syna na policji i równocześnie wynajął prywatnego detektywa z Pragi, reemigranta z Ameryki, gdzie pracował rzekomo w słynnej agencji Pinkertona. Okazało się to blagą, Czech nigdy w Ameryce nie był, tylko siedział w więzieniu. Sam się wygadał o tym po pijanemu w jakiejś gospodzie na Zamarstynowie, bo przezorny ojciec wynajął też lokalnego kapusia, aby śledził prażanina. Niefortunny detektyw miał szansę w pewnym sensie upodobnić się do swego rzekomego pracodawcy, Pinkertona, gdyby się wtedy na czas ugryzł w język (w przenośni), bo jak wiadomo słynny amerykański twórca agencji kryminalistycznej pośliznął się na oblodzonym chodniku i ugryzł się w język (dosłownie), z czego wywiązało się śmiertelne zapalenie. Pomijając tysiące zawiłych szczegółów, trzeba stwierdzić, że mimo wysiłków ojca i ku rozpaczy matki, no i zakochanej Mani, syn i narzeczony się nie znalazł, a to, że Czech został skazany przez Sąd Grodzki we Lwowie za oszustwo, nie dało biednym rodzicom, ani też Mani, żadnej satysfakcji.
Kiedy Matylda-Mania dostała pod opiekę malutką Marysię, upływał już trzeci rok od zaginięcia jej narzeczonego. Te trzy lata przeobraziły wesołą, zalotną i bardzo zmysłową dziewczynę w smutną, wiecznie skwaszoną i zasuszoną starą pannę. Jej rozbudzone kiedyś zmysły przywiędły, „niczym niepodlewane kwiaty na grobie, którego nikt nie odwiedza”, jak zapisała młodopolskim stylem w sekretnym pamiętniku, przywiędło także serce wystudzone przez rozpacz. Matylda-Mania, wciąż niezamężna, pozostawała na utrzymaniu rodziców, którzy na szczęście dobrze gospodarzyli w swoim majątku na Podolu. Łożyli tym samym również na utrzymanie porzuconej wnuczki i nie żałowali grosza na jej kształcenie. Posłali ją, jak niegdyś córki, do Sacré-Coeur, potem do Seminarium Nauczycielskiego, gdzie poznała przyszłego męża, Tadeusza. Dziadkowie czynili tak, dopóki mogli, także po utracie dóbr, które po wojnie zostały za sowiecką granicą. Jedyną korzyść przy tych ogromnych stratach terytorialnych rodziny i całego narodu na wschodzie odniosła Matylda-Mania. Rodzice przywieźli z Podola swego długoletniego oficjanta, ubogiego, co prawda, jak mysz kościelna, już prawie pięćdziesięcioletniego, ale „poczciwego z kośćmi” Kazimierza, a po kilku latach namów i perswazji wydali ją za niego, kiedy dobiegała już czterdziestki. Urodziły się im dwie córki, Ala i Myszka (w tej rodzinie kochano imię Maria), które teraz, gdy przychodził na świat syn ich kuzynki, miały odpowiednio lat pięć i trzy. Dla niego będą one ciotkami.
Warto jeszcze, zamykając tę pobieżną biografię młodości leżącej w połogu Marii, wspomnieć o przedziwnym splocie przypadków, które zamknęły wątek zniknięcia narzeczonego Matyldy-Mani. Jego ojciec, wynalazca laski-parasola, wyznał na łożu śmierci w lwowskim getcie w roku 1943, że syn bynajmniej nie zaginął, tylko został potajemnie przez niego wysłany do Australii, aby w czasie długiej podróży zapomniał o swej narzeczonej, nieodpowiadającej wyobrażeniu ojca o synowej. Młodzieniec wyznał w liście ojcu, że w czasie długiej podróży w towarzystwie samych marynarzy zmienił orientację seksualną i że teraz marzy, aby dopłynąwszy do celu, zmienić także i płeć. Ojciec, ugodzony prosto w serce (z rykoszetem w jądra), zaniósł się płaczem bólu i wstydu. Zapłakany pobiegł po radę do rabina, ten wysłuchał go cierpliwie, zamyślił się i w końcu orzekł: „Czekać!”. Niestety, po paru miesiącach syn przysłał ojcu swoją fotografię w ślubnej sukni z welonem, z zażywnym jegomościem przy boku, którego w załączonym liście nazwał mężem. Tym razem stary parasolnik wściekł się: wydziedziczył syna i wyklął go oficjalnie w synagodze, za zgodą rabina. Nie sądził, żeby syn obdarzył go jakimiś wnukami, i wzdrygał się na samo wyobrażenie ewentualnego poczęcia. Nawet na łożu śmierci nie dowiedział się, że cała historia była upiornym żartem syna, który w Australii zasłynął jako wzięty kuplecista i autor musicalowych librett, a po wojnie zrobił karierę w Hollywood. Natomiast wspomniany magik, Jan Francugiewicz, już bardzo wyranżerowany, występował jeszcze po drugiej wojnie światowej, w 1946 roku w Krakowie, gdzie obiecywał na plakacie wśród wielu atrakcji także „Zniknięcie żywego konia ze sceny”. Tam go zobaczy chłopiec, który przed chwilą przyszedł na świat jako pierworodny syn Marii z domu Slavik i Tadeusza Taschke. Zobaczy, że mimo wysiłków starego magika koń nie zniknie ze sceny, i będzie mu za nich obu wstyd i bardzo im będzie obu współczuł. Ale najpierw musi przeżyć całe piętnaście lat, co w czasach, które nadejdą, wcale nie będzie to łatwe.
4.
Hoża, rumiana mamka trzymała zawinięte w pieluszki niemowlę i starała się mu wepchnąć w buzię brodawkę swojej piersi wielkiej jak bochenek chleba. Niemowlę uporczywie odwracało głowę, nie chciało jeść.
– Daj mu spokój, nie jest głodny – powiedziała Maria, mama chłopca.
– Win musyt’ jisty, bo jakszczo ne bude, to bude chwority2.
– Nie bój się. Nic mu nie będzie, jeśli się przegłodzi. Zachorować to on może z przejedzenia.
Mamka niezadowolona pokręciła głową i zaczęła upychać pierś w staniku.
Przez pierwsze tygodnie Maria dawała sobie radę sama, miała wystarczająco dużo pokarmu, ale kiedy zaczęło go jej brakować, poszukała mamki. Ten zapomniany dziś proceder może się wydawać barbarzyński, przypomina karmienie małych, osieroconych tygrysiątek przez sukę w zoo, ale w tamtych czasach był powszechny. Większość szlachetnie urodzonych paniczów wykarmiły mamki z ludu, a gdy dorastali, wprowadzały ich często także w tajemnice płci, co można wytłumaczyć ich pewnie nieuświadomionym lub utajonym „zastępczym kompleksem Edypa”. Nie było przecież lodówek, gdzie można by przechowywać ściągnięte mleko matki, a przypadek taki, jaki zdarzył się babce Marii, gdy karmiła bliźniaczki, stanowił raczej kuriozalny wyjątek: ich służąca Wikta, znana ze starczego łakomstwa, wypiła cały dzbanuszek przetrzymywanego na lodzie matczynego mleka i dziewczynki darły się całą noc. Stara Wikta tłumaczyła swój nieetyczny i nieestetyczny występek, twierdząc, że uległa nieodpartej mocy ślepej wiary w odmładzającą moc ludzkiego mleka. Od tego czasu przylgnął do niej pseudonim „Wampir”.
Ołenę naraiła Marii kobieta z Sokolnik, ukraińskiej wsi pod Lwowem, dostarczająca mleko. Ten obyczaj był wówczas bardzo popularny, w mieście widywało się „baby z mlekiem”, jak je nazywano, objuczone ogromnymi tobołami na plecach, sprzedające prócz mleka także masło, twarogi, jaja, a w stosownych okresach również owoce leśne. Chodziły głównie po „swoich” domach, w lecie zawsze boso, w obfitych, barwnych spódnicach, pod którymi chyba nie nosiły bielizny, bo widywano, jak na skwerach, bez skrępowania rozkraczone, oddawały na stojąco mocz, silnym strumieniem, zupełnie jak krowy, od których przynosiły to słynne, sokolnickie mleko. Myślano już pewnie wtedy podświadomie o ekologii, nie znając jeszcze takiego pojęcia, skoro przedkładano te naturalne produkty nad naprawdę świetne wyroby prężnej ukraińskiej firmy „Masłosojuz”. Ołenę, mamkę chłopca, wybrano więc z odpowiedniego, rzecz można, środowiska mleczarek. Przywiózł ją osobiście jej mąż, Wasył, o zwisających smutno czarnych wąsach i spojrzeniu spode łba, typ określany wtedy mianem „rezuna”, myślący rzekomo tylko o tym, jak „ryzaty paniw i Lachiw”3. Wasył ponuro obejrzał nyżę w kuchni, w której miała spać Ołena, dziwnie podejrzliwie przyjrzał się dziecku, przeżegnał krzyżem żonę i bez słowa odjechał furką zaprzężoną w kudłatego konika w hołoblach. Działo się to zaraz po chrzcie chłopca, który w kościele parafialnym pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny Śnieżnej otrzymał imiona Ludwik Maria. Ksiądz oblewający mu główkę święconą wodą i podający do buzi szczyptę soli odchylił się odruchowo, zupełnie niepotrzebnie. Ludwik nie prychnął mu tą solą w oczy jak większość niemowląt, spokojnie ją przełknął i dalej pogodnie przyglądał się dziwnie ubranemu panu z kropidłem. Gdy zabrzmiały organy (pobożni rodzice chrzestni zamówili dodatkowo mszę), Ludwik znieruchomiał, najwyraźniej zaczął słuchać uważnie muzyki, przymykając z błogości oczka.
Ołena była kobietą urodziwą, jak większość ukraińskich chłopek: wysoka, bujna, czarnobrewa, mimo sporej nadwagi poruszała się z gracją baletnicy. Od razu polubiła, a może nawet pokochała Ludwika, a on instynktownie ją zaakceptował i jakby nawet chętniej przyjmował jej pokarm niż matczyny, o co Maria była troszkę zazdrosna. Ołenę zachwycało, że kiedy chłopiec ssał, cały czas patrzył jej uważnie w oczy i kładł malutką dłoń na piersi. Oblewała się wtedy rumieńcem, jakby przyłapała się na czymś wstydliwym. Nie przyznałaby się za nic, że to ta jakaś sekretna przyjemność powoduje zbyt częste karmienie dziecka.
Maria przeszła do drugiego pokoju.
– Ta durna Ołena chce go przekarmić. Z dobrego serca… – poskarżyła się półgłosem mężowi, który zajmował się nabijaniem gilz tytoniem.
– Mówię ci, że pokarm rzuca się jej na mózg – odpowiedział Tadeusz. – Jest takie opowiadanie Zoli, a może Maupassanta, o głodnym żołnierzu, który spotyka w pociągu karmiącą matkę…
5.
Zmierzch był ciepły i pogodny, wiosna oddychała już pełną piersią, od parku pod Wysokim Zamkiem szły odurzające zapachy bzów. Chudy stróż magistracki w wysokim cylindrze nieśpiesznie szedł z długą tyczką i jedną po drugiej zapalał wysokie gazowe latarnie wzdłuż stromej ulicy Kurkowej. Maria czuła, że jej bieg w rozwianym białym płaszczu, z włosami w nieładzie i obłędem w oczach, tworzy dysonans w tej spokojnej okolicy, ale z trudem tłumiła płacz. Biegła i wołała rozpaczliwie, choć zdławionym ze wstydu głosem:
– Tadzik! Tadzik!
Zamiatający chodnik stary dozorca uchylił czapki.
– Pan radca wszedł do wartowni.
Maria przebiegła jeszcze kilkanaście kroków przy murze koszar i skierowała się do budyneczku wartowni. Wpadła do środka. Wianek żołnierzy otaczał wózek, w którym leżało niemowlę. Starali się je zabawić: stroili miny, huśtali, pokazywali jakieś przedmioty. Niemowlę patrzyło na to poważnie dużymi ciemnymi oczami, w których migotały ślady łez. Maria dopadła wózka.
– Syneczku mój! Matko Boska!
Żołnierze rozstąpili się zmieszani.
– Gdzie jest mój mąż?! – krzyknęła Maria z gniewem.
– Poszedł z wachmistrzem… – zaczął nieśmiało jeden z żołnierzy. – Po tę waszą służącą…
Wachmistrz, starszy człowiek z zakłopotanym wyrazem twarzy, szedł szybko korytarzem koszar, tuż za nim podążał Tadeusz w rozpiętym trenczu, z kapeluszem w dłoni. Ich kroki odbijały się echem od sklepień poklasztornego budynku. Dotarli do drzwi na końcu korytarza, wachmistrz otworzył je, weszli do środka. Tadeusz zobaczył ogromną salę żołnierskiej sypialni, rzędy piętrowych prycz równo zaścielonych. Na jednej z ostatnich, w głębi pod oknem, w półmroku bielały uniesione w górę kolana kobiety, dzwoniła rytmicznie sprzączka paska rozpiętych spodni, w powietrzu unosiły się ostre zapachy miłosnych soków i spazmatyczne jęki uniesień. Bliżej wejścia trzech oczekujących żołnierzy na widok wachmistrza dało nura pod łóżka, zapinając pośpiesznie rozporki. Wachmistrz wrzasnął wściekle do żołnierza na dziewczynie:
– Hawryluk! Melduj się, świnio!
Młody żołnierz przerażony zeskoczył z pryczy, porządkując w panice garderobę, Ołena podniosła głowę, mrugając nieprzytomnie. Wstyd, który odczuł Tadeusz, był chyba większy niż jej, bo zażenowało go to, że odczuł podniecenie.
Po chwili szli już ulicą w dół, przy murze koszar. Maria pchała wózek szczęśliwa, ale wciąż wzburzona. Mówiła półgłosem do Tadeusza:
– Niech pakuje manatki, natychmiast! Nie zniosę ladacznicy pod moim dachem!
– Spokojnie Maryś, spokojnie, już się nie denerwuj… – powtarzał z czułością Tadeusz.
Ołena szła parę kroków za nimi, płakała. Minęli zamiatającego dozorcę, który znowu ukłonił się z uszanowaniem. Do chlipiącej Ołeny mruknął gniewnie:
– Durnowata małanka! Mąż cię zabije!
Potem, w sypialni, Maria, karmiąc butelką niemowlę, mówiła już spokojnie:
– Zawiodła nasze zaufanie, nie można tego wybaczyć!
– Daj spokój, Maryś. Przecież to z głupoty. Wachmistrz mówił, że te chłopaki, przeważnie Rusini, brali ją na litość… Że niby czują się tacy samotni we Lwowie, wśród Polaków…
– Dobre sobie: samotni! Tylko patrzeć, jak zaczną znowu do nas strzelać!
– No, już, już… Nie denerwuj się, nie będą już strzelać… – Tadeusz głaskał ją łagodnie po głowie.
Otworzyły się drzwi i do pokoju wsunęła się na kolanach zapłakana mamka. W ręce trzymała zapaloną świecę, na szyi miała zawieszoną sporą ikonę, jak jakiś pątnik.
– Pomyłuj, pani! Ja wże ne budu, prysahaju, ne budu4!
Podpełzła do Marii, bijąc pokłony, pochwyciła rąbek sukni, całowała go histerycznie i jęczała:
– Pomyłuj, pani, pomyłuj…
Tadeusz podszedł do niej energicznym krokiem i zdmuchnął świecę, którą natrętnie podsuwała pod oczy Marii, jakby chciała ją tym omamić, rzucić na nią jakiś czar. Podniósł ją za ramiona z klęczek i wypchnął z pokoju.
– No już, już, Ołena, dość! Idź spać! – Zamknął za nią drzwi i wrócił do żony.
Maria się nadąsała.
– To twoje miękkie serce! Czuję, że chcesz jej przebaczyć! Przecież ona może być czymś zarażona!
– Poślesz ją do doktora. Możemy ją wyrzucić, ale z kim zostawimy Ludwika jutro?
– Jutro nie pójdę do pracy.
– A pojutrze?
– Rzucę pracę.
– Utrzymamy się z pensji referendarza siódmej grupy?
Maria umilkła, odstawiła butelkę i położyła Ludwika na łóżku. Uśmiechnęła się z czułością i zaczęła go przewijać. Podniosła wzrok na Tadeusza.
– Wiesz, ten stróż, co zamiata ulicę, nazywa cię panem radcą…
– Może kiedyś nim będę? – Tadeusz się uśmiechnął. – To znaczy wcale o tym nie marzę, ale pensja lepsza…
Przetrzymali Ołenę jednak aż do jesieni, Ludwik skończył rok, zaczął już jeść jakieś kaszki, tarte warzywa, trzeba go było powoli odstawiać od piersi.
Jedenastego listopada przyjechał po Ołenę mąż. Fatalnie wybrał dzień, na który wypadało wszak Święto Niepodległości, a może właśnie wybrał go celowo, na złość Lachom. Wczesnym rankiem udało mu się bez przeszkód wjechać do miasta, później było gorzej. Kudłaty konik zanieczyścił pod bramą ulicę i wywiązała się sprzeczka z dozorcą, pojawił się policjant, omal nie doszło do użycia pałki, spisano protokół. Na szczęście Ołena wreszcie wyszła i udobruchała dozorcę dwuzłotówką. Policjanta obdarzyła tylko bladym uśmiechem, ale zadowolił się nim. Niosła skromny tobołek, obszerna spódnica słabo maskowała pokaźną już ciążę. Mąż przyjął to ponuro, ale nie odezwał się do niej słowem, nie zaszczycił jednym spojrzeniem, kiedy wgramoliła się na słomę. Cmoknął na konika. Przed bramą koszar umajoną jedliną i ozdobioną biało-czerwonym transparentem: „Niech żyje Święto Niepodległości! 1918–1932!” musiał zatrzymać furę, bo wychodziła stamtąd orkiestra garnizonowa w paradnych mundurach. Błyszcząca buława dyrygenta poszła w górę, orkiestra zaczęła grać: „Hej, strzelcy wraz, nad nami orzeł biały!”, za nią wymaszerowywały szeregi wojska. Żołnierze od razu rozpoznali Ołenę na wozie, zaczęli wesoło machać i krzyczeć:
– Hej, Ołenka! Pamiętasz mnie?! Ołena! Ołeńka, jak twoja maleńka?! – Czynili nieprzyzwoite gesty.
Wąsaty Rusin patrzył na to spode łba i milczał.
6.
Upłynęły trzy lata. Ludwik rósł zdrowo, mieszkali dalej na Kurkowej, wciąż na dorobku. Tadeusz awansował o jeden stopień w hierarchii urzędników państwowych, pracując w Dyrekcji Poczt i Telegrafów, Maria uczyła w szkole rysunków oraz polskiego, co wystarczało na skromne życie, nawet na służącą, która sprzątała, gotowała i zajmowała się Ludwikiem. Była to dość posępna starsza kobieta, wdowa, lekko ułomna, bo w młodości spadła z jabłonki, w związku z tym nie stanowiła już pokusy dla żołnierzy z pobliskich koszar. Nazywała się Klaudyna, ale kazała na siebie wołać Klodzia. Tadeusz nie przepadał za nią, z premedytacją nazywał ją ciocią Klocią lub panią Kloklo, Ludwik trochę się jej bał, ale prowadziła im dom bardzo dobrze.
Na wakacje jednak nie mogli sobie jeszcze pozwolić. Mały Ludwik spędzał całe lato pod Lwowem, w Zimnej Wodzie, gdzie ciotka Mania i wujek Kazimierz mieli dom z dużym ogrodem. Przyzwyczaił się nazywać ich babcią i dziadkiem, natomiast Ali i Myszki, tak niewiele starszych od niego, nie nazywał ciotkami, chociaż formalnie nimi były. Jego mama, Maria, przyjeżdżała i zostawała z nim, jak tylko skończył się rok szkolny, a wtedy Tadeusz pędził we Lwowie żywot słomianego wdowca. Do nich dołączał jedynie na niedzielny obiad, na który zawsze podawano zimną zupę owocową, przeważnie jabłczankę, kurczaki z mizerią i młodymi ziemniakami, a na deser lody waniliowe. Tadeusz nazywał to menu rytualnym, Maria błagała, aby nie mówił tego przy ciotce, mógłby ją bowiem obrazić. Było to jednak mało prawdopodobne, ciotka bardzo lubiła Tadeusza i mimo wszystko, dla odmiany, przyrządzała co jakiś czas jego ulubione menu rytualne nr 2: zupę szczawiową z jajkiem na twardo, kotleciki cielęce z młodą marchewką i kompot agrestowy lub rabarbarowy, tu nazywany „rumbarbarowym”.
Na czas urlopu Tadeusza, przeważnie w sierpniu, Maria wracała do Lwowa i urządzali sobie miodowy miesiąc: chodzili na niedalekie wycieczki po okolicach miasta, na kąpielisko miejskie na Zamarstynowie, wieczorami do kina albo na lody orzechowe do cukierni Zaleskiego na ulicy Akademickiej. A potem wcześnie szli do łóżek i zarywali noce lekturami książek z zaprzyjaźnionej wypożyczalni. Raz na tydzień, przy zgaszonym świetle, grzecznie i po bożemu się kochali.
Dni biegły spokojnie, leniwie. Najdrobniejsze wydarzenia urastały do rangi niezwykłych, o których pamiętano i które opowiadano miesiącami, starając się wzbudzić w słuchaczach emocje równe własnym, co rzadko kiedy się udawało. Ale dobrze świadczyło o czasie, w którym przyszło im żyć: panował pokój, czuli się bezpiecznie, przyszłość wydawała się różowa.
Wśród wielu uroków i zalet ich miejsca na ziemi ważną rolę odgrywał zdrowy klimat kontynentalny. Lata były upalne i suche, zimy śnieżne i mroźne, żyzna ziemia okolic dawała plony obfite i dorodne. Miasto bezpieczne otulającymi je wzgórzami, piękne nawarstwioną przez wieki architekturą, bogate wielokulturowością mieszkańców Polaków, Żydów, Rusinów, Ormian, Niemców, Węgrów, Rumunów i wielu innych nacji, promieniowało niepowtarzalną aurą spokoju, dobrobytu i pogody ducha. Harmonia pełnej godności historii grodu i jego tradycji z lekkomyślną beztroską dnia codziennego, z humorem ulicy i otwartością serc stała się firmowym znakiem Lwowa, niewidzialną pieczęcią na towarach wystawianych tu na dorocznych Targach Wschodnich. Tą imprezą handlową miasto przyciągało wystawców z całej Europy, jak kiedyś ściągało karawany kupców wiozących wschodnie towary: perskie dywany i tureckie szable, figi, daktyle, rodzynki, cynamon, wanilię, migdały, rachatłukum, słodkie małmazje z Peloponezu i mocne wina z Węgier, aby tu wymienić je na bursztyny, beczki solonych bałtyckich śledzi czy skóry gronostajów i soboli. Dzięki temu handlowi miasto bogaciło się i kwitło, wielu z przyjezdnych kupców osiedlało się tu, zakładało rodziny, wielonarodowy tygiel wrzał i kipiał, destylowały się wspaniałe zjawiska artystyczne, rodziły się wybitne jednostki, jak krople szlachetnego kruszcu wytopione i połyskujące w stygnącym popiele.
Najliczniejszą nację narodową stanowili rzecz jasna Polacy, więc miasto i jego duch były przede wszystkim polskie, nawet pod zaborem austriackim, kiedy we Lwowie znajdowała się stolica Galicji i Lodomerii, a co dopiero teraz, w niepodległej Rzeczpospolitej, wywalczonej tu przez Orlęta, świętą ikonę Lwowa. Czas powoli jednak zacierał wspomnienia krwawych walk, wrogość między Polakami a Ukraińcami topniała, akcje nacjonalistów natomiast były jeszcze sporadyczne i miały niewielki wpływ na nastroje w mieście, gdzie Ukraińcy należeli do zdecydowanej mniejszości. Co innego na prowincji – Lwów otaczało morze wsi ruskich (bo wciąż Ukraińców zwano tu Rusinami), rezerwuar siły roboczej i produktów rolnych, a im dalej na południowy wschód, tym bardziej dominował żywioł ukraiński. Tu byli po prostu u siebie. Od paru lat panowała moda na huculszczyznę, inteligencja lwowska, a i warszawska, zaczęła jeździć na wakacje do małych podkarpackich miejscowości. Takie nazwy jak Worochta, Jaremcze, Kosów stały się znane i popularne, zaczęły konkurować z Zakopanem czy Krynicą, a huculskie liżniki, czyli kilimy, świetnie pasowały do awangardowych, prostych mebli „Ładu”, w których zagustowały młode, postępowe małżeństwa zamieszkujące spółdzielcze nowoczesne osiedla, takie jak stołeczne WSM lub lwowskie bloki na Wzgórzach Wuleckich.
Pora, która właśnie nadeszła, nazywana naiwnie, a w gruncie rzeczy szowinistycznie, „złotą polską jesienią”, też była tu urodziwa, zwłaszcza w licznych we Lwowie parkach i ogrodach. Ten, do którego mieli najbliżej, u stóp Wysokiego Zamku, przy strzelnicy Bractwa Kurkowego, należał do przybytków szczególnie malowniczych, ze starymi, majestatycznymi drzewami, zadbanymi klombami i cienistymi alejkami, gdzie ławki stały w zacisznych zakolach starannie strzyżonych żywopłotów, sprzyjających bezdomnym, zakochanym parom i zmęczonym bywalcom znanej, lubianej piwiarni, ulokowanej przy wejściu.
Tej słonecznej niedzieli siedzieli jak zwykle na swojej ulubionej ławce i patrzyli z zachwytem na Ludwika, który zbierał błyszczące kasztany i z daleka pokazywał im je z dumą. Tadeusz nalewał z termosu kawy, Maria rozwijała kanapki. Nagle na polance pojawił się duży pies, bokser, i puścił się biegiem w stronę Ludwika. Maria wydała okrzyk przestrachu, Tadeusz zerwał się i popędził do syna. Pies podbiegł do chłopca, ten odwrócił się do niego ufnie, wyciągnął rączkę, ojciec był już blisko, krzyknął na psa ostro:
– Poszedł! Poszedł stąd! Marsz!