Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Stefan Bratkowski napisał esej o faszyzmie, najbardziej ponurym - obok bolszewizmu - fenomenie polityczno-kulturalnym XX wieku. Skąd się wziął faszyzm? Dlaczego zwyciężał? Na czym polegał jego zatruty urok? Jaka jest odpowiedzialność intelektualistów, którzy ulegli temu urokowi?
Jednak nie jest to po prostu szkic o historii. Są to rozważania o duchowych źródłach zagrożeń dnia dzisiejszego związanych z falą populizmu i ksenofobii. Nad książką unosi się cień Breivika, fanatyka zbrodniarza, który przeobraził zamożną, stabilną, demokratyczną Norwegię w przedsionek piekła."
- Adam Michnik
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 254
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja: Jolanta Karbowska
Projekt okładki: Maciej Sadowski
Redakcja techniczna: Paweł Żuk
Copyright © Stefan Bratkowski
Copyright © for the Polish edition
by Studio EMKA, Warszawa 2013
Wszelkie prawa, włącznie z prawem
do reprodukcji tekstów w całości lub w części,
w jakiekolwiek formie – zastrzeżone.
Wszelkich informacji udziela:
Wydawnictwo Studio EMKA
ul. Królowej Aldony 6, 03-928 Warszawa
Tel./fax 22 628 08 38, 616 00 67
wydawnictwo@studioemka.com.pl
www.studioemka.com.pl
ISBN 978-83-63773-21-2
Skład i łamanie: www.anter.waw.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Pewna młoda kobieta w moim wieku zadała mi pytanie, jak to się mogło zdarzyć, że wszyscy najpotężniejsi naszego świata nie dostrzegli w porę symptomów nadchodzącej zapaści człowieczeństwa – słowem – przyzwolili na hitleryzm?
Bez wątpienia, świat nie dostrzegał rodzącego się wyzwania. Pytanie: czy wiedział, na co przyzwala? Następne, a podobne pytanie, rzec można – pochodne, zadał mi wydawca: w jakim stopniu tamto historyczne doświadczenie, przeżywane z udziałem wybitnych polityków globu, na oczach filozofów i myślicieli, może być lekcją dla nas, współczesnych. Cóż, taki był właśnie sens pytania pierwszego, z którego wziął się ten szkic. Warto szukać odpowiedzi – także na pełną defetyzmu, nieledwie dramatyczną uwagę Tocqueville’a, wielokrotnie powtarzaną w historiozoficznych rozprawach (przytoczyła ją i Hanna Arendt w swoich szkicach Między czasem minionym a przyszłym): „Skoro zatem historia nie dostarcza wskazówek o tym, co czeka nas w przyszłości, zdani jesteśmy na błądzenie w ciemnościach” (tłum. B. Janicka i M. Król).
Pierwsza połowa XX wieku potwierdziła opinię Tocqueville’a, co ten szkic w jakimś stopniu raz jeszcze ukaże. Cywilizowana ludzkość błądziła w ciemnościach i spróbujemy – w miarę jak się uda – wyjaśnić, choć częściowo, dlaczego. Niemniej, historia dostarcza jednak tych wskazówek. Już po krótkiej, powierzchownej analizie różnych sygnałów i wyzwań dzisiejszych oraz narzucających się skojarzeń można zauważyć, że nie mamy bynajmniej do czynienia z problemem całkowicie przebrzmiałym, należącym do bezpowrotnie już minionej epoki. Bo nie chodzi jedynie o tamten skrajny przypadek zdziczenia cywilizacji i absolutne zło akurat w takim wydaniu. Historia nie powtarza się dosłownie…
Tamta przeszłość udziela nam lekcji wielowymiarowej, ciągle – niestety – aktualnej. Ostrzegawczej. Nie tyle w kwestii, jak bardzo nie doceniali ówcześni politycy europejscy postaci tak w sensie wizualnym czasem groteskowej, jaką był Hitler – ile co do tego, jak zlekceważono zagrożenia ze strony jawnie rodzącego się zła w skali szerszej niż krąg jego kamratów, zła, które w efekcie niczym choroba dotknęło większość społeczeństwa normalnych do tej pory ludzi i zagroziło światu.
Te pytania mogą nas inspirować także w kwestii dzisiejszego wspólnego błądzenia w ciemnościach i bezradności wobec nierozpoznanego jutra i zarodków zła. Dzisiejsze zarodki zła straceńczo zapętlają się w „obiecujące” konflikty i niebezpieczne sojusze, z patologiczną fascynacją przywódcami, takimi jak w tamtych czasach Mussolini i Franco, Stalin czy Pol Pot. Mamy tych współczesnych na oku – ale czy doceniamy, jak dalece mogą być groźni?
Dlatego to nie jest szkic wyłącznie historyczny. Mam nadzieję uczulić Czytelnika na sygnały, które rzeczywistość wysyła nam już dzisiaj, a które zbywamy jako banalne, chwilowe trudności.
Oto z nierozpoznanych bliżej przyczyn wraca w Europie pogoda dla skrajnej prawicy. Nie próbujemy też rozpoznać, co może z tego wyniknąć. Może wyniknąć? Już wynikło. W spokojnej, zamożnej, pracowitej Norwegii, o chłodnym klimacie i temperamentach, tradycyjnie tolerancyjnej, młody chłopak wysadza budynki w stolicy kraju i morduje w bezwzględny sposób dziesiątki swoich bezbronnych rówieśników-rodaków. Robi to z pełnym zaangażowaniem, świadomy swojej misji, w obronie tożsamości narodowej jego Norwegii, jak on ją rozumie – w obronie przed lewicowymi fantazmatami równości ludzi i przed napływem imigracyjnej inności, zwłaszcza muzułmańskiej. Partia, do której morderca należy, skrajnie prawicowa, nie przyznała się do inspiracji takich ekscesów, ale nie odżegnała się od poglądów Andersa Breivika. Ten, doprowadzony przed sąd, podniesioną, zaciśniętą pięścią demonstrował swe poczucie słuszności, a sędziowie, przed którymi stanął, fundowali mu przed rozprawą (zgodnie z obyczajem norweskiego wymiaru sprawiedliwości) uścisk dłoni jak normalnemu przestępcy. Okazali więc rytualny szacunek człowiekowi, który jak hitlerowcy w obozach zagłady nie tylko popełnił w krótkim czasie dziesiątki okrutnych morderstw, ale zhańbił się podwójnie, zabijając bezbronnych.
Czy tego osobnika (bo nie człowieka), pozbawionego ludzkiej wrażliwości, z jego patologicznym myśleniem i chorym poczuciem misji – na tyle zanegowano i zdegradowano w opinii publicznej, by dać jednoznaczny sygnał innym, może i mniej skrajnym „rycerzom” czystości rasy, a choćby jego zwolennikom? Ten sąd nie przypominał sądu nad Vidkunem Quislingiem i jego dawną faszystowską partią, Nasjonal Samlung, Jednością Narodową. Nie sądził Breivika żaden trybunał norymberski, potraktowano go jak zwykłego przestępcę, wtórnie więc jakby zaakceptowano hitleryzm w roli partnera dyskusji o świecie i ludzkości. Quislinga, hitlerowskiego kolaboranta, skazano i stracono za zdradę. Breivika nie sądzi się za zdradę Norwegii, choć zamordował więcej rodaków niż Quisling. Nie sądzi się Partii Postępu – pierwotnie antypodatkowej partii Andersa Langego na rzecz Radykalnego (Drastycznego) Ograniczenia Podatków, Taryf Oraz Interwencjonizmu Państwowego. Z programem na jednej kartce papieru ta partia w roku 1997 zebrała w wyborach 15,3% głosów. Straciła potem znaczenie, ale nie zanikła. Dzisiaj podziela poglądy Breivika, czyli rasizm i pogardę wobec „innych”. Nie chodzi zaś o sam wyrok wobec niego i tej partii, chodzi o świadomość gróźb, jakie rodzą się z upowszechnienia takich poglądów i sposobu reakcji na otaczający świat. A czy kojarzyć nawrót hitleryzmu w tak nagiej, drastycznej wersji z… bezbronnością dzieci i młodzieży wobec nowych mediów zabawy? Dowiadujemy się, że Breivik lata spędził przy komputerze na krwawych grach wojennych. Niewątpliwie czynią one okrucieństwo codziennością, skrajne zło – ekranowym banałem, zgodnie z obserwacją Hanny Arendt, uczą obojętności wobec bólu innego człowieka. Ale hitleryzm tu objawił się nie w indywidualnym przypadku psychopaty czy osobnika niepoczytalnego, lecz w poglądach całej partii – nawet jeśli obecnie marginesowej.
Nie wiemy, czy przejęła ona ducha i poglądy Quislinga, nie wiemy, ile jest w niej dziedzictwa, a ile świeżych, współczesnych bodźców skrajności. I jakich.
Dania w czasie II wojny światowej nie miała żadnej organizacji kolaborantów, popierających okupację hitlerowską. Jej współczesna, bliska norweskiej Partii Postępu Duńska Partia Ludowa, Dansk Folkeparti, opiera jednak swoją ideologię na ksenofobii, zbliżonej do norweskiej. W roku 1995, jak zwraca uwagę Tony Judt w swej książce Powojnie. Historia Europy od roku 1945, prawie nie słyszano o niej, ale już w wyborach roku 2001 zebrała 12% głosów i była trzecia co do liczby zdobytych mandatów. Bez ambicji udziału w rządach, potrafiła na głównych partiach politycznych Danii, liberałach i socjaldemokratach, wymusić przepisy antyimigracyjne, ograniczenie prawa azylu i prawa pobytu dla obcokrajowców. „O tym decydujemy my”, powiedziała w owym roku 2001, jak Judt ją cytuje, przywódczyni tej partii Pia Kjaersgaard. Podstawą zorganizowania jest niechęć – bez żadnej myśli o asymilacji obcych, teoretycznie pożądanej w kraju o spadającej z roku na rok liczbie rodzimej ludności. Możemy się tylko domyślać, czym tchną poglądy samej pani Kjaersgaard i poglądy jej zwolenników, bo na ogół ksenofobia mieści się w ogólniejszym, skrajnie prawicowym syndromie psychologicznym.
Niebezpieczniejsi w swych skrajnościach, i to znacznie, wydają się nacjonaliści holenderscy. Odgrywają coraz większą rolę w kraju, który przez wieki symbolizował najwyższą kulturę i otwartość jako azyl dla wszelkich prześladowanych za poglądy. Już u zmierzchu XX wieku miały jednak Niderlandy partię, która przymiotnikiem „konserwatywna” obraża ten przymiotnik. Partii pod nazwą Niderlandy Nadające się do Życia, przewodził, między innymi, Pim Fortuyn. W 2002 r. stworzył odrębną partię, Listę Pima Fortuyna, tak dorobiły się Niderlandy partii – jednej z czołowych w kraju! – agresywnej w słowach i czynach, walczącej z pracą ludzi obcego pochodzenia, zwłaszcza muzułmanów, choć gospodarka holenderska nie może się obejść bez ich pracy. Tego samego roku 2002 Fortuyn zginął w zamachu, ale jego partia uzyskała 17% głosów i miejsce w rządzie państwa. W następnych wyborach zebrała już ledwie 5% głosów i utrzymała z 42 miejsc w parlamencie tylko 8, ale dziś znowu rośnie – wroga wszelkim obcym, a ostatnio pracującym w Holandii 200 tysiącom Polaków. Nowy przywódca ksenofobów, Geert Wilders, założył specjalny portal, gromadzący skargi na nich, choć ich usunięcie wiele kosztowałoby gospodarkę Niderlandów. Najgroźniejszy wszelako pozostaje chyba niedostrzegany, choć nieskrywany, rasizm wobec przybyszów z dawnych kolonii. Rasizm ten udziela się innym obywatelom kraju i walka z imigracją nie wszystko tłumaczy. Pokrewne ugrupowania flamandzkie w Belgii charakteryzuje ten sam kompleks wrogości, z podobną dawką rasizmu. Nacjonalistyczna partia Vlaams Blok potrafiła zebrać 18% głosów, choć Belgii wystarcza sama już wrogość wewnętrzna w stosunkach między Flamandami a francuskojęzycznymi Walonami. Przekształciła ona Belgię w dwuczęściowe, potem trzyczęściowe państwo federalne (trzecią samodzielną częścią została Bruksela z okolicami). Nie wiemy, czy konflikty i niechęci nabiorą tam równie agresywnego charakteru jak w Niderlandach.
We Francji córka zdeklarowanego faszysty, twórcy w 1972 r. Frontu Narodowego, Jean-Marie Le Pena, Marine Le Pen, odziedziczyła po nim i poglądy, i publiczność polityczną, jednakże bez jego agresywności; Marine Le Pen nie grozi, nie odgraża się i raczej nie zagraża demokracji. Zdobyła jednak w wyborach prezydenckich roku 2012 blisko 20% głosów. Najprostsze interpretacje wskazują, że wyniosła ją tak wysoko ludowa ksenofobia, strach przed arabską imigracją, która na przedmieściach wielkich miast przyczynia Francji zamieszek, a czasem przenosi awantury do centrów metropolii. Ci Arabowie, Berberowie i Kabylowie nie są żadną ludnością napływową, są w przewadze potomkami „szarkisów”, rodzimych, algierskich żołnierzy, którzy walczyli po stronie Francji przeciw niepodległości Algierii i opuścili ją razem z Francuzami, czując się obywatelami Francji. To nie tysiące, to około 6 milionów kulturowej i religijnej mniejszości, Francuzów „odrzucanych”. Choć opracowano państwowy program ich integracji, Francja ludowa, „zwykłych” Francuzów, nie czuje się wobec nich zobowiązana. Nie obserwujemy jakichś praktycznych działań na rzecz ich asymilacji. Sam zakaz noszenia muzułmańskich chust i sikhijskich nakryć głowy niewiele daje, ich dzielnice zaś pozostają wyodrębnionymi enklawami. Zwolennicy Marine Le Pen są przeciw tym „obcym” – choć nie ma ich gdzie deportować, bowiem Algieria nie przyjmie tych „zdrajców”.
Zwolennicy Frontu Narodowego Marie Le Pen są przeciwko wszelkim imigrantom. Przeciw Turkom, przeciwko Włochom, przeciw Polakom i innym przybyszom z Europy Środkowo-Wschodniej. Członków jej partii nie skupiają żadne ideały ani kultura francuska, ani nawet poczucie jej wyższości. Przygniatająca większość tej partii nie zna ani Montaigne’a, ani Anatola France’a. Rządzi nią ludowa, telewizyjna prostota, z nieskomplikowaną motywacją – niechęcią do wszelkiej inności. Łatwa do zapędzenia w rasizm, umacnia się argumentami najrozmaitszymi, wręcz dowolnymi, byle skierowanymi przeciwko „wrogowi”. Oczekuje ze strony władz państwa użycia siły, gdyby „wróg” starał się poszerzyć swoje miejsce we francuskim życiu publicznym. Nie wiemy, czy potencjał agresji od czasów samego Le Pena wzrósł, czy partia jego córki tworzy już swoje bojówki do ataków na „obcych”, nie wiemy, w jakim stopniu jest zorganizowana i zdyscyplinowana, wszelako jej lokalni przywódcy już wygrywają wybory municypalne. Francja lewicowa i centrystyczna potrafi zbiorowo, setkami tysięcy, manifestować przeciw rozwojowi francuskiego faszyzmu, ale Nicolas Sarkozy przed drugą turą wyborów prezydenckich musiał kokietować publiczność Marine Le Pen, co na pewno nie osłabiło jej wpływów. Bliższej analizy zjawiska na razie brak. Zagrożenie gwałtownymi napięciami z pewnością nie zmalało, choć wybory dały większość parlamentarną socjalistom – na pewno przeciw skrajnej prawicy.
W Niemczech załamała się polityka „multikulti”, przyjaznego współżycia odmiennych grup etnicznych. Środowiska mniejszości narodowych, głównie sprowadzonych do pracy paru milionów muzułmanów z Turcji, podtrzymują swą odrębność, nie adaptują się do kultury niemieckiej. Ma to w jakimś stopniu tłumaczyć, nie bezzasadnie, odradzanie się wręcz hitlerowskiego ducha wrogości. Działa obecnie blisko 70 zarejestrowanych partii skrajnie nacjonalistycznych, z kilkudziesięcioma tysiącami członków. Najmocniej spośród nich zaznaczyła swą obecność partia Republikanów, założona w roku 1983. NPD, Nationaldemokratische Partei der Deutscheland, potrafi zdobywać w regionalnych i miejskich wyborach po kilka i kilkanaście procent głosów. Nie ukrywa swego pochodzenia ani swego antysemityzmu, paradoksalnego w kraju, gdzie Żydów nie ma. Jej członkowie brutalnie atakują przedstawicieli mniejszości narodowych, dewastują ich ośrodki kulturalne lub wręcz domy. Większość Niemców, zwolenników normalnych, demokratycznych partii, nie przejmuje się specjalnie tymi hitlerowcami, uważając ich za całkowity margines. Nie przejmuje się nawet po skandalu, który ujawnił, że wysoki oficer Urzędu Ochrony Konstytucji patronował grupie trojga młodych hitlerowców, którzy mieli rzekomo przeniknąć do struktur skrajnej prawicy, a tymczasem sami zamordowali ponad dwadzieścia osób z kręgu Turków i kół lewicowych. Jeśli gdzieś w lokalnych wyborach pogrobowcy hitleryzmu osiągają wyższy procent głosów, opinia publiczna raczej ich lekceważy. Nie analizuje się bliżej ani mechanizmów, ani motywacji, które budują im poparcie (w każdym razie ja takich prac nie znam, co mnie obciąża), a to poparcie jednak może być istotne, gdyby te motywacje objęły większy odsetek społeczeństwa. Trudno sobie wyobrazić, by ci neohitlerowcy zdominowali Niemcy, ale mogą swemu krajowi przysporzyć wielu kłopotów. Są problemem. Zwolenników jak zawsze napędza im bezrobocie w okresie depresji gospodarczej.
Karierę Austriackiej Partii Wolnościowej, FPÖ, Jörga Haidera w Austrii nakreślił dość szczegółowo w Powojniu cytowany tu już Tony Judt. Haider, zwalczając „obce śmiecie” w obronie „zwykłych ludzi”, wystrzegał się otwartego, nazistowskiego antysemityzmu – tylko przy okazji godnych potępienia zjawisk życia publicznego wymieniał niemal wyłącznie nazwiska osób pochodzenia żydowskiego. Opowiadał się przeciw Unii Europejskiej, nie chciał, by jej „podporządkowano” Austrię. Doszedł w wyborach roku 1994 do prawie 23% głosów. Już rok później, wedle badań opinii publicznej, co trzeci Austriak uważał, że napływowi pracownicy i obcokrajowcy cieszą się za dużymi przywilejami. W wyborach 1999 r. partia Haidera swoimi 27% głosów wyprzedziła Partię Ludową, która długie lata rządziła Austrią. Kanclerz Wolfgang Schüssel w imieniu tej Partii Ludowej w 2000 r. podjął, ku przerażeniu Europy, wyzywającą decyzję: zawarł z FPÖ koalicję rządową. Nie objął swym gabinetem samego Haidera, ponieważ Unia Europejska zareagowała sankcjami dyplomatycznymi i w lutym 2000 r. Haider zrezygnował z przywództwa swej partii. FPÖ zużyła się wkrótce, jak to sformułował Judt, poparciem niepopularnych decyzji i po dwóch latach jej publiczność polityczna spadła do 10% głosów. Jednakże nie sądzę, by można to było kwalifikować jako „upadek Haidera”. Haider zachował pozycję gubernatora w swojej Karyntii, haideryzm nie zamarł, a w 2005 r. Haider założył Sojusz na rzecz Przyszłości Austrii, BZÖ. Poglądy Austriaków nie zmieniły się, ksenofobia przetrwała, kariera Haidera nie była żadnym przypadkiem. Austria szybko zapomniała o swoim hitleryzmie, amnestionowani byli hitlerowcy – jedna dziesiąta społeczeństwa przed II wojną światową – dopóki żyli, jeszcze 30 lat temu brali normalny udział w życiu publicznym i odcisnęli swą pieczęć na mentalności narodu. Skrajną prawicę usunąć może z Austrii tylko inne, przyszłe wychowanie młodzieży – w tradycji Franciszka Józefa, nie Adolfa Schickelgrubera.
„Nasi” w Rosji zachowują się jak faszyści, biją, kaleczą zwolenników demokracji, defekują im samochody. Chroni ich przed prawem, zasłania, kult okazywany Putinowi, który wzajem okazuje im tolerancję. To niebezpieczna skłonność. Nie otwiera ona jego państwa na Europę i świat, wywołuje strach przed nim, bo świat zaczyna ów „naszyzm” z nim utożsamiać. Nie da się oprzeć rozwoju na takich żywiołach i jeśli nawet Putin prywatnie lubi ten sposób uprawiania życia publicznego, odsłaniając rzeczywisty charakter swego reżimu, Rosja na tym traci. Tym samym i Putin, który jednak jest nie tylko KGB-istą, ale i Rosjaninem. Zejście do statusu ignorowanego Łukaszenki raczej nie jest dla niego atrakcyjną perspektywą. Niemniej, faszyzm w Rosji to realna i groźna siła społeczna. Bolszewicy sprzed 1917 r. to w porównaniu z „naszymi” ciepłe kluski. Bolszewikami sprzed rewolucji rządziły złudne, fantastyczne idee, ale bez aż takiej nienawiści; „naszych” przenika frustracja i rodząca się z niej agresja, aż po nienawiść do wszystkiego, co inne i „nie swoje”.
Wreszcie – Polska. Ponad 20% głosów gromadzi w sondażach jedyna w Europie partia prawicowa opierająca się na wspólnej nienawiści – do niechętnych jej rodaków. Jej wódz, jednoosobowo rządzący swą partią, prowadził już wieczorami marsze z pochodniami, te „fackelzugi” jednoznacznie sugerowały, skąd wziął się ich pomysł i program „panowania na ulicy”. „Wódz” sam się przyznawał do Carla Schmitta, autora Teologii politycznej, mentora hitlerowców, jako dawcy myśli politycznej, wedle której polityka pojmowana jest jako stale podtrzymywany konflikt, z łatwo dostrzegalną obcością wobec parlamentaryzmu, z którego się korzysta, póki nie zdobędzie się władzy. W sytuacji, gdy głosi się otwarcie nacjonalizm, pojedyncze głosy zwolenników nie kryją i swego antysemityzmu; na szczęście, bez akcentów rasizmu. Wszystko to wspiera wpływowa, „katolicka” rzekomo, rozgłośnia radiowa i część episkopatu, bez oglądania się na podstawowe treści chrześcijaństwa. Agitowała przeciwko wejściu Polski do NATO, potem przeciw akcesji do Unii Europejskiej. Bardziej fanatyczni zwolennicy odzywający się w Internecie, wulgarni, używający plugawego języka, deklarują gotowość umierania za wolność Polski „od rządów agentów obcych mocarstw”, manifestują swą nienawiść w sposób budzący obrzydzenie, tolerowani w tym przez „wodza”. Neguje się wszystko – dla możliwie głębokiej destabilizacji i destrukcji państwa. Ma to – zgodnie z doświadczeniem początków faszyzmu, choć polska tradycja nie lubi skrajności – przynieść władzę. Nie uważam ich wszystkich, ani ich przywódcy, za faszystów, ale te skłonności do, że tak powiem, faszyzowania są co najmniej niepokojące.
W swoim czasie dla pouczenia stronników tej formacji cytowałem Johna Merrimana z Uniwersytetu Yale, autora klasycznej już historii nowożytnej Europy. Merriman trafnie wskazywał podstawowe cechy formacji faszystowskich i faszyzujących Europy XX wieku – określała je nie ideologia, ale przede wszystkim jakiś dobrany i sprecyzowany wróg, czy to Żydzi, czy też demokracja parlamentarna. Walczyły o władzę bez żadnego specjalnego programu działań, który by zapowiadał, co też one zrobią w trakcie swego autorytarnego panowania. Do omawianego powyżej polskiego ruchu i innych podobnych pasuje to, niestety, jak ulał – choć traktują one uwagi o swoim niepokojącym faszyzowaniu jako obraźliwą insynuację. Cóż, gdyby nawet przyjąć, że elementy podobieństwa do faszyzmu wynikają z konieczności gry, czyli z manipulacji opinią publiczną, duży procent społeczeństwa ulega tej propagandzie i niezależnie od polityki wodza żyje tą retoryką. Wódz nie wierzy, ale jego zwolennicy wierzą – co napisał już Norman Davis.
Taki mocno szkicowy, powierzchowny właściwie rysunek niczego jednak nie wyjaśnia. Wskazuje tylko, jak mało wiemy o różnorakiej mentalności tych ugrupowań i ich zwolenników, jak mało wiemy o ich wyobraźni, podkładzie emocjonalnym i bazie ekonomicznej. Czyli – jak NIE próbujemy się dowiedzieć tego, co ważne, może i decydujące, gdybyśmy chcieli rozszyfrować nadchodzącą przyszłość z jej możliwymi zagrożeniami.
Zachowujemy się dość podobnie jak nasi przodkowie blisko sto lat temu, jak byśmy chcieli potwierdzić opinię Tocqueville’a. Ale też z punktu widzenia człowieka roku 1918 to, co miało wtedy nadejść, musimy uznać za niewyobrażalne, nawet w porównaniu z Tamerlanem, nawet po grozie I wojny światowej. Niewyobrażalne, choć w historii ludzkości nie brakowało przecież okresów przerażającego barbarzyństwa, i to nawet w niedawnym dla człowieka 1918 roku doświadczeniu białych ludzi. Bywali oni potworami zdolnymi do okrucieństwa bezwzględniejszego niż średniowieczne bestialstwo najeźdźców ze stepu czy Północy. Dość wspomnieć brytyjską rozprawę z sipajami w Indiach, francuskie podboje w Afryce Północnej, niemieckie pacyfikacje w Afryce Południowo-Zachodniej (dzisiejszej Namibii), udręki czarnych ludzi w południowych, skonfederowanych stanach USA. Rasizm białych w swym poczuciu wyższości i pogardy nie znał miłosierdzia. Nie mówię już o tym, jak parę wieków łowiono przyszłych czarnych niewolników, wyludniając Afrykę, w jak straszliwych warunkach przewożono ich do Ameryki, do kolonii hiszpańskich, portugalskich, holenderskich i angielskich. Przed stu laty jednak do białych ludzi Europy dosyć płynęło sygnałów, by się zaniepokoić, a nawet zatrwożyć. I na pewno dosyć, by ich nie lekceważyć.
Dlaczego powinniśmy stawiać takie pytania?
Nie będę nikogo uświadamiał tym szkicem, że za Holokaust odpowiada hitleryzm, któremu co najwyżej dopisuje się pomoc ze strony tych czy innych ludów sprzymierzonych bądź podbitych. To, mniej czy bardziej dokładnie, wiemy. Spróbuję dociekać, w jakiej mierze za sam hitleryzm odpowiadają wszyscy, którzy na jego rozwój przyzwolili, by nie powiedzieć właśnie – przystali. Zgotowali tym samym nie tylko straszliwy los Żydom, ale też nieprawdopodobne straty i krzywdy swoim własnym krajom. Mój starszy przyjaciel, Władysław Markiewicz, w szkicu z 1976 r., 35 lat temu, przytoczył znamienną wypowiedź Karla Dietricha Brachera, autora bezcennego studium nad „dyktaturą niemiecką”: „Historia narodowego socjalizmu jest historią jego niedoceniania”.
Moje studia na użytek tego szkicu potwierdzają tę opinię – ani początki włoskiego faszyzmu, ani nawet rozwinięty już w milionowe organizacje niemiecki „narodowy socjalizm” nie przeraziły ani nawet nie zaniepokoiły europejskich rządów. Zauważam to nie pierwszy ani jedyny. Tadeusz Mazowiecki w roku 1971 napisał szkic komentujący książkę Anny Morawskiej o Dietrichu Bonhoeferze, ewangelickim teologu, który przeciwstawił się hitleryzmowi. W tym szkicu czytamy, „że i poza Niemcami świat okazał się nie bez winy, że również cały ciąg ustępstw i iluzorycznych nadziei ułatwił później III Rzeszy drogę do zewnętrznej ekspansji. Było to jednak paktowanie z diabłem”.
Tak, paktowano z diabłem. Ale diabeł nie rósł w siłę dopiero po I wojnie światowej. To był długi proces, który umykał uwadze wielu wybitnych nawet umysłów, nawet Anny Morawskiej. Co podtrzymuje moje przekonanie, że dopóki żyjemy, dopóki pamiętamy, powinniśmy stawiać takie pytania. Zwłaszcza, że przyjdzie mi zakwestionować pełnię autorskiej kompetencji tak cenionych w naszej kulturze dzieł, jak Alana Bullocka Hitler. Studium tyranii i Hanny ArendtKorzenie totalitaryzmu, które obywają się bez niektórych podstawowych informacji… Odpowiedzi mogą być nader pouczające dla tych, którzy dziś, patrząc z różnych pozycji, nie potrafią przyglądać się teraźniejszości tak, by w niej – razem! – odgadywać możliwą przyszłość. Nawet tę niewyobrażalną i groźną. Wcale zaś możliwą.
Merriman zwracał uwagę, że „faszyzm zapożyczał niektóre symbole i ryty, które reprezentowały duchową rewolucję (dla przykładu «krew»i «męczeństwo»), od chrześcijaństwa, zastępując je nacjonalizmem. Faszyzm stawał się czymś w rodzaju wszechogarniającej świeckiej religii, która dążyła do zbudowania «narodowej wspólnoty». W totalitarnym trybie dążył faszyzm do wyeliminowania różnicy między życie prywatnym a publicznym. Faszyści dążyli do stworzenia «nowego człowieka», który służyłby narodowi (kobiety miały pozostać w domu), i nowej elity, określonej przez służbę państwu”. Zdaniem Hanny Arendt (szkic Co to jest autorytet), wykorzystali oni, jak też bolszewicy, „coraz głębszy kryzys autorytetu […] widoczny od zarania XX wieku” (tłum. Mieczysław Godyń). Nie jestem o tym przekonany. Autorytety się hitlerowcom i bolszewikom przeciwstawiły – i wygrały, aż po rolę Jana Pawła II w polskich przemianach. Niektóre rządy wcale nie straciły swego autorytetu, Anglicy w czasie wojny słuchali swego rządu i Churchilla z najwyższą dyscypliną, rząd nie musiał stawiać policjantów przy kurkach z wodą, kiedy zażądał on daleko idących oszczędności wody w Londynie, by straż pożarna miała jej dosyć dla gaszenia pożarów po niemieckich bombach. Nie upraszczajmy obrazu. Zmieniła się geografia społeczna autorytetów, na pewno. Rodzaj i charakter też. Bardzo się one również zindywidualizowały, należy raczej badać rozkład instytucji kiedyś cieszących się autorytetem – Kościołów, partii, rządów, parlamentów. Ale nie zabrakło autorytetów. I po upadku Hitlera Konrad Adenauer był jednak autorytetem dla Niemców, którzy wręcz szukali wiodącego autorytetu – i znaleźli go w Adenauerze.
Dziś notujemy zarówno wyżej opisywane tu ruchy polityczne o bliskich faszyzmu ambicjach, wspierane czasem religijnie, jak i doświadczamy praktycznie perspektywy, która obejmuje użycie do analogicznych celów religii takiej jak islam. Nie ma to nic wspólnego z autentyczną tradycją polityczną dawnych państw muzułmańskich, bardziej tolerancyjnych wobec inności niż ówczesne państwa chrześcijan. Wyznawcy religii, które miały swoją kitab, „księgę”, mogli w państwach islamu zajmować najwyższe nawet stanowiska, Żyd mauretański był wezyrem u kalifa Kordowy, chrześcijanin głównodowodzącym armii kalifatu Fatymidów. Dziś faszyzm przychodzi, przebrany w islam, z bogobojnymi w swoim pojęciu zamiarami. Kamienowanie młodych kobiet za cudzołóstwo to tylko uwertura do niszczenia cywilizacji i do władzy radykalnych mułłów – ich szariat, na szczęście, nie przewiduje eksterminacji nieposłusznych, ale pozwala na dżihad, wojnę świętą, dla nawrócenia na islam ludów całego świata. Odpowiednia fatwa, z klątwą, dopuszcza mord na odstępcach. 11 września 2001 r. wypowiedziano jednak wojnę cywilizacji. Dlatego trzeba rozmawiać o islamie. Także, a może przede wszystkim – z najbardziej miarodajnymi ulemami i mułłami wszystkich szkół. Wciągając w dyskusję najbardziej autorytatywnych muftich. Religie, jak potwierdza europejskie doświadczenie, potrafią się zmieniać. Chrześcijaństwo odeszło od krucjat, kiedy rycerskich obyczajów uczyli krzyżowców muzułmanie, katolicyzm nie pali heretyków i ateistów na stosach.
Tamte lata, lata dwudzieste XX wieku, niosły szczególną lekcję polityki międzynarodowej. Paraliż wyobraźni (lub jej skrajny niedostatek) poraził elity polityczne wielkich mocarstw, od których w ówczesnym świecie wszystko zależało. Zabrakło ośrodków myśli strategicznej, zabrakło również, co gorsza, odpowiedniej pracy wywiadów, zdolnych rozpoznać niebezpieczeństwa inne niż bezpośrednie zagrożenie wojskowe. Ówczesne wielkie mocarstwa – Anglia, Francja, Stany Zjednoczone, ententa, sprzymierzone w I wojnie światowej państwa zachodnich aliantów – wraz z elitą diaspory żydowskiej same się na swój sposób ubezwłasnowolniły intelektualnie, a w konsekwencji politycznie, dryfując ku nieoczekiwanej strasznej przyszłości. Co ciekawe, Henry Kissinger, który z tak cyniczną sprawnością – by nie rzec bezbłędnie – funkcjonował i działał we współczesnej sobie polityce międzynarodowej, jakby nie rozumiał procesów bezwolnego dryfu, które tu przedstawimy. Choć ich narastania bynajmniej nie przeoczył. W swojej Dyplomacji scharakteryzował Monachium roku 1938 tak: „Słowo Monachium weszło do naszego słownictwa jako określenie specjalnej aberracji – kary za ustępstwa wobec szantażu. Monachium oczywiście nie było jednorazowym aktem, ale punktem szczytowym procesu, który rozpoczął się w latach dwudziestych i ulegał przyspieszeniu z każdym kolejnym ustępstwem. […] Do tej pory [Hitler] z powodzeniem apelował do zrodzonego z niesprawiedliwości wersalskich poczucia winy zachodnich demokracji. Od tego momentu jego jedyną bronią stawała się brutalna siła” (tłum. Stanisław Głąbiński, Grzegorz Woźniak, Iwona Zych).
Żeby uniknąć niejasności – to nie tylko Hitler miał ustalenia z Wersalu za „niesprawiedliwość”. Także sam Kissinger – za anglosaskimi politykami tamtych czasów, którzy swoją spaczoną wyobraźnię świata łączyli ze złą wiarą wielkich mocarstw. Przekonanie, że słabsi powinni podporządkowywać się interesom potężniejszych, panowało zaś nie tylko w czasach, którymi się tu zajmiemy.
Kissinger chyba nie wiedział, czego dowodzi jego Dyplomacja, że w roku 1934 ukazała się, znana głównie w kręgach wojskowych, przełomowa książka Przyszła wojna, pióra polskiego generała Władysława Sikorskiego. Natychmiast przetłumaczono ją na francuski, a przedmowę do francuskiej wersji napisał sam Filip Petain, marszałek Francji, bohater spod Verdun, wówczas, od 1934 r., minister wojny. Kissinger nie wspomina i książki (nie pierwszej zresztą), którą tegoż jeszcze roku opublikował 44-letni Charles de Gaulle, pułkownik ze sztabu generalnego armii Francji, z Generalnego Sekretariatu Obrony Narodowej. Nosiła tytuł: Vers l’armée de métier („Ku armii zawodowej”). Wyłożył w niej program przebudowy sił zbrojnych, oparty na wizji wojny z książki Sikorskiego. Chciał armii kadrowej, zdolnej do szybkich manewrów jednostek pancernych i zmechanizowanych.
Sikorski w swym studium opisał przyszłą wojnę z pełną dokładnością: masowe operacje czołgów, rolę lotnictwa, wojnę „błyskawiczną” – szybkich operacji dzięki mechanicznym środkom transportu wojska, „wojnę totalną” wedle zamierzeń Trzeciej Rzeszy, bezlitosną i wobec ludności cywilnej, dotychczas chronionej Konwencjami Haskimi. Sikorski wyznaczył nawet i termin wybuchu wojny – do roku 1940. Obie książki powinny były zaalarmować wszystkie sztaby generalne. Nie postawiły na nogi samego choćby tylko francuskiego sztabu generalnego, ba, samego Petaina, ministra wojny Francji, autora przedmowy do książki Sikorskiego, a zwierzchnika de Gaulle’a… Cóż mówić o politykach. Spróbujemy wyjaśnić, dlaczego.
Milczenie klerków
Zabrakło nie tylko myśli polityków. Także – intelektualistów. Mógł przecież Pen Club, zrzeszający pisarzy wszystkich państw, w tym i małych, podjąć wspólną rozmowę o zagrożeniach dla cywilizacji. Nie wymagało to ani broni, ani generałów. Wymagało nieco poczucia odpowiedzialności wielkich umysłów za losy świata. Wymagało impulsu zastanowienia – choćby nad esejami Henryka Manna, zawartymi w tomie Macht und Mensch („Władza [Moc] i Człowiek”), z 1919 r. Starszy z braci Mannów nie miał złudzeń; jego trylogia Cesarstwo (pierwszy tom, Poddany, stał się podstawą świetnego filmu, ale trzeciego tomu nie przetłumaczyliśmy w Polsce i nie wydaliśmy do dzisiaj), otóż ta trylogia malowała wnikliwie obraz gruntu, który będzie służył degeneracji człowieczeństwa. Wielki filozof historii, Arnold J. Toynbee, pisał w roku 1947 w swoim szkicu Obecny punkt dziejowy: „Podziemne ruchy, jakie mógł wykryć nawet w 1897 r. społeczny sejsmolog przyłożywszy ucho do ziemi, są w znacznej mierzy wytłumaczeniem wstrząsów i erupcji, zapowiadających ponowny pochód rydwanu śmierci przez minioną połowę wieku” (tłum. Wojciech Madej). Tymczasem ówczesne elity umysłowe i polityczne, co się tu okaże, przechodziły do porządku dziennego nie nad podziemnymi, lecz nad manifestującymi się jawnie, czasem brutalnie, ruchami społecznymi i przemianami zarówno w Niemczech, jak i niekiedy we własnych krajach.
W roku 1927 Julien Benda opublikował swój słynny esej Zdrada klerków, gdzie atakował zaangażowanie świata intelektualnego w ideologię i politykę, wytykając mu porzucenie tematyki wyższej i twórczości, która przystoi ludziom pisarskiego czy też filozoficznego powołania. Intelektualiści europejscy nadali tej krytyce szeroki rozgłos. Zrobili z niej modę, której ulegali, zrywając z prostacką codziennością życia politycznego i społecznego. Tak odebrano znaczenie otwartym dyskusjom o tym, co ważne. Prasa świata kultury, czyli przede wszystkim paryska i londyńska, pisarze skupieni w Pen Clubie, politycy, jeśli gdzieś byli jeszcze zainteresowani czymś więcej niż zdobyciem władzy, przez dobre parę lat, akurat owych decydujących o przyszłości, nie dyskutowali o tym, co się dzieje. Nawet nie starali się wiedzieć. Nikt jakby nie rozumiał, co się rodzi, co Europie i światu grozi. Jakby nie chciano rozumieć. Z dystansu zamkniętych gabinetów i salonowych żartów przyglądano się bezradności ekonomistów, nieudolności rządów, załamaniom biznesmenów, przyglądano się bez wyrzutów sumienia, ponieważ klerków odsunął od udziału w grze niedostatek kompetencji; nie było z czym już siebie zdradzić.
Benda ignorował objawy procesów, które komentował Tony Judt w swej książce Powojnie tak: „W okresie międzywojennym skrajna prawica zdobyła dużo większe poparcie niż większość ludzi chciałaby pamiętać. Od Brukseli do Bukaresztu polemiczne dziennikarstwo i literatura lat trzydziestych pełne były rasizmu, antysemityzmu, ultranacjonalizmu, klerykalizmu i politycznej reakcji” (tłum. Robert Bartołd).
To jednak nie dopiero lata trzydzieste. Początki były wcześniejsze. Ci zaczadzeni prawicową skrajnością upodobali sobie „apokaliptyczną niecierpliwość”, jak to określa Judt, nadzieję „gwałtownych, ostatecznych rozwiązań”, a poznamy tu, przynajmniej cząstkowo, wzory i nieoczekiwane źródła takich uczuć… Nawet jeśli to był margines, powinien był niepokoić mądrych ludzi. Zwłaszcza gdy w kraju, który już wywołał jedną wojnę światową, taka wyobraźnia jęła ogarniać większość społeczeństwa.
Co się właściwie stało z wielkimi umysłami Zachodu, z intelektualistami, z pisarzami i z wybitnymi dziennikarzami, nie tymi z przekupnych piśmideł? Jak dalece Benda wypłoszył z tych umysłów ciekawość i poczucie odpowiedzialności? Dlaczego znikli ze społecznego horyzontu?
Nie ma Bendy w żywo napisanej Historii Europy 1919-1939 kanadyjskiego historyka, Martina Kitchena, której nie radzę brać à la lettre. Kitchen zajął się postawami europejskich intelektualistów, pisarzy i filozofów, których traktuje w sposób, delikatnie mówiąc, protekcjonalny. Na równi jednak z wpływowymi opiniami autorytetów brał formułowane wyrywkowo, w rozdrażnieniu czy przypływie gorzkiej ironii, zdania, których nie można brać serio. Jeśli David Herbert Lawrence, autor bulwersujących erotyzmem powieści, autor Kochanka lady Chatterley, przeciwnik rygorów cywilizacji, uznał poirytowany, że komora gazowa o pojemności londyńskiego Pałacu Kryształowego pozwoliłaby uwolnić świat od masy prostactwa, nie należy go uważać za pomysłodawcę hitlerowskich obozów zagłady. Jeśli George Bernard Shaw napisał (nie wiem, w czym), że większość Europejczyków nie zasługuje na to, by w ogóle żyć, to również nie można brać poważnie sarkazmu takich słów, których miałby użyć wyznawca fabianizmu, obrońca przyzwoitości i zdrowego rozsądku. Na odwrót, nie przemawia też do mnie teza, że „niewielu myślicieli zastanawiało się nad problemami i niepewnościami współczesnego życia dokładniej i dogłębniej niż Martin Heidegger” (tłum. Tadeusz Rybowski, Hanna Szłapka). Na swoje czasy Heidegger wpłynął jako sztandar propagandy popierającej Hitlera, na pewno nie swoją filozofią. I cóż to za głębia, jeśli nie dostrzegał, co rozpływa się trująco na powierzchni życia?
Kryzys nastrojów w europejskim świecie intelektualnym, z jego pesymizmem i prostracją, zarysowała książka Kitchena bardzo dramatycznie. Aliści rodziła w części te złe nastroje frustracja autorytetów niesłuchanych, nie zaś wnioski z dość ogólnikowych obserwacji. Nie przebiły się te autorytety do… rozgłośni radiowych, a te z dnia na dzień rozszerzały wtedy zasięg oddziaływania, tworząc, one właśnie, społeczeństwo masowe. Tak, radio, powszechnie dostępne, nie zaś cywilizacja techniczna jako wszechogarniający system, nie motory dieslowskie i kuchenki elektryczne, nie samochody i samoloty, na razie dość mało dostępne. Tylko, niestety, ci filozofowie nie mieli się z czym przebić. „Prorocy zguby” zaś „czynili wszystko, co było w ich mocy, by doprowadzić do potwierdzenia się ich własnych proroctw” (Kitchen), co też jest oceną przesadną, bo ze swą „mocą” niewiele mogli… I do dziś nikt nie zajął się pełną analizą, dlaczego ich mózgi zapowietrzyła epidemia nieobecności. Nieobecności z wyboru lub zatraty zmysłu postrzegania.
Czym się tu nie zajmiemy
Pominę w tym szkicu Rosję sowiecką, ówcześnie budującą dopiero swój stalinowski reżim i mocarstwową pozycję. Przygotowania do stworzenia tego państwa też nie zainteresowały wielkich mocarstw. Lenin w swoim Co robić? w 1902 r. zaprojektował partię elitarną, zorganizowaną w trybie wojskowym, powołaną faktycznie do życia przez II Zjazd SDPRR w 1903 r. To powinno było dać do myślenia politykom, znającym doświadczenia wszelkich dotychczasowych zamachów stanu, które opierały się na dobrze sformowanych, zdyscyplinowanych grupach szturmowych. Partia Lenina w następnych latach przeprowadziła szereg zamachów i „eksów”, bandyckich „wywłaszczeń”, jej bojowcy robili to sprawnie, wcale nie gorzej od anarchistów i eserów, czyli socjalrewolucjonistów. Z tym że najsłynniejszych zamachów, jak mordy na prezydentach Francji i Stanów Zjednoczonych, cesarzowej Austro-Węgier, dokonywali anarchiści, nie liczący się i z własnym życiem.
Tajne policje wielkich mocarstw, nie tylko carska ochrana, niby to śledziły i ścigały zawodowych rewolucjonistów, agenci policji przenikali do ich siatek, fascynowali się tym pisarze, nasz Brzozowski na wątkach zdradliwej konspiracji Rosjan oparł swoją powieść Płomienie. Temat stał się wręcz modny literacko w całej Europie, Chesterton w roku 1908 opublikował Człowieka, który był Czwartkiem, ale nikomu nie wpadło do głowy zadać sobie pytanie, co się zdarzy, gdy owe siatki, wojskowo zorganizowane, sprawne, a pełne wiary w swe posłannictwo, w sprzyjającym momencie zmobilizują siły dla zdobycia władzy. W październiku (wedle kalendarz juliańskiego) 1917 r. nie przejęła rządu w Petersburgu jakaś chaotyczna, wiecowa masa robotnicza. Teza, że doszło do rewolucji „październikowej”, ponieważ republika Kiereńskiego nie umożliwiała ludowi swobodnych demonstracji, jest całkowitym nieporozumieniem.
Zaatakowała Pałac Zimowy dobrze uzbrojona, zdyscyplinowana jednostka zorganizowanych rewolucjonistów. Tak się zaczęło.
Historia poprzedzająca narodziny państwa bolszewików jest również historią ich niedoceniania. Traktowano ich długie lata jak jeszcze jedno, typowo rosyjskie ugrupowanie politycznych wariatów, gotowych ryzykować życie swoje i innych dla bliżej niesprecyzowanych, równie wariackich ideałów. Nazywali się „socjaldemokratami”, imieniem podobnym do eserów, „socjalrewolucjonistów”, tak samo gotowych do poświęceń i ryzyka, skuteczniejszych w swych jeszcze groźniejszych zamachach. Polscy socjaliści potrafili przeprowadzić sto zamachów jednego dnia, wcale nie budząc tym zachwytu swego przywódcy, czyli Józefa Piłsudskiego. Nikt nie tracił czasu na badanie odrębności programowych między tymi wszystkimi „socjalzamachowcami”, tym bardziej – na rozróżnianie „bolszewików” i „mieńszewików”. Należało ich wszystkich tak samo tępić, ale nikomu nie wpadało do głowy ich czytać. Tymczasem Edward Abramowski z całą dokładnością opisał w roku 1907, jak będzie wyglądało państwo zbudowane wedle projektu Lenina, łącznie z konieczną tajną policją, z aparatem terroru dla utrzymania takiego państwa. Tego szkicu nie upowszechniono przez sympatię dla rewolucjonistów, potem go zapomniano – jak zapomniano i samego autora, wybitnego filozofa, choć ten czujny analityk procesów społecznych potrafił właśnie przyłożyć ucho do ziemi i wyczuć owe sejsmiczne ruchy pod skorupą codzienności…