Kochane Lato z Radiem - Roman Czejarek - ebook + książka

Kochane Lato z Radiem ebook

Roman Czejarek

4,6

Opis

Od ponad czterdziestu lat w czasie wakacji kilka milionów ludzi słucha Programu Pierwszego Polskiego Radia i Lato z Radiem! Audycja bije rekordy radiowej popularności. Na koncertach w plenerze gromadzi kilkaset tysięcy widzów. Rok w rok.

Od dwudziestu pięciu lat jej kierownikiem i prawdziwą gwiazdą jest popularny dziennikarz a zarazem doskonały szef Roman Czejarek, który teraz, nie po raz pierwszy, przeistoczył się w autora książki.

W 1991 roku, gdy ówczesny Dyrektor Pierwszego Programu Polskiego Radia Krzysztof Michalski zaproponował mu kierowanie Latem z Radiem, miał tylko dwadzieścia pięć lat i byłem młodym dziennikarzem, który z lokalnej rozgłośni Polskiego Radia w Szczecinie przeniósł się do centrali w Warszawie, a Lato z Radiem znał głównie z opowiadań swojej mamy... Jak przebiegała tamta rozmowa? I dlaczego padły wtedy pamiętne słowa: „Albo coś pan z tym zrobi, panie Romku, dobrego, albo trzeba będzie to jakoś po cichu… zlikwidować”?

„Wszystko czego dotykałem w Lecie z Radiem było symbolem. Strofy dla Ciebie i legendarny Krzysztof Kolberger. Kukułka i niezwykła Krystyna Czubówna. Nawet Paskuda z Zalewu Zegrzyńskiego wydawał się nie do ruszenia. Ale jak zrobić zmiany, nie przeprowadzając zmian?! Gdyby ktoś powiedział mi wtedy, że zwiążę się z Latem z Radiem na ćwierć wieku z pewnością bym nie uwierzył!” – wspomina Roman Czejarek.

To dwadzieścia pięć lat z Latem z radiem to pół życia Romana Czejarka, który swoim lekkim piórem, genialną pamięcią, umiejętnością opowiadania anegdot i wielkim archiwum fotograficznym postanowił podzielić się z Czytelnikami. I spróbować odpowiedzieć na pytanie, gdzie tkwi tajemnica tego sukcesu? Co tak magicznego jest w Lecie z Radiem, że poświęcono mu wiele prac magisterskich. Dlaczego wiosną każdego roku polskie gwiazdy i ich menedżerowie stają na głowie, by wystąpić na koncertach Lata z Radiem?

„W tym czasie dzięki pracy w Radiowej Jedynce poznałem wszystkie gwiazdy polskiej estrady. Z jednej strony Maryla Rodowicz, Krzysztof Krawczyk, Seweryn Krajewski, Budka Suflera, Perfect, Czerwone Gitary, Urszula, Kora, Lady Pank czy Andrzej Krzywy i De Mono, z drugiej Jacek Stachursky, Afromental, Sylwia Grzeszczak, Andrzej Piaseczny, Ania Rusowicz, Bracia albo Myslovitz. A do tego (wiem, że teraz niektórzy się skrzywią) Bayer Full, Weekend oraz Loka i na przykład Pan Japa. Mówiąc w skrócie: piosenkarze, aktorzy oraz zespoły ze wszystkich stron Polski” – i to o nich i ich przygodach z Latem z radiem przeczytają Państwo w tej książce. Będzie też polityka: „Były takie kwiatki jak telefony z propozycjami nie do odrzucenia od asystenta Premiera (zgadnijcie którego?) oraz spotkanie za oceanem z Moniką Lewinsky. Tak, tak, tą Moniką od Prezydenta Bila Clintona. To akurat o mały włos nie skończyło się całkiem poważnym oskarżeniem o działanie na szkodę wstąpienia Polski do NATO i naraziło mnie na spore nieprzyjemności” – czytamy we wstępie.

Będzie też oczywiście barwna „codzienność”: „największy w Europie garnek (...), wybory najbardziej piegowatej buzi, najdłuższego jamnika, łaciatej krowy, Ptaka Roku (niezła nazwa prawda?) oraz oczywiście słynna Miss Lata z Radiem”.

„Jednym słowem jest co wspominać – wzdycha Roman Czejarek – zaś plotkarskie pisma i portale będą miały teraz radość w ujawnianiu pikantnych szczegółów zza kulis Lata z Radiem” – dodaje z charakterystycznym uśmiechem. Piękne, pełne zdjęć (w większość autorstwa Romana Czejarka) wydanie – nie tylko na lato!

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 362

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (14 ocen)
9
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AmeliaKotkowa

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna. Można się dowiedzieć ciekawych rzeczy.
00

Popularność




Copyright © by Roman Czejarek Copyright

Sylwii, Maćkowi i Mikołajowi za cierpliwość (bo w czasie wakacji Lato z Radiem jest dodatkowym członkiem naszej rodziny)

Zamiast wstępu

Gdy „życzliwi” mówią mi, że Jedynka to radio tylko dla starszych, pokazuję im takie zdjęcia. Trasa 2013. Koncert Lata z Radiem na płycie lotniska w Jeleniej Górze. Pod sceną szał!

Gdyby stosować się do zasad, jakich uczą teraz na studiach dziennikarskich, taka audycja nie powinna istnieć. Mądre podręczniki mówią bowiem, że nie da się zrobić programu dla wszystkich, i dla najmłodszych, i dla najstarszych. Tymczasem wbrew teorii Lato z Radiem istnieje od ponad czterdziestu lat i cały czas ma się dobrze. W wakacje kilka milionów ludzi ustawia swoje odbiorniki na Program Pierwszy Polskiego Radia i Lato z Radiem! Audycja regularnie bije rekordy radiowej popularności. Na koncertach plenerowych gromadzi kilkaset tysięcy widzów. I tak jest co roku. Do tego redakcja Lata z Radiem systematycznie wychowuje kolejne zastępy znakomitych dziennikarzy, którzy później stają się najpopularniejszymi postaciami polskiego eteru. Gdzie tkwi tajemnica tego sukcesu? Co takiego magicznego jest w Lecie z Radiem, że poświęcono mu wiele prac magisterskich? Dlaczego wiosną każdego roku polskie gwiazdy i ich menedżerowie stają na głowie, by wystąpić na koncertach Lata z Radiem? Czemu Tadeusz Sznuk, Krystyna Czubówna albo Zygmunt Chajzer mają najbardziej rozpoznawalne głosy w Polsce?

Skwer Kościuszki w Gdyni. To tu padały nasze rekordy frekwencji. Kilka razy było ponad sto tysięcy widzów. Finał Lata z Radiem 2005. W tle „Dar Młodzieży”.

W 1991 roku ówczesny dyrektor Programu Pierwszego Polskiego Radia Krzysztof Michalski zaproponował mi kierowanie redakcją Lata z Radiem. Miałem wtedy dwadzieścia pięć lat i byłem młodym dziennikarzem, który z lokalnej rozgłośni Polskiego Radia w Szczecinie przeniósł się do centrali w Warszawie. Lato z Radiem znałem tylko z opowiadań mojej mamy, która słuchała tej audycji i jak wiele innych Polek podkochiwała się skrycie w Tadeuszu Sznuku. Michalski wezwał mnie do swojego gabinetu i powiedział:

– Albo coś pan z tym zrobi, panie Romku, albo trzeba będzie to jakoś po cichu... zlikwidować.

Był to bowiem najbardziej krytyczny moment w historii tej audycji. Po latach olbrzymich sukcesów Lato z Radiem wraz z polską transformacją znalazło się na zakręcie. Ludzie demonstracyjnie odwracali się od symboli PRL-u. Co gorsza, kręcili gałkami odbiorników i masowo przestawiali się na pierwsze komercyjne stacje radiowe, które jak grzyby po deszczu powstawały błyskawicznie na terenie całego kraju. Lato z Radiem musiało albo bardzo się zmienić, albo zniknąć.

Po krótkim namyśle zgodziłem się na propozycję dyrektora. Po pierwsze kusiła mnie nowa praca, po drugie zupełnie nie zdawałem sobie sprawy, z jak wielką radiową legendą będę musiał się zmierzyć. Pomyślałem też, że to funkcja góra na rok, no może dwa, trzy lata. Rzeczywiście było tak, że pod koniec lat osiemdziesiątych szefowie Lata z Radiem zmieniali się jak w kalejdoskopie. Brakowało dobrego nowego pomysłu na program, nie mówiąc już o imprezach w plenerze. Może czujność redaktorów uśpiły lata „propagandy sukcesu” i niesamowitej popularności Lata z Radiem w pierwszych kilkunastu latach? A może koledzy dość naiwnie sądzili, że wraz z upadkiem dawnego systemu i powstaniem innych stacji radiowych i tak nic się nie zmieni? Życie szybko pokazało, w jak wielkim byli błędzie.

W moim wypadku otrzeźwienie przyszło po kilku dniach. Wszystko, czego dotykałem w Lecie z Radiem, było symbolem. Strofy dla Ciebie i legendarny Krzysztof Kolberger. Kukułka i niezwykła Krystyna Czubówna. Nawet Paskuda z Zalewu Zegrzyńskiego wydawała się nie do ruszenia. Ale jak zrobić zmiany, nie przeprowadzając zmian?!

Od tamtej chwili minęło prawie dwadzieścia pięć lat. Gdyby ktoś powiedział mi wtedy, że zwiążę się z Latem z Radiem na ćwierć wieku, na pewno bym nie uwierzył!

Oficjalnie nie wolno, bo menedżerowie zabraniają, ale… dziś każdy nagrywa i fotografuje. Trasa 2013, Śląsk i Czerwionka-Leszczyny. Na scenie Bracia Cugowscy. Jest moc.

W tym czasie dzięki pracy w radiowej Jedynce poznałem wszystkie gwiazdy polskiej estrady. Z jednej strony Maryla Rodowicz, Krzysztof Krawczyk, Seweryn Krajewski, Budka Suflera, Perfect, Czerwone Gitary, Urszula, Kora, Lady Pank czy Andrzej Krzywy i De Mono, z drugiej Jacek Stachursky, Afromental, Sylwia Grzeszczak, Andrzej Piaseczny, Ania Rusowicz, Bracia czy Myslovitz. A do tego (wiem, że teraz niektórzy się skrzywią) Bayer Full, Weekend oraz Loka czy na przykład Pan Japa. Mówiąc w skrócie, piosenkarze, aktorzy oraz zespoły ze wszystkich stron Polski. Przeżyłem też kilkunastu prezesów Polskiego Radia i kilkudziesięciu dyrektorów Jedynki. Zdarzały się takie kwiatki, jak telefony z propozycjami nie do odrzucenia od asystenta premiera (zgadnijcie którego?) oraz spotkanie za oceanem z Monicą Lewinsky. Tak, tak, tą Monicą od prezydenta Billa Clintona. To akurat o mały włos nie skończyło się całkiem poważnym oskarżeniem o działanie na szkodę wstąpienia Polski do NATO i naraziło mnie na spore nieprzyjemności. Był największy w Europie garnek, akcja Wielkie Gotowanie, wybory najbardziej piegowatej buzi, najdłuższego jamnika, najbardziej łaciatej krowy, Ptaka Roku (niezła nazwa, prawda?) oraz oczywiście Miss Lata z Radiem, i to nie jedna. Programy z zanurzonego okrętu podwodnego, pokładu śmigłowca, kopalni, a nawet z bazy polskich żołnierzy w Afganistanie. Sama audycja przeszła w tym czasie kilka wielkich rewolucji, ale zrobionych tak, by przywiązani do tradycji słuchacze tego nie zauważyli. Jednym słowem jest co wspominać, a plotkarskie pisma i portale będą miały teraz uciechę z ujawniania pikantnych szczegółów zza kulis Lata z Radiem. Zapraszam!

Odrobina historii

Lata siedemdziesiąte. Studio emisyjne Jedynki. Po lewej Krystyna Czubówna i Piotr Sadowski. Po prawej Wojciech Szerejko oraz twórca Lata z Radiem Aleksander Tarnawski.

Pierwsza audycja Lata z Radiem została nadana 1 lipca 1971 roku. Jej pomysłodawcą był Aleksander Tarnawski, twórca również Sygnałów Dnia orazCzterech Pór Roku. Ten pierwszy program był bardzo krótki i w niczym nie przypominał późniejszych wydań Lata z Radiem. Nowa audycja była po prostu piętnastominutowym przeglądem wydarzeń w Polsce podczas wakacji. Szczerze mówiąc, poza nazwą nie było w tym niczego odkrywczego i pewnie z tego powodu pierwszy program nie zapisał się specjalnie w radiowej historii. Nie zachowały się żadne nagrania, co więcej – nie wiadomo nawet, kto ten program poprowadził. W 1972 roku Lata z Radiem... nie było. Aleksander Tarnawski miał jednak niezwykły radiowy instynkt i czuł, że w samym pomyśle tkwi spory potencjał. Trzeba tylko coś z nim zrobić.

Rok 1976. Zespół Lata z Radiem. Od lewej: Aleksander Tarnawski, Andrzej Jaroszewski, Sławomir Szof, Tadeusz Sznuk i Mieczysław Marciniak.

W 1973 roku Lato z Radiem wróciło na antenę Jedynki, ale w zupełnie zmienionej formie. Tym razem było nowym wielogodzinnym pasmem pełnym przebojowych piosenek z różnych krajów, krótkich wakacyjnych informacji oraz ciekawostek. By zrobić na słuchaczach wrażenie łączności z całym światem, zdecydowano się na nagranie charakterystycznego sygnału wraz zapowiedziami w kilku różnych językach. Oczywiście z wiadomych względów pierwsza zapowiedź była po rosyjsku, dalej kolejno pojawiały się inne „bratnie” języki sąsiednich krajów (wtedy ładnie mówiono: „demokracji ludowej”), między innymi czeski i niemiecki. Na koniec znalazło się jednak miejsce dla francuskiego oraz angielskiego. Krótko emitowana była również wersja z językiem esperanto, lecz szybko z niej zrezygnowano. W tle zapowiedzi słychać było graną na klarnecie polkę Dziadek.

To studio nazywano „klatką słowiczą”. Na zdjęciu po lewej stoi Mieczysław Marciniak, siedzą Tadeusz Sznuk oraz Andrzej Matul.

Nowy sygnał błyskawicznie przypadł słuchaczom do gustu. Polka Dziadek stała się na zawsze znakiem rozpoznawczym nie tylko Lata z Radiem, ale i całego Polskiego Radia. Gdy w latach dziewięćdziesiątych zrobiono specjalne badania, okazało się, że jest bardziej popularna niż grany w południe w Jedynce hejnał z wieży mariackiej w Krakowie oraz emitowany o północy Mazurek Dąbrowskiego, czyli hymn Polski! To pozwoliło uchronić ją przed zakusami kilku dyrektorów, którzy na fali zmian chcieli skasować polkę Dziadek raz na zawsze. Co ciekawe, do dziś nie udało się jednoznacznie ustalić autora tego słynnego nagrania. Wiadomo tylko, że jest to dziewiętnastowieczna tradycyjna melodia z pogranicza Polski i Czech. Wbrew pozorom jest trudna do wykonania i tylko prawdziwi mistrzowie potrafią ją zagrać bez większych pomyłek. Proszę zresztą sprawdzić, jakie to skomplikowane. Czy ktoś z Państwa jest w stanie bezbłędnie zanucić ten sygnał? Ale nie kilka pierwszych nut, tylko minimum piętnaście, dwadzieścia sekund? Ano właśnie... Trudne, prawda? Kiedyś robiliśmy nawet specjalny test, prosząc goszczące w studiu gwiazdy muzyki rozrywkowej, by zrobiły to przed radiowym mikrofonem. Właściwie wszyscy się poddali. Bez wpadek zrobiły to tylko dwie wokalistki: Urszula Dudziak i Maryla Rodowicz. Od Maryli zaczniemy więc za chwilę naszą opowieść.

Receptą na wielki sukces Lata z Radiem 1973 było to, że po raz pierwszy w historii Polskiego Radia zdecydowano się nadawać taki program naprawdę na żywo. Dotąd wszystko było wcześniej nagrywane i montowane. Nawet bardzo popularny wtedy kultowy program Muzyka i Aktualności, o którym wszyscy słuchacze myśleli, że jest robiony na żywo, w rzeczywistości był rejestrowany z wyprzedzeniem i sklejany z kilku różnych odcinków. Prawdziwy „żywy” program wydawał się wielu redaktorom nie do zrobienia. Po pierwsze ze względu na ciągle prymitywną radiową technikę, po drugie z powodu konieczności cenzurowania wszystkiego, co trafiało na antenę. Tarnawski postanowił zaryzykować i okazał się skuteczny w przekonaniu najważniejszych szefów, by wyrazili zgodę na taki eksperyment. Co więcej, wpadł na pomysł, by w czasie audycji spróbować łączyć się telefonicznie ze słuchaczami i pozwolić im na swobodne wypowiedzi na antenie! W 1973 roku była to sensacja i... nieprawdopodobne ryzyko. Za każdą antenową polityczną wpadkę Tarnawski i jego podwładni mogli zapłacić głową, czyli utratą jakichkolwiek szans na dalszą radiową karierę.

Lipiec 1973 roku. Audycja z plaży w Kołobrzegu. Od lewej: Andrzej Jaroszewski, Mieczysław Marciniak, Piotr Sadowski, Grzegorz Dziemidowicz i Tadeusz Łączyński.

Trudno w to uwierzyć, ale przez wszystkie te lata żaden ze słuchaczy, będąc już na radiowej antenie, nie naruszył zasady gry i nie powiedział niczego niepoprawnego. Z najgroźniejszych sytuacji dawni koledzy wspominają chwilę, gdy jeden z telefonicznych rozmówców zakończył rozmowę zaskakującym „szczęść Boże”, na co prowadzący audycję, wykazując się refleksem, natychmiast odrzekł lekko żartobliwym tonem „Bóg zapłać”. W tym wypadku skończyło się na szczęście tylko na pogrożeniu palcem przez wszechwładnego prezesa Radiokomitetu, ale poza tym nic się nie stało. Wszyscy powinniśmy być ówczesnym słuchaczom bardzo wdzięczni. Gdyby ktoś zaryzykował i, korzystając z „żywej” anteny, rzeczywiście zrobił coś wbrew ówczesnej propagandzie, Lata z Radiem z pewnością dawno by już nie było. Ale na szczęście nic takiego się nie stało i audycja trwa w najlepsze.

Aleksander Tarnawski odszedł z Jedynki wraz z falą zmian w 1980 roku. Rozgoryczony wydarzeniami oraz tym, jak potraktowano go po latach pracy, wyemigrował z Polski i na długie lata osiadł za naszą zachodnią granicą. Przez kolejne kilka lat audycją kierowali między innymi Sławomir Szof, Tadeusz Cichomski, Andrzej Matul, Bogdan Chruścicki oraz Antoni Mielniczuk, a dużo później krótko również Magda Jethon i Marta Kielczyk. Zmiany szefów następowały jednak bardzo szybko, niekiedy nawet co roku. Najdłużej w zespole Lata z Radiem (prawie czterdzieści lat!), choć nie na stanowisku kierownika, ale sekretarza redakcji, pracował Piotr Sadowski, dziś radiowy emeryt i kopalnia wiedzy o historii audycji oraz radiowej Jedynki. A tego, co wydarzyło się od 1971 roku, wystarczy na napisanie kilku takich książek. Czas więc zaczynać...

Maryla Rodowicz

Ten strój wymagał specjalnych wielogodzinnych przygotowań. Wszyscy modliliśmy się, by nie padał deszcz. Maryla w piórach! Koncert w Wałczu, w 2013 roku.

O wielu piosenkarkach (a zwłaszcza o jednej, również opisanej w tej książce) zwykło się mówić „królowa polskiej piosenki” albo „królowa jest tylko jedna”. Przyjmując, że tamte określenia są prawdziwe, o Maryli Rodowicz trzeba by powiedzieć przynajmniej „caryca”, a najlepiej poszukać innego słowa, jeszcze bardziej podkreślającego jej zalety. Tylko czy takie słowo w naszym języku istnieje? Maryla to osoba absolutnie wyjątkowa i jedyna w swoim rodzaju. Niezniszczalna, niezatapialna, ciągle niedościgniona mistrzyni estrady, zwłaszcza takiej jak Lato z Radiem, zabaw sylwestrowych lub wielkich plenerowych gali. Odkryła to wiele lat temu Nina Terentiew, która najpierw jako szefowa TVP2, a później dyrektor programowa Polsatu zatrudniała Marylę przy każdej ważnej okazji i nigdy się nie zawiodła. Ja tylko skromnie idę tym śladem.

Wiele razy namawiano mnie, by nie zapraszać więcej Rodowicz na trasę Lata z Radiem. Robili to różni moi byli szefowie, argumentując, że czas na młodszych, że to już było albo że to tamta epoka. Nikt z nich nie miał racji, choć czasami musiałem rzeczywiście toczyć wielkie boje o Marylę. Dziwi mnie tylko, że tego nie rozumieli, ale może taka jest uroda niektórych szefów z politycznego klucza... Na szczęście nie wszystkich.

Chociaż rzeczywiście jest tak, że lata mijają, a Rodowicz pozostaje perfekcyjna i niedościgniona. Podobnie jak towarzysząca jej ekipa, przy czym mam tu na myśli nie tylko niezwykłych muzyków, od wielu lat w większości tych samych, ale też jedynego w swoim rodzaju menedżera, czyli Bogdana Zepa. Boguś (bo tak wielu ludzi w branży mówi o nim) i Maryla są po prostu dla siebie stworzeni. Proszę jednak nie myśleć, że się ze sobą nie kłócą. Czasami nawet bardzo. Jeden z takich sporów jakiś czas temu spowodował rozstanie, i to z wielkim hukiem. Minęło kilka lat, obie strony poszły po rozum do głowy, a ja myślę, że po prostu policzyły, ile tracą na tym „rozwodzie”, i... znów Maryla z Bogdanem pracują razem.

Rodowicz od lat stosuje podczas występów ten sam bardzo prosty i bardzo skuteczny patent. Po dynamicznej przygrywce robionej przez zespół (my to nazywamy fachowo „intrem”), mniej więcej po minucie, wybiega na scenę wraz z trzema urodziwymi tancerkami i chórzystkami, prezentuje się publiczności oraz fotoreporterom, po czym podchodzi do mikrofonu (ma własny, specjalny, o tym za chwilę) i pyta:

– Co mam zaśpiewać?

Niezniszczalna, niezatapialna, niezastąpiona caryca Maryla Rodowicz. Na każdym koncercie w innym stroju i z innymi piosenkami. Zamość 2012.

Oczywiście w takiej chwili publiczność wykrzykuje wszystkie znane tytuły piosenek Maryli: Małgośka, Remedium (czyli „Wsiąść do pociągu”), Sing-Sing, Niech żyje bal itp. Jest tego tyle, że czasami nawet trudno wyłowić uchem, co dokładnie ludzie wołają, bo choć krzyczą bardzo głośno, to każdy chce usłyszeć co innego i każdy woła po swojemu. Rodowicz staje wtedy na skraju wybiegu (też ma własny, ze specjalnym oświetleniem) i spokojnym głosem stara się odpowiadać:

– Małgośka? Proszę bardzo. Sing-Sing? Ale oczywiście, będzie. „Wsiąść do pociągu”? Zaśpiewam, zaśpiewam, dobrze.

Publiczność to słyszy. Każdy jest przekonany, że to właśnie on dostał odpowiedź i że tak wielka gwiazda uwzględniła jego prośbę. Dziennikarze piszą później w lokalnej prasie, że Maryla Rodowicz śpiewała na specjalne życzenie publiczności. Tymczasem prawda bywa często zupełnie inna. Program koncertu jest mniej więcej ustalony. W planie są oczywiście prawie wszystkie przeboje. Bez względu na to, co zawołają ludzie, te piosenki i tak będą. Ale liczy się efekt. A ten jest znakomity.

Inna rzecz, że Rodowicz, jeśli chce i ma nastrój, potrafi zaskoczyć i zespół, i prowadzących, i nawet menedżera. Biedny Bogdan biega wtedy pod sceną, rwąc sobie włosy z głowy, muzycy zaś wyciskają z siebie siódme poty, by sprostać zadaniu i by szefowa się nie zdenerwowała. Mimo bowiem ustalonego planu Maryla potrafi nagle zażądać zagrania zupełnie innego utworu. Biada muzykowi, który się zgubi lub zagra nie taką nutę. Nie mówiąc już o sytuacji, by ktoś nie wiedział, jak dany utwór zagrać, bo to przy dyscyplinie Maryli i Bogdana jest po prostu nie do pomyślenia. W razie pomyłki caryca potrafi się rozzłościć jak mało kto, choć sama „rozmowa” z niesfornym muzykiem odbywa się dopiero po koncercie, już poza sceną. O dyskrecji trudno tu mówić, bo „wymianę zdań” (raczej jednostronną) dobrze słychać w promieniu wielu metrów. Zwykle jest tak, że muzyk, którego czekają „uwagi” szefowej, wie o tym wcześniej. Zespół więc niby gra dalej spokojnie na scenie kolejne przeboje, ale wszyscy co chwila zerkają znacząco w stronę nieszczęśnika, bo każdy wie, co się stanie, gdy tylko koncert się skończy. I biada mu, jeśli z nerwów pomyli się ponownie. Ma to swoje plusy i minusy.

Koncerty Rodowicz na trasie Lata z Radiem należą zdecydowanie do najdłuższych. Zwykle w standardowej umowie z każdym z artystów zapisuje się szablonowo sześćdziesiąt minut grania i śpiewania plus bisy. Przy czym za bis uznajemy dodatkowe dziesięć, piętnaście minut, czyli jeden, góra trzy utwory. Gdy chodzi o Marylę, to po godzinie koncert dopiero na serio się rozkręca. Jeśli pogoda dopisuje, taka gwiazda gra dwie godziny albo i więcej. Bis też potrafi trwać kolejne kilkadziesiąt minut. Ponieważ każdy koncert ułożony jest według schematu – zaczyna najmniej znany artysta, kończy największa gwiazda – Maryla i jej zespół grają oczywiście na finał, czyli na końcu. I tu jest problem. Proszę sobie wyobrazić, że koncert Rodowicz rozpoczął się na przykład o 21.30. Zgodnie ze scenariuszem każdy inny wykonawca skończyłby o 22.30. Chwilę później na scenie pojawiliby się na kilkadziesiąt sekund prowadzący, zapowiedzieliby bis (niby takie zaskoczenie, bonus dla publiczności, a w rzeczywistości wszystko precyzyjnie zaplanowane) i gwiazda wystąpiłaby ponownie. Kilka lub kilkanaście minut. Później już tylko odliczanie, sztuczne ognie i... do domu, czyli do samochodu i w drogę na następną imprezę.

W wypadku Maryli Rodowicz taki plan nie wchodzi w grę. O 22.30 po prostu nic się nie dzieje, bo gwiazda śpiewa dalej. Około 23.00 zdenerwowany Boguś Zep zaczyna przestępować z nogi na nogę i zwykle drepce tam i z powrotem blisko wejścia na scenę. Około 23.15 Bogdan łapie prowadzących (najczęściej mnie) i szepce:

– Proszę cię, zrób coś! Niech ona już skończy!

Tradycyjnie robię wtedy wielkie oczy, patrzę na Zepa i mówię niby zdziwiony:

– Ja? To ty coś zrób! Jesteś przecież jej menedżerem.

Taki teatrzyk odgrywamy dość regularnie, choć obaj wiemy, że w praktyce to nic nie da. Maryla po prostu skończy dopiero wtedy, gdy uzna, że to już naprawdę koniec. I kropka. Czasami Bogdan wylicza mi, gdzie grają jutro, i dodaje:

– Wiesz, jak to teraz będzie. Ona pójdzie spać, a ja będę jechał i jechał trzysta, czterysta kilometrów!

Cóż mam odpowiadać? Mam dokładnie ten sam problem i zawsze zastanawiam się, jak długo jeszcze Maryla będzie grała.

W takich sytuacjach największe problemy rodzą się jednak w zupełnie innych miejscach. Pierwsza denerwuje się ochrona, później służby medyczne, techniczni i ekipa, która musi posprzątać po koncercie. Na ich oczach misterny plan zakończenia imprezy o planowanej porze wali się w gruzy. Publiczność jest zachwycona, bo gwiazda daje superkoncert, ale obsługa zaczyna kalkulować, do której będzie musiała pracować. Do drugiej, trzeciej w nocy? A może i dłużej? Najbardziej zdesperowani szukają wtedy organizatora (czyli zwykle mnie) i przychodzą negocjować stawki, bo wydłuża im się czas pracy. Szczerze mówiąc, często mają rację. Nie są to miłe chwile i łatwe negocjacje, ale czasami po prostu nie ma wyjścia. Bywa też, że żarty się kończą, gdy przychodzi policja i pokazuje, że zgoda na imprezę masową jest na przykład tylko do północy. I co wtedy robić?

Teraz trochę o sprzęcie Maryli. Wspomniałem wcześniej o mikrofonie. Jest przygotowany specjalnie dla niej. Pozornie nie ma w tym nic dziwnego, bo wiele wielkich gwiazd ma własne mikrofony. Czują się wtedy pewniej, mikrofon ma dostosowaną charakterystykę dźwięku do barwy głosu artysty, często też taki sprzęt jest efektownie wykończony, specjalnie dla konkretnej gwiazdy. Własny mikrofon ma zawsze ze sobą Andrzej Piaseczny (piękny srebrny), Olek Klepacz z Formacji Nieżywych Schabuff (czerwony!), Grzegorz Markowski z Perfectu (ze specjalnym statywem skręconym jak wąż) itd. W wypadku Rodowicz jest trochę inaczej. Nie wiem, czy nie zdradzam teraz wielkiej tajemnicy, ale co tam, zaryzykuję!

Sieje postrach w całej Polsce, bo wszystko drobiazgowo sprawdza. Ale ja go uwielbiam, bo to najbardziej zawodowy menedżer, jakiego znam. Dobry duch Maryli – słynny Bogdan Zep. Rewal 2005.

Mikrofon Maryli Rodowicz jest nie tylko elegancki i bardzo dobry jakościowo. Ma też podobnie jak cały system (czyli współpracujący z mikrofonem bezprzewodowym specjalny odbiornik, antenki itp.) jedną wyjątkową cechę: silnie wzmacnia głos, nie zmieniając jego barwy. Oczywiście wszystko to jest precyzyjnie wyregulowane i wcześniej ustawione. Po co? Odpowiedź jest banalnie prosta. Maryla Rodowicz występuje już na scenie tak długo, że jeżeli dalej chce to robić, musi oszczędzać i szanować gardło. Bardzo wielu śpiewających artystów o tym nie pamięta i w wieku trzydziestu–czterdziestu lat zaczynają się dramaty. Widzowie przychodzą do mnie po koncertach Maryli i mówią z uznaniem: „Tyle lat na scenie, a ciągle tak czysto śpiewa!”. Mikrofon to jeden z sekretów. Maryla śpiewa idealnie, ale... cicho. Mikrofon musi tak wzmocnić jej głos, by brzmiał jak trzeba. Gdyby ktoś inny na scenie podszedł nagle do tego mikrofonu i coś „normalnie” powiedział, w najlepszym wypadku ryknąłby niesamowicie donośnie do publiczności. W rzeczywistości taki dźwięk byłby wtedy ostro przesterowany, czyli zniekształcony, a kto wie, czy wcześniej jakieś zabezpieczenie nagłośnienia nie zablokowałoby całego systemu, żeby coś się nie spaliło z nadmiaru mocy.

Równie precyzyjnie dobrane jest oświetlenie. Największa polska gwiazda musi dobrze wyglądać. Od kilku lat podstawową cechą tego światła jest barwa. Nie neutralnie biała, lecz w odcieniu pomarańczu i czerwieni. Tak zestawione kolory sprawiają, że nikną zmarszczki i wygląda się zdecydowanie młodziej. Ten prosty pomysł jest bardzo skuteczny. Jedyną grupą bardzo niezadowoloną z takiego rozwiązania są fotoreporterzy. Występ Rodowicz jest zawsze wielkim wydarzeniem, więc pod estradą kręci się cała gromada ludzi z aparatami fotograficznymi. W dużych miastach są to przedstawiciele agencji fotograficznych obładowani drogim profesjonalnym sprzętem, w mniejszych miejscowościach więcej jest amatorów, wolnych strzelców i tak zwanych dziennikarzy społecznościowych z amatorskimi kamerami. Zawsze jest to jednak spora grupa osób, które często dość skutecznie wzajemnie sobie przeszkadzają i depczą po nogach obsłudze obok estrady. Dodatkowo nerwową atmosferę wywołuje fakt, że gwiazdę wolno fotografować tylko podczas trzech pierwszych utworów.

Nie ma w tym nic dziwnego. Wielu artystów z pierwszej ligi stawia taki warunek i Maryla Rodowicz nie jest tu żadnym wyjątkiem. Uzasadnienie jest bardzo proste. Przed występem gwiazda ma robiony profesjonalny makijaż. Jeżeli się biega i skacze po scenie, zwłaszcza latem, gdy temperatura (nawet po 22.00) jest stosunkowo wysoka, twarz po prostu się poci i po kilkunastu minutach nawet najlepszy makijaż powoli się rozpływa. Tego nikt nie chce widzieć na fotografiach. Pół biedy, jeśli amator robi zdjęcie prostym aparatem z daleka. Twarz jest mała, niezbyt wiele widać, ot gdzieś tam ta niewielka kreska to stojąca na kolorowo oświetlonej scenie słynna piosenkarka. Problem zaczyna się przy zawodowcach z drogimi teleobiektywami. Tu można pokusić się o dobre zbliżenie, na którym wszystko widać bezlitośnie. Stąd ograniczenie czasu fotografowania do trzech pierwszych piosenek. Później do akcji rusza ochrona i sprawnie wyprasza maruderów próbujących przeciągać czas. Zwykle jednak zawodowcy szanują prośbę gwiazdy i jej menedżera.

Czerwonopomarańczowe światło na scenie i na twarzy najważniejszego artysty zaskakuje wielu fotografów. Zapewne większość z Państwa ma własny cyfrowy aparat fotograficzny. Proszę spróbować zrobić nim zdjęcie czegoś jaskrawo czerwonego lub intensywnie pomarańczowego. Teraz popatrzmy na wyświetlacz. I co? Dziwnie wyszło, prawda? Cyfrowe matryce w nowoczesnych aparatach mają to do siebie, że najbardziej nie lubią właśnie czerwieni. Intensywna czerwień połączona z odcieniem pomarańczowym na zdjęciach daje zazwyczaj zupełnie inny odcień. Bywa, że widać też dziwne ciemniejsze kropeczki, czyli, fachowo mówiąc, piksele. A to tylko początek kłopotów. Oczywiście w drogim profesjonalnym sprzęcie da się wyregulować ręcznie tak zwany balans bieli i to poprawić. Ale na to potrzeba czasu. A tu tylko trzy pierwsze utwory! I ciągła przepychanka pod sceną! Sytuację można ratować lampą błyskową, ale to znowu problem sprzętu – potrzebna jest kosztowna, bardzo silna lampa dużej mocy, a także wiedza, bo siłę błysku trzeba umiejętnie ręcznie ograniczyć. Inaczej, błyskając bez opamiętania lampą, wyeliminujemy naturalne oświetlenie sceny, tak ważne w czasie występu i nadające każdemu zdjęciu właściwy klimat. Na zrobienie korekty w lampie znów trzeba prób i czasu i koło się zamyka.

Maryla Rodowicz przykłada również wielką wagę do strojów. Są artyści, którzy najpiękniejsze kreacje rezerwują na koncerty w dużych miastach oraz transmisje telewizyjne. W trasach bywa z tym różnie. Na tym tle Maryla jest absolutnym wyjątkiem. Jedyną osobą, która potrafi dorównać carycy w perfekcyjnym doborze kostiumu, jest Doda, ale to już zupełnie inna historia, do której też dojdziemy. Przyznaję, że nie wiem, kto tego pilnuje, ale Rodowicz każdego dnia potrafi wyjść na scenę w zupełnie innej kreacji. Gdy po pewnym czasie ponownie występuje w tym samym mieście, można mieć pewność, że strój będzie całkiem nowy. Przy tak wielu koncertach wymaga to bardzo starannego planowania i wożenia ze sobą wielu waliz z ciuchami. Zawsze jest kolorowo, bajecznie, trochę z ocierającą się o kicz przesadą, ale akurat do tej gwiazdy to idealnie pasuje.

Pamiętam, w jakim szoku pozostawiła mnie Maryla latem 2012 roku, kiedy pierwszy raz obszernie transmitowaliśmy koncerty Lata z Radiem w internecie. Graliśmy kilka imprez dzień po dniu. Miasta były odległe od siebie o ponad dwieście kilometrów. Podczas pierwszego występu Rodowicz zaprezentowała niezwykle efektowy strój z piórami. Był oszałamiający i rewelacyjny! Wszyscy spodziewali się, że następnego wieczoru znów w nim wystąpi. Był nowy, w kolejnym mieście nikt nie miał szans go wcześniej zobaczyć. A jednak... Maryla wyszła na scenę ubrana inaczej (też doskonale) i ku naszemu zaskoczeniu zaśpiewała też zupełnie inny zestaw piosenek. Skąd ta zmiana?

– Maryla dowiedziała się o relacjach na żywo w internecie – wyjaśnił mi Boguś Zep. –Usłyszała o tym przypadkiem od zachwyconych fanów ze Stanów Zjednoczonych, którzy w nocy po koncercie zasypali ją pełnymi entuzjazmu mailami. Rano to przeczytała. To nieważne, że miasto jest inne. Maryla wie, że dziś znów obserwują ją ci sami wielbiciele zza oceanu. I to dla nich się zmienia!

Tamtego lata graliśmy w Lecie z Radiem z kilkudziesięcioma różnymi artystami. Nikt inny (nie licząc Andrzeja Piasecznego, który transmisji... zakazał) nie zwrócił na relacje w sieci żadnej uwagi. Tylko Maryla.

Szacunek dla widzów pod sceną i daleko przed ekranem komputera to w wypadku Rodowicz bardzo długa opowieść. Przychodzą mi do głowy jeszcze dwa przykłady. Pierwszy bardzo prosty i miły. Po zakończeniu każdej imprezy ekipa gwiazdy stawia obok podium stolik z parasolem. Do tego dwa reflektory i krzesełko. Najpóźniej pięć minut po koncercie Maryla siada tam i rozdaje autografy. Wszystkim! Nie przez kilka chwil, jak większość innych. Nie tylko tym, którzy kupili najnowszą płytę i ściskają ją w ręce. Wszystkim bez wyjątku, co czasami zajmuje jeszcze dobrą godzinę i absorbuje kilka osób z ochrony, zwłaszcza gdy dodatkowo robione są pamiątkowe zdjęcia.

Drugi przykład to trochę dłuższa historia. Koncert sprzed wielu lat w Świeradowie-Zdroju. Koniec sierpnia. Wyjątkowo zimno. Tym bardziej że Świeradów ma specyficzny mikroklimat i po dziesiątej temperatura na stadionie u podnóża gór potrafi nawet pod koniec letnich wakacji spaść błyskawicznie do zaledwie czterech, pięciu stopni powyżej zera. Jak na złość tego dnia pogoda była fatalna od samego rana. Praktycznie non stop padał deszcz, raz mocniej, raz słabiej. Część stadionu była już zalana wodą tak, że ciężarówki wożące nasz sprzęt – estradę i oświetlenie – jechały po specjalnych podkładach. Włodarze miasta biegali zaniepokojeni, czy nie zechcemy odwołać imprezy, co ze względu na pogodę – zgodnie z zapisami w umowie – mogliśmy bez problemów zrobić. Wiele zależało od Maryli i jej zadnia.

– Zagramy – powiedział mi Zep po konsultacjach z gwiazdą. – Ale zrób wszystko, by zacząć jak najwcześniej i szybko skończyć, bo w taką fatalną pogodę to nie ma większego sensu. Jeszcze mi się Maryla przeziębi – poprosił.

Taki widok z kilku kamer ma przed sobą nasz realizator wizji. Od 2013 roku wszystkie koncerty są transmitowane w internecie. Szczegóły na latozradiem.pl

Przyśpieszając konkursy, udało nam się minimalnie nadgonić czas. Nie była to jednak wielka zmiana. Deszcz cały czas padał, choć akurat na samym początku występu Rodowicz jakby trochę osłabł. Nasza gwiazda, nie zważając na warunki, wyszła w nowej pięknej kreacji i zaczęła śpiewać. Ochrona dygotała z zimna. Muzycy walczyli z rozstrajającymi się od zimna instrumentami. Światła z trudem przebijały się przez wodną mgiełkę, a może już przez górską mgłę? W efekcie pod samą sceną widać było tylko ciemne, zmoczone od wielogodzinnego stania kaptury fotoreporterów, a dalej las otwartych parasolek trzymanych przez publiczność. Wszystko było w miarę dobrze do piątego utworu. W połowie Remedium najpierw zerwał się silny wiatr, a chwilę później nad stadion nadciągnęła ściana deszczu. Dosłownie przestaliśmy cokolwiek widzieć.

Fani zrobią wszystko! Oto dowód. Karpacz, trasa w 2005 roku. Wielbiciel Maryli przyprowadził jej swojego… wielbłąda. Maryla pogłaskała, pokarmiła, ale nie wsiadła.

Natychmiast przybiegł do mnie Bogdan Zep, krzycząc z daleka:

– Kończymy! Kończymy!

Nie namyślając się wiele, złapałem mikrofon (sprzęt prowadzących stoi zawsze włączony tuż obok schodków na scenę) i ruszyłem na estradę. Po drodze zobaczyłem jeszcze oczy szefa techników, który – jak się okazało – stał już na górze i gdy przechodziłem obok, powiedział mi do ucha:

– Im szybciej, tym lepiej, zaraz nam wszystko zaleje!

Gdzieś z tyłu biegł za mną, skacząc między kałużami, Bogdan Sawicki, który do tej pory chronił się przed ulewą w namiocie-garderobie.

Gdy wszedłem na scenę, moim oczom ukazał się przedziwny widok. Kompletnie zmoczeni muzycy chowali się z tyłu sceny. Przy silnym wietrze i ulewie było to jedyne miejsce, gdzie deszcz prawie nie docierał. Choć instrumenty były całkowicie mokre, oni... grali! Brzmienie dźwięku było już dalekie od Marylowego ideału, ale coś tam jeszcze było słychać. Z przodu na wybiegu stała nasza gwiazda. Pozbawiona jakiejkolwiek osłony była całkowicie mokra. Z pięknego stroju nie zostało praktycznie nic. Zalane wodą pióra oklapły. Włosy były jedną wielką plątaniną ociekających strąków. A gdy Rodowicz, słysząc zamieszanie za plecami, odwróciła się w moją stronę, zobaczyłem, że makijaż spływa jej strugami po twarzy, zostawiając wielkie kolorowe smugi. Maryla najpierw wyciągnęła rękę i wykonała taki gest, jakby chciała zatrzymać mnie i Bogdana, po czym odwróciła się w kierunku publiczności i powiedziała:

– Skoro państwo nie odeszli, tylko zostaliście ze mną i mokniecie w tej ulewie, to ja też zostanę, też będę mokła i śpiewała dalej!

Przez kolejnych kilkanaście minut Zep wyrwał sobie resztkę włosów z głowy, a kierownik naszej ochrony trzy razy zmieszał mnie z błotem za skrajną nieodpowiedzialność, żądając natychmiastowego zakończenia koncertu z przyczyn bezpieczeństwa. Tylko szef techników nic nie mówił. Siedział na skrzynce z kablami i chował głowę w dłoniach, mamrocząc cicho pod nosem:

– Nigdy tego nie wysuszymy, nigdy tego nie wysuszymy...

Maryla zaśpiewała jeszcze cztery utwory, nim bezpieczniki odcięły zasilanie i wszystko wysiadło.

Krzysztof Krawczyk

Na początku myślałem, że to tylko taka estradowa „gra”. Ale im dłużej obserwuję Krzysztofa, tym bardziej wierzę, że jego miłość do Ewy wyznawana regularnie na scenie jest prawdziwa. Ewa i Krzysztof Krawczykowie, Ruda Śląska 2013.

O ile Maryla Rodowicz zachowuje pewien dystans, o tyle Krzysztof Krawczyk pozwala na dużo bliższe kontakty. Kiedyś znałem go tylko z ekranu telewizora i transmisji występów w Opolu lub Sopocie, a od początku lat dziewięćdziesiątych znam go osobiście i przyznaję, że jest jedną z najcieplejszych i najbardziej przyjaznych postaci naszej estrady. Być może sprawia to jego rodzina, którą wozi ze sobą prawie w komplecie. Piszę „być może”, bo już kilka razy się pogubiłem, kto w tej rodzinie jest kim. Krzysztof co prawda przedstawia zawsze wszystkich grzecznie na scenie, ale która córka jest „prawdziwą” córką, a która tylko „przyszywaną”, to już wielka zagadka. Podobnie z synami. Bez problemu można doliczyć się kilku. Tylko czy prawdziwych?

Co do jednej osoby nie ma wątpliwości. Kto był na koncercie, ten oczywiście wie, o kim mowa: to obecna żona Krawczyka, czyli słynna Ewa. O Ewie krążą legendy. Kto szuka kontaktu z Krawczykiem, by zaprosić go na koncert, wie, jak trudno się z Ewą negocjuje. Trzyma wszystko żelazną ręką i jeśli zapisze wszystko w notesie, jest szansa na realizację planów. Jeśli jednak nie ma pod ręką notesu, to trzeba się Ewie przypominać. Ewa pilnuje umów, faktur i tym podobnych dokumentów, przy czym często mam wrażenie, że Krzysztof nawet nie wie, o co w tym w ogóle chodzi. Ale może i dobrze, bo w razie zamieszania on jest tym „dobrym policjantem” i ma na kogo zwalić. Zagadką w tym kontekście pozostaje tylko osoba oficjalnego menedżera artysty, czyli Andrzeja Kosmali. Formalnie to z nim trzeba wszystko załatwiać. Andrzej od ponad roku prowadzi ożywione życie na Facebooku, dokumentując każdy krok Krawczyka (i przy okazji własne życie). Dzięki temu doskonale wiadomo, gdzie są i co robią. Nawet teraz, kiedy późno w nocy piszę te słowa, Andrzej wrzuca kolejne fotki robione w jakieś rybnej restauracji na Teneryfie. Nic tylko zazdrościć.

Z Kosmalą kojarzy mi się historia, która dziś z pewnością znalazłaby się na Facebooku, ale wydarzyła się w czasach, gdy komputery i telefony komórkowe dopiero raczkowały. Połowa lat dziewięćdziesiątych minionego wieku, pod koniec koncertu w Krośnie Andrzej zaczął chodzić wokół sceny wyraźnie zdenerwowany.

– Co ja najlepszego zrobiłem – powiedział na mój widok. – Zatrzasnąłem kluczyki we własnym samochodzie! A zapasowe są w domu. W Poznaniu!

Koncert odbywał się w wolną sobotę. Wszystko pozamykane. Żadnego mechanika, ślusarza. Znikąd pomocy, ale...

– Za dwadzieścia złotych możemy ewentualnie coś zrobić – zaproponowali taksówkarze z pobliskiego postoju.

Dostali kasę. Mniej więcej po godzinie obok naszego wozu transmisyjnego pojawił się sprowadzony przez taryfiarzy „pan Jarek”, zawodowy kieszonkowiec i złodziej samochodów.

– Który trzeba otworzyć? – zapytał konkretnie. – Płatne z góry, dla mnie trzy dychy. I bardzo ważne: proszę nie podchodzić, jak będę otwierał. Jak skończę, to sam odejdę – dodał, widząc nasze zaskoczone miny.

Operacja przy klamce wykonywana na oko bez żadnych narzędzi (patrzyliśmy dyskretnie z odległości około piętnastu metrów) nie trwała nawet dziesięciu sekund. Pojazd był otwarty, zamek cały, żadnych śladów manipulacji. Jak on to zobił? Tego nie wiem do dziś.

Tego dnia Mistrz świętował 50 lat na scenie. Krzysztof Krawczyk, jego żona, córka, syn, zespół oraz prowadzący Bogdan Sawicki (z piłką) i ja (robię samolocik). Koniec lata 2013.

Wróćmy jednak do rodziny Krawczyków. Ewa zajmuje na scenie specjalne miejsce. Niby na pierwszym planie jest mistrz Krzysztof Krawczyk wraz ze swoim nieodłącznym barowym stołkiem, ale gdy nadchodzi odpowiednia chwila, ustawiona lekko w tle Ewa biegnie do przodu. Wtedy są ogniste spojrzenia, uściski, zapewnienia o dozgonnej miłości, a na koniec gorący pocałunek. I tak jest od jakiegoś czasu na każdym koncercie. Wiele osób twierdzi, że to działanie tylko na pokaz i pod publikę. Im dłużej znam Krawczyka, tym bardziej jestem przekonany, że to wszystko prawda i nikt tu niczego nie udaje. Ten człowiek naprawdę bardzo się zmienił i to, co teraz robi publicznie, traktuje całkiem na serio. Podobnie jak gorącą wiarę w Boga.

Był rok 2005. Już na kilka tygodni przed koncertem Lata z Radiem w Tarnowie, gdzie właśnie miał się pojawić Krawczyk, znajomi ostrzegali mnie przed jego „nawróceniem”.

– Uważaj – mówili. – To teraz zupełnie inny człowiek! Zobaczysz, jak będzie się modlił przed wejściem na scenę. I bądź czujny, by ci nie wykręcił jakiegoś numeru podczas koncertu!

Przyznaję, że byłem tymi słowami bardzo zaskoczony. Od 1992 roku współpracowałem z Krzysztofem na scenie i nigdy, absolutnie nigdy nie miałem z nim żadnego problemu. Wszystko zawsze odbywało się sprawnie, profesjonalnie, zgodnie z kontraktem. Czy coś się ostatnio zmieniło?

Trzeba pamiętać, że Krawczyk przeszedł po powrocie z Ameryki do Polski bardzo trudną dla artysty drogę. Gdy przyjechał, wiele osób nie chciało go tu widzieć. Inni wróżyli mu rychły koniec kariery, bo po co komu taka stara, kojarząca się z minionymi czasami gwiazda. Krzysztof też szukał swojego miejsca. Najpierw nawiązał bardzo ryzykowny romans z disco polo i muzyką zwaną popularnie chodnikową. Dziś myślę, że po prostu nie miał innego wyjścia, ale wtedy wydawało mi się, że robi poważny błąd. Z czegoś jednak trzeba było żyć, a łatwe rytmy dawały łatwe dochody. Później był flirt z muzyką cygańską. Z tego okresu pozostało kilka utworów, które Krzysztof czasami śpiewa na koncertach. I jeżeli dobrze wybierze się moment, by coś takiego zagrać – sukces jest murowany. Wreszcie przypomniał sobie o latach spędzonych za oceanem i nagrał płytę z przebojami Elvisa Presleya. To było wreszcie coś! W międzyczasie nagrywał to, co zawsze dobrze się sprzedaje, czyli kolędy i pastorałki. Ale taka gwiazda jak Krawczyk zasługiwała na dużo, dużo więcej.

Wreszcie przyszedł dobry i szczęśliwy moment. Gdy u szczytu popularności w Polsce był Goran Bregović, Krawczyk nagrał z nim wielki przebój Mój przyjacielu, śpiewając, jak sam twierdzi, prawdziwe, wzięte z życia słowa:

Mój przyjacielu, byłeś mi naprawdę bliski, Mój przyjacielu, wiesz, że byłeś mi jak brat? Dałem ci wiarę, dałem ci spokój, Dałem gitarę, dałem samochód I dach nad głową, a do sypialni wszedłeś sam.

Mój przyjacielu, przyprowadziłem cię z ulicy