Kto na to przyzwolił? - Stefan Bratkowski - ebook

Kto na to przyzwolił? ebook

Stefan Bratkowski

5,0

Opis

 

"Stefan Bratkowski napisał esej o faszyzmie, najbardziej ponurym - obok bolszewizmu - fenomenie polityczno-kulturalnym XX wieku. Skąd się wziął faszyzm? Dlaczego zwyciężał? Na czym polegał jego zatruty urok? Jaka jest odpowiedzialność intelektualistów, którzy ulegli temu urokowi?

Jak zwykle u Bratkowskiego - legendy polskiego dziennikarstwa - rozważania te są skreślone żywo i błyskotliwie. I jak zwykle pełne są opinii kontrowersyjnych i prowokujących do polemik. Autor dyskutuje z Bullockiem i Arendt, pochyla się nad Tomaszem Mannem i Heideggerem, nad Carlem Schmidtem i Hansem Fellada, nad Croce i Gentile, Maurras’em i Maritain’em. Opowiada o urzeczonych faszyzmem takich intelektualistach rumuńskich jak Cioran czy Eliade. Pokazuje utajony związek faszystowskiego mitu „odrodzenia narodowego" z antysemityzmem. Przypomina o zaślepieniu elit Zachodu wobec Hitlera.

Jednak nie jest to po prostu szkic o historii. Są to rozważania o duchowych źródłach zagrożeń dnia dzisiejszego związanych z falą populizmu i ksenofobii. Nad książką unosi się cień Breivika, fanatyka zbrodniarza, który przeobraził zamożną, stabilną, demokratyczną Norwegię w przedsionek piekła."

- Adam Michnik

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 254

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Re­dak­cja: Jo­lan­ta Kar­bow­ska

Pro­jekt okład­ki: Ma­ciej Sa­dow­ski

Re­dak­cja tech­nicz­na: Pa­weł Żuk

Co­py­ri­ght © Ste­fan Brat­kow­ski

Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion

by Stu­dio EMKA, War­sza­wa 2013

Wszel­kie pra­wa, włącz­nie z pra­wem

do re­pro­duk­cji tek­stów w ca­ło­ści lub w czę­ści,

w ja­kie­kol­wiek for­mie – za­strze­żo­ne.

Wszel­kich in­for­ma­cji udzie­la:

Wy­daw­nic­two Stu­dio EMKA

ul. Kró­lo­wej Al­do­ny 6, 03-928 War­sza­wa

Tel./fax 22 628 08 38, 616 00 67

wy­daw­nic­two@stu­dio­em­ka.com.pl

www.stu­dio­em­ka.com.pl

ISBN 978-83-63773-21-2

Skład i ła­ma­nie: www.an­ter.waw.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Pew­na mło­da ko­bie­ta w moim wie­ku za­da­ła mi py­ta­nie, jak to się mo­gło zda­rzyć, że wszy­scy naj­po­tęż­niej­si na­sze­go świa­ta nie do­strze­gli w porę symp­to­mów nad­cho­dzą­cej za­pa­ści czło­wie­czeń­stwa – sło­wem – przy­zwo­li­li na hi­tle­ryzm?

Bez wąt­pie­nia, świat nie do­strze­gał ro­dzą­ce­go się wy­zwa­nia. Py­ta­nie: czy wie­dział, na co przy­zwa­la? Na­stęp­ne, a po­dob­ne py­ta­nie, rzec moż­na – po­chod­ne, za­dał mi wy­daw­ca: w ja­kim stop­niu tam­to hi­sto­rycz­ne do­świad­cze­nie, prze­ży­wa­ne z udzia­łem wy­bit­nych po­li­ty­ków glo­bu, na oczach fi­lo­zo­fów i my­śli­cie­li, może być lek­cją dla nas, współ­cze­snych. Cóż, taki był wła­śnie sens py­ta­nia pierw­sze­go, z któ­re­go wziął się ten szkic. War­to szu­kać od­po­wie­dzi – tak­że na peł­ną de­fe­ty­zmu, nie­le­d­wie dra­ma­tycz­ną uwa­gę To­cqu­evil­le’a, wie­lo­krot­nie po­wta­rza­ną w hi­sto­rio­zo­ficz­nych roz­pra­wach (przy­to­czy­ła ją i Han­na Arendt w swo­ich szki­cach Mię­dzy cza­sem mi­nio­nym a przy­szłym): „Sko­ro za­tem hi­sto­ria nie do­star­cza wska­zó­wek o tym, co cze­ka nas w przy­szło­ści, zda­ni je­ste­śmy na błą­dze­nie w ciem­no­ściach” (tłum. B. Ja­nic­ka i M. Król).

Pierw­sza po­ło­wa XX wie­ku po­twier­dzi­ła opi­nię To­cqu­evil­le’a, co ten szkic w ja­kimś stop­niu raz jesz­cze uka­że. Cy­wi­li­zo­wa­na ludz­kość błą­dzi­ła w ciem­no­ściach i spró­bu­je­my – w mia­rę jak się uda – wy­ja­śnić, choć czę­ścio­wo, dla­cze­go. Nie­mniej, hi­sto­ria do­star­cza jed­nak tych wska­zó­wek. Już po krót­kiej, po­wierz­chow­nej ana­li­zie róż­nych sy­gna­łów i wy­zwań dzi­siej­szych oraz na­rzu­ca­ją­cych się sko­ja­rzeń moż­na za­uwa­żyć, że nie mamy by­najm­niej do czy­nie­nia z pro­ble­mem cał­ko­wi­cie prze­brzmia­łym, na­le­żą­cym do bez­pow­rot­nie już mi­nio­nej epo­ki. Bo nie cho­dzi je­dy­nie o tam­ten skraj­ny przy­pa­dek zdzi­cze­nia cy­wi­li­za­cji i ab­so­lut­ne zło aku­rat w ta­kim wy­da­niu. Hi­sto­ria nie po­wta­rza się do­słow­nie…

Tam­ta prze­szłość udzie­la nam lek­cji wie­lo­wy­mia­ro­wej, cią­gle – nie­ste­ty – ak­tu­al­nej. Ostrze­gaw­czej. Nie tyle w kwe­stii, jak bar­dzo nie do­ce­nia­li ów­cze­śni po­li­ty­cy eu­ro­pej­scy po­sta­ci tak w sen­sie wi­zu­al­nym cza­sem gro­te­sko­wej, jaką był Hi­tler – ile co do tego, jak zlek­ce­wa­żo­no za­gro­że­nia ze stro­ny jaw­nie ro­dzą­ce­go się zła w ska­li szer­szej niż krąg jego kam­ra­tów, zła, któ­re w efek­cie ni­czym cho­ro­ba do­tknę­ło więk­szość spo­łe­czeń­stwa nor­mal­nych do tej pory lu­dzi i za­gro­zi­ło świa­tu.

Te py­ta­nia mogą nas in­spi­ro­wać tak­że w kwe­stii dzi­siej­sze­go wspól­ne­go błą­dze­nia w ciem­no­ściach i bez­rad­no­ści wo­bec nie­roz­po­zna­ne­go ju­tra i za­rod­ków zła. Dzi­siej­sze za­rod­ki zła stra­ceń­czo za­pę­tla­ją się w „obie­cu­ją­ce” kon­flik­ty i nie­bez­piecz­ne so­ju­sze, z pa­to­lo­gicz­ną fa­scy­na­cją przy­wód­ca­mi, ta­ki­mi jak w tam­tych cza­sach Mus­so­li­ni i Fran­co, Sta­lin czy Pol Pot. Mamy tych współ­cze­snych na oku – ale czy do­ce­nia­my, jak da­le­ce mogą być groź­ni?

Dla­te­go to nie jest szkic wy­łącz­nie hi­sto­rycz­ny. Mam na­dzie­ję uczu­lić Czy­tel­ni­ka na sy­gna­ły, któ­re rze­czy­wi­stość wy­sy­ła nam już dzi­siaj, a któ­re zby­wa­my jako ba­nal­ne, chwi­lo­we trud­no­ści.

Oto z nie­roz­po­zna­nych bli­żej przy­czyn wra­ca w Eu­ro­pie po­go­da dla skraj­nej pra­wi­cy. Nie pró­bu­je­my też roz­po­znać, co może z tego wy­nik­nąć. Może wy­nik­nąć? Już wy­ni­kło. W spo­koj­nej, za­moż­nej, pra­co­wi­tej Nor­we­gii, o chłod­nym kli­ma­cie i tem­pe­ra­men­tach, tra­dy­cyj­nie to­le­ran­cyj­nej, mło­dy chło­pak wy­sa­dza bu­dyn­ki w sto­li­cy kra­ju i mor­du­je w bez­względ­ny spo­sób dzie­siąt­ki swo­ich bez­bron­nych ró­wie­śni­ków-ro­da­ków. Robi to z peł­nym za­an­ga­żo­wa­niem, świa­do­my swo­jej mi­sji, w obro­nie toż­sa­mo­ści na­ro­do­wej jego Nor­we­gii, jak on ją ro­zu­mie – w obro­nie przed le­wi­co­wy­mi fan­ta­zma­ta­mi rów­no­ści lu­dzi i przed na­pły­wem imi­gra­cyj­nej in­no­ści, zwłasz­cza mu­zuł­mań­skiej. Par­tia, do któ­rej mor­der­ca na­le­ży, skraj­nie pra­wi­co­wa, nie przy­zna­ła się do in­spi­ra­cji ta­kich eks­ce­sów, ale nie od­że­gna­ła się od po­glą­dów An­der­sa Bre­ivi­ka. Ten, do­pro­wa­dzo­ny przed sąd, pod­nie­sio­ną, za­ci­śnię­tą pię­ścią de­mon­stro­wał swe po­czu­cie słusz­no­ści, a sę­dzio­wie, przed któ­ry­mi sta­nął, fun­do­wa­li mu przed roz­pra­wą (zgod­nie z oby­cza­jem nor­we­skie­go wy­mia­ru spra­wie­dli­wo­ści) uścisk dło­ni jak nor­mal­ne­mu prze­stęp­cy. Oka­za­li więc ry­tu­al­ny sza­cu­nek czło­wie­ko­wi, któ­ry jak hi­tle­row­cy w obo­zach za­gła­dy nie tyl­ko po­peł­nił w krót­kim cza­sie dzie­siąt­ki okrut­nych mor­derstw, ale zhań­bił się po­dwój­nie, za­bi­ja­jąc bez­bron­nych.

Czy tego osob­ni­ka (bo nie czło­wie­ka), po­zba­wio­ne­go ludz­kiej wraż­li­wo­ści, z jego pa­to­lo­gicz­nym my­śle­niem i cho­rym po­czu­ciem mi­sji – na tyle za­ne­go­wa­no i zde­gra­do­wa­no w opi­nii pu­blicz­nej, by dać jed­no­znacz­ny sy­gnał in­nym, może i mniej skraj­nym „ry­ce­rzom” czy­sto­ści rasy, a choć­by jego zwo­len­ni­kom? Ten sąd nie przy­po­mi­nał sądu nad Vid­ku­nem Qu­islin­giem i jego daw­ną fa­szy­stow­ską par­tią, Na­sjo­nal Sam­lung, Jed­no­ścią Na­ro­do­wą. Nie są­dził Bre­ivi­ka ża­den try­bu­nał no­rym­ber­ski, po­trak­to­wa­no go jak zwy­kłe­go prze­stęp­cę, wtór­nie więc jak­by za­ak­cep­to­wa­no hi­tle­ryzm w roli part­ne­ra dys­ku­sji o świe­cie i ludz­ko­ści. Qu­islin­ga, hi­tle­row­skie­go ko­la­bo­ran­ta, ska­za­no i stra­co­no za zdra­dę. Bre­ivi­ka nie są­dzi się za zdra­dę Nor­we­gii, choć za­mor­do­wał wię­cej ro­da­ków niż Qu­isling. Nie są­dzi się Par­tii Po­stę­pu – pier­wot­nie an­ty­po­dat­ko­wej par­tii An­der­sa Lan­ge­go na rzecz Ra­dy­kal­ne­go (Dra­stycz­ne­go) Ogra­ni­cze­nia Po­dat­ków, Ta­ryf Oraz In­ter­wen­cjo­ni­zmu Pań­stwo­we­go. Z pro­gra­mem na jed­nej kart­ce pa­pie­ru ta par­tia w roku 1997 ze­bra­ła w wy­bo­rach 15,3% gło­sów. Stra­ci­ła po­tem zna­cze­nie, ale nie za­ni­kła. Dzi­siaj po­dzie­la po­glą­dy Bre­ivi­ka, czy­li ra­sizm i po­gar­dę wo­bec „in­nych”. Nie cho­dzi zaś o sam wy­rok wo­bec nie­go i tej par­tii, cho­dzi o świa­do­mość gróźb, ja­kie ro­dzą się z upo­wszech­nie­nia ta­kich po­glą­dów i spo­so­bu re­ak­cji na ota­cza­ją­cy świat. A czy ko­ja­rzyć na­wrót hi­tle­ry­zmu w tak na­giej, dra­stycz­nej wer­sji z… bez­bron­no­ścią dzie­ci i mło­dzie­ży wo­bec no­wych me­diów za­ba­wy? Do­wia­du­je­my się, że Bre­ivik lata spę­dził przy kom­pu­te­rze na krwa­wych grach wo­jen­nych. Nie­wąt­pli­wie czy­nią one okru­cień­stwo co­dzien­no­ścią, skraj­ne zło – ekra­no­wym ba­na­łem, zgod­nie z ob­ser­wa­cją Han­ny Arendt, uczą obo­jęt­no­ści wo­bec bólu in­ne­go czło­wie­ka. Ale hi­tle­ryzm tu ob­ja­wił się nie w in­dy­wi­du­al­nym przy­pad­ku psy­cho­pa­ty czy osob­ni­ka nie­po­czy­tal­ne­go, lecz w po­glą­dach ca­łej par­tii – na­wet je­śli obec­nie mar­gi­ne­so­wej.

Nie wie­my, czy prze­ję­ła ona du­cha i po­glą­dy Qu­islin­ga, nie wie­my, ile jest w niej dzie­dzic­twa, a ile świe­żych, współ­cze­snych bodź­ców skraj­no­ści. I ja­kich.

Da­nia w cza­sie II woj­ny świa­to­wej nie mia­ła żad­nej or­ga­ni­za­cji ko­la­bo­ran­tów, po­pie­ra­ją­cych oku­pa­cję hi­tle­row­ską. Jej współ­cze­sna, bli­ska nor­we­skiej Par­tii Po­stę­pu Duń­ska Par­tia Lu­do­wa, Dansk Fol­ke­par­ti, opie­ra jed­nak swo­ją ide­olo­gię na kse­no­fo­bii, zbli­żo­nej do nor­we­skiej. W roku 1995, jak zwra­ca uwa­gę Tony Judt w swej książ­ce Po­woj­nie. Hi­sto­ria Eu­ro­py od roku 1945, pra­wie nie sły­sza­no o niej, ale już w wy­bo­rach roku 2001 ze­bra­ła 12% gło­sów i była trze­cia co do licz­by zdo­by­tych man­da­tów. Bez am­bi­cji udzia­łu w rzą­dach, po­tra­fi­ła na głów­nych par­tiach po­li­tycz­nych Da­nii, li­be­ra­łach i so­cjal­de­mo­kra­tach, wy­mu­sić prze­pi­sy an­ty­imi­gra­cyj­ne, ogra­ni­cze­nie pra­wa azy­lu i pra­wa po­by­tu dla ob­co­kra­jow­ców. „O tym de­cy­du­je­my my”, po­wie­dzia­ła w owym roku 2001, jak Judt ją cy­tu­je, przy­wód­czy­ni tej par­tii Pia Kja­ers­ga­ard. Pod­sta­wą zor­ga­ni­zo­wa­nia jest nie­chęć – bez żad­nej my­śli o asy­mi­la­cji ob­cych, teo­re­tycz­nie po­żą­da­nej w kra­ju o spa­da­ją­cej z roku na rok licz­bie ro­dzi­mej lud­no­ści. Mo­że­my się tyl­ko do­my­ślać, czym tchną po­glą­dy sa­mej pani Kja­ers­ga­ard i po­glą­dy jej zwo­len­ni­ków, bo na ogół kse­no­fo­bia mie­ści się w ogól­niej­szym, skraj­nie pra­wi­co­wym syn­dro­mie psy­cho­lo­gicz­nym.

Nie­bez­piecz­niej­si w swych skraj­no­ściach, i to znacz­nie, wy­da­ją się na­cjo­na­li­ści ho­len­der­scy. Od­gry­wa­ją co­raz więk­szą rolę w kra­ju, któ­ry przez wie­ki sym­bo­li­zo­wał naj­wyż­szą kul­tu­rę i otwar­tość jako azyl dla wszel­kich prze­śla­do­wa­nych za po­glą­dy. Już u zmierz­chu XX wie­ku mia­ły jed­nak Ni­der­lan­dy par­tię, któ­ra przy­miot­ni­kiem „kon­ser­wa­tyw­na” ob­ra­ża ten przy­miot­nik. Par­tii pod na­zwą Ni­der­lan­dy Na­da­ją­ce się do Ży­cia, prze­wo­dził, mię­dzy in­ny­mi, Pim For­tuyn. W 2002 r. stwo­rzył od­ręb­ną par­tię, Li­stę Pima For­tuy­na, tak do­ro­bi­ły się Ni­der­lan­dy par­tii – jed­nej z czo­ło­wych w kra­ju! – agre­syw­nej w sło­wach i czy­nach, wal­czą­cej z pra­cą lu­dzi ob­ce­go po­cho­dze­nia, zwłasz­cza mu­zuł­ma­nów, choć go­spo­dar­ka ho­len­der­ska nie może się obejść bez ich pra­cy. Tego sa­me­go roku 2002 For­tuyn zgi­nął w za­ma­chu, ale jego par­tia uzy­ska­ła 17% gło­sów i miej­sce w rzą­dzie pań­stwa. W na­stęp­nych wy­bo­rach ze­bra­ła już le­d­wie 5% gło­sów i utrzy­ma­ła z 42 miejsc w par­la­men­cie tyl­ko 8, ale dziś zno­wu ro­śnie – wro­ga wszel­kim ob­cym, a ostat­nio pra­cu­ją­cym w Ho­lan­dii 200 ty­siąc­om Po­la­ków. Nowy przy­wód­ca kse­no­fo­bów, Ge­ert Wil­ders, za­ło­żył spe­cjal­ny por­tal, gro­ma­dzą­cy skar­gi na nich, choć ich usu­nię­cie wie­le kosz­to­wa­ło­by go­spo­dar­kę Ni­der­lan­dów. Naj­groź­niej­szy wsze­la­ko po­zo­sta­je chy­ba nie­do­strze­ga­ny, choć nie­skry­wa­ny, ra­sizm wo­bec przy­by­szów z daw­nych ko­lo­nii. Ra­sizm ten udzie­la się in­nym oby­wa­te­lom kra­ju i wal­ka z imi­gra­cją nie wszyst­ko tłu­ma­czy. Po­krew­ne ugru­po­wa­nia fla­mandz­kie w Bel­gii cha­rak­te­ry­zu­je ten sam kom­pleks wro­go­ści, z po­dob­ną daw­ką ra­si­zmu. Na­cjo­na­li­stycz­na par­tia Vla­ams Blok po­tra­fi­ła ze­brać 18% gło­sów, choć Bel­gii wy­star­cza sama już wro­gość we­wnętrz­na w sto­sun­kach mię­dzy Fla­man­da­mi a fran­cu­sko­ję­zycz­ny­mi Wa­lo­na­mi. Prze­kształ­ci­ła ona Bel­gię w dwu­czę­ścio­we, po­tem trzy­czę­ścio­we pań­stwo fe­de­ral­ne (trze­cią sa­mo­dziel­ną czę­ścią zo­sta­ła Bruk­se­la z oko­li­ca­mi). Nie wie­my, czy kon­flik­ty i nie­chę­ci na­bio­rą tam rów­nie agre­syw­ne­go cha­rak­te­ru jak w Ni­der­lan­dach.

We Fran­cji cór­ka zde­kla­ro­wa­ne­go fa­szy­sty, twór­cy w 1972 r. Fron­tu Na­ro­do­we­go, Jean-Ma­rie Le Pena, Ma­ri­ne Le Pen, odzie­dzi­czy­ła po nim i po­glą­dy, i pu­blicz­ność po­li­tycz­ną, jed­nak­że bez jego agre­syw­no­ści; Ma­ri­ne Le Pen nie gro­zi, nie od­gra­ża się i ra­czej nie za­gra­ża de­mo­kra­cji. Zdo­by­ła jed­nak w wy­bo­rach pre­zy­denc­kich roku 2012 bli­sko 20% gło­sów. Naj­prost­sze in­ter­pre­ta­cje wska­zu­ją, że wy­nio­sła ją tak wy­so­ko lu­do­wa kse­no­fo­bia, strach przed arab­ską imi­gra­cją, któ­ra na przed­mie­ściach wiel­kich miast przy­czy­nia Fran­cji za­mie­szek, a cza­sem prze­no­si awan­tu­ry do cen­trów me­tro­po­lii. Ci Ara­bo­wie, Ber­be­ro­wie i Ka­by­lo­wie nie są żad­ną lud­no­ścią na­pły­wo­wą, są w prze­wa­dze po­tom­ka­mi „szar­ki­sów”, ro­dzi­mych, al­gier­skich żoł­nie­rzy, któ­rzy wal­czy­li po stro­nie Fran­cji prze­ciw nie­pod­le­gło­ści Al­gie­rii i opu­ści­li ją ra­zem z Fran­cu­za­mi, czu­jąc się oby­wa­te­la­mi Fran­cji. To nie ty­sią­ce, to oko­ło 6 mi­lio­nów kul­tu­ro­wej i re­li­gij­nej mniej­szo­ści, Fran­cu­zów „od­rzu­ca­nych”. Choć opra­co­wa­no pań­stwo­wy pro­gram ich in­te­gra­cji, Fran­cja lu­do­wa, „zwy­kłych” Fran­cu­zów, nie czu­je się wo­bec nich zo­bo­wią­za­na. Nie ob­ser­wu­je­my ja­kichś prak­tycz­nych dzia­łań na rzecz ich asy­mi­la­cji. Sam za­kaz no­sze­nia mu­zuł­mań­skich chust i si­khij­skich na­kryć gło­wy nie­wie­le daje, ich dziel­ni­ce zaś po­zo­sta­ją wy­od­ręb­nio­ny­mi en­kla­wa­mi. Zwo­len­ni­cy Ma­ri­ne Le Pen są prze­ciw tym „ob­cym” – choć nie ma ich gdzie de­por­to­wać, bo­wiem Al­gie­ria nie przyj­mie tych „zdraj­ców”.

Zwo­len­ni­cy Fron­tu Na­ro­do­we­go Ma­rie Le Pen są prze­ciw­ko wszel­kim imi­gran­tom. Prze­ciw Tur­kom, prze­ciw­ko Wło­chom, prze­ciw Po­la­kom i in­nym przy­by­szom z Eu­ro­py Środ­ko­wo-Wschod­niej. Człon­ków jej par­tii nie sku­pia­ją żad­ne ide­ały ani kul­tu­ra fran­cu­ska, ani na­wet po­czu­cie jej wyż­szo­ści. Przy­gnia­ta­ją­ca więk­szość tej par­tii nie zna ani Mon­ta­igne’a, ani Ana­to­la Fran­ce’a. Rzą­dzi nią lu­do­wa, te­le­wi­zyj­na pro­sto­ta, z nie­skom­pli­ko­wa­ną mo­ty­wa­cją – nie­chę­cią do wszel­kiej in­no­ści. Ła­twa do za­pę­dze­nia w ra­sizm, umac­nia się ar­gu­men­ta­mi naj­roz­ma­it­szy­mi, wręcz do­wol­ny­mi, byle skie­ro­wa­ny­mi prze­ciw­ko „wro­go­wi”. Ocze­ku­je ze stro­ny władz pań­stwa uży­cia siły, gdy­by „wróg” sta­rał się po­sze­rzyć swo­je miej­sce we fran­cu­skim ży­ciu pu­blicz­nym. Nie wie­my, czy po­ten­cjał agre­sji od cza­sów sa­me­go Le Pena wzrósł, czy par­tia jego cór­ki two­rzy już swo­je bo­jów­ki do ata­ków na „ob­cych”, nie wie­my, w ja­kim stop­niu jest zor­ga­ni­zo­wa­na i zdy­scy­pli­no­wa­na, wsze­la­ko jej lo­kal­ni przy­wód­cy już wy­gry­wa­ją wy­bo­ry mu­ni­cy­pal­ne. Fran­cja le­wi­co­wa i cen­try­stycz­na po­tra­fi zbio­ro­wo, set­ka­mi ty­się­cy, ma­ni­fe­sto­wać prze­ciw roz­wo­jo­wi fran­cu­skie­go fa­szy­zmu, ale Ni­co­las Sar­ko­zy przed dru­gą turą wy­bo­rów pre­zy­denc­kich mu­siał ko­kie­to­wać pu­blicz­ność Ma­ri­ne Le Pen, co na pew­no nie osła­bi­ło jej wpły­wów. Bliż­szej ana­li­zy zja­wi­ska na ra­zie brak. Za­gro­że­nie gwał­tow­ny­mi na­pię­cia­mi z pew­no­ścią nie zma­la­ło, choć wy­bo­ry dały więk­szość par­la­men­tar­ną so­cja­li­stom – na pew­no prze­ciw skraj­nej pra­wi­cy.

W Niem­czech za­ła­ma­ła się po­li­ty­ka „mul­ti­kul­ti”, przy­ja­zne­go współ­ży­cia od­mien­nych grup et­nicz­nych. Śro­do­wi­ska mniej­szo­ści na­ro­do­wych, głów­nie spro­wa­dzo­nych do pra­cy paru mi­lio­nów mu­zuł­ma­nów z Tur­cji, pod­trzy­mu­ją swą od­ręb­ność, nie ad­ap­tu­ją się do kul­tu­ry nie­miec­kiej. Ma to w ja­kimś stop­niu tłu­ma­czyć, nie bez­za­sad­nie, od­ra­dza­nie się wręcz hi­tle­row­skie­go du­cha wro­go­ści. Dzia­ła obec­nie bli­sko 70 za­re­je­stro­wa­nych par­tii skraj­nie na­cjo­na­li­stycz­nych, z kil­ku­dzie­się­cio­ma ty­sią­ca­mi człon­ków. Naj­moc­niej spo­śród nich za­zna­czy­ła swą obec­ność par­tia Re­pu­bli­ka­nów, za­ło­żo­na w roku 1983. NPD, Na­tio­nal­de­mo­kra­ti­sche Par­tei der Deut­sche­land, po­tra­fi zdo­by­wać w re­gio­nal­nych i miej­skich wy­bo­rach po kil­ka i kil­ka­na­ście pro­cent gło­sów. Nie ukry­wa swe­go po­cho­dze­nia ani swe­go an­ty­se­mi­ty­zmu, pa­ra­dok­sal­ne­go w kra­ju, gdzie Ży­dów nie ma. Jej człon­ko­wie bru­tal­nie ata­ku­ją przed­sta­wi­cie­li mniej­szo­ści na­ro­do­wych, de­wa­stu­ją ich ośrod­ki kul­tu­ral­ne lub wręcz domy. Więk­szość Niem­ców, zwo­len­ni­ków nor­mal­nych, de­mo­kra­tycz­nych par­tii, nie przej­mu­je się spe­cjal­nie tymi hi­tle­row­ca­mi, uwa­ża­jąc ich za cał­ko­wi­ty mar­gi­nes. Nie przej­mu­je się na­wet po skan­da­lu, któ­ry ujaw­nił, że wy­so­ki ofi­cer Urzę­du Ochro­ny Kon­sty­tu­cji pa­tro­no­wał gru­pie troj­ga mło­dych hi­tle­row­ców, któ­rzy mie­li rze­ko­mo prze­nik­nąć do struk­tur skraj­nej pra­wi­cy, a tym­cza­sem sami za­mor­do­wa­li po­nad dwa­dzie­ścia osób z krę­gu Tur­ków i kół le­wi­co­wych. Je­śli gdzieś w lo­kal­nych wy­bo­rach po­gro­bow­cy hi­tle­ry­zmu osią­ga­ją wyż­szy pro­cent gło­sów, opi­nia pu­blicz­na ra­czej ich lek­ce­wa­ży. Nie ana­li­zu­je się bli­żej ani me­cha­ni­zmów, ani mo­ty­wa­cji, któ­re bu­du­ją im po­par­cie (w każ­dym ra­zie ja ta­kich prac nie znam, co mnie ob­cią­ża), a to po­par­cie jed­nak może być istot­ne, gdy­by te mo­ty­wa­cje ob­ję­ły więk­szy od­se­tek spo­łe­czeń­stwa. Trud­no so­bie wy­obra­zić, by ci neo­hi­tle­row­cy zdo­mi­no­wa­li Niem­cy, ale mogą swe­mu kra­jo­wi przy­spo­rzyć wie­lu kło­po­tów. Są pro­ble­mem. Zwo­len­ni­ków jak za­wsze na­pę­dza im bez­ro­bo­cie w okre­sie de­pre­sji go­spo­dar­czej.

Ka­rie­rę Au­striac­kiej Par­tii Wol­no­ścio­wej, FPÖ, Jör­ga Ha­ide­ra w Au­strii na­kre­ślił dość szcze­gó­ło­wo w Po­woj­niu cy­to­wa­ny tu już Tony Judt. Ha­ider, zwal­cza­jąc „obce śmie­cie” w obro­nie „zwy­kłych lu­dzi”, wy­strze­gał się otwar­te­go, na­zi­stow­skie­go an­ty­se­mi­ty­zmu – tyl­ko przy oka­zji god­nych po­tę­pie­nia zja­wisk ży­cia pu­blicz­ne­go wy­mie­niał nie­mal wy­łącz­nie na­zwi­ska osób po­cho­dze­nia ży­dow­skie­go. Opo­wia­dał się prze­ciw Unii Eu­ro­pej­skiej, nie chciał, by jej „pod­po­rząd­ko­wa­no” Au­strię. Do­szedł w wy­bo­rach roku 1994 do pra­wie 23% gło­sów. Już rok póź­niej, we­dle ba­dań opi­nii pu­blicz­nej, co trze­ci Au­striak uwa­żał, że na­pły­wo­wi pra­cow­ni­cy i ob­co­kra­jow­cy cie­szą się za du­ży­mi przy­wi­le­ja­mi. W wy­bo­rach 1999 r. par­tia Ha­ide­ra swo­imi 27% gło­sów wy­prze­dzi­ła Par­tię Lu­do­wą, któ­ra dłu­gie lata rzą­dzi­ła Au­strią. Kanc­lerz Wol­fgang Schüs­sel w imie­niu tej Par­tii Lu­do­wej w 2000 r. pod­jął, ku prze­ra­że­niu Eu­ro­py, wy­zy­wa­ją­cą de­cy­zję: za­warł z FPÖ ko­ali­cję rzą­do­wą. Nie ob­jął swym ga­bi­ne­tem sa­me­go Ha­ide­ra, po­nie­waż Unia Eu­ro­pej­ska za­re­ago­wa­ła sank­cja­mi dy­plo­ma­tycz­ny­mi i w lu­tym 2000 r. Ha­ider zre­zy­gno­wał z przy­wódz­twa swej par­tii. FPÖ zu­ży­ła się wkrót­ce, jak to sfor­mu­ło­wał Judt, po­par­ciem nie­po­pu­lar­nych de­cy­zji i po dwóch la­tach jej pu­blicz­ność po­li­tycz­na spa­dła do 10% gło­sów. Jed­nak­że nie są­dzę, by moż­na to było kwa­li­fi­ko­wać jako „upa­dek Ha­ide­ra”. Ha­ider za­cho­wał po­zy­cję gu­ber­na­to­ra w swo­jej Ka­ryn­tii, ha­ide­ryzm nie za­marł, a w 2005 r. Ha­ider za­ło­żył So­jusz na rzecz Przy­szło­ści Au­strii, BZÖ. Po­glą­dy Au­stria­ków nie zmie­ni­ły się, kse­no­fo­bia prze­trwa­ła, ka­rie­ra Ha­ide­ra nie była żad­nym przy­pad­kiem. Au­stria szyb­ko za­po­mnia­ła o swo­im hi­tle­ry­zmie, amne­stio­no­wa­ni byli hi­tle­row­cy – jed­na dzie­sią­ta spo­łe­czeń­stwa przed II woj­ną świa­to­wą – do­pó­ki żyli, jesz­cze 30 lat temu bra­li nor­mal­ny udział w ży­ciu pu­blicz­nym i od­ci­snę­li swą pie­częć na men­tal­no­ści na­ro­du. Skraj­ną pra­wi­cę usu­nąć może z Au­strii tyl­ko inne, przy­szłe wy­cho­wa­nie mło­dzie­ży – w tra­dy­cji Fran­cisz­ka Jó­ze­fa, nie Adol­fa Schic­kel­gru­be­ra.

„Nasi” w Ro­sji za­cho­wu­ją się jak fa­szy­ści, biją, ka­le­czą zwo­len­ni­ków de­mo­kra­cji, de­fe­ku­ją im sa­mo­cho­dy. Chro­ni ich przed pra­wem, za­sła­nia, kult oka­zy­wa­ny Pu­ti­no­wi, któ­ry wza­jem oka­zu­je im to­le­ran­cję. To nie­bez­piecz­na skłon­ność. Nie otwie­ra ona jego pań­stwa na Eu­ro­pę i świat, wy­wo­łu­je strach przed nim, bo świat za­czy­na ów „na­szyzm” z nim utoż­sa­miać. Nie da się oprzeć roz­wo­ju na ta­kich ży­wio­łach i je­śli na­wet Pu­tin pry­wat­nie lubi ten spo­sób upra­wia­nia ży­cia pu­blicz­ne­go, od­sła­nia­jąc rze­czy­wi­sty cha­rak­ter swe­go re­żi­mu, Ro­sja na tym tra­ci. Tym sa­mym i Pu­tin, któ­ry jed­nak jest nie tyl­ko KGB-istą, ale i Ro­sja­ni­nem. Zej­ście do sta­tu­su igno­ro­wa­ne­go Łu­ka­szen­ki ra­czej nie jest dla nie­go atrak­cyj­ną per­spek­ty­wą. Nie­mniej, fa­szyzm w Ro­sji to re­al­na i groź­na siła spo­łecz­na. Bol­sze­wi­cy sprzed 1917 r. to w po­rów­na­niu z „na­szy­mi” cie­płe klu­ski. Bol­sze­wi­ka­mi sprzed re­wo­lu­cji rzą­dzi­ły złud­ne, fan­ta­stycz­ne idee, ale bez aż ta­kiej nie­na­wi­ści; „na­szych” prze­ni­ka fru­stra­cja i ro­dzą­ca się z niej agre­sja, aż po nie­na­wiść do wszyst­kie­go, co inne i „nie swo­je”.

Wresz­cie – Pol­ska. Po­nad 20% gło­sów gro­ma­dzi w son­da­żach je­dy­na w Eu­ro­pie par­tia pra­wi­co­wa opie­ra­ją­ca się na wspól­nej nie­na­wi­ści – do nie­chęt­nych jej ro­da­ków. Jej wódz, jed­no­oso­bo­wo rzą­dzą­cy swą par­tią, pro­wa­dził już wie­czo­ra­mi mar­sze z po­chod­nia­mi, te „fac­kel­zu­gi” jed­no­znacz­nie su­ge­ro­wa­ły, skąd wziął się ich po­mysł i pro­gram „pa­no­wa­nia na uli­cy”. „Wódz” sam się przy­zna­wał do Car­la Schmit­ta, au­to­ra Teo­lo­gii po­li­tycz­nej, men­to­ra hi­tle­row­ców, jako daw­cy my­śli po­li­tycz­nej, we­dle któ­rej po­li­ty­ka poj­mo­wa­na jest jako sta­le pod­trzy­my­wa­ny kon­flikt, z ła­two do­strze­gal­ną ob­co­ścią wo­bec par­la­men­ta­ry­zmu, z któ­re­go się ko­rzy­sta, póki nie zdo­bę­dzie się wła­dzy. W sy­tu­acji, gdy gło­si się otwar­cie na­cjo­na­lizm, po­je­dyn­cze gło­sy zwo­len­ni­ków nie kry­ją i swe­go an­ty­se­mi­ty­zmu; na szczę­ście, bez ak­cen­tów ra­si­zmu. Wszyst­ko to wspie­ra wpły­wo­wa, „ka­to­lic­ka” rze­ko­mo, roz­gło­śnia ra­dio­wa i część epi­sko­pa­tu, bez oglą­da­nia się na pod­sta­wo­we tre­ści chrze­ści­jań­stwa. Agi­to­wa­ła prze­ciw­ko wej­ściu Pol­ski do NATO, po­tem prze­ciw ak­ce­sji do Unii Eu­ro­pej­skiej. Bar­dziej fa­na­tycz­ni zwo­len­ni­cy od­zy­wa­ją­cy się w In­ter­ne­cie, wul­gar­ni, uży­wa­ją­cy plu­ga­we­go ję­zy­ka, de­kla­ru­ją go­to­wość umie­ra­nia za wol­ność Pol­ski „od rzą­dów agen­tów ob­cych mo­carstw”, ma­ni­fe­stu­ją swą nie­na­wiść w spo­sób bu­dzą­cy obrzy­dze­nie, to­le­ro­wa­ni w tym przez „wo­dza”. Ne­gu­je się wszyst­ko – dla moż­li­wie głę­bo­kiej de­sta­bi­li­za­cji i de­struk­cji pań­stwa. Ma to – zgod­nie z do­świad­cze­niem po­cząt­ków fa­szy­zmu, choć pol­ska tra­dy­cja nie lubi skraj­no­ści – przy­nieść wła­dzę. Nie uwa­żam ich wszyst­kich, ani ich przy­wód­cy, za fa­szy­stów, ale te skłon­no­ści do, że tak po­wiem, fa­szy­zo­wa­nia są co naj­mniej nie­po­ko­ją­ce.

W swo­im cza­sie dla po­ucze­nia stron­ni­ków tej for­ma­cji cy­to­wa­łem Joh­na Mer­ri­ma­na z Uni­wer­sy­te­tu Yale, au­to­ra kla­sycz­nej już hi­sto­rii no­wo­żyt­nej Eu­ro­py. Mer­ri­man traf­nie wska­zy­wał pod­sta­wo­we ce­chy for­ma­cji fa­szy­stow­skich i fa­szy­zu­ją­cych Eu­ro­py XX wie­ku – okre­śla­ła je nie ide­olo­gia, ale przede wszyst­kim ja­kiś do­bra­ny i spre­cy­zo­wa­ny wróg, czy to Ży­dzi, czy też de­mo­kra­cja par­la­men­tar­na. Wal­czy­ły o wła­dzę bez żad­ne­go spe­cjal­ne­go pro­gra­mu dzia­łań, któ­ry by za­po­wia­dał, co też one zro­bią w trak­cie swe­go au­to­ry­tar­ne­go pa­no­wa­nia. Do oma­wia­ne­go po­wy­żej pol­skie­go ru­chu i in­nych po­dob­nych pa­su­je to, nie­ste­ty, jak ulał – choć trak­tu­ją one uwa­gi o swo­im nie­po­ko­ją­cym fa­szy­zo­wa­niu jako ob­raź­li­wą in­sy­nu­ację. Cóż, gdy­by na­wet przy­jąć, że ele­men­ty po­do­bień­stwa do fa­szy­zmu wy­ni­ka­ją z ko­niecz­no­ści gry, czy­li z ma­ni­pu­la­cji opi­nią pu­blicz­ną, duży pro­cent spo­łe­czeń­stwa ule­ga tej pro­pa­gan­dzie i nie­za­leż­nie od po­li­ty­ki wo­dza żyje tą re­to­ry­ką. Wódz nie wie­rzy, ale jego zwo­len­ni­cy wie­rzą – co na­pi­sał już Nor­man Da­vis.

Taki moc­no szki­co­wy, po­wierz­chow­ny wła­ści­wie ry­su­nek ni­cze­go jed­nak nie wy­ja­śnia. Wska­zu­je tyl­ko, jak mało wie­my o róż­no­ra­kiej men­tal­no­ści tych ugru­po­wań i ich zwo­len­ni­ków, jak mało wie­my o ich wy­obraź­ni, pod­kła­dzie emo­cjo­nal­nym i ba­zie eko­no­micz­nej. Czy­li – jak NIE pró­bu­je­my się do­wie­dzieć tego, co waż­ne, może i de­cy­du­ją­ce, gdy­by­śmy chcie­li roz­szy­fro­wać nad­cho­dzą­cą przy­szłość z jej moż­li­wy­mi za­gro­że­nia­mi.

Za­cho­wu­je­my się dość po­dob­nie jak nasi przod­ko­wie bli­sko sto lat temu, jak by­śmy chcie­li po­twier­dzić opi­nię To­cqu­evil­le’a. Ale też z punk­tu wi­dze­nia czło­wie­ka roku 1918 to, co mia­ło wte­dy na­dejść, mu­si­my uznać za nie­wy­obra­żal­ne, na­wet w po­rów­na­niu z Ta­mer­la­nem, na­wet po gro­zie I woj­ny świa­to­wej. Nie­wy­obra­żal­ne, choć w hi­sto­rii ludz­ko­ści nie bra­ko­wa­ło prze­cież okre­sów prze­ra­ża­ją­ce­go bar­ba­rzyń­stwa, i to na­wet w nie­daw­nym dla czło­wie­ka 1918 roku do­świad­cze­niu bia­łych lu­dzi. By­wa­li oni po­two­ra­mi zdol­ny­mi do okru­cień­stwa bez­względ­niej­sze­go niż śre­dnio­wiecz­ne be­stial­stwo na­jeźdź­ców ze ste­pu czy Pół­no­cy. Dość wspo­mnieć bry­tyj­ską roz­pra­wę z si­pa­ja­mi w In­diach, fran­cu­skie pod­bo­je w Afry­ce Pół­noc­nej, nie­miec­kie pa­cy­fi­ka­cje w Afry­ce Po­łu­dnio­wo-Za­chod­niej (dzi­siej­szej Na­mi­bii), udrę­ki czar­nych lu­dzi w po­łu­dnio­wych, skon­fe­de­ro­wa­nych sta­nach USA. Ra­sizm bia­łych w swym po­czu­ciu wyż­szo­ści i po­gar­dy nie znał mi­ło­sier­dzia. Nie mó­wię już o tym, jak parę wie­ków ło­wio­no przy­szłych czar­nych nie­wol­ni­ków, wy­lud­nia­jąc Afry­kę, w jak strasz­li­wych wa­run­kach prze­wo­żo­no ich do Ame­ry­ki, do ko­lo­nii hisz­pań­skich, por­tu­gal­skich, ho­len­der­skich i an­giel­skich. Przed stu laty jed­nak do bia­łych lu­dzi Eu­ro­py do­syć pły­nę­ło sy­gna­łów, by się za­nie­po­ko­ić, a na­wet za­trwo­żyć. I na pew­no do­syć, by ich nie lek­ce­wa­żyć.

Dlaczego powinniśmy stawiać takie pytania?

Nie będę ni­ko­go uświa­da­miał tym szki­cem, że za Ho­lo­kaust od­po­wia­da hi­tle­ryzm, któ­re­mu co naj­wy­żej do­pi­su­je się po­moc ze stro­ny tych czy in­nych lu­dów sprzy­mie­rzo­nych bądź pod­bi­tych. To, mniej czy bar­dziej do­kład­nie, wie­my. Spró­bu­ję do­cie­kać, w ja­kiej mie­rze za sam hi­tle­ryzm od­po­wia­da­ją wszy­scy, któ­rzy na jego roz­wój przy­zwo­li­li, by nie po­wie­dzieć wła­śnie – przy­sta­li. Zgo­to­wa­li tym sa­mym nie tyl­ko strasz­li­wy los Ży­dom, ale też nie­praw­do­po­dob­ne stra­ty i krzyw­dy swo­im wła­snym kra­jom. Mój star­szy przy­ja­ciel, Wła­dy­sław Mar­kie­wicz, w szki­cu z 1976 r., 35 lat temu, przy­to­czył zna­mien­ną wy­po­wiedź Kar­la Die­tri­cha Bra­che­ra, au­to­ra bez­cen­ne­go stu­dium nad „dyk­ta­tu­rą nie­miec­ką”: „Hi­sto­ria na­ro­do­we­go so­cja­li­zmu jest hi­sto­rią jego nie­do­ce­nia­nia”.

Moje stu­dia na uży­tek tego szki­cu po­twier­dza­ją tę opi­nię – ani po­cząt­ki wło­skie­go fa­szy­zmu, ani na­wet roz­wi­nię­ty już w mi­lio­no­we or­ga­ni­za­cje nie­miec­ki „na­ro­do­wy so­cja­lizm” nie prze­ra­zi­ły ani na­wet nie za­nie­po­ko­iły eu­ro­pej­skich rzą­dów. Za­uwa­żam to nie pierw­szy ani je­dy­ny. Ta­de­usz Ma­zo­wiec­ki w roku 1971 na­pi­sał szkic ko­men­tu­ją­cy książ­kę Anny Mo­raw­skiej o Die­tri­chu Bon­ho­efe­rze, ewan­ge­lic­kim teo­lo­gu, któ­ry prze­ciw­sta­wił się hi­tle­ry­zmo­wi. W tym szki­cu czy­ta­my, „że i poza Niem­ca­mi świat oka­zał się nie bez winy, że rów­nież cały ciąg ustępstw i ilu­zo­rycz­nych na­dziei uła­twił póź­niej III Rze­szy dro­gę do ze­wnętrz­nej eks­pan­sji. Było to jed­nak pak­to­wa­nie z dia­błem”.

Tak, pak­to­wa­no z dia­błem. Ale dia­beł nie rósł w siłę do­pie­ro po I woj­nie świa­to­wej. To był dłu­gi pro­ces, któ­ry umy­kał uwa­dze wie­lu wy­bit­nych na­wet umy­słów, na­wet Anny Mo­raw­skiej. Co pod­trzy­mu­je moje prze­ko­na­nie, że do­pó­ki ży­je­my, do­pó­ki pa­mię­ta­my, po­win­ni­śmy sta­wiać ta­kie py­ta­nia. Zwłasz­cza, że przyj­dzie mi za­kwe­stio­no­wać peł­nię au­tor­skiej kom­pe­ten­cji tak ce­nio­nych w na­szej kul­tu­rze dzieł, jak Ala­na Bul­loc­ka Hi­tler. Stu­dium ty­ra­nii i Han­ny ArendtKo­rze­nie to­ta­li­ta­ry­zmu, któ­re oby­wa­ją się bez nie­któ­rych pod­sta­wo­wych in­for­ma­cji… Od­po­wie­dzi mogą być na­der po­ucza­ją­ce dla tych, któ­rzy dziś, pa­trząc z róż­nych po­zy­cji, nie po­tra­fią przy­glą­dać się te­raź­niej­szo­ści tak, by w niej – ra­zem! – od­ga­dy­wać moż­li­wą przy­szłość. Na­wet tę nie­wy­obra­żal­ną i groź­ną. Wca­le zaś moż­li­wą.

Mer­ri­man zwra­cał uwa­gę, że „fa­szyzm za­po­ży­czał nie­któ­re sym­bo­le i ryty, któ­re re­pre­zen­to­wa­ły du­cho­wą re­wo­lu­cję (dla przy­kła­du «krew»i «mę­czeń­stwo»), od chrze­ści­jań­stwa, za­stę­pu­jąc je na­cjo­na­li­zmem. Fa­szyzm sta­wał się czymś w ro­dza­ju wszech­ogar­nia­ją­cej świec­kiej re­li­gii, któ­ra dą­ży­ła do zbu­do­wa­nia «na­ro­do­wej wspól­no­ty». W to­ta­li­tar­nym try­bie dą­żył fa­szyzm do wy­eli­mi­no­wa­nia róż­ni­cy mię­dzy ży­cie pry­wat­nym a pu­blicz­nym. Fa­szy­ści dą­ży­li do stwo­rze­nia «no­we­go czło­wie­ka», któ­ry słu­żył­by na­ro­do­wi (ko­bie­ty mia­ły po­zo­stać w domu), i no­wej eli­ty, okre­ślo­nej przez służ­bę pań­stwu”. Zda­niem Han­ny Arendt (szkic Co to jest au­to­ry­tet), wy­ko­rzy­sta­li oni, jak też bol­sze­wi­cy, „co­raz głęb­szy kry­zys au­to­ry­te­tu […] wi­docz­ny od za­ra­nia XX wie­ku” (tłum. Mie­czy­sław Go­dyń). Nie je­stem o tym prze­ko­na­ny. Au­to­ry­te­ty się hi­tle­row­com i bol­sze­wi­kom prze­ciw­sta­wi­ły – i wy­gra­ły, aż po rolę Jana Paw­ła II w pol­skich prze­mia­nach. Nie­któ­re rzą­dy wca­le nie stra­ci­ły swe­go au­to­ry­te­tu, An­gli­cy w cza­sie woj­ny słu­cha­li swe­go rzą­du i Chur­chil­la z naj­wyż­szą dys­cy­pli­ną, rząd nie mu­siał sta­wiać po­li­cjan­tów przy kur­kach z wodą, kie­dy za­żą­dał on da­le­ko idą­cych oszczęd­no­ści wody w Lon­dy­nie, by straż po­żar­na mia­ła jej do­syć dla ga­sze­nia po­ża­rów po nie­miec­kich bom­bach. Nie uprasz­czaj­my ob­ra­zu. Zmie­ni­ła się geo­gra­fia spo­łecz­na au­to­ry­te­tów, na pew­no. Ro­dzaj i cha­rak­ter też. Bar­dzo się one rów­nież zin­dy­wi­du­ali­zo­wa­ły, na­le­ży ra­czej ba­dać roz­kład in­sty­tu­cji kie­dyś cie­szą­cych się au­to­ry­te­tem – Ko­ścio­łów, par­tii, rzą­dów, par­la­men­tów. Ale nie za­bra­kło au­to­ry­te­tów. I po upad­ku Hi­tle­ra Kon­rad Ade­nau­er był jed­nak au­to­ry­te­tem dla Niem­ców, któ­rzy wręcz szu­ka­li wio­dą­ce­go au­to­ry­te­tu – i zna­leź­li go w Ade­nau­erze.

Dziś no­tu­je­my za­rów­no wy­żej opi­sy­wa­ne tu ru­chy po­li­tycz­ne o bli­skich fa­szy­zmu am­bi­cjach, wspie­ra­ne cza­sem re­li­gij­nie, jak i do­świad­cza­my prak­tycz­nie per­spek­ty­wy, któ­ra obej­mu­je uży­cie do ana­lo­gicz­nych ce­lów re­li­gii ta­kiej jak is­lam. Nie ma to nic wspól­ne­go z au­ten­tycz­ną tra­dy­cją po­li­tycz­ną daw­nych państw mu­zuł­mań­skich, bar­dziej to­le­ran­cyj­nych wo­bec in­no­ści niż ów­cze­sne pań­stwa chrze­ści­jan. Wy­znaw­cy re­li­gii, któ­re mia­ły swo­ją ki­tab, „księ­gę”, mo­gli w pań­stwach is­la­mu zaj­mo­wać naj­wyż­sze na­wet sta­no­wi­ska, Żyd mau­re­tań­ski był we­zy­rem u ka­li­fa Kor­do­wy, chrze­ści­ja­nin głów­no­do­wo­dzą­cym ar­mii ka­li­fa­tu Fa­ty­mi­dów. Dziś fa­szyzm przy­cho­dzi, prze­bra­ny w is­lam, z bo­go­boj­ny­mi w swo­im po­ję­ciu za­mia­ra­mi. Ka­mie­no­wa­nie mło­dych ko­biet za cu­dzo­łó­stwo to tyl­ko uwer­tu­ra do nisz­cze­nia cy­wi­li­za­cji i do wła­dzy ra­dy­kal­nych muł­łów – ich sza­riat, na szczę­ście, nie prze­wi­du­je eks­ter­mi­na­cji nie­po­słusz­nych, ale po­zwa­la na dżi­had, woj­nę świę­tą, dla na­wró­ce­nia na is­lam lu­dów ca­łe­go świa­ta. Od­po­wied­nia fa­twa, z klą­twą, do­pusz­cza mord na od­stęp­cach. 11 wrze­śnia 2001 r. wy­po­wie­dzia­no jed­nak woj­nę cy­wi­li­za­cji. Dla­te­go trze­ba roz­ma­wiać o is­la­mie. Tak­że, a może przede wszyst­kim – z naj­bar­dziej mia­ro­daj­ny­mi ule­ma­mi i muł­ła­mi wszyst­kich szkół. Wcią­ga­jąc w dys­ku­sję naj­bar­dziej au­to­ry­ta­tyw­nych mu­ftich. Re­li­gie, jak po­twier­dza eu­ro­pej­skie do­świad­cze­nie, po­tra­fią się zmie­niać. Chrze­ści­jań­stwo ode­szło od kru­cjat, kie­dy ry­cer­skich oby­cza­jów uczy­li krzy­żow­ców mu­zuł­ma­nie, ka­to­li­cyzm nie pali he­re­ty­ków i ate­istów na sto­sach.

Tam­te lata, lata dwu­dzie­ste XX wie­ku, nio­sły szcze­gól­ną lek­cję po­li­ty­ki mię­dzy­na­ro­do­wej. Pa­ra­liż wy­obraź­ni (lub jej skraj­ny nie­do­sta­tek) po­ra­ził eli­ty po­li­tycz­ne wiel­kich mo­carstw, od któ­rych w ów­cze­snym świe­cie wszyst­ko za­le­ża­ło. Za­bra­kło ośrod­ków my­śli stra­te­gicz­nej, za­bra­kło rów­nież, co gor­sza, od­po­wied­niej pra­cy wy­wia­dów, zdol­nych roz­po­znać nie­bez­pie­czeń­stwa inne niż bez­po­śred­nie za­gro­że­nie woj­sko­we. Ów­cze­sne wiel­kie mo­car­stwa – An­glia, Fran­cja, Sta­ny Zjed­no­czo­ne, en­ten­ta, sprzy­mie­rzo­ne w I woj­nie świa­to­wej pań­stwa za­chod­nich alian­tów – wraz z eli­tą dia­spo­ry ży­dow­skiej same się na swój spo­sób ubez­wła­sno­wol­ni­ły in­te­lek­tu­al­nie, a w kon­se­kwen­cji po­li­tycz­nie, dry­fu­jąc ku nie­ocze­ki­wa­nej strasz­nej przy­szło­ści. Co cie­ka­we, Hen­ry Kis­sin­ger, któ­ry z tak cy­nicz­ną spraw­no­ścią – by nie rzec bez­błęd­nie – funk­cjo­no­wał i dzia­łał we współ­cze­snej so­bie po­li­ty­ce mię­dzy­na­ro­do­wej, jak­by nie ro­zu­miał pro­ce­sów bez­wol­ne­go dry­fu, któ­re tu przed­sta­wi­my. Choć ich na­ra­sta­nia by­najm­niej nie prze­oczył. W swo­jej Dy­plo­ma­cji scha­rak­te­ry­zo­wał Mo­na­chium roku 1938 tak: „Sło­wo Mo­na­chium we­szło do na­sze­go słow­nic­twa jako okre­śle­nie spe­cjal­nej aber­ra­cji – kary za ustęp­stwa wo­bec szan­ta­żu. Mo­na­chium oczy­wi­ście nie było jed­no­ra­zo­wym ak­tem, ale punk­tem szczy­to­wym pro­ce­su, któ­ry roz­po­czął się w la­tach dwu­dzie­stych i ule­gał przy­spie­sze­niu z każ­dym ko­lej­nym ustęp­stwem. […] Do tej pory [Hi­tler] z po­wo­dze­niem ape­lo­wał do zro­dzo­ne­go z nie­spra­wie­dli­wo­ści wer­sal­skich po­czu­cia winy za­chod­nich de­mo­kra­cji. Od tego mo­men­tu jego je­dy­ną bro­nią sta­wa­ła się bru­tal­na siła” (tłum. Sta­ni­sław Głą­biń­ski, Grze­gorz Woź­niak, Iwo­na Zych).

Żeby unik­nąć nie­ja­sno­ści – to nie tyl­ko Hi­tler miał usta­le­nia z Wer­sa­lu za „nie­spra­wie­dli­wość”. Tak­że sam Kis­sin­ger – za an­glo­sa­ski­mi po­li­ty­ka­mi tam­tych cza­sów, któ­rzy swo­ją spa­czo­ną wy­obraź­nię świa­ta łą­czy­li ze złą wia­rą wiel­kich mo­carstw. Prze­ko­na­nie, że słab­si po­win­ni pod­po­rząd­ko­wy­wać się in­te­re­som po­tęż­niej­szych, pa­no­wa­ło zaś nie tyl­ko w cza­sach, któ­ry­mi się tu zaj­mie­my.

Kis­sin­ger chy­ba nie wie­dział, cze­go do­wo­dzi jego Dy­plo­ma­cja, że w roku 1934 uka­za­ła się, zna­na głów­nie w krę­gach woj­sko­wych, prze­ło­mo­wa książ­ka Przy­szła woj­na, pió­ra pol­skie­go ge­ne­ra­ła Wła­dy­sła­wa Si­kor­skie­go. Na­tych­miast prze­tłu­ma­czo­no ją na fran­cu­ski, a przed­mo­wę do fran­cu­skiej wer­sji na­pi­sał sam Fi­lip Pe­ta­in, mar­sza­łek Fran­cji, bo­ha­ter spod Ver­dun, wów­czas, od 1934 r., mi­ni­ster woj­ny. Kis­sin­ger nie wspo­mi­na i książ­ki (nie pierw­szej zresz­tą), któ­rą te­goż jesz­cze roku opu­bli­ko­wał 44-let­ni Char­les de Gaul­le, puł­kow­nik ze szta­bu ge­ne­ral­ne­go ar­mii Fran­cji, z Ge­ne­ral­ne­go Se­kre­ta­ria­tu Obro­ny Na­ro­do­wej. No­si­ła ty­tuł: Vers l’ar­mée de métier („Ku ar­mii za­wo­do­wej”). Wy­ło­żył w niej pro­gram prze­bu­do­wy sił zbroj­nych, opar­ty na wi­zji woj­ny z książ­ki Si­kor­skie­go. Chciał ar­mii ka­dro­wej, zdol­nej do szyb­kich ma­new­rów jed­no­stek pan­cer­nych i zme­cha­ni­zo­wa­nych.

Si­kor­ski w swym stu­dium opi­sał przy­szłą woj­nę z peł­ną do­kład­no­ścią: ma­so­we ope­ra­cje czoł­gów, rolę lot­nic­twa, woj­nę „bły­ska­wicz­ną” – szyb­kich ope­ra­cji dzię­ki me­cha­nicz­nym środ­kom trans­por­tu woj­ska, „woj­nę to­tal­ną” we­dle za­mie­rzeń Trze­ciej Rze­szy, bez­li­to­sną i wo­bec lud­no­ści cy­wil­nej, do­tych­czas chro­nio­nej Kon­wen­cja­mi Ha­ski­mi. Si­kor­ski wy­zna­czył na­wet i ter­min wy­bu­chu woj­ny – do roku 1940. Obie książ­ki po­win­ny były za­alar­mo­wać wszyst­kie szta­by ge­ne­ral­ne. Nie po­sta­wi­ły na nogi sa­me­go choć­by tyl­ko fran­cu­skie­go szta­bu ge­ne­ral­ne­go, ba, sa­me­go Pe­ta­ina, mi­ni­stra woj­ny Fran­cji, au­to­ra przed­mo­wy do książ­ki Si­kor­skie­go, a zwierzch­ni­ka de Gaul­le’a… Cóż mó­wić o po­li­ty­kach. Spró­bu­je­my wy­ja­śnić, dla­cze­go.

Milczenie klerków

Za­bra­kło nie tyl­ko my­śli po­li­ty­ków. Tak­że – in­te­lek­tu­ali­stów. Mógł prze­cież Pen Club, zrze­sza­ją­cy pi­sa­rzy wszyst­kich państw, w tym i ma­łych, pod­jąć wspól­ną roz­mo­wę o za­gro­że­niach dla cy­wi­li­za­cji. Nie wy­ma­ga­ło to ani bro­ni, ani ge­ne­ra­łów. Wy­ma­ga­ło nie­co po­czu­cia od­po­wie­dzial­no­ści wiel­kich umy­słów za losy świa­ta. Wy­ma­ga­ło im­pul­su za­sta­no­wie­nia – choć­by nad ese­ja­mi Hen­ry­ka Man­na, za­war­ty­mi w to­mie Macht und Mensch („Wła­dza [Moc] i Czło­wiek”), z 1919 r. Star­szy z bra­ci Man­nów nie miał złu­dzeń; jego try­lo­gia Ce­sar­stwo (pierw­szy tom, Pod­da­ny, stał się pod­sta­wą świet­ne­go fil­mu, ale trze­cie­go tomu nie prze­tłu­ma­czy­li­śmy w Pol­sce i nie wy­da­li­śmy do dzi­siaj), otóż ta try­lo­gia ma­lo­wa­ła wni­kli­wie ob­raz grun­tu, któ­ry bę­dzie słu­żył de­ge­ne­ra­cji czło­wie­czeń­stwa. Wiel­ki fi­lo­zof hi­sto­rii, Ar­nold J. Toyn­bee, pi­sał w roku 1947 w swo­im szki­cu Obec­ny punkt dzie­jo­wy: „Pod­ziem­ne ru­chy, ja­kie mógł wy­kryć na­wet w 1897 r. spo­łecz­ny sej­smo­log przy­ło­żyw­szy ucho do zie­mi, są w znacz­nej mie­rzy wy­tłu­ma­cze­niem wstrzą­sów i erup­cji, za­po­wia­da­ją­cych po­now­ny po­chód ry­dwa­nu śmier­ci przez mi­nio­ną po­ło­wę wie­ku” (tłum. Woj­ciech Ma­dej). Tym­cza­sem ów­cze­sne eli­ty umy­sło­we i po­li­tycz­ne, co się tu oka­że, prze­cho­dzi­ły do po­rząd­ku dzien­ne­go nie nad pod­ziem­ny­mi, lecz nad ma­ni­fe­stu­ją­cy­mi się jaw­nie, cza­sem bru­tal­nie, ru­cha­mi spo­łecz­ny­mi i prze­mia­na­mi za­rów­no w Niem­czech, jak i nie­kie­dy we wła­snych kra­jach.

W roku 1927 Ju­lien Ben­da opu­bli­ko­wał swój słyn­ny esej Zdra­da kler­ków, gdzie ata­ko­wał za­an­ga­żo­wa­nie świa­ta in­te­lek­tu­al­ne­go w ide­olo­gię i po­li­ty­kę, wy­ty­ka­jąc mu po­rzu­ce­nie te­ma­ty­ki wyż­szej i twór­czo­ści, któ­ra przy­stoi lu­dziom pi­sar­skie­go czy też fi­lo­zo­ficz­ne­go po­wo­ła­nia. In­te­lek­tu­ali­ści eu­ro­pej­scy nada­li tej kry­ty­ce sze­ro­ki roz­głos. Zro­bi­li z niej modę, któ­rej ule­ga­li, zry­wa­jąc z pro­stac­ką co­dzien­no­ścią ży­cia po­li­tycz­ne­go i spo­łecz­ne­go. Tak ode­bra­no zna­cze­nie otwar­tym dys­ku­sjom o tym, co waż­ne. Pra­sa świa­ta kul­tu­ry, czy­li przede wszyst­kim pa­ry­ska i lon­dyń­ska, pi­sa­rze sku­pie­ni w Pen Clu­bie, po­li­ty­cy, je­śli gdzieś byli jesz­cze za­in­te­re­so­wa­ni czymś wię­cej niż zdo­by­ciem wła­dzy, przez do­bre parę lat, aku­rat owych de­cy­du­ją­cych o przy­szło­ści, nie dys­ku­to­wa­li o tym, co się dzie­je. Na­wet nie sta­ra­li się wie­dzieć. Nikt jak­by nie ro­zu­miał, co się ro­dzi, co Eu­ro­pie i świa­tu gro­zi. Jak­by nie chcia­no ro­zu­mieć. Z dy­stan­su za­mknię­tych ga­bi­ne­tów i sa­lo­no­wych żar­tów przy­glą­da­no się bez­rad­no­ści eko­no­mi­stów, nie­udol­no­ści rzą­dów, za­ła­ma­niom biz­nes­me­nów, przy­glą­da­no się bez wy­rzu­tów su­mie­nia, po­nie­waż kler­ków od­su­nął od udzia­łu w grze nie­do­sta­tek kom­pe­ten­cji; nie było z czym już sie­bie zdra­dzić.

Ben­da igno­ro­wał ob­ja­wy pro­ce­sów, któ­re ko­men­to­wał Tony Judt w swej książ­ce Po­woj­nie tak: „W okre­sie mię­dzy­wo­jen­nym skraj­na pra­wi­ca zdo­by­ła dużo więk­sze po­par­cie niż więk­szość lu­dzi chcia­ła­by pa­mię­tać. Od Bruk­se­li do Bu­ka­resz­tu po­le­micz­ne dzien­ni­kar­stwo i li­te­ra­tu­ra lat trzy­dzie­stych peł­ne były ra­si­zmu, an­ty­se­mi­ty­zmu, ul­tra­na­cjo­na­li­zmu, kle­ry­ka­li­zmu i po­li­tycz­nej re­ak­cji” (tłum. Ro­bert Bar­tołd).

To jed­nak nie do­pie­ro lata trzy­dzie­ste. Po­cząt­ki były wcze­śniej­sze. Ci za­cza­dze­ni pra­wi­co­wą skraj­no­ścią upodo­ba­li so­bie „apo­ka­lip­tycz­ną nie­cier­pli­wość”, jak to okre­śla Judt, na­dzie­ję „gwał­tow­nych, osta­tecz­nych roz­wią­zań”, a po­zna­my tu, przy­najm­niej cząst­ko­wo, wzo­ry i nie­ocze­ki­wa­ne źró­dła ta­kich uczuć… Na­wet je­śli to był mar­gi­nes, po­wi­nien był nie­po­ko­ić mą­drych lu­dzi. Zwłasz­cza gdy w kra­ju, któ­ry już wy­wo­łał jed­ną woj­nę świa­to­wą, taka wy­obraź­nia jęła ogar­niać więk­szość spo­łe­czeń­stwa.

Co się wła­ści­wie sta­ło z wiel­ki­mi umy­sła­mi Za­cho­du, z in­te­lek­tu­ali­sta­mi, z pi­sa­rza­mi i z wy­bit­ny­mi dzien­ni­ka­rza­mi, nie tymi z prze­kup­nych pi­śmi­deł? Jak da­le­ce Ben­da wy­pło­szył z tych umy­słów cie­ka­wość i po­czu­cie od­po­wie­dzial­no­ści? Dla­cze­go zni­kli ze spo­łecz­ne­go ho­ry­zon­tu?

Nie ma Ben­dy w żywo na­pi­sa­nej Hi­sto­rii Eu­ro­py 1919-1939 ka­na­dyj­skie­go hi­sto­ry­ka, Mar­ti­na Kit­che­na, któ­rej nie ra­dzę brać à la let­tre. Kit­chen za­jął się po­sta­wa­mi eu­ro­pej­skich in­te­lek­tu­ali­stów, pi­sa­rzy i fi­lo­zo­fów, któ­rych trak­tu­je w spo­sób, de­li­kat­nie mó­wiąc, pro­tek­cjo­nal­ny. Na rów­ni jed­nak z wpły­wo­wy­mi opi­nia­mi au­to­ry­te­tów brał for­mu­ło­wa­ne wy­ryw­ko­wo, w roz­draż­nie­niu czy przy­pły­wie gorz­kiej iro­nii, zda­nia, któ­rych nie moż­na brać se­rio. Je­śli Da­vid Her­bert Law­ren­ce, au­tor bul­wer­su­ją­cych ero­ty­zmem po­wie­ści, au­tor Ko­chan­ka lady Chat­ter­ley, prze­ciw­nik ry­go­rów cy­wi­li­za­cji, uznał po­iry­to­wa­ny, że ko­mo­ra ga­zo­wa o po­jem­no­ści lon­dyń­skie­go Pa­ła­cu Krysz­ta­ło­we­go po­zwo­li­ła­by uwol­nić świat od masy pro­stac­twa, nie na­le­ży go uwa­żać za po­my­sło­daw­cę hi­tle­row­skich obo­zów za­gła­dy. Je­śli Geo­r­ge Ber­nard Shaw na­pi­sał (nie wiem, w czym), że więk­szość Eu­ro­pej­czy­ków nie za­słu­gu­je na to, by w ogó­le żyć, to rów­nież nie moż­na brać po­waż­nie sar­ka­zmu ta­kich słów, któ­rych miał­by użyć wy­znaw­ca fa­bia­ni­zmu, obroń­ca przy­zwo­ito­ści i zdro­we­go roz­sąd­ku. Na od­wrót, nie prze­ma­wia też do mnie teza, że „nie­wie­lu my­śli­cie­li za­sta­na­wia­ło się nad pro­ble­ma­mi i nie­pew­no­ścia­mi współ­cze­sne­go ży­cia do­kład­niej i do­głęb­niej niż Mar­tin He­ideg­ger” (tłum. Ta­de­usz Ry­bow­ski, Han­na Szłap­ka). Na swo­je cza­sy He­ideg­ger wpły­nął jako sztan­dar pro­pa­gan­dy po­pie­ra­ją­cej Hi­tle­ra, na pew­no nie swo­ją fi­lo­zo­fią. I cóż to za głę­bia, je­śli nie do­strze­gał, co roz­pły­wa się tru­ją­co na po­wierzch­ni ży­cia?

Kry­zys na­stro­jów w eu­ro­pej­skim świe­cie in­te­lek­tu­al­nym, z jego pe­sy­mi­zmem i pro­stra­cją, za­ry­so­wa­ła książ­ka Kit­che­na bar­dzo dra­ma­tycz­nie. Ali­ści ro­dzi­ła w czę­ści te złe na­stro­je fru­stra­cja au­to­ry­te­tów nie­słu­cha­nych, nie zaś wnio­ski z dość ogól­ni­ko­wych ob­ser­wa­cji. Nie prze­bi­ły się te au­to­ry­te­ty do… roz­gło­śni ra­dio­wych, a te z dnia na dzień roz­sze­rza­ły wte­dy za­sięg od­dzia­ły­wa­nia, two­rząc, one wła­śnie, spo­łe­czeń­stwo ma­so­we. Tak, ra­dio, po­wszech­nie do­stęp­ne, nie zaś cy­wi­li­za­cja tech­nicz­na jako wszech­ogar­nia­ją­cy sys­tem, nie mo­to­ry die­slow­skie i ku­chen­ki elek­trycz­ne, nie sa­mo­cho­dy i sa­mo­lo­ty, na ra­zie dość mało do­stęp­ne. Tyl­ko, nie­ste­ty, ci fi­lo­zo­fo­wie nie mie­li się z czym prze­bić. „Pro­ro­cy zgu­by” zaś „czy­ni­li wszyst­ko, co było w ich mocy, by do­pro­wa­dzić do po­twier­dze­nia się ich wła­snych pro­roctw” (Kit­chen), co też jest oce­ną prze­sad­ną, bo ze swą „mocą” nie­wie­le mo­gli… I do dziś nikt nie za­jął się peł­ną ana­li­zą, dla­cze­go ich mó­zgi za­po­wie­trzy­ła epi­de­mia nie­obec­no­ści. Nie­obec­no­ści z wy­bo­ru lub za­tra­ty zmy­słu po­strze­ga­nia.

Czym się tu nie zajmiemy

Po­mi­nę w tym szki­cu Ro­sję so­wiec­ką, ów­cze­śnie bu­du­ją­cą do­pie­ro swój sta­li­now­ski re­żim i mo­car­stwo­wą po­zy­cję. Przy­go­to­wa­nia do stwo­rze­nia tego pań­stwa też nie za­in­te­re­so­wa­ły wiel­kich mo­carstw. Le­nin w swo­im Co ro­bić? w 1902 r. za­pro­jek­to­wał par­tię eli­tar­ną, zor­ga­ni­zo­wa­ną w try­bie woj­sko­wym, po­wo­ła­ną fak­tycz­nie do ży­cia przez II Zjazd SDPRR w 1903 r. To po­win­no było dać do my­śle­nia po­li­ty­kom, zna­ją­cym do­świad­cze­nia wszel­kich do­tych­cza­so­wych za­ma­chów sta­nu, któ­re opie­ra­ły się na do­brze sfor­mo­wa­nych, zdy­scy­pli­no­wa­nych gru­pach sztur­mo­wych. Par­tia Le­ni­na w na­stęp­nych la­tach prze­pro­wa­dzi­ła sze­reg za­ma­chów i „eks­ów”, ban­dyc­kich „wy­własz­czeń”, jej bo­jow­cy ro­bi­li to spraw­nie, wca­le nie go­rzej od anar­chi­stów i ese­rów, czy­li so­cjal­re­wo­lu­cjo­ni­stów. Z tym że naj­słyn­niej­szych za­ma­chów, jak mor­dy na pre­zy­den­tach Fran­cji i Sta­nów Zjed­no­czo­nych, ce­sa­rzo­wej Au­stro-Wę­gier, do­ko­ny­wa­li anar­chi­ści, nie li­czą­cy się i z wła­snym ży­ciem.

Taj­ne po­li­cje wiel­kich mo­carstw, nie tyl­ko car­ska ochra­na, niby to śle­dzi­ły i ści­ga­ły za­wo­do­wych re­wo­lu­cjo­ni­stów, agen­ci po­li­cji prze­ni­ka­li do ich sia­tek, fa­scy­no­wa­li się tym pi­sa­rze, nasz Brzo­zow­ski na wąt­kach zdra­dli­wej kon­spi­ra­cji Ro­sjan oparł swo­ją po­wieść Pło­mie­nie. Te­mat stał się wręcz mod­ny li­te­rac­ko w ca­łej Eu­ro­pie, Che­ster­ton w roku 1908 opu­bli­ko­wał Czło­wie­ka, któ­ry był Czwart­kiem, ale ni­ko­mu nie wpa­dło do gło­wy za­dać so­bie py­ta­nie, co się zda­rzy, gdy owe siat­ki, woj­sko­wo zor­ga­ni­zo­wa­ne, spraw­ne, a peł­ne wia­ry w swe po­słan­nic­two, w sprzy­ja­ją­cym mo­men­cie zmo­bi­li­zu­ją siły dla zdo­by­cia wła­dzy. W paź­dzier­ni­ku (we­dle ka­len­darz ju­liań­skie­go) 1917 r. nie prze­ję­ła rzą­du w Pe­ters­bur­gu ja­kaś cha­otycz­na, wie­co­wa masa ro­bot­ni­cza. Teza, że do­szło do re­wo­lu­cji „paź­dzier­ni­ko­wej”, po­nie­waż re­pu­bli­ka Kie­reń­skie­go nie umoż­li­wia­ła lu­do­wi swo­bod­nych de­mon­stra­cji, jest cał­ko­wi­tym nie­po­ro­zu­mie­niem.

Za­ata­ko­wa­ła Pa­łac Zi­mo­wy do­brze uzbro­jo­na, zdy­scy­pli­no­wa­na jed­nost­ka zor­ga­ni­zo­wa­nych re­wo­lu­cjo­ni­stów. Tak się za­czę­ło.

Hi­sto­ria po­prze­dza­ją­ca na­ro­dzi­ny pań­stwa bol­sze­wi­ków jest rów­nież hi­sto­rią ich nie­do­ce­nia­nia. Trak­to­wa­no ich dłu­gie lata jak jesz­cze jed­no, ty­po­wo ro­syj­skie ugru­po­wa­nie po­li­tycz­nych wa­ria­tów, go­to­wych ry­zy­ko­wać ży­cie swo­je i in­nych dla bli­żej nie­spre­cy­zo­wa­nych, rów­nie wa­riac­kich ide­ałów. Na­zy­wa­li się „so­cjal­de­mo­kra­ta­mi”, imie­niem po­dob­nym do ese­rów, „so­cjal­re­wo­lu­cjo­ni­stów”, tak samo go­to­wych do po­świę­ceń i ry­zy­ka, sku­tecz­niej­szych w swych jesz­cze groź­niej­szych za­ma­chach. Pol­scy so­cja­li­ści po­tra­fi­li prze­pro­wa­dzić sto za­ma­chów jed­ne­go dnia, wca­le nie bu­dząc tym za­chwy­tu swe­go przy­wód­cy, czy­li Jó­ze­fa Pił­sud­skie­go. Nikt nie tra­cił cza­su na ba­da­nie od­ręb­no­ści pro­gra­mo­wych mię­dzy tymi wszyst­ki­mi „so­cjal­za­ma­chow­ca­mi”, tym bar­dziej – na roz­róż­nia­nie „bol­sze­wi­ków” i „mień­sze­wi­ków”. Na­le­ża­ło ich wszyst­kich tak samo tę­pić, ale ni­ko­mu nie wpa­da­ło do gło­wy ich czy­tać. Tym­cza­sem Edward Abra­mow­ski z całą do­kład­no­ścią opi­sał w roku 1907, jak bę­dzie wy­glą­da­ło pań­stwo zbu­do­wa­ne we­dle pro­jek­tu Le­ni­na, łącz­nie z ko­niecz­ną taj­ną po­li­cją, z apa­ra­tem ter­ro­ru dla utrzy­ma­nia ta­kie­go pań­stwa. Tego szki­cu nie upo­wszech­nio­no przez sym­pa­tię dla re­wo­lu­cjo­ni­stów, po­tem go za­po­mnia­no – jak za­po­mnia­no i sa­me­go au­to­ra, wy­bit­ne­go fi­lo­zo­fa, choć ten czuj­ny ana­li­tyk pro­ce­sów spo­łecz­nych po­tra­fił wła­śnie przy­ło­żyć ucho do zie­mi i wy­czuć owe sej­smicz­ne ru­chy pod sko­ru­pą co­dzien­no­ści…