Autobiografia - Andrzej Panufnik - ebook + książka

Autobiografia ebook

Andrzej Panufnik

5,0

Opis

Kompozycje Panufnika publiczność przyjmowała owacjami w prestiżowych salach koncertowych świata. Ale nie w Polsce.

Tu przez ćwierć wieku od ucieczki kompozytora jego muzyka była zakazana, a on szkalowany. Także dziś lepiej zna go Anglia niż Polska, za którą tęsknił pół życia i której dedykował większość utworów.

Gdy był dzieckiem, matka wyśniła jego spotkanie z angielską królową. Pod koniec życia jako pierwszy polski artysta otrzymał z rąk Elżbiety II tytuł szlachecki.

Syn skrzypaczki i lutnika muzykę dostał w genach, a od losu talent. Przed wojną zdążył skończyć konserwatorium i wyjechać po nauki do mistrzów w Wiedniu, Paryżu i Londynie. Wrócił, by opiekować się rodziną.

Okupację przeżył, grając z Witoldem Lutosławskim w kawiarniach i komponując patriotyczne pieśni (m.in. Warszawskie dzieci). Po wojnie rzucił się w wir odbudowy życia filharmonicznego. Władza ludowa hołubiła go i uważała za najlepszego kompozytora, ale nie pozwalała mu komponować tak, jak chciał. W połowie życia wybrał wolność na emigracji.

Pisał na zamówienie m.in. Yehudiego Menuhina i znakomitych orkiestr: Londyńskiej, Bostońskiej i Chicagowskiej. Na chwilę oderwał się od komponowania, aby spisać wspomnienia (Methuen, 1987).

– Całe życie był żarliwym polskim patriotą – zaświadcza Lady Camilla Jessel Panufnik, żona kompozytora, dzięki której zaczął na powrót tworzyć. Do opowiedzianej przez niego historii życia dodała epilog, włożyła wiele zrobionych zdjęć i mnóstwo serca, by książka ukazała się w stulecie jego urodzin, w Roku Andrzeja Panufnika.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 549

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Andrzej Panufnik Composing Myself Przekład: MARTA GLIŃSKA Camilla Jessel Panufnik Posłowie Przekład: BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA
Redaktor prowadzący: DOROTA KOMAN
Redakcja: JOANNA ZIOŁO-WERSTLER
Korekta: MAGDALENA SZROEDER, DOROTA KOMAN
Konsultacja: LUDWIK ERHARDT, BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA
Projekt okładki, opracowanie graficzne i typograficzne: ANNA POL
Łamanie, montaż: MANUFAKTURA
Zdjęcie na okładce © Camilla Jessel Panufnik
Copyright © 1987 Andrzej Panufnik Copyright © 2014 (Posłowie) Camilla Jessel Panufnik Copyright © for the translation by Marta Glińska Copyright © for the translation Posłowie by Beata Bolesławska-Lewandowska Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2014
Wydawnictwo Marginesy dołożyło należytej staranności w rozumieniu art. 335 par. 2 kodeksu cywilnego w celu odnalezienia aktualnych dysponentów autorskich praw majątkowych do zdjęć opublikowanych w książce.
Z uwagi na to, że przed oddaniem niniejszej książki do druku nie odnaleziono niektórych autorów zdjęć, Wydawnictwo Marginesy zobowiązuje się do wypłacenia stosownego wynagrodzenia z tytułu wykorzystania zdjęć aktualnym dysponentom autorskich praw majątkowych niezwłocznie po ich zgłoszeniu do Wydawnictwa Marginesy.
Wydanie pierwsze w tej edycji (poszerzone i uzupełnione wydanie książki Panufnik o sobie, Warszawa 1990) Warszawa 2014
ISBN 978-83-63656-78-2
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a, 01-540 Warszawa tel./faks: 48 22 839 91 27, 48 696 451 127 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Dla mojego najukochańszego tria:Camilli, Roxanny i Jeremy’ego

PODZIĘKOWANIA

W przeciwieństwie do mojego wielkiego rodaka Josepha Conrada nigdy nie miałem skłonności pisarskich, a mój angielski po przeszło trzydziestu latach spędzonych w Wielkiej Brytanii nadal jest raczej wątpliwy.

Jednakże przyjaciele przekonywali mnie (niemal terroryzowali), bym napisał tę autobiografię. Ich pytania sprowokowały mnie, abym cofnął się (dość bolesne doświadczenie) do dramatycznych zdarzeń, które zakłóciły mi spokój będący marzeniem każdego kompozytora. Jestem wdzięczny przyjaciołom za to, że ich życzliwe zainteresowanie skłoniło mnie do podjęcia tego trudu, dało bodziec do opisania szczegółów życia osobistego i pracy twórczej, które, gdyby nie ich nalegania, zatrzymałbym prawdopodobnie na zawsze dla siebie.

Podziękowania kieruję przede wszystkim do Jenny Pearson, przyjaciółki naszej rodziny, która dwa razy w tygodniu przyjeżdżała na rowerze z Kew do Twickenham, aby pracować ze mną nad kolejnymi nabazgranymi kartkami mojego niewygładzonego[1] (lub zbyt polskiego!) angielskiego. Dzięki jej niebywałej cierpliwości, zdecydowaniu i magicznemu oddziaływaniu na moją gramatykę i ortografię, jak również znakomitej umiejętności pisania na maszynie, moje bazgroły przerodziły się w gotowy tekst. Dziękuję także tym wszystkim, którzy nie szczędzili mi praktycznych uwag ani pomocy: Davidowi Drew, Anthony’emu Hopkinsowi, Bernardowi Jacobsonowi, Janis Susskind i mojemu wydawcy Christopherowi Falkusowi. A najbardziej jestem wdzięczny, oczywiście, mojej żonie Camilli. Bez jej wytrwałej pomocy i cierpliwej zachęty nigdy nie odłożyłbym komponowania na czas potrzebny do skończenia tej książki.

Tomasz i Matylda Panufnikowie

  1.  

SKOJARZENIPRZEZ SKRZYPCE

Na początku tego stulecia [XX wieku – przyp. red.] żył w Warszawie pewien młody człowiek, z zawodu inżynier, który pracował jako specjalista w zakresie hydrotechniki, lecz jego prawdziwą pasją było budowanie skrzypiec.

Dnie spędzał w biurze. Zajmował się kopaniem studni i osuszaniem bagien. Natomiast długie bezsenne noce poświęcał na odkrywanie tajemnic siedemnastowiecznych włoskich mistrzów konstruujących skrzypce. Pracownia, w której również mieszkał, pełna była rozmaitego rodzaju metalowych przyborów o dziwacznych kształtach i osobliwych, małych, powyginanych piłek, rysunków, wykresów matematycznych, wzorów chemicznych, kawałków starannie dobranego wyschniętego drewna, instrumentów w różnym stadium wykonania i wreszcie gotowych, pięknych skrzypiec zrobionych według jego projektu.

Tomasz Panufnik jako nastolatek (po lewej)i dwudziestoletni mężczyzna

Był szczupłym, arystokratycznie wyglądającym mężczyzną średniego wzrostu, o kasztanowatych włosach i przystrzyżonych wąsikach, a małe, szare oczy krótkowidza ukrywał często za binoklami. Ubierał się gustownie, z ogromną dbałością o schludny wygląd, i uchodził za przystojnego. Unikał jednak życia towarzyskiego, nigdy nie kontaktował się z sąsiadami. Kiedy mijali jego drzwi, czuli dziwny zapach lakieru i kleju, słyszeli odgłosy piły, a ponieważ widzieli światło palące się całą noc, patrzyli na niego podejrzliwie, sądząc pewnie, że zajmuje się jakąś średniowieczną alchemią.

Pewnego ranka odwiedziła go niespodziewanie elegancka kobieta w średnim wieku, która otrzymała jego adres od sławnego w Warszawie nauczyciela gry na skrzypcach, profesora Izydora Lotto. Słyszała, że wyrabia znakomite skrzypce, i chciała kupić jedne dla córki.

Izydor Lotto

Młodemu człowiekowi pochlebiało, że jego instrumenty zaczynają być znane. Jednocześnie poczuł się dotknięty, że ktokolwiek mógł przypuszczać, iż robi je na handel. Odpowiedział, że nie jest sprzedawcą, że prowadzi poważne badania naukowe i tylko w tym celu konstruuje modele. Dama była jednak nieustępliwa. Powiedziała grzecznie:

– Moja córka jest bardzo zdolna. To ulubiona uczennica profesora Lotto. Gra wszystkie klasyczne koncerty z pamięci. Musi koniecznie mieć dobry instrument. – Przerwała, aby po chwili dodać, jakby nagle coś ją natchnęło: – Czy mógłby pan przynieść jeden ze swoich instrumentów do profesora Lotto? Moja córka mogłaby zagrać, a pan posłuchałby brzmienia, może wówczas zmieniłby pan zdanie...

Tydzień później w domu profesora Lotto młody człowiek został przedstawiony skrzypaczce, zgrabnej, młodej blondynce o piwnych oczach i jasnej, delikatnej cerze. Jej sposób bycia był bardzo powściągliwy – ktoś obcy mógł go uznać za wyniosły – ale młody człowiek ocenił go jako interesujący. Podał jej instrument. Profesor Lotto usiadł do fortepianu i rozpoczęli Koncert skrzypcowy Mendelssohna.

Twórcę skrzypiec oczarowała nie tylko zachwycająca powierzchowność młodej skrzypaczki, lecz również mistrzowskie wykonanie i rozkoszne ciepło tonów, które wydobyła z jego drogocennego instrumentu. Poczuł, że lata pracy nie poszły na marne. Kiedy skończył się koncert, nie potrafił znaleźć właściwych słów, by wyrazić swój zachwyt. Profesor Lotto wylewnie gratulował mu mistrzowskiej roboty, lecz skrzypaczka, zachowując rezerwę, milczała.

Matylda Panufnik ze skrzypcami skonstruowanymi przez męża

Od tej pory tryb życia młodego człowieka stał się mniej surowy. Otrzymywał i chętnie przyjmował zaproszenia do domu skrzypaczki i jej matki. Był człowiekiem dumnym, jak przystało na Polaka, i nie chciał słyszeć o sprzedaży skrzypiec. Ale kiedy wzajemna sympatia między nim a piękną kobietą doprowadziła do zaręczyn, ofiarował jej skrzypce jako symbol przywiązania, stosowniejszy od pierścionka.

Wkrótce w kościele na Jasnej Górze, przed sławnym obrazem Czarnej Madonny odbył się ich ślub.

Tym uczonym, który konstruował skrzypce, był mój ojciec, a piękną skrzypaczką – moja matka. Można by powiedzieć, że moje przyjście na świat było rezultatem małżeństwa skojarzonego przez skrzypce! Uroczą, elegancką kobietą, która zapoczątkowała łańcuch zdarzeń, była moja najukochańsza babcia, mój anioł stróż; zawdzięczam jej wszystko, co w moim skądinąd samotnym i trudnym dzieciństwie było szczęśliwe i wzniosłe.

Model skrzypiec Polonia Tomasza Panufnika

Moi rodzice nie byli już młodzi, gdy się pobierali, zwłaszcza według norm obowiązujących w 1909 roku. Czterdziestoczteroletniego ojca uważano za starego kawalera, a dwudziestosiedmioletnią matkę za zatwardziałą starą pannę[2]. Zanim się spotkali, każde z nich było zdecydowane nigdy nie wiązać się węzłem małżeńskim. Ojciec, mimo słabości do ładnych kobiet, był zdania, że coś tak rozpraszającego uwagę nie powinno przeszkadzać mu w pracy nad instrumentami. Moja matka marzyła o studiach w Berlinie, u światowej sławy profesora Carla Flescha, i również obiecała sobie, że będzie unikać więzów rodzinnych, aby muzyka mogła wypełnić całe jej życie. Ulegając pociągowi, jaki do siebie nawzajem czuli, rodzice skazywali się na poświęcenie, które mocno zaważyło na ich małżeństwie (i dzieciach). Niemniej był to związek z miłości.

W podróż poślubną ojciec zabrał swoją żonę na syberyjskie pustkowie, nie w poszukiwaniu dzikich, rozległych przestrzeni, ale dlatego, że rząd carski zatrudnił go do prowadzenia pomiarów terenowych i drążenia studni. Nowożeńcy wyprawili się daleko za Wołgę, podróżując przez niezamieszkane obszary, gdzie nie było dróg ani drzew, tylko gdzieniegdzie widniały kępy krzewów. Mijane tereny przypominały pustynię, tyle że zamiast piasku wszędzie rosła trawa. Rodzice zatrzymali się w zapadłej wiosce, której mieszkańcy byli ciemnymi, nieobliczalnymi ludźmi. Każdego ranka ojciec znikał, aby prowadzić pomiary, pozostawiając matkę na całe dnie samą, wydaną na pastwę strachu przed bandytami i złodziejami. Aby zabić nudę i lęk, grała na skrzypcach, a muzyka Bacha, Beethovena, Mozarta i Mendelssohna płynęła majestatycznie po pustych stepach.

Był to dość niezwykły początek małżeństwa. Rodzice pokrzepiali się na duchu myślą, że zarobią dużo pieniędzy i przywiozą je do Warszawy. Ale moja matka szybko zaszła w ciążę i osiem miesięcy później musieli wrócić do domu, gdzie urodził się mój brat, któremu dali na imię Mirek.

Dwuletni Andrzej

Ojciec natychmiast poświęcił się znów swojej namiętności, która zaowocowała zbudowaniem przez niego dwóch kwartetów smyczkowych; pierwszy z nich, model Antica, wzorował na starych instrumentach włoskich, a drugi, Polonia, był jego oryginalnym projektem. Zabrał się również do pracy nad książkami, w których opisywał swoją technikę budowy instrumentów.

To spokojne interludium skończyło się raptownie, kiedy w sierpniu 1914 roku wybuchła pierwsza wojna światowa. Walki były coraz bardziej zacięte, a nad Warszawą latały groźne zeppeliny. W tych trudnych warunkach 24 września moja matka urodziła raczej wątłego, ciemnowłosego, ciemnookiego chłopca; mówiono, że wyglądałem jak kościsty Cygan, zupełne przeciwieństwo żywego, przypominającego lewka, pięcioletniego Mirka, który miał jasną cerę, płową grzywę i bladoniebieskie oczy. Ojciec nie mógł zostać w domu i być świadkiem mojego dzieciństwa.

Z bratem Mirkiem

Polska w tym czasie podzielona była między Rosję, Prusy i Austro-Węgry i Polaków powoływano do wojsk zaborców w zależności od miejsca zamieszkania, co okazywało się tragiczne w skutkach, gdyż musieli ze sobą walczyć i zabijać się nawzajem. Warszawa podlegała carowi i mojego ojca niezwłocznie zmobilizowano, w randze kapitana, do armii rosyjskiej. Kiedy żegnał się z nami, ani on, ani matka nie przypuszczali, że minie wiele lat, zanim wróci do domu. Podtrzymywała go na duchu myśl, że wojna rychło się skończy. Na froncie przeżył wszystkie możliwe niebezpieczeństwa. Najlepiej zapamiętałem opowieść o tym, jak śmierć minęła go o centymetr, kiedy niemieckie samoloty zrzuciły grad pocisków na jego szarżujący oddział kawalerii. Kiedy tylko mógł, pisał do matki i wysyłał regularnie pieniądze przez neutralny Sztokholm. W 1917 roku wybuchła rewolucja rosyjska, nastał kompletny chaos i straciliśmy z nim kontakt.

Tomasz Panufnik w Tarnopolu

Ponieważ pieniądze nie przychodziły, znaleźliśmy się na skraju nędzy. Matka musiała za bezcen sprzedać zachłannemu spekulantowi, który bogacił się na wojnie, znaczny spadek po swoim dziadku – plac w Warszawie. Nawet jeśli miało się pieniądze, nic nie można było kupić, bo podstawowe produkty, takie jak chleb, mleko i mięso, zniknęły z rynku. Zamiast cukru używano sacharyny; moje najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa to zachwyt, kiedy zaczynała syczeć tabletka sacharyny wrzucona do herbaty.

W 1918 roku, po zakończeniu wojny, Polskę uznano za niepodległe państwo. Jednak mój ojciec nadal nie mógł wrócić do domu; utknął jak w pułapce na ziemi niczyjej [okolice Tarnopola na Ukrainie], którą władały terror i bezprawie. W porewolucyjnym zamieszaniu rosyjscy żołnierze, wracający z wojny wyczerpani i zdemoralizowani, dopuszczali się wszelkiego rodzaju przestępstw: plądrowali, rabowali, gwałcili, zabijając każdego, kto im wszedł w drogę. Śmierć nieśli ze sobą również bolszewicy, którzy zamierzali wytępić całą inteligencję; zmuszali nawet najbiedniej wyglądających do pokazywania rąk: gładka skóra była przestępstwem, za które groziła kara śmierci.

Pomału ojciec zaczął się sposobić do powrotu do Polski; gromadził porzucone przez rosyjskich żołnierzy motocykle i broń i, jak przystało na patriotę, organizował transport tego sprzętu do Polski dla nowo powstającej polskiej armii. Do Warszawy dotarł w 1919 roku, tuż po Bożym Narodzeniu.

Kiedy któregoś ranka wpadłem do pokoju matki, zobaczyłem w jej łóżku mężczyznę.

– Co to za potwór? – spytałem oburzony.

Matka się roześmiała.

– To nie potwór. To twój ojciec! Twój ojciec wrócił do domu!

Nie byłem zachwycony tą wiadomością. Patrzyłem z gniewem na śpiącą postać i na postrzępiony mundur wiszący na krześle w nogach łóżka.

Gdy nieznajomy się zbudził, próbował nawiązać ze mną rozmowę. Spojrzałem milcząco na wychudzoną, zmęczoną twarz i niepewny uśmiech pod starannie przystrzyżonym wąsikiem. Wyczuwając moją rezerwę, wyjął kwadratowe blaszane pudło wypełnione ciemnym dżemem wiśniowym. Obaj z Mirkiem zaatakowaliśmy ten rzadki przysmak gołymi rękami. Do dziś pamiętam niebywałą rozkosz, jaką sprawiało mi zanurzanie całej dłoni w lepkiej masie i wyciąganie boskich wisien. Gest ojca przełamał lody, choć niezupełnie.

W ciągu długich, ponurych lat wojny pasja ojca nie osłabła. Ogarnięty głęboką miłością do ojczyzny, opracowywał w marzeniach patriotyczny plan wskrzeszenia polskich tradycji lutniczych z wykorzystaniem świerków, jodeł i klonów z polskich lasów i wrodzonych zdolności polskich rzemieślników. Uważał, że Polska nie powinna być uzależniona od importu instrumentów z Niemiec czy Czechosłowacji, bo są to „tandetne pudełka do cygar”. Postanowił stworzyć fabrykę produkującą nie tylko na potrzeby krajowe, lecz również na rynki całego świata. Zainwestował wszystkie swoje oszczędności i całą energię w wyposażenie warsztatów.

Uroczyste otwarcie fabryki Tomasza Panufnika mającej produkować wysokiej klasy instrumenty smyczkowe

Otwarcie nowego przedsiębiorstwa w 1921 roku zapamiętałem na zawsze z powodu pierwszej jazdy samochodem prowadzonym przez wyniosłego szofera w czapce z daszkiem. Krótka przejażdżka była wielkim przeżyciem; połyskliwy mosiądz, dotyk i zapach skórzanych siedzeń podniecały mnie o wiele bardziej niż imponujące nowe budynki i olbrzymie wypukłe litery nazwiska Panufnik na dachu. Niecierpliwie patrzyłem na księdza poświęcającego fabrykę. Chwilowej rozrywki dostarczył mi występ największego polskiego skrzypka owych czasów Stanisława Barcewicza, którego czerwony nos świadczył o długotrwałym zamiłowaniu do kieliszka, a który na instrumencie wykonanym przez ojca cudownie zagrał Chaconne Bacha i inne utwory. (Instrument nie był jeszcze wykończony – nie został polakierowany; był to chwyt reklamowy mojego ojca w celu zademonstrowania niezwykłej jakości tonu jeszcze przed wzbogaceniem go przez położenie lakieru). Po koncercie podawano napoje, po czym nastąpiło niekończące się pozowanie do fotografii. Ciągnęło się to straszliwie. Marzyłem jedynie o powrocie do wspaniałej limuzyny.

Pracownia lutnicza Tomasza Panufnika

Niestety jazda samochodem była bardzo krótka, krótki był także żywot ojcowskiej fabryki. Spółce brakowało kapitału obrotowego, a obiecana pomoc organizacji państwowych nigdy nie nadeszła. Po niespełna roku, ku upokorzeniu ojca, napis „Panufnik” został zdjęty, a fabrykę przejął producent zabawek.

Wszystkie pieniądze, jakie udało się uratować, ojciec ulokował w akcjach lub w antykach. Z powodu opłakanej sytuacji finansowej Polski akcje wkrótce stały się bezwartościowe. Antyki miały niewiele większą wartość i tylko utrudniały nam życie. Nasze mieszkanie było teraz idiotycznie zagracone. Na ścianach od sufitu do podłogi wisiały obrazy, spod których nie było prawie widać kwiecistych tapet, a ponadto z trudem mogliśmy się poruszać pomiędzy zdobionymi stołami, kanapami i grupkami krzeseł, pokrytymi często delikatnym jedwabiem, na których Mirkowi i mnie zabraniano siadać. Na ciężkich mahoniowych skrzyniach poustawiano srebrne tace. Porcelanowe figurki, talerze, dzbany i kryształowe wazy stały niepewnie na wszystkich wolnych miejscach, musieliśmy więc trzymać łokcie przy sobie, żeby ich nie trącić. Nasze uszy były atakowane przez dźwięki co najmniej tuzina starych zegarów, które biły mniej więcej co godzinę, ale nigdy jednocześnie, zatem brzmiało to tak, jakby prowadziły ze sobą gorączkową rozmowę. Ponieważ cała powierzchnia podłogi była zajęta, ojciec zaczął gromadzić mniejsze przedmioty, takie jak zegarki i pozytywki. Rozśmieszałem Mirka, mówiąc, że skoro ojciec zbiera tyle rupieci, to jest śmieciarzem.

Andrzej w wieku dziewięciu lat

Trudniej było sprzedawać antyki niż je kupować i wkrótce znaleźliśmy się w poważnych kłopotach finansowych. Ojciec musiał wziąć posadę w Ministerstwie Rolnictwa znów jako inżynier. Oczywiście nie potrafił zrezygnować z budowania skrzypiec. Znowu prowadził życie jak za czasów kawalerskich: dzień w biurze, a wieczór, czasem noc – w pracowni.

Miałem wówczas około ośmiu lat. Prawie nie widywałem ojca ani matki, która, jak zawsze pochłonięta muzyką, całymi godzinami ćwiczyła na skrzypcach, wieczorem zaś improwizowała na fortepianie. Zajęcia domowe ją nużyły, nie lubiła także pogaduszek z przyjaciółkami. Musiała czuć się głęboko zawiedziona, że jej muzyka pozostawała zamknięta w czterech ścianach domu. Publiczne występy nie wchodziły w rachubę, chociaż jej gra zyskałaby bez wątpienia powszechne uznanie. Przeszkodą były nie tylko jej nerwowe usposobienie i trema (gdyż tę mogłaby przezwyciężyć), ale przede wszystkim snobizm, którego ostrze kierowało się wówczas przeciwko muzykom (i wszelkiej artystycznej profesji). Najmniejsze ambicje w tym kierunku spotkałyby się z poważnym sprzeciwem rodziny, mimo że babcia była dumna z talentu swojej córki.

W dzieciństwie nigdy świadomie nie słuchałem grania matki, ale rozbrzmiewało ono ciągle w moich uszach, stanowiło tło muzyczne, było częścią mego życia. Znałem na pamięć koncerty Beethovena, Mozarta i Brahmsa, jak również Bacha i współczesną muzykę polską takich kompozytorów, jak Wieniawski i Karłowicz. Muzyka była w moim życiu czymś tak naturalnym jak czyszczenie zębów, jedzenie posiłków, a nawet oddychanie.

Kiedy matka nie ćwiczyła, była zawsze zagłębiona w lekturze. Jeśli wychodziła ze mną na spacer, szliśmy zwykle do prywatnej biblioteki niedaleko domu, prowadzonej przez miłą ciemnowłosą Żydówkę o pięknej, owalnej twarzy, która przypominała mi Matkę Boską Częstochowską z obrazu wiszącego nad łóżkiem rodziców.

Babcia Henryka Thonnes

Byłbym bardzo samotny, gdyby nie moja anielska babcia. To ona odprowadzała mnie wcześnie rano do przedszkola, sprawdziwszy przedtem, czy mam w tornistrze owoce i ciasteczka na drugie śniadanie, i zabierała na obiad. To ona wychodziła ze mną na spacery, najczęściej do pobliskiego parku. Prawie zawsze siadaliśmy na tej samej ławce pod ogromnym drzewem i rozmawialiśmy, a czasami zabawialiśmy się w gry słowne. Kiedy była zmęczona, zaczynała czytać i oczekiwała, że i ja zajmę się książką. Ale mnie nie interesowały historyjki dla dzieci. Wolałem własne myśli i obrazy podsuwane przez wyobraźnię. Siedziałem obok babci na ławce i przyglądałem się liściom i gałęziom kołyszącym się nad głową. Fascynowała mnie zmienność kształtów przypominająca improwizowane układy tajemniczego rytualnego tańca.

Czasami podchodził jakiś chłopiec i w oficjalnej formie przyjętej w owym czasie pytał:

– Czy zechce panicz pobawić się ze mną?

Ale ja nigdy nie chciałem. Byłem absolutnie szczęśliwy, gdy mogłem, przytulony do babci, obserwować drzewa i chmury.

Babcia była zawsze ożywiona i zabawna, czytała dużo po francusku i niemiecku, jak również po polsku i miała ogrom praktycznej wiedzy, mądrości i poczucie humoru. Wszyscy w rodzinie ją uwielbiali; nawet miejscowi sklepikarze witali babcię ze szczególną atencją, gdyż cenili jej urok, uprzejmość i dostojny sposób bycia. Dokądkolwiek szła, chciałem jej towarzyszyć, odczuwać aurę jej osobowości, dobroć i miłość, które z niej promieniowały. Moje pierwsze doświadczenia religijne nie wypływały z ciekawości ani z nacisku rodziców, ale wynikły stąd, że pewnego popołudnia nie mogłem rozstać się z babcią. Mimo że ojciec był człowiekiem religijnym i wyznawał surowe zasady moralne, nie chodził do kościoła i nic mi nie mówił o katolicyzmie. Nawet babcia nie pomyślała o tym, by mi wyjaśnić pierwsze nabożeństwo, w którym uczestniczyłem, więc wydawało mi się bardzo zagadkowe, dlaczego ksiądz odwraca się do nas plecami, mówi do siebie w niezrozumiałym języku, a od czasu do czasu wykonuje osobliwe ruchy podniesionymi dłońmi. Ale podobało mi się to, skoro podobało się babci.

Choć już była po sześćdziesiątce, pozostawała piękna i bardzo zadbana. Srebrne włosy układała zawsze we wspaniały kok na czubku głowy, przytrzymywany szylkretowym grzebieniem wyrzeźbionym w misterne, widoczne pod światło wzory. Nieczuła na zmieniającą się modę lat dwudziestych, ubierała się spokojnie i elegancko, zawsze na czarno. Nosiła czarne jedwabne bluzki z długimi rękawami i wysokim kołnierzykiem, długie czarne spódnice, czarne pończochy i czarne pantofle. Kiedy wychodziła, wkładała czarny kapelusz i czarne rękawiczki, nawet latem, jak gdyby narzuciła sobie wieczną żałobę. Ale miała nadzwyczaj łagodny i spokojny wyraz twarzy. Nigdy nie wydawała się smutna, zdenerwowana czy zirytowana, lecz zawsze była pogodna i spokojna – choć miała prawo być zgorzkniała, bo nie brakowało w jej życiu chwil tragicznych.

Mała Matylda w otoczeniu swoich sióstr;na rewersie zdjęcia – ich imiona

W wieku osiemnastu czy dziewiętnastu lat wyszła za mąż za Jana Thonnesa, młodego kupca, pół Anglika, pół Polaka. Mieli pięcioro dzieci, jedno tuż po drugim: cztery córki (z których moja matka była najmłodsza) i na koniec syna. Jednak małżeństwo zaczęło się psuć. Jan Thonnes rozpił się, jego interesy szły źle, wreszcie stał się alkoholikiem i często nie wracał na noc do domu. Wkrótce mojej babce zabrakło pieniędzy, by wyżywić dzieci.

Jej ojciec Antoni Szuster, samotnie żyjący wdowiec, nie mógł znieść cierpień córki. Pewnego dnia zabrał ją wraz z dziećmi do swego ładnego domu na Mokotowie. Gdy Jan Thonnes wrócił do mieszkania po pijackiej nocy i zobaczył, że wszyscy odeszli, zażył śmiertelną dawkę trucizny.

Potem zdarzyła się druga tragedia: jedyny syn babci, najmłodsze dziecko, połknął pestkę od śliwki i wkrótce zmarł. (Lekarze stwierdzili, że pestka utknęła w ślepej kiszce).

Być może z powodu straty syna byłem dla niej pociechą, a ona – moim życiowym oparciem. Nie chcę przez to powiedzieć, że rodzice zupełnie nie interesowali się moim wychowaniem, bo stanowiło ono nawet czasem temat sprzeczek. Kiedy matka wynurzała się ze swej muzyki i książek, była czuła, opiekuńcza i bardzo wyrozumiała, gdy grymasiłem przy jedzeniu.

Od wczesnego dzieciństwa miałem uprzedzenia do pewnych potraw; wyrażałem żywe zadowolenie, gdy jedzenie było dobre, i niepohamowane obrzydzenie, gdy coś mi nie smakowało. Polska kuchnia zna ogromną rozmaitość zup i wiele znakomitych rybnych i mięsnych dań, ale jest w niej parę upiornych specjalności, jak obrzydliwe flaki, przyprawiająca o mdłości słodka zupa owocowa i ohydna czernina z gęsiej krwi. Nigdy nie jadaliśmy delikatnej jagnięciny, tylko tłustą baraninę. Największy wstręt budziła u mnie potrawa, która była dumą naszej kucharki: tłusty kotlet wieprzowy z kapustą i ziemniakami sowicie kraszonymi słoniną. (To wspomnienie nadal przyprawia mnie o mdłości!)

Moja łagodna matka, wiedząc o tym, prosiła służącą o przygotowywanie dla mnie czegoś nietłustego. Jednak ojciec, widząc osobne dania, krytykował matkę za rozpieszczanie mnie.

Pewnego dnia zapytał gniewnie:

– Dlaczego nie jesz tego, co wszyscy? Spójrz na mnie, ja jem wszystko!

– Tylko świnie jedzą wszystko... – odpowiedziałem.

Zapadła cisza jak przed burzą, a potem też nie padło ani jedno słowo. Po raz pierwszy ojciec nie wiedział, co odpowiedzieć.

Często wieczorami matka siadała do fortepianu i improwizowała. Swoje wyszukane melodie wypróbowywała w różnych tonacjach, instynktownie dobierając subtelny akompaniament. Pewnego razu ojciec, słuchając z Mirkiem i ze mną przez ścianę, jak mama pracuje nad szczególnie przyjemnym dla ucha fragmentem, wyraził żal, że nie umie ona zapisywać swych kompozycji dla potomności. Postanowił poszukać jej muzycznego sekretarza.

Udało mu się znaleźć nauczyciela z Konserwatorium Warszawskiego, młodego muzyka i kompozytora, którego wizyty w naszym domu wkrótce stały się dla mnie bardzo ważne. Gdy siadał przy stole niedaleko fortepianu, obserwowałem go z bliska, zachwycając się magiczną umiejętnością zapisywania nut ze słuchu, bez patrzenia na palce grającej matki. Byłem również pod dużym wrażeniem posiadanego przez niego bardzo nowoczesnego jak na owe czasy modelu pióra wiecznego. Przed użyciem musiał zdjąć nasadkę i przykręcić ją z drugiej strony pióra, wówczas w cudowny sposób pojawiała się stalówka.

Pewnie właśnie wtedy, gdy patrzyłem na niego i słuchałem matczynych improwizacji, rozbłysła pierwsza żywa iskra mojego pragnienia, by zostać kompozytorem. Jeśli nie było nikogo w pobliżu, ukradkiem siadałem do fortepianu i próbowałem różnych melodii i akordów.

Jerzy Lefeld

Młody profesor muzyki Jerzy Lefeld był szczupły i wysoki, miał długie ręce i wyjątkowo długie palce, zawsze lodowate, co zauważyłem przy podaniu ręki. Nieustające przeziębienie sprawiało, że często wycierał hałaśliwie nos w chustkę, przesuwając przy tym małe, oprawione w srebro okulary na delikatnie zarysowanym nosie. Miał szlachetną, dosyć ładną twarz i ciemne włosy ostrzyżone na jeża. Niezwykle uprzejmy, zawsze zwracał się do wszystkich bardzo oficjalnie i był tak nieśmiały, że zastanawialiśmy się z Mirkiem, czy kiedykolwiek się ożeni. Czy zdobędzie się na odwagę, by się oświadczyć. (Byliśmy zdumieni, gdy w końcu usłyszeliśmy o jego zaręczynach).

Lefeld był tak wyjątkowo miły i grzeczny, że czułem się zaskoczony, słysząc pewnego dnia jego głośną kłótnię z ojcem. Dowiedziałem się później, że ojciec nalegał, chcąc mu zapłacić za pracę, podczas gdy on uparcie odmawiał przyjęcia pieniędzy. Był powściągliwy, ale miał silniejszą wolę od ojca; jedynym sposobem odwdzięczenia się za pomoc było częste zapraszanie go do nas. Podawano wówczas wyjątkowo smaczne posiłki. Nazywałem je obiadami „Lefeldowymi” i nic nie mogło mnie odwieść od tego, bym którykolwiek opuścił. Jeśli wówczas ktoś by mnie spytał, jaki zawód chciałbym wykonywać, gdy dorosnę, odpowiedziałbym bez wahania: „Chcę być Lefeldem!”.

Marzyłem, że nie tylko posiądę tajemniczą umiejętność zapisywania melodii z pamięci, ale że będę również zdolny zapisywać swoją muzykę wprost z wyobraźni jak prawdziwy kompozytor.

Gdy zwierzyłem się babci z moich nowych ambitnych zamiarów, natychmiast zaproponowała praktycznie:

– Najpierw musisz się nauczyć gry na fortepianie. Mogę ci pomóc, jeśli chcesz.

Zgodziłem się z przyjemnością.

Ponieważ nasze zajęcia przeszkadzałyby mamie w ćwiczeniu gry na skrzypcach, wydawało się rozsądne, by lekcje odbywać poza domem, więc zaczęliśmy rozglądać się za instrumentem. Wkrótce babcia znalazła fortepian u właściciela sklepiku z pasmanterią, na zapleczu, i wynajęła go na trzy godziny tygodniowo. Właściciel, niesłychanie uprzejmy, zawsze zwracał się do mnie per mistrzu, co uznałem za bardzo pochlebne, jako że miałem osiem lat i dopiero zaczynałem grać. Jego ładna siedemnastoletnia córka również mi nadskakiwała, a ja zawsze śpieszyłem się, żeby ją zastać.

Na początku lekcje nie szły mi dobrze. Być może byłem rozczarowany, że nie mogę od razu grać takiej muzyki, jaką słyszałem w domu, a może po prostu zbyt leniwy, babcia zaś zbyt dobra, by wiele ode mnie wymagać. O mało nie dałem za wygraną. Abym nie zrezygnował, babcia musiała przekupywać mnie czekoladowymi cygarami.

Jakiś czas po moich dziewiątych urodzinach poprosiłem babcię o takie samo pióro wieczne, jakie miał profesor Lefeld. Nie musiała zadawać pytań, żeby domyślić się w czym rzecz. Gdy tylko dostałem pióro do ręki, znalazłem papier i zacząłem pisać nuty na pięciolinii. Najpierw próbowałem kopiować drukowane utwory muzyki fortepianowej, zwłaszcza moje ulubione proste kompozycje Mozarta. Następnie spróbowałem zapisać własną improwizację i, walcząc zawzięcie, w końcu ją zanotowałem.

Moja pierwsza kompozycja, ambitnie nazwana Sonatiną, nie została oczywiście ułożona według klasycznych wzorów, lecz była to prościutka melodia na prawą rękę z kilkoma akordami dla lewej. Jednakże te nieporadne początki podtrzymały moją wiarę w to, że zostanę kompozytorem. Patrząc z satysfakcją na ćwierćnuty i ósemki, myślałem o polskim przysłowiu „Nie święci garnki lepią”.

Ponieważ nadal nie chciałem przeszkadzać matce swoimi ćwiczeniami fortepianowymi, musiałem znaleźć inne zajęcie, żeby wypełnić wolny czas. Nasze mieszkanie znajdowało się na czwartym piętrze, a okna wychodziły na kwadratowe podwórko z okrągłym, nędznym trawnikiem pośrodku, kilkoma białymi kwiatkami latem i zawsze nieczynną fontanną. Tę małą przestrzeń dzieliliśmy z licznymi sąsiadami i nie zachęcano dzieci, by się tam bawiły; tak więc wiele czasu spędzałem samotnie na balkonie, nad podwórkiem, patrząc na dachy i kominy naprzeciwko, na niebo, na którym zdarzało mi się podziwiać zdumiewające akrobacje wojskowych samolotów.

Latające maszyny były moją wielką pasją – wtedy większą nawet niż muzyka. Marzyłem o posiadaniu na własność modelu samolotu. Prawie wcale nie miałem zabawek, bo ojciec uważał, że nie są potrzebne, tak samo jak nie zgadzał się na kupowanie mi ubrań, gdyż twierdził, że powinienem donaszać stare po bracie. Wstydziłem się więc, kiedy inne dzieci paradowały w nowych, pięknych strojach lub gdy chciały obejrzeć moje zabawki, bo nie miałem co im pokazać.

Jednak z perspektywy czasu myślę, że brak gotowych zabawek był dla mnie bodźcem pobudzającym wyobraźnię twórczą. W każdym razie nigdy się nie nudziłem. Próbowałem robić samoloty z różnych domowych resztek, aż pewnego dnia, ku mojej radości, dowiedziałem się o istnieniu sklepu o szwedzkiej nazwie Slöjd, który sprzedawał materiały rzemieślnicze, łącznie z gliną, plasteliną i balsą, idealnie lekkim drewnem, oraz przezroczystym pergaminem doskonałym na skrzydła. Całymi godzinami rysowałem samoloty, wycinałem je i kleiłem. Wreszcie udało mi się skonstruować napędzane naciągniętą gumą modele, które mogły latać: śmigały ze świstem w powietrzu.

Często marzyłem na naszym balkoniku, czekając na następne samoloty wojskowe i zachwycając się kształtami chmur przepływających po niebie: wydawało się, że nakładają się na siebie jak ruchome rzeźby w niezliczonych odcieniach szarości. Chwilami kapryśnie przemykały przez idealnie niebieskie niebo, innym razem stawały się ciemnoszare, prawie czarne, zapowiadając deszcz.

Balkon służył mi też za szkołę życia; z mojego punktu obserwacyjnego dowiedziałem się wiele o naszych sąsiadach.

Naprzeciwko naszego mieszkania, na czwartym piętrze, mieszkał pułkownik kawalerii z żoną, służącą i najciekawszym domownikiem – ordynansem – młodym służącym, przebranym w mundur chłopem. Od czasu do czasu widywałem pułkownika kroczącego we wspaniałym mundurze, z szablą u boku, w błyszczących ostrogach. Nieszczęsnego ordynansa mogłem oglądać o wiele częściej, jako że biegał na podwórko i z powrotem z trzech ważnych powodów: po pierwsze do ubikacji mieszczącej się na zewnątrz, bo nie miał prawa używać ubikacji pułkownika; po drugie, aby palić papierosy, bo to też było w mieszkaniu zabronione; a po trzecie, by tak długo czyścić buty do konnej jazdy, których pułkownik miał co najmniej pół tuzina, aż twarz ordynansa odbijała się w nich jak w lustrze. Oficerowie polskiej kawalerii byli tradycyjnie lekko zwariowani na punkcie wyglądu własnego i swoich koni, był to rodzaj fanatyzmu, na który zwykli śmiertelnicy patrzyli z mieszaniną podziwu i ironii.

Pod pułkownikiem mieszkała rodzina żydowska. Córka ciągle grała na fortepianie przy otwartym oknie, przeszkadzając mojej matce w ćwiczeniach skrzypcowych, gdyż powtarzała w kółko tę samą etiudę Chopina. Nagle pewnego dnia z otwartego okna dobiegła hałaśliwsza muzyka i śpiew: świętowano wesele córki i potem nigdy już nie usłyszeliśmy Etiudy cis-moll. Brakowało mi jej.

Pod żydowską rodziną, na drugim piętrze, często widywałem studenta szkoły aktorskiej, gwałtownie gestykulującego, ćwiczącego role na całe gardło, co sprawiało dosyć przerażające wrażenie. Czasem jego aktorskie popisy zaskakiwały mnie i myślałem, że popełniono morderstwo. Nie odnosił sukcesów w swym zawodzie i pewnego dnia próbował popełnić samobójstwo – również bez powodzenia. Odwieziono go do szpitala, skąd po trzech miesiącach powrócił jako blady i załamany człowiek, którego milczenie miało w sobie coś niesamowitego. Potem nastąpiła kolejna tragedia, którą ogromnie się przejąłem: jego matka popełniła samobójstwo, wieszając się na łańcuchu do spuszczania wody – z tym że jej się powiodło. Nie pamiętam, jak ta wiadomość do mnie dotarła, ale widziałem, jak przez podwórko niesiono trumnę.

Na pierwszym piętrze mieszkał stary kawaler, emerytowany urzędnik, który również spędzał dużo czasu, brzdąkając na kiepskim, starym fortepianie. Ciekawe, że on również miał tylko jeden utwór w swoim repertuarze, Menueta Paderewskiego; grał go z wielką pasją i kompletnie bez wyczucia. Wkrótce znienawidziłem ten utwór, chociaż uczono mnie w szkole, że powinienem podziwiać jego twórcę, sławnego pianistę i nowo wybranego premiera wolnej Polski.

Ostatecznie fortepian zamilkł, gdyż urzędnika wyrzucono z mieszkania za niepłacenie komornego. Ponieważ nie miał on dokąd pójść, zagnieździł się na podwórku z całym dobytkiem składającym się głównie z książek. Cały dzień przekładał zakurzone tomy z półki na półkę, obsesyjnie usiłując ustawić je w dawnym porządku, przerywając pracę tylko po to, żeby zagrzać herbatę na prymusie. Ponieważ nie miał ani przyjaciół, ani rodziny, matka często posyłała do niego służącą z jedzeniem. Po wielu tygodniach i on, i jego książki, a także maszynka spirytusowa i fortepian zniknęły z podwórka. Nigdy się nie dowiedziałem, co się z nim stało.

Mieszkanie naprzeciwko nas na parterze zajmował administrator budynku – człowiek skromnego pochodzenia, z zawodu pracownik budowlany. Zawsze zwracał się niegrzecznie do naszego stróża, którego to złościło, bo pochodzenie administratora nie było lepsze niż jego. Często, gdy administrator podnosił głos, próbując traktować stróża jak niewolnika, ten odpłacał mu się pięknym za nadobne, ale dosyć lękliwie, bo mógł sobie zaszkodzić.

Niekończący się strumień odwiedzających nasze podwórko dostarczał mi rozrywki przez cały dzień. Szklarze, noszący ze sobą woreczki z kitem i dźwigający na plecach tafle szkła, dawali o sobie znać charakterystycznym pokrzykiwaniem, tak dźwięcznym, że próbowałem wkomponować je do swoich improwizacji. Żydowscy przekupnie wołali: „Handel-handel-handel!”, co oznaczało, że skupują stare ubrania, które następnie wiązali w wielkie toboły i zarzucali sobie na plecy. Cyganki w kolorowych sukniach wpychały się natrętnie, proponując wróżby. Moim ulubieńcem był grajek uliczny wykonujący groteskowy taniec, do którego przygrywał sobie na organkach, równocześnie uderzając łokciami w bębenek i czynele oraz brzęcząc maleńkimi dzwoneczkami u nóg, które stanowiły część jego pstrokatego ubioru. Byłem oczarowany, ale podpatrywałem go z przestrachem, stojąc w drzwiach i starając się unikać jego spojrzenia, ponieważ słyszałem, że uliczni grajkowie porywają dzieci, aby wyuczyć je swego zawodu i na nich zarabiać.

Gdy miałem dziesięć lat, rodzice, mimo że ciągle borykali się z kłopotami finansowymi, zdecydowali się posłać mnie do najlepszego gimnazjum nazwanego imieniem założyciela Lorentza. Co rano wychodziłem z tornistrem na plecach, dumnie obnosząc nowy, granatowy mundurek ozdobiony dwoma jasnoniebieskimi paskami na rogach kołnierza oraz granatową rogatywkę z jasnoniebieską wstążką i sztywnym skórzanym daszkiem, odróżniającą się tylko kolorem od tradycyjnych polskich czapek wojskowych. Szkoła znajdowała się w budynku mieszkalnym i zajmowała całe czwarte piętro. Było tam zawsze zadziwiająco czysto. Zapach politury jeszcze teraz przywodzi mi na myśl te drewniane biurka i krzesła, i wspomnienie serdecznych, pełnych zapału nauczycieli, którzy potrafili nawet najnudniejszy przedmiot uczynić fascynującym.

Jeden z nauczycieli, ojciec Kaim, był tym księdzem, który poświęcił nieszczęsną fabrykę mego ojca w dniu jej otwarcia. Wrył mi się w pamięć dzięki swej namiętności do cygar; zawsze palił je po niedzielnej mszy świętej w miejscowym kościele, do którego powinni uczęszczać wszyscy uczniowie gimnazjum Lorentza. Kościół nas nudził, zwłaszcza kazanie, z którego często próbowaliśmy się urwać (zwykle bez powodzenia). Ale szkoła przebiegle organizowała po mszy pokazy filmowe; wyświetlano komedie z Laurelem i Hardym, Charliem Chaplinem czy Busterem Keatonem, które uwielbiałem. Były to filmy nieme, więc często starsi chłopcy akompaniowali na fortepianie, starając się zsynchronizować muzykę z akcją na ekranie; podziwiałem ich za tę umiejętność i bardzo pragnąłem móc z nimi rywalizować.

Wkrótce rozpoczęły się przygotowania do Pierwszej Komunii Świętej i musiałem zacząć traktować religię z większą powagą. Cieszyłem się z tego, lecz gdy nadszedł moment pierwszej spowiedzi, mój zapał gwałtownie ostygł. Wyjątkowo surowy, prawie rozzłoszczony ksiądz zaczął mi zadawać pytania, starając się skłonić mnie do wyznania grzechów, o których nigdy nie słyszałem, nie mówiąc już o pokusie ich popełnienia: czy próbowałem całować dziewczyny, czy starałem się wkładać im rękę pod spódnicę. Byłem zbyt nieświadomy i niewinny, by mogło mi to przyjść na myśl. Speszony tą formą nacisku, od tej pory unikałem spowiedzi.

Zanim skończyłem jedenaście lat, babcia nauczyła mnie już tyle, że mogłem z nią grać na fortepianie dość trudne duety klasycznych kompozytorów. Natomiast nie chciało mi się ćwiczyć, wolałem improwizować i zapisywać swoje kompozycje niż poświęcać czas na systematyczną naukę.

Nikt w rodzinie, nawet babcia, nie zachęcał mnie do traktowania muzyki jako czegoś więcej niż składnika ogólnego wykształcenia i kultury. Po raz pierwszy pomyślałem o poważniejszym studiowaniu muzyki dopiero wtedy, gdy jeden z kolegów szkolnych zaprosił mnie, bym posłuchał jego gry na skrzypcach podczas koncertu najmłodszych roczników Konserwatorium Warszawskiego. Byłem oczarowany wirtuozerią jedenastoletniego kolegi, jego niemal diaboliczną władzą nad instrumentem. Nie wiedziałem, że ktoś tak młody może uczęszczać do konserwatorium, i natychmiast zapytałem matkę, czy i ja mógłbym tam się uczyć.

Matce bardzo się spodobał mój nowy pomysł, ojcu – nie.

– Muzyka – powiedział – to nie jest zawód dla dżentelmena.

Matka zwycięsko broniła mojego pomysłu, przypominając mu, jak lubił słuchać moich duetów z babcią, i rzeczowo zauważyła, że pobieranie lekcji muzyki w konserwatorium w wieku jedenastu lat nie przesądza o zawodzie. Następną przeszkodą było przesłuchanie. Nigdy nie grałem dla nikogo poza wąskim kręgiem rodzinnym. Teraz trząsłem się ze strachu, czekając w małej salce konserwatorium na swoją kolej w tłumie pozornie pewnych siebie rywali, którym towarzyszyli rozgorączkowani rodzice. Członkowie komisji egzaminacyjnej zasiedli z ponurymi minami przy stole w pobliżu podium.

Kiedy słuchałem zaskakująco słabej gry innych dzieci, stopniowo nabierałem pewności siebie. Nagle wywołano moje nazwisko. Owładnął mną strach, gdy wchodziłem na podium, ale wziąłem głęboki oddech i zanurzyłem się w Poemacie Fibicha.

Po kilku sekundach usłyszałem dochodzący z sali oburzony szept któregoś z zazdrosnych rodziców:

– Patrzcie na niego, używa pedału!

Ktoś chciał zachwiać moją pewność siebie, sugerując, że mam zbyt wysokie mniemanie o swoich możliwościach. Grałem jednak dalej, koncentrując się nie tylko na precyzji technicznej, lecz również na odczuwaniu muzyki. Wróciłem na miejsce przekonany, że zostanę przyjęty. Nie omyliłem się.

Moim profesorem fortepianu była w konserwatorium panna Comte-Wilgocka. Jej matka była znaną polską śpiewaczką, a ojciec Francuzem. Drobne, subtelne rysy mojej nauczycielki i czarne włosy sprawiały, że wydawała mi się oszałamiająco piękna, i sądziłem, że wszystkie Francuzki wyglądają jak ona. Ubierała się ślicznie i używała delikatnych perfum, zupełnie niepodobnych do polskich słodkich pachnideł kwiatowych. Zawsze pozdrawiała mnie przyjaznym uśmiechem, dodawała mi odwagi, była cierpliwa i nie szczędziła swojego czasu. Nasze dwie lekcje tygodniowo sprawiały mi wielką radość i szybko poczułem, że robię postępy.

Ale ponieważ nie była dyplomowaną nauczycielką, tylko zaawansowaną studentką konserwatorium, pozostawała pod opieką swego profesora, szczególnie niemiłego osobnika, którego obecność na lekcjach, dwa razy w miesiącu, stała się dla mnie koszmarem.

Profesor ten, Wiktor Chrapowicki, zaledwie dwudziestoparoletni, był chudy, miał czarne wąsy i długie opadające włosy à la Paderewski. Jego bladą twarz pokrywały plamy; odnosiłem wrażenie, że gdybym ukłuł go szpilką, wytrysnęłaby jasnozielona krew. Zawsze miał minę, jakby był czymś rozzłoszczony, ale mówił mało. Gdy wreszcie coś powiedział, odnosiło się wrażenie, że puściła klapa bezpieczeństwa: nagle wybuchał strumieniem szybkich, gniewnych, często niezrozumiałych słów.

Kiedy grałem, niespodziewanym, szybkim uderzeniem spychał moje ręce z klawiatury i kładł swoje serdelkowate białe paluchy na klawiszach, by pokazać mi właściwe ułożenie ręki. Krytykował przy mnie ordynarnie nieszczęsną młodą nauczycielkę, wyrzucając jej, że jest za mało wymagająca, że sama chyba zapomniała zasad techniki fortepianowej.

Nienawidził mnie, nienawidził jej, ale szybko zorientowałem się, że nienawidził wszystkich. Był, co odkryłem później, bardzo nieszczęśliwym człowiekiem. Zapowiadał się na wybitnego pianistę koncertowego, ale swego czasu został tak bezlitośnie wyszydzony przez pewnego warszawskiego krytyka muzycznego, że porzucił karierę. Od tej pory poświęcił się podkopywaniu wiary w siebie uczniów klasy fortepianu.

Wszyscy młodsi uczniowie konserwatorium musieli również uczęszczać na lekcje teorii muzyki, szczególnie solfeżu: odczytywać linię melodyczną, śpiewać poszczególne nuty (do, re, mi itd.), dyrygując jednocześnie samym sobie, aby utrzymać rytm. Jedyna pomoc nauczyciela polegała na tym, że zanim uczeń zaczął śpiewać, podawał mu na kamertonie dźwięk „a”.

Na początku lekcje te były dla mnie trudne, a nawet zniechęcające, gdyż nauczyciel sygnalizował każdy błąd głośnymi uderzeniami ołówka o blat stołu, ostro nakazując rozpoczęcie od początku. Stopniowo jednak przyzwyczaiłem się do tego i nawet polubiłem te ćwiczenia.

Ponieważ coraz więcej czasu zacząłem poświęcać muzyce, musiała na tym ucierpieć nauka szkolna. Miałem kłopoty w gimnazjum, więc usiłowałem odrabiać dodatkowe zadania domowe, by ugłaskać nauczycieli, ale kończyło się to zwykle powrotem do muzyki. Doprowadzało mnie to do rozpaczy i potwornego zmęczenia.

Właśnie w tym trudnym momencie, chociaż bardzo wyczerpany, musiałem poddać się decydującej próbie – corocznemu egzaminowi w konserwatorium na zakończenie roku szkolnego. Występowaliśmy w głównej sali koncertowej pod okiem jury, przy licznej publiczności składającej się z nauczycieli, rodziców i przyjaciół.

Kiedy wszedłem zdenerwowany do wielkiej sali, gdzie zgromadzili się koledzy z rodzinami, ujrzałem zatrważający widok. Na wielkiej estradzie stał olbrzymi fortepian koncertowy. Obok ustawiono długi stół przykryty zielonym suknem, z dwiema karafkami wody i co najmniej tuzinem szklanek. Przy tych szklankach zasiadła komisja egzaminacyjna; wśród jej członków rozpoznałem słodką, uspokajającą twarz mojej nauczycielki i gniewne, wyzywające spojrzenie profesora Chrapowickiego. Innych egzaminatorów widziałem po raz pierwszy, z wyjątkiem kompozytora Karola Szymanowskiego, którego rozpoznałem z fotografii, a który teraz ponuro kiwał głową wspartą na ręce. Wyglądał na zmęczonego i śmiertelnie znudzonego.

Byłem tak przerażony, że prawie nie słyszałem gry kolegów. Wreszcie wywołano moje nazwisko i zmusiłem się do wejścia na estradę. Siadłem przy wielkim fortepianie i spojrzałem pytająco w stronę stołu, spodziewając się sygnału do rozpoczęcia, ale widziałem tylko Chrapowickiego, który patrzył na mnie tak, jakby chciał utopić mnie w łyżce wody.

Doznałem przerażającego ataku tremy, nagle zrobiło mi się gorąco, oblał mnie pot, aż moje palce ślizgały się po całej klawiaturze. Poszczególne nuty jakby odrywały się ode mnie i nie chciały brzmieć tak, jak zamierzałem je zagrać. Zbyt wcześnie usłyszałem końcowy dźwięk dzwonka, którym członek komisji egzaminacyjnej dawał znać: „Dość!”. Uciekłem na swoje miejsce koło mamy.

Kilka dni później zostałem poinformowany, że nie mogę nadal uczęszczać do konserwatorium, ponieważ „nie mam talentu muzycznego”. Byłem załamany.

Matka poszła wprost do profesora Chrapowickiego, by poznać powody mojej porażki, ale odmówił wyjaśnień. Zrozpaczona spytała go:

– Co mój syn ma teraz robić?

Odpowiedział opryskliwym tonem:

– Zamknąć fortepian na zawsze!

  2.  

KONIEC Z LEKCJAMIFORTEPIANU

W domu tylko jedna osoba była zadowolona z mojej klęski. Ojciec. Teraz nabrał pewności, że muzyka nie jest moim przeznaczeniem. Wykorzystując moje załamanie, ze zdwojoną energią zaczął się domagać, by na pierwszym miejscu postawić wykształcenie ogólne i dać sobie spokój z nauką gry na fortepianie. Jego stanowisko i szok, którego doznałem na egzaminie, sprawiły, że byłem skłonny porzucić muzykę. Miałem zaledwie dwanaście lat, zająłem się więc z nieomal gorączkowym zapałem starym hobby – robieniem modeli samolotów – nie dotykając przez wiele miesięcy fortepianu, gdyż uznałem, że przestał on być moim przyjacielem. Uważałem go za niemal żywą istotę, która sprawiła mi zawód.

Następne cztery lata mego życia były pozbawione muzyki. Do tej przykrości dołączyły się ciągłe kłopoty finansowe ojca, z których powodu dwukrotnie musiałem zmieniać szkołę.

W latach 1925 i 1926 ojciec nie mógł znaleźć pracy w zawodzie inżyniera. Jego skrzypce zdobyły wielkie uznanie; nawet światowej sławy skrzypek Bronisław Hubermann odwiedzał nas i organizował rodzaj przesłuchań, podczas których instrumenty ojca zdobywały najwyższe oceny, wyższe nawet niż te stare włoskie, ze stradivariusem włącznie. Jakkolwiek skrzypce wzbudzały podziw, to jednak nie przysparzały pieniędzy, które mogłyby nas uratować od katastrofy. Ludzie bogaci, zainteresowani inwestowaniem, kupowali stare instrumenty, szczególnie te opatrzone nazwiskami wielkich włoskich lutników, podczas gdy muzycy zawodowi, którzy marzyli o kupnie skrzypiec robionych przez ojca, nie mogli sobie na nie pozwolić.

Na dodatek ojciec przez swą naiwność i dobroć zaufał pewnemu naciągaczowi i popadł w straszliwe długi. Nagle zaczął mu okazywać przyjaźń pewien oficer Wojska Polskiego, który zainteresował się jego skrzypcami, zadawał wnikliwe i ciekawe pytania, tak że ojca bardzo cieszyły jego wizyty. Często widywałem owego pułkownika Weintrauba, jak stał przed wielką oszkloną gablotą, w której ojciec trzymał instrumenty. Był to niski, gruby mężczyzna, z brzuchem tak wystającym, że wylewał się z jego munduru. Prawie zupełnie łysy, resztki włosów miał wygolone do gołej skóry. Pocił się obficie, ocierał czoło chustką do nosa i stale miał słodki uśmiech, który jak maska pozostawał przylepiony do twarzy niezależnie od tego, o czym była mowa. Zawsze grzeczny, zwłaszcza gdy pojawiała się moja matka; przesadnie wówczas manifestował swój podziw, zachwycając się jej urodą i wdziękiem.

Pewnego popołudnia otworzyłem mu drzwi frontowe, a on minął mnie szybko i zaczął się gwałtownie domagać rozmowy z ojcem. W sąsiednim pokoju, w którym usiłowałem odrabiać lekcje, usłyszałem jego donośny podniecony głos. Słowa były niewyraźne, lecz odniosłem wrażenie, że ojciec odmawia spełnienia jakiejś błagalnej prośby. Nagle Weintraub krzyknął:

– Jeśli mi pan nie pomoże, jeśli pan nie podpisze, będę musiał się zastrzelić!

Rozmowa ucichła, więc już nic więcej nie mogłem usłyszeć. Następnie pułkownik wyszedł, a ojciec wiódł za nim wzrokiem, w którym malowało się przerażenie. Później zobaczyłem równie przerażoną matkę robiącą ojcu wymówki i zrozumiałem, że padł on ofiarą moralnego szantażu i podpisał poręczenie na ogromną sumę pieniędzy, które Weintraub pożyczył, by spłacić długi.

Wkrótce wszyscy odczuliśmy skutki humanitarnego gestu ojca. O tym, jak źle sprawy stoją, dowiedziałem się w bardzo przykry sposób, gdy właśnie zakończyłem bardzo udany pierwszy rok szkolny w gimnazjum Lorentza. Uczyłem się pilnie i spodziewałem się, że przejdę do następnej klasy. Na zakończenie roku dyrektor szkoły mówił każdemu chłopcu, w jakiej klasie będzie w następnym roku, wyczytując nas w porządku alfabetycznym i jednocześnie wręczając świadectwo. Jednakże zaraz po nazwisku zaczynającym się na „O” wyczytał nazwisko zaczynające się na „R”. Byłem jedynym pominiętym uczniem. Myślałem, że to pomyłka, ale gdy pod koniec zebrania podszedłem do dyrektora, powiedział krótko:

– Nie ma dla ciebie świadectwa. Rodzice muszą przyjść do mnie osobiście.

Chory z rozpaczy zastanawiałem się, czy oskarżają mnie o jakąś zbrodnię, czy też bezwiednie złamałem jakieś przepisy. Tej nocy nie mogłem zasnąć. Moje nowe życie, koledzy i dobrzy nauczyciele – to wszystko wiele dla mnie znaczyło. Miałem zamęt w głowie, starałem się dojść, jakiż to straszny grzech popełniłem, że wszyscy odwrócili się ode mnie.

Następnego dnia matka poszła naiwnie do dyrektora zapytać, co takiego się stało. Nie chodziło o moje zachowanie; był zadowolony z moich postępów w nauce. Jednak nie zostały uregulowane opłaty szkolne, więc nie otrzymam świadectwa, a jesienią nie będę przyjęty do gimnazjum.

Niegodziwy pułkownik Weintraub zniknął jak kamfora i pewnie żył sobie w luksusach pod przybranym nazwiskiem za pożyczone pieniądze, pozostawiając mojemu ojcu ciężar swoich ogromnych długów. Zabrakło pieniędzy na opłacenie elektryczności, gazu i telefonu. Wkrótce przyszedł list od niemiłego administratora, który donosił, że jeśli komorne nie będzie zapłacone, eksmituje nas policja. Obraz starego biednego człowieka, którego wyrzucono na podwórko, stanął mi jak żywy przed oczyma. W wyobraźni widziałem już ojca, jak układa instrumenty, starając się uchronić je przed deszczem, podczas gdy moja matka, która nigdy dotąd nie musiała sobie radzić bez służącej i nie umiała ugotować choćby jajka, przygotowuje nam posiłki na prymusie.

Napływały nakazy płatnicze w związku z dalszymi długami zaciągniętymi przez pułkownika Weintrauba. Ponieważ ojciec nie mógł im sprostać, zjawił się komornik, żeby zająć meble. Jego pomocnicy panoszyli się w naszym domu. Irytowało mnie, że nawet się nie fatygowali, żeby zdjąć płaszcze, i mościli się na delikatnych zabytkowych krzesłach, na których mnie nigdy nie wolno było usiąść. Na najcenniejszych przedmiotach umieszczono nalepki i wyznaczono dzień licytacji.

Na szczęście przyjaciele ojca podsunęli mu nielegalny, lecz skuteczny sposób na wstrzymanie sprzedaży. Podejrzanie wyglądający kupcy byli w rzeczywistości zorganizowaną szajką, więc w dzień licytacji ojciec wziął na bok szefa i wsunął mu pieniądze, by odwołał swoją bandę. Wskutek tego nikt nie wziął udziału w licytacji naszych mebli, bo wszyscy kupcy zniknęli. Licytacja została odłożona na miesiąc czy dwa. W tym czasie ojciec sprzedał trochę świecidełek, aby powtórzyć przekupstwo. Dzięki temu udało mu się uniknąć utraty większości mebli i doczekać rozwiązania kłopotów finansowych.

Znalazł pracę inżyniera hydromechanika w Ministerstwie Rolnictwa i zaczął podróżować po wsiach, co zresztą lubił. Jednak ku mojej rozpaczy nie posłano mnie z powrotem do gimnazjum Lorentza, lecz do cieszącej się dobrą opinią Szkoły Mazowieckiej, w której część opłat pokrywał pracodawca ojca.

Ta szkoła była pod każdym względem o wiele trudniejsza: dostawaliśmy szaloną ilość zadań domowych, a skądinąd znakomici nauczyciele byli ogromnie wymagający. Najbardziej nie lubiłem lekcji języka polskiego. Nauczycielką była wyjątkowo niemiła pani w średnim wieku; jej zaawansowana ciąża oszpecała już i tak fatalną figurę. Dawała nam za dużo książek do czytania i kazała uczyć się całych stron na pamięć. Historia Polski była jeszcze gorsza, musieliśmy zapamiętać nieskończoną liczbę dat i zmian polskich granic w obfitującej w klęski narodowej historii pełnej nieustannych inwazji potężnych zaborców (jakże inna była historia chronionej przez morza Anglii i Ameryki!).

Mieliśmy natomiast uroczą i śliczną nauczycielkę niemieckiego, która stała się bohaterką głośnego skandalu, gdyż miała romans z jednym ze starszych uczniów naszej szkoły. Moja spóźniona i mglista wiedza o życiu została poszerzona dzięki miłemu, dosyć naiwnemu nauczycielowi, który zabierał nas do warszawskich parków na lekcje przyrody. Na przykładzie interesujących zachowań niektórych owadów napomykał o sekretach rozmnażania i ta nowa tajemnica przepełniała mnie lękiem i ciekawością.

Następnego roku, kiedy miałem już trzynaście lat, jeden z moich bliskich przyjaciół, syn znanego ginekologa, w dość okropny sposób wprowadził mnie w szczegóły dotyczące narodzin człowieka, zdobywszy te wiadomości z książek ojca. Wówczas nie spotykałem się jeszcze z żadną dziewczyną. Moje zainteresowania płcią przeciwną były czysto teoretyczne. Największym naszym przewinieniem były wyprawy do parku, gdzie usiłowaliśmy palić papierosy, nad czym pracowałem zawzięcie, starając się opanować zawroty głowy i skłonność do kaszlu, żeby koledzy nie wzięli mnie za ofermę.

Dwunastoletni Andrzej Panufnik

W tym czasie rodzinne trudności finansowe zbytnio mi nie ciążyły, jeśli nie liczyć kolejnego upokarzającego zdarzenia, kiedy zostałem wyprawiony na letnie wakacje organizowane przez YMCA, a następnie bez ceremonii odesłano mnie do domu, ponieważ ojciec nie wniósł opłat. Zresztą nie byłem tym zbyt zmartwiony, ponieważ był to iście spartański obóz.

W drugim roku nauki w Szkole Mazowieckiej niebezpiecznie zachorowałem na tyfus. Błagałem rozpaczliwie, by mnie nie zabierano do szpitala, i mama z pomocą mojego wujka pediatry pielęgnowała mnie w domu mimo ryzyka zarażenia wszystkich wokół (z wyjątkiem mojego brata, który przeszedł tę chorobę we wczesnym dzieciństwie). Pamiętam, że przez wiele tygodni, gdy walczyłem o życie, nikt nas nie odwiedzał poza ulubionym kuzynem, studentem medycyny, który bardzo mnie rozweselał świetnymi dowcipami i rozmową, ale zawsze zachowywał dystans, nerwowo przestępując z nogi na nogę w pobliżu drzwi. Zastanawiałem się, jaki z niego będzie lekarz, skoro tak bardzo boi się zarazków.

Kiedy pomału zacząłem wracać do zdrowia, nadal słaby, chudy jak szczapa i łysiejący, usłyszałem ku memu przerażeniu, że ten wesoły młody człowiek umarł – nie na tyfus, lecz na zapalenie wyrostka. Na całe życie zapamiętałem surową nauczkę, że nie trzeba się bać oczywistych niebezpieczeństw, ponieważ nigdy nie wiadomo, co komu przeznaczył los. Bardzo nam było żal i jego samego, i matki, która była wdową i nie miała innych dzieci.

Nasze kłopoty znowu się nasiliły, ponieważ ojca potrącił samochód, łamiąc mu nogę i powodując obrażenia wewnętrzne, a więc i jego trzeba było pielęgnować. Upłynął miesiąc, zanim mógł wrócić do pracy i znów zarabiać na życie.

Moja nauka bardzo ucierpiała z powodu choroby. Postanowiono, że ze względu na konieczność oszczędzania w przyszłym roku szkolnym zostanę przeniesiony do gimnazjum miejskiego.

Chodziłem do mojej nowej szkoły codziennie tą samą drogą, najpierw przez dzielnicę żydowską, gdzie z ciekawością przyglądałem się egzotycznie wyglądającym starym Żydom, brodatym mężczyznom z pejsami zakręconymi w korkociąg, ubranym w długie czarne chałaty, i starym kobietom w krótkich ciemnych perukach przykrywających ich prawdziwe włosy. Zauważyłem, że wszyscy byli bardzo ożywieni i trajkotali ze sobą w jidysz (którego oczywiście nie rozumiałem). Potem szedłem przez plac Świętego Aleksandra i dalej szeroką aleją w stronę Wisły. Kiedy zbliżałem się do rzeki, zaczynałem biec, pośpiesznie wymijając wstrząsająco wyglądające grupy obszarpanych pijaków, umykając po kamiennych schodach, które cuchnęły uryną, prosto do pobliskiej bramy mojej szkoły.

Tak samo jak gimnazjum Lorentza, które wspominałem z wielką tęsknotą, szkoła miejska zajmowała całe piętro budynku mieszkalnego, ale na tym kończyły się podobieństwa. Musiałem się teraz przyzwyczaić do mniejszych, bardziej zatłoczonych klas, obdrapanych i brudnych. Okna wychodziły na ogromny wiadukt, więc w czasie nudnych lekcji można było się rozerwać, patrząc na niekończące się procesje tramwajów, samochodów, koni, furmanek, przechodniów i domokrążców. Panował taki hałas, że z trudem słyszało się nauczycieli, którzy przeważnie byli nudni, źle wychowani, i jeśli któryś z uczniów im się nie podobał, nie szczędzili mu obelżywych wyzwisk w rodzaju „zakuty łeb”, „dureń” czy „idiota”.

Niełatwo było nas okiełznać. Z małymi wyjątkami chłopcy byli nieokrzesani – trafiali się wśród nich zwykli chuligani – często niedomyci i cuchnący, w brudnych ubraniach. Pięści mieli zawsze w pogotowiu i pod byle pretekstem wybuchały bójki. Szybko nauczyłem się od nich nowego słownictwa, obraźliwych, ordynarnych wyrazów (zwykle związanych z organami płciowymi), które pojawiały się prawie w każdym zdaniu, niezależnie od tematu.

Upłynęło trochę czasu, zanim znalazłem przyjaciół. Nie miałem zahamowań spowodowanych tym, że większość chłopców pochodziła z rodzin robotniczych, natomiast oni traktowali mnie podejrzliwie, ponieważ moi rodzice należeli do inteligencji. Jednak wreszcie znalazłem bratnie dusze. Szczególnie jeden bardzo wrażliwy i cichy chłopiec, syn Żyda, zegarmistrza, był zachwycony, gdy dowiedział się, że kocham muzykę. Jego pasją był jazz i wkrótce zaczął zapraszać mnie do domu i pokazywać swoje bandżo i gitarę hawajską, a także pozwalał słuchać cudownych dixielandowych nagrań, co było dla mnie nowym, fantastycznym przeżyciem.

Nauczycielem, który włożył najwięcej wysiłku, by mi dokuczyć, był ksiądz kapelan. W wieku piętnastu lat znów zacząłem poważnie interesować się religią. Pod wpływem szczerego zapału przytaczałem naszemu kapelanowi różne niefortunne sformułowania teologiczne, których nie potrafiłem przyjąć bez wyjaśnień. Bardziej go to złościło, niż interesowało, i starał się nie przepuścić żadnej okazji, by mnie pognębić. Pewnego dnia podczas przerwy stanął nade mną, zmierzył mnie od stóp do głów spojrzeniem spoza niebieskawych okularów, z wyraźnym obrzydzeniem przyglądając się mojej czyściutkiej koszuli, starannie wyprasowanym spodniom, przyzwoicie uczesanym włosom i, co gorsza, czystym paznokciom.

– Mój drogi chłopcze – zaczął szydzić – to bardzo źle, doprawdy bardzo źle. Za bardzo dbasz o swoje ciało, a za mało o duszę!

Miałem ochotę odpowiedzieć: „Co ty wiesz o mojej duszy, idioto?”. („Idiota” to było jego ulubione określenie, gdy się do nas zwracał). Rozsądnie zachowałem jednak milczenie, spuściłem głowę, udając, że się wstydzę, dopóki sobie nie poszedł, zadowolony ze swego małego zwycięstwa.

Rytm życia domowego niewiele się zmienił, mama całymi dniami grała na skrzypcach, a ojciec dalej spędzał wieczory w pracowni, budując kolejne instrumenty. Chcąc zarobić tak bardzo potrzebne dodatkowe pieniądze, brał do reperacji lub wyceny instrumenty wysokiej klasy. Był jak zawsze naiwny, przypadkowo wyjawiał wartość skrzypiec, nie otrzymując wynagrodzenia za wycenę, lub żądał zbyt mało za trudną reperację, która zajmowała mu wiele dni. Nierozważnie wypożyczał bezpłatnie instrumenty muzykom, którzy brali je na czas naprawienia własnych. W rezultacie często zwracano mu je po długim czasie i w dodatku poważnie uszkodzone.

Mirek był teraz studentem Uniwersytetu Warszawskiego na wydziale matematycznym i rzadko go widywałem, z wyjątkiem sobót i niedziel, podczas których z zapałem oddawał się konstruowaniu aparatów radiowych. Zrobił kilka wspaniałych odbiorników, które sam oprawiał w drewno. Cieszył go mój podziw, więc wołał mnie na uroczyste uruchamianie każdego nowego modelu, gdy chwile nerwowej ciszy poprzedzały pierwszy dźwięk.

Kategorycznie zabronił mi dotykać swoich cennych aparatów, choć – przyznaję – robiłem to podczas jego nieobecności. Po przekręceniu gałki słyszałem głosy z różnych krajów i przeżywałem jak nadzwyczajne objawienie cudowne dźwięki muzyki orkiestrowej, która stanowiła dla mnie nowość, ponieważ nigdy jeszcze nie byłem na koncercie symfonicznym. Zdumiał mnie na przykład Koncert skrzypcowy Brahmsa, sądziłem bowiem, że ogranicza się do partii solowej, którą znałem tak dobrze w wykonaniu matki. Mimo trzasków dobywających się z amatorskiego radia przepełniało mnie szalone, dławiące wzruszenie. Nie miałem wówczas możliwości ukojenia bolesnej tęsknoty za muzyką, mogłem za to cieszyć się potajemnie aparatami radiowymi Mirka, kiedy nikogo nie było w pobliżu, aby mnie na tym przyłapać.

W oczach rodziny moim zamiłowaniem i namiętnością były samoloty. Kiedy tylko mogłem, wymykałem się na lotnisko, by patrzeć na start i lądowanie. Fascynowały mnie różne rodzaje samolotów, ich lot, nawet dźwięk i, gdy tylko mogłem dostatecznie się zbliżyć, zapach spalin. Nadal robiłem skomplikowane latające modele.

Poza tym w moim życiu niewiele było radości. Nie mogąc już dłużej znieść niemiłej, ponurej i przygnębiającej szkoły, oznajmiłem rodzicom, że chcę się przenieść do państwowej szkoły inżynierskiej, by zostać mechanikiem samolotowym i jak najszybciej przestać być dla nich ciężarem.

Matka w głębi duszy doskonale wiedziała, co mi leży na sercu, lecz nie widziała możliwości, bym wrócił do muzyki. Ojcu podobał się pomysł szkoły inżynierskiej. Zawsze chciał, bym zdobył dobry, praktyczny zawód. Zostałem przyjęty jesienią, zaraz po moich piętnastych urodzinach. Wydawało się, że ta zmiana będzie mi odpowiadać.

Jednak gdy skończyłem szesnaście lat, zdałem sobie sprawę, jak dużo czasu musiałbym poświęcić na wyczerpującą naukę, by móc zaprojektować choćby najprostszą część samolotu. Rzeczywistość stłumiła resztki nadziei. Byłem przepracowany, zniechęcony i ogarnęło mnie straszliwe przygnębienie. Chodziło nie tylko o świadomość, że wybór szkoły inżynierskiej okazał się błędem, ale i o to, że poczułem uczuciową i umysłową próżnię.

Walcząc z uczuciem pustki, zrozumiałem jasno swoją sytuację. Straciłem kontakt z muzyką, a bez muzyki byłem zgubiony. Przeżyłem wstrząs, kiedy zdałem sobie sprawę, że nadal marzę o tym, by w przyszłości komponować, choć wtedy wydawało to się tak nierealne, że trudno mi było przyznać się do tych marzeń. Choć zdawałem sobie sprawę, że nie mogę mieć nadziei na pomyślny rozwój wydarzeń, postanowiłem przynajmniej spróbować.

Matka oczywiście nie była zdziwiona i natychmiast zabrała się do trudnego zadania przekonania ojca, że muszę porzucić szkołę inżynierską i zacząć poważnie studiować muzykę, która jest moim prawdziwym powołaniem. Na początku nic nie wskórała, mimo że wytrwale przekonywała ojca przez wiele bezsennych i hałaśliwych nocy.