PL-BOY do kwadratu - Marcin Szczygielski - ebook

PL-BOY do kwadratu ebook

Marcin Szczygielski

4,2

Opis

PL-BOY, czyli dziewięć i pół tygodnia z życia pewnej redakcji to debiut i równocześnie ogromny sukces autora. Sensacyjno-satyryczna książka opisuje kulisy działania ludzi mediów widzianych z perspektywy dwudziestoparolatka zatrudnionego w luksusowym miesięczniku dla mężczyzn. Książka bawi, wywołując u czytelnika paroksyzmy śmiechu, ale i przeraża w chwilach, gdy uświadamiamy sobie, że to nie groteska, lecz świetnie podpatrzona i brawurowo opisana rzeczywistość. Marcin Szczygielski przez kilka lat był dyrektorem artystycznym polskiej edycji „Playboya”, dzięki czemu swoim obserwacjom nadał piekący walor śmiechu, uderzającego niczym gogolowskie: „Z czego się śmiejecie? Z siebie się śmiejecie!”. Zygmunt Kałużyński po lekturze PL-BOYA napisał: „Powieść Szczygielskiego jest triumfem humoru, obserwacji i złośliwości. Ale nie tylko: przynosi sensacyjny demaskatorski obraz kulisów redakcji współczesnego miesięcznika dla panów. Moja najbardziej pikantna lektura od lat!”.

Sukces książki zachęcił Szczygielskiego do napisania kontynuacji – w ten sposób powstała Wiosna PL-BOYA, czyli Życie seksualne oswojonych.
Śledzimy w niej losy znanych już bohaterów: idącej po trupach, niedouczonej PR-ówki Zeni, bezdusznej i kabotyńskiej pani prezes Bety oraz buntujących się – wewnętrznie – pracowników redakcji, którzy na co dzień wybierają konformizm. Pojawiają się nowe postacie: Alicja, prawa ręka nowego, zagranicznego prezesa firmy, specjalistka od human resources oraz wiecznie głodny nowych seksualnych podbojów ojciec narratora. I znowu jest śmiesznie i strasznie zarazem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 570

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (52 oceny)
27
11
10
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ilu­stra­cje, pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych

Mar­cin Szczy­giel­ski

Re­dak­cja

Han­na Adam­kow­ska (PL-BOY)

Anna Na­stu­lan­ka (Wio­sna PL-BOYA)

© Co­py­ri­ght by Mar­cin Szczy­giel­ski, 2009

© Co­py­ri­ght by Ofi­cy­na Wy­daw­ni­cza AS, 2009

© Co­py­ri­ght by In­sty­tut Wy­daw­ni­czy La­tar­nik, 2009

Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny i skład kom­pu­te­ro­wy

Ofi­cy­na Wy­daw­ni­cza AS

ISBN 978-83-63841-09-6

IN­STY­TUT WY­DAW­NI­CZY LA­TAR­NIK

IM. ZYG­MUN­TA KA­ŁU­ŻYŃ­SKIE­GO

War­sza­wa, ul. Cy­pryj­ska 89

tel./fax 22 614 28 34

e-mail:la­tar­nik@la­tar­nik.com.pl

Za­pra­sza­my do księ­gar­ni in­ter­ne­to­wej

www.la­tar­nik.com.pl

War­sza­wa 2009

Wy­da­nie II

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Marcin Szczygielski

Pi­sarz, dzien­ni­karz i gra­fik. Jest Au­to­rem po­wie­ści PL-BOY, Wio­sna PL-BOYA, Na­stur­cje i ćwo­ki orazFar­foc­le na­mięt­no­ści. W paź­dzier­ni­ku 2007 roku wy­dał swo­ją pią­tą po­wieść za­ty­tu­ło­wa­ną Be­rek, któ­ra w cią­gu kil­ku ty­go­dni osią­gnę­ła sta­tus be­st­sel­le­ra. Rok póź­niej Au­tor do­ko­nał jej ad­ap­ta­cji te­atral­nej. Pre­mie­ra sztu­ki za­ty­tu­ło­wa­nej Be­rek, czy­li upiór w mo­he­rze, z Ewą Ka­sprzyk i Paw­łem Ma­ła­szyń­skim w ro­lach głów­nych, od­by­ła się 28 lu­te­go 2009 roku w war­szaw­skim Kwa­dra­cie, a sztu­ka we­szła na sta­łe do re­per­tu­aru tego te­atru. Od kwiet­nia 2009 roku ru­szy­ły przy­go­to­wa­nia do ekra­ni­za­cji Ber­ka. Szczy­giel­ski jest tak­że au­to­rem sztu­ki Wy­dmusz­ka, któ­rej pre­mie­ra prze­wi­dy­wa­na jest na luty 2010 roku. Je­sie­nią 2009 roku uka­za­ła się jego szó­sta po­wieść Ome­ga - pierw­sza w do­rob­ku Au­to­ra skie­ro­wa­na do młod­sze­go czy­tel­ni­ka.

Mar­cin Szczy­giel­ski w swo­jej za­wo­do­wej ka­rie­rze zwią­za­ny był z mie­sięcz­ni­kiem Play­boy Edy­cja Pol­ska (dy­rek­tor ar­ty­stycz­ny), ty­go­dni­kiem Wprost (dzien­ni­karz), por­ta­lem in­ter­ne­to­wym Ahoj.pl (dy­rek­tor kre­atyw­ny), wy­daw­nic­twem Gru­ner+Jahr Pol­ska (dy­rek­tor kre­atyw­ny), mie­sięcz­ni­kiem Moje Miesz­ka­nie (re­dak­tor na­czel­ny). Jego ilu­stra­cje pu­bli­ko­wa­ły ma­ga­zy­ny New­swe­ek, Pani, Oli­via, Auto Plus, Play­boy, VoY­AgE, Ro­dzi­ce i Nowa Fan­ta­sty­ka. Na prze­ło­mie lat 2006 i 2007 Szczy­giel­ski współ­pro­wa­dził w te­le­wi­zji TVN pro­gram Po­ko­jo­we re­wo­lu­cje, a w 2009 zo­stał go­spo­da­rzem pro­gra­mu Chło­pa­ki z ta­śmy w TV 4.

PL-BOY

Far­sa jed­nak­że jest funk­cją tego,

co nor­mal­ne, zwy­kłe, stan­dar­do­we.

Bez nor­my, któ­ra jest źró­dłem far­sy,

ta szcze­gól­na for­ma śmie­chu więd­nie…

Do­ris Les­sing Pa­mięt­nik prze­trwa­nia

Ali­cja więc za­czę­ła opo­wia­dać

swo­je przy­go­dy od chwi­li,

kie­dy po raz pierw­szy uj­rza­ła

Bia­łe­go Kró­li­ka.

Le­wis Car­rol Ali­cja w kra­inie cza­rów

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Je­żo­zwierz Kró­lew­ski nig­dy ni­cze­go nie zo­sta­wił w spo­ko­ju.

Mar­ga­ret Atwo­od „Pani Wy­rocz­nia”

Fi­zycz­na de­ge­ne­ra­cja Iwo­ny i jak temu za­ra­dzić • O doj­rze­wa­niu Bety i moim awan­sie • Prze­ra­ża­ją­ce przy­pad­ki Cesi • Kim jest Ju­sty­sia? • Fran­ken­ste­in fo­re­ver • Strasz­li­wa moc uza­leż­nie­nia od in­ter­ne­tu

– Cał­kiem sfla­cza­łam! Zo­bacz mój brzuch.

Iwo­na pod­cią­ga T-shirt i zgi­na się wpół. Nie wi­dzę nic sfla­cza­łe­go. Ostat­nio ma ob­se­sję wie­ku – skoń­czy­ła wła­śnie dwa­dzie­ścia czte­ry lata i uwa­ża, że za­czę­ła się roz­la­ty­wać w eks­pre­so­wym tem­pie. Po­sta­na­wiam być bez­li­to­sny.

– Cóż, do­bie­gasz trzy­dziest­ki – okres naj­lep­szej for­my masz już za sobą.

O dzi­wo, wy­da­je się usa­tys­fak­cjo­no­wa­na.

– Chy­ba za­cznę bie­gać, ale nie wiem gdzie. Mam już di­sc­ma­na – do­da­je. Spo­glą­dam na nią i przez chwi­lę nie poj­mu­ję, co ma jed­no do dru­gie­go.

– Czy­li chcesz słu­chać, bie­ga­jąc?

– Prze­cież bym się nu­dzi­ła. No, ale gdzie mam bie­gać? Obok mnie nie ma nic zie­lo­ne­go…

Iwo­na miesz­ka przy Że­la­znej. Rze­czy­wi­ście nie ma tam zie­le­ni.

– Mo­żesz bie­gać po Anie­le­wi­cza – tam na środ­ku ro­śnie parę drze­wek.

– Eeee, no wiesz, mu­szę mieć ja­kiś cel. Jak nie, to się znu­dzę.

– No to bie­gaj do Hali Mi­row­skiej i z po­wro­tem.

– Nie­eee, za dużo lu­dzi – psy mi się po­plą­czą.

Nie spo­dzie­wa­łem się, że ze­chce bie­gać ze swo­imi psa­mi. Ma czte­ry ba­sen­ji – tę­pa­we, choć peł­ne wdzię­ku afry­kań­skie pie­ski. Sys­te­ma­tycz­nie po­że­ra­ją jej czas oraz do­by­tek.

– To bie­gaj przy Oko­po­wej do Kli­fa – tam jest sze­ro­ki chod­nik i nie ma lu­dzi.

– Eeee, spa­li­ny. Co to za przy­jem­ność? Py­li­cy do­sta­nę.

Tak jest za­wsze. Ge­ne­ral­nie mam wra­że­nie, że ona nig­dy nie chce mo­jej rady, tyl­ko dys­ku­sji. Jest świet­na w kon­wer­sa­cyj­ne dwa ognie, to jej mu­szę przy­znać. Bio­rę byka za rogi:

– Mo­żesz bie­gać po Po­wąz­kach – bli­sko masz.

– No, co ty, wy­rzu­cą mnie! I z psa­mi…

– O rany, za­wsze mo­żesz uda­wać roz­pacz – wiesz, czar­na wo­al­ka, ci­chy szloch – au­to­ma­tycz­ny przy za­dysz­ce. Bie­gniesz z roz­pa­czy, nikt się nie przy­cze­pi.

Iwo­na pa­trzy na mnie przez chwi­lę bez mru­gnię­cia.

– Ja ci ra­dzę – mówi – ty to za­pi­suj…

Iwo­na i ja pra­cu­je­my w re­dak­cji PL-BOYA, jed­ne­go z naj­sil­niej­szych mie­sięcz­ni­ków dla fa­ce­tów w Pol­sce. Ja je­stem dy­rek­to­rem ar­ty­stycz­nym, a Iwo­na moją pod­wład­ną, choć ona nie do koń­ca ak­cep­tu­je ten fakt. Uda­je­my więc, że nie jest.

Sie­dzi­my na pod­ło­dze w ką­cie pra­cow­ni, sy­mu­lu­jąc se­gre­go­wa­nie pre­nu­me­ro­wa­nych dla na­sze­go dzia­łu cza­so­pism.

– Już są! – wy­krzy­ku­je Ce­sia z fo­to­ser­wi­su, któ­ra wpa­da do na­sze­go stu­dia, nio­sąc przed sobą kar­ton ze zdję­cia­mi. Zdję­cia są spóź­nio­ne, pra­wie cały nu­mer już zo­stał za­mknię­ty, a se­sja Ga­bry­si ma być gwoź­dziem mie­sią­ca. Po­dob­no jest wcie­lo­ną re­we­la­cją, ale to opi­nia dzia­łu foto – do­ty­czy każ­dej se­sji, któ­rą or­ga­ni­zu­ją, a nie do­ty­czy zaś żad­nej, któ­rą ku­pu­je­my na ze­wnątrz.

Na­sze stu­dio nie jest duże – trzy biur­ka, ska­ner, dru­kar­ka, sza­fa na ory­gi­na­ły ilu­stra­cji. Po­nie­waż po­kój jest na­roż­ny, mamy całe mnó­stwo okien. Je­den kąt pra­cow­ni, mniej wię­cej trzy na trzy me­try, jest wy­dzie­lo­ny prze­szklo­ną ścia­ną – to ga­bi­net dy­rek­to­ra ar­ty­stycz­ne­go PL-BOYA. Czy­li mój. Są chwi­le, kie­dy nie mogę w to uwie­rzyć, że uda­ło mi się zro­bić taką ka­rie­rę – mam w koń­cu do­pie­ro 25 lat. Ale cza­sa­mi my­ślę, że po pro­stu da­łem się wro­bić.

Mój ga­bi­net ma zie­lo­ne ścia­ny ob­wie­szo­ne ob­raz­ka­mi i dwa okna. Kie­dy w nim sie­dzę, czu­ję się jak Mur­phy Brown. Albo jak kio­skarz – to przez tę prze­szklo­ną ścia­nę, któ­ra od­dzie­la mnie od mo­je­go ze­spo­łu. Mój ze­spół to dwie oso­by. Pierw­sza to Ma­ria, któ­ra jest swo­je­go ro­dza­ju in­sty­tu­cją, bo pra­cu­je w PL-BOYU od sa­me­go po­cząt­ku i pa­mię­ta jesz­cze pio­nier­skie cza­sy pi­sma, kie­dy re­dak­cja mie­ści­ła się w nie­du­żej wy­na­ję­tej wil­li na Żo­li­bo­rzu. To była zło­ta era, coś jak­by eden, tak to przy­najm­niej przed­sta­wia. Wszy­scy byli szczę­śli­wi, owiecz­ki pa­sły się z wil­ka­mi w peł­nej zgo­dzie i ge­ne­ral­nie za­wsze się chcia­ło. Ma­ria jest tro­chę gra­fi­kiem, tro­chę ma­szy­nist­ką, a tro­chę ope­ra­to­rem DTP, ale przede wszyst­kim jest anio­łem. Dru­gą oso­bą jest Iwo­na. Przy­ją­łem ją do pra­cy za­raz po mo­jej no­mi­na­cji, przy­szła do nas z agen­cji re­kla­mo­wej – je­ste­śmy więc wy­ro­zu­mia­li. Iwon­cia jest gra­fi­kiem.

Roz­kła­dam zdję­cia Ga­bry­si na pod­ło­dze. Rze­czy­wi­ście są cał­kiem nie­złe. Bar­dzo spryt­nie pod­świe­tli­li ją od dołu, dzię­ki cze­mu na fot­kach ma ogrom­ne bu­fo­ry – cen­na i uni­kal­na rzecz jak na na­sze se­sje. Ale poza nimi nic nie po­ka­zu­je. Beta bę­dzie zła. Beta to na­sza ca­ry­ca – jest pre­ze­sem PL-BOYA. To pięk­na, po­zor­nie de­li­kat­na ko­bie­ta, któ­ra ko­cha no­wo­cze­sny de­sign, feu­da­lizm i po­zo­ry. Z więk­szo­ścią lu­dzi w fir­mie jest na ty, ale to się zmie­nia. Ochrzci­li­śmy ją Betą, po­nie­waż trud­no okre­ślić ją mia­nem alfy i ome­gi.

– Faj­ne – orze­kam, pa­trząc na zdję­cia.

– Faj­ne? Są  z a j e b i s t e! – wy­krzy­ku­je Ce­sia en­tu­zja­stycz­nie. Peł­ni funk­cję fo­to­edy­to­ra i bar­dzo się tym przej­mu­je, ale ogól­nie jest w po­rząd­ku. Zde­cy­do­wa­nie na­bra­łem dla niej sza­cun­ku po tym, gdy pa­dła ofia­rą na­pa­du we wła­snym miesz­ka­niu. Dwóch go­ści wła­ma­ło się przez bal­kon, przy­wią­za­ło ją do ka­lo­ry­fe­ra i do­kład­nie ob­ro­bi­ło miesz­ka­nie. A na dru­gi dzień, po uwol­nie­niu, ta bie­dacz­ka przy­szła do pra­cy jak­by nig­dy nic. Na do­brą spra­wę nie za bar­dzo wiem, jak po­win­na się za­cho­wać – za­ła­mać ner­wo­wo, spek­ta­ku­lar­nie na­wró­cić lub, czy ja wiem, rzu­cić wszyst­ko i wy­je­chać w Ty­bet… Nie mam po­ję­cia, ale to, że po pro­stu po­ja­wi­ła się w re­dak­cji, jest dla mnie nie­sa­mo­wi­te.

– Nic nie wi­dać – za­zna­czam. Wzru­sza ra­mio­na­mi.

– Wiesz, ja­kie z nią były kło­po­ty?! Na nic nie chcia­ła się zgo­dzić, cały czas był na pla­nie jej fa­cet i wszyst­ko chciał kon­tro­lo­wać. A poza tym strasz­nie wsty­dzi­ła się bli­zny, któ­rą ma na udzie.

Ma­ria z za­in­te­re­so­wa­niem po­chy­la się nad zdję­cia­mi.

– Ależ ja tu nie wi­dzę żad­nej bli­zny!

– Moja dro­ga! – do mo­je­go po­ko­ju wkra­cza Ju­sty­na, dy­rek­tor foto, któ­ra usły­sza­ła koń­ców­kę na­szej roz­mo­wy, ale nie­zbyt wy­raź­nie. – To jest GWIAZ­DA! Ona ci piz­dy nie po­ka­że!

Za­pa­da mil­cze­nie, a Ma­ria ob­le­wa się ru­mień­cem. Za­ci­skam zęby, żeby nie par­sk­nąć śmie­chem, ale jest za póź­no. Po chwi­li, za­pła­ka­ni, do­cho­dzi­my do sie­bie. Ju­sty­sia nie ro­zu­mie, o co cho­dzi, ale śmie­je się ra­zem z nami.

Dy­rek­to­rem ar­ty­stycz­nym PL-BOYA zo­sta­łem wła­ści­wie z przy­pad­ku. Przede mną był Ję­drzej, któ­ry stwo­rzył ma­kie­tę pi­sma i do­pro­wa­dził do tego, że wśród na­szych ilu­stra­to­rów za­czę­li po­ja­wiać się naj­sław­niej­si pol­scy gra­fi­cy i ma­la­rze. Po­nie­waż jed­nak jego oso­ba za­czę­ła za bar­dzo wy­bi­jać się na pierw­szy plan, Beta do­szła do wnio­sku, że jest to dla niej nie­wy­god­ne. Pew­nie czu­ła się przy nim mała i głu­pia, a ona na pew­no nie lubi tak się czuć, bo choć w pierw­szych la­tach ist­nie­nia pi­sma była tyl­ko uro­czą i spryt­ną pa­nien­ką z pro­win­cji, to w mia­rę upły­wu cza­su za­czę­ła doj­rze­wać. Po­ma­lut­ku ro­sły jej wie­dza na te­mat re­da­go­wa­nia mie­sięcz­ni­ka, zna­jo­mość ję­zy­ków ob­cych oraz ego. Ego wy­gra­ło, Ję­drzej prze­grał. Po dłu­go­trwa­łych po­szu­ki­wa­niach jego na­stęp­cy i kil­ku nie­uda­nych pró­bach wy­bór padł na mnie. By­łem wy­star­cza­ją­co mło­dy, by być do­zgon­nie wdzięcz­ny Be­cie za nie­oce­nio­ną szan­sę, wy­star­cza­ją­co nie­do­świad­czo­ny, by dać sobą po­wo­do­wać, i wy­star­cza­ją­co zdol­ny, by za­pew­nić ja­kość, któ­rej ocze­ki­wa­ła. Do­sta­łem więc ogrom­ną kieł­ba­chę, czy­li sta­no­wi­sko dy­rek­to­ra ar­ty­stycz­ne­go pi­sma. Po­nie­waż jed­nak Beta po na­my­śle uzna­ła, że to za dużo jak na mnie, po­dzie­li­ła funk­cję na dwie oso­by. Ja mia­łem być od­po­wie­dzial­ny za gra­fi­kę, a opie­kę nad zdję­cia­mi Beta po­wie­rzy­ła nowo przy­ję­tej oso­bie. Oso­bą tą oka­za­ła się Ju­sty­na.

Ju­sty­na jest dziw­na – raz faj­na, a raz nie. Kie­dy po­ja­wi­ła się w re­dak­cji, wy­wo­ła­ła sen­sa­cję i ży­wio­ło­wą nie­chęć na­szej ów­cze­snej sty­list­ki Zu­zan­ny, któ­rej mia­ła być bez­po­śred­nią prze­ło­żo­ną. Swo­ją dro­gą Ju­sty­sia sama nie­co jej się bała – zda­je się, że jesz­cze nig­dy w ży­ciu nie była czy­jąś prze­ło­żo­ną. Pierw­sze­go dnia w kuch­ni uda­ła na­wet przed Zu­zan­ną, któ­ra jej jesz­cze nie po­zna­ła, że ona to nie ona. Sen­sa­cja spo­wo­do­wa­na była na­to­miast fak­tem, że Ju­sty­sia do pra­cy przy­szła w czymś wście­kle tur­ku­so­wym, co było skrzy­żo­wa­niem kom­bi­ne­zo­nu nar­ciar­skie­go ze stro­jem do ae­ro­bi­ku, a na wierzch za­ło­ży­ła weł­nia­ną mi­ni­spód­nicz­kę w ko­lo­rze brą­zo­wym, osią­ga­jąc w ten spo­sób wy­gląd eg­zo­tycz­ne­go hot doga.

Faj­ność Ju­sty­ny po­le­ga na tym, że jest in­te­li­gent­na i za­baw­na. Jej nie­faj­ność po­le­ga na tym, że po­tra­fi być wred­na. Ge­ne­ral­nie jed­nak nie jest szko­dli­wa, a cza­sa­mi wręcz po­ży­tecz­na, bo ma pe­cha. Pech ob­ja­wia się tym, że Ju­sty­sia po­tra­fi zo­gni­sko­wać na so­bie uwa­gę oto­cze­nia w sy­tu­acjach, gdy ta­kiej uwa­gi po­win­na się wy­strze­gać. Tym sa­mym jed­nak po­zwa­la in­nym, czy­li mnie, ta­kie­go zo­gni­sko­wa­nia uwa­gi na so­bie unik­nąć. Na przy­kład trwa re­dak­cyj­ne ko­le­gium. Beta wdzięcz­nie upo­zo­wa­na u szczy­tu sto­łu usi­łu­je prze­for­so­wać swój ko­lej­ny, ge­nial­ny wręcz po­mysł. Wy­dy­ma­jąc ustecz­ka i ko­kie­te­ryj­nie ba­wiąc się ró­żo­wym gu­zicz­kiem spi­na­ją­cym jej ró­żo­wy de­kol­cik, usi­łu­je wy­łu­skać z na­sze­go gro­na ofia­rę – pro­me­tej­skie­go po­słań­ca, któ­ry dźwi­gnie na swych bar­kach cię­żar jej zło­tej idei i po­nie­sie – hej ho – ku świe­tla­nej przy­szło­ści pi­sma i na­sze­mu bó­lo­wi dupy. I kie­dy Beta już, już ma prze­szyć mnie szty­le­tem swe­go błę­kit­ne­go spoj­rze­nia i swym ró­żo­wym pa­lusz­kiem ze­słać na mnie klą­twę, od­zy­wa się Ju­sty­sia. Praw­do­po­dob­nie na­pię­cie prze­kro­czy­ło po­ziom jej od­por­no­ści lub po pro­stu się za­ga­pi­ła i nie bar­dzo wie, o co cho­dzi. I Ju­sty­sia mówi, lek­ko na­dę­tym i ob­ra­żo­nym to­nem: „Eee, to nie­eeemoż­li­we­eee” albo: „To się nie uda” i wte­dy sy­tu­acja dia­me­tral­nie się zmie­nia. Ze­bra­ne gro­no wy­raź­nie się od­prę­ża, ska­mie­nia­łe po­wie­trze po­wo­lut­ku od­na­wia swo­ją cyr­ku­la­cję, a Beta ni­czym bu­dow­la­ny żu­raw, wol­niut­ko, nie­sły­cha­nie po­wo­li zwra­ca swo­ją kształt­ną blond głów­kę i nie­co mniej kształt­ny, kro­gul­czy no­sek w stro­nę Ju­sty­ny. Ju­sty­sia nie wie jesz­cze tego, co już wie­dzą wszy­scy inni – wpa­dła – i już za chwi­lecz­kę, już za mo­men­cik zo­sta­nie roz­sma­ro­wa­na po sto­le, krze­słach i ścia­nach sali kon­fe­ren­cyj­nej. I wła­śnie za to lu­bi­my Ju­sty­nę.

Teo­re­tycz­nie moim za­da­niem jako dy­rar­ta jest pro­jek­to­wa­nie pi­sma. Ale tyl­ko teo­re­tycz­nie. Tak na­praw­dę pra­ca nad ukła­dem gra­ficz­nym mie­sięcz­ni­ka, czy­li ła­ma­nie pi­sma, to naj­wy­żej 20 pro­cent cza­su pra­cy. Moim pod­sta­wo­wym za­da­niem jest ob­ra­bia­nie la­sek – jak­kol­wiek pi­kant­nie by to brzmia­ło.

Kie­dy pa­trzysz na na­sze dziew­czy­ny, za­sta­na­wiasz się, jak to moż­li­we, że co mie­siąc uda­je nam się do­trzeć do tak cu­dow­nych istot i dla­cze­go ty nig­dy nie spo­ty­kasz, choć­by na uli­cy, po­dob­nych anio­łów. Od­po­wiedź jest pro­sta – nie masz dość do­bre­go kom­pu­te­ra i nie ży­jesz w wir­tu­al­nym świe­cie.

Nie ma ide­al­nych dziew­czyn. Każ­da ma więk­sze lub mniej­sze wady. Tej zwi­sa­ją cyc­ki, tam­ta nie ma ich wca­le. Ta ma roz­stę­py jak Rów Ma­riań­ski, inna krót­kie nogi. Ale każ­da, na­wet naj­gor­szy pasz­tet, może wy­glą­dać re­we­la­cyj­nie. Wy­star­czy odro­bi­na wpra­wy i po­jem­ny RAM.

Ge­ne­ral­nie nie było chy­ba jesz­cze se­sji zdję­cio­wej, nad któ­rą nie mu­siał­bym po­pra­co­wać. Wy­gła­dza­nie zmarsz­czek, usu­wa­nie plam, po­praw­ki ma­ki­ja­żu, usu­wa­nie blizn po im­plan­tach – ru­ty­na, trud­no to na­wet na­zwać skom­pli­ko­wa­nym re­tu­szem. Ale zda­rza­ją się rze­czy włos je­żą­ce na gło­wie.

Kie­dyś tra­fi­ła się nam se­sja dziew­czy­ny po pro­stu aniel­skiej. Fi­gu­rę mia­ła bo­ską, prze­ślicz­ną bu­zię i wspa­nia­łe wło­sy. Pro­blem w tym, że nie­uważ­na mama w za­mierz­chłych la­tach wy­la­ła na dziec­ko gar­nek wrząt­ku. Dziew­czy­na wy­ro­sła na pięk­ność, opo­rów nie mia­ła i chęt­nie ob­ja­wia­ła świa­tu swo­je wdzię­ki. W re­dak­cji zy­ska­ła przy­do­mek „orzech wło­ski”, gdyż od biu­stu po ko­la­na przy­po­mi­na­ła mon­stru­al­ną sko­rup­kę wło­skie­go orze­cha. Albo od­sło­nię­ty mózg. Ist­na na­rze­czo­na Fred­dy’ego Krüge­ra. Pra­ca była ka­torż­ni­cza – mu­sia­łem stwo­rzyć jej brzuch, prze­szcze­pia­jąc skó­rę z in­nych, po­dob­nie oświe­tlo­nych par­tii cia­ła. Naj­bar­dziej przy­dat­ne było przed­ra­mię. Pro­ble­mem oka­zał się pę­pek – od­szu­ka­nie go mię­dzy bli­zna­mi i szra­ma­mi było wręcz nie­moż­li­we – zre­zy­gno­wa­łem z re­kon­struk­cji i po pro­stu gwizd­ną­łem od­po­wied­nią część ana­to­mii ja­kiejś in­nej dziew­czy­nie mie­sią­ca.

Ta­kie kom­pu­te­ro­we „prze­szcze­py” zda­rza­ły się czę­ściej. Kie­dyś w dwóch ko­lej­nych nu­me­rach uka­za­ły się te same pier­si, do­le­pio­ne trzem róż­nym dziew­czy­nom. In­nym ra­zem pew­na pan­na, moc­no owło­sio­na, zo­sta­ła tak nie­szczę­śli­wie oświe­tlo­na na se­sji, że jej pod­brzu­sze wy­glą­da­ło jak ide­al­nie gład­ki czar­ny trój­kąt. Za­cho­dzi­ło wręcz po­dej­rze­nie, że sfo­to­gra­fo­wa­no ją w ga­lo­tach. Chcąc nie chcąc, mu­sia­łem spre­pa­ro­wać jej muf­kę. Sta­nę­ło na tym, że pan­na po­szła do dru­ku z do­kle­jo­ną ana­to­mią ko­le­żan­ki. Zresz­tą nie był to maj­stersz­tyk i ele­ment oka­zał się nie­co przy­du­ży, za co obe­rwa­łem od Bety.

Ge­ne­ral­nie na­wet lu­bię taką dłu­ba­ni­nę, do­brze się przy niej my­śli, bo je­dy­ne, co mam za­ję­te, to ręce. Od cza­su do cza­su, gdy bar­dzo mi się nu­dzi, zmie­niam coś ot tak so­bie. Na przy­kład wsta­wiam gdzieś swo­je zdję­cie – jed­na z na­szych gwiazd kie­dyś mia­ła na szyi me­da­lion z moją gębą.

Cza­sa­mi zmie­nia­my z Ma­rią i Iwo­ną dla roz­ryw­ki ja­kieś szcze­gó­ły w in­nych zdję­ciach niż roz­bie­ra­ne. Przez pe­wien czas ro­bi­li­śmy to tak na­gmin­nie, że po­tem, na­wet gdy zdję­cie nie było prze­ra­bia­ne, nikt w re­dak­cji nie chciał w to uwie­rzyć. Do­pro­wa­dzi­ło to do tego, że kie­dy raz do­bie­ra­li­śmy fot­ki, któ­re mia­ły zna­leźć się w dru­ko­wa­nej pre­zen­ta­cji pra­cow­ni­ków PL-BOYA, wszyst­kie dziew­czy­ny z dzia­łu re­kla­my ob­ra­zi­ły się na nas śmier­tel­nie, twier­dząc, że zło­śli­wie znie­kształ­ci­li­śmy im twa­rze.

Taki re­tusz to pro­sta spra­wa – zdję­cie w kom­pu­te­rze trak­tu­jesz tro­chę jak olej­ny ob­raz, na któ­rym far­ba jest jesz­cze bar­dzo świe­ża. Oczy­wi­ście nie po­słu­gu­ję się pędz­lem. Pod­sta­wo­wym na­rzę­dziem jest stem­pe­lek do klo­no­wa­nia. Dzię­ki nie­mu mogę prze­no­sić gład­kie frag­men­ty skó­ry i za­stę­po­wać nimi inne, mniej pięk­ne. W ten sam spo­sób do­da­ję wło­sy tam, gdzie jest ich za mało, a usu­wam z ta­kich miejsc, gdzie ich być nie po­win­no.

Pier­si naj­pro­ściej jest po­więk­szać pin­chem – taką jak­by so­czew­ką, któ­ra po­więk­sza stop­nio­wo ele­men­ty od brze­gu wy­bra­ne­go ob­sza­ru zdję­cia aż do środ­ka. Skó­ra tro­chę się znie­kształ­ca, ale to moż­na wy­gła­dzić. Od cza­su do cza­su zda­rza­ją się oczy­wi­ście sy­tu­acje, w któ­rych ża­den pinch nie po­mo­że – wte­dy albo do­le­piam obce ba­lo­ny, albo sam je pre­pa­ru­ję. Nogi wy­cią­gam na­rzę­dziem do ska­lo­wa­nia, drob­ne zmarszcz­ki i od­bar­wie­nia fil­trem blur, czy­li roz­mięk­cza­czem. Fał­dy tłusz­czu się stem­plu­je i od­kra­wa po bo­kach, to samo do­ty­czy róż­nych ob­wi­sów. Po­więk­szam oczy, usta, zmie­niam i wy­rów­nu­ję ko­lor skó­ry, za­gęsz­czam wło­sy, wy­bie­lam zęby.

Bar­dzo waż­nym ele­men­tem fo­tek pu­bli­ko­wa­nych w na­szym ma­ga­zy­nie jest szcze­gó­ło­wość i ilość bo­brów. To za­le­ży od Bety, któ­ra ma w tej kwe­stii róż­ne na­sta­wie­nie – wy­chy­la się jak wska­zów­ka me­tro­no­mu raz w stro­nę czy­tel­ni­ków: „Wię­cej po­każ! I żeby były wło­sy ło­no­we! I szcze­gó­ły!”, a raz w stro­nę re­kla­mo­daw­ców: „Mniej po­każ! Mniej por­no! Zli­kwi­duj war­gi sro­mo­we! Roz­miękcz to, roz­miękcz!”. Ge­ne­ral­nie ta­kie okre­sy trwa­ją oko­ło dwóch, trzech mie­się­cy w jed­ną i tro­chę kró­cej w dru­gą stro­nę, choć by­wa­ją nie­co gwał­tow­niej­sze wah­nię­cia – kie­dyś jed­na pa­nien­ka bar­dzo od­waż­nie po­zo­wa­ła ze środ­ko­wym pal­cem wsu­nię­tym w pe­wien szcze­gół wła­snej ana­to­mii i dla wy­ja­śnie­nia do­dam, że nie był to nos. Przez dwa ty­go­dnie dzień po dniu zda­nie Bety na ten te­mat się zmie­nia­ło – w po­nie­dzia­łek pa­lu­szek mógł być we­wnątrz, ale we wto­rek dzwo­ni­ła sko­ro świt, oko­ło 10.00, w lek­kiej hi­ste­rii, krzy­cząc w słu­chaw­kę: „Wy­cią­gnij go, wy­cią­gnij, tak?”.

To „tak?” jest bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­ną od­zyw­ką Bety – koń­czy nim więk­szość swo­ich wy­po­wie­dzi, na przy­kład:

– Wczo­raj tego nie wie­dzia­łam, tak? – przy czym zda­nie jest stwier­dze­niem fak­tu, a nie py­ta­niem. Albo:

– Wy­je­cha­łam na dwa ty­go­dnie, tak?

Nie na­le­ży wte­dy od­po­wia­dać „TAK!”, bo się zde­ner­wu­je – trze­ba na­to­miast się uśmiech­nąć. Ge­ne­ral­nie Beta lubi, gdy się uśmie­chasz i nie przy­spa­rzasz kło­po­tów po­sia­da­niem swo­je­go zda­nia. Oczy­wi­ście po­sia­da­nie wła­sne­go zda­nia jest punk­to­wa­ne, byle tyl­ko było to zda­nie zbież­ne z jej punk­tem wi­dze­nia. W su­mie z Betą da się żyć, tym bar­dziej że w re­dak­cji po­ja­wia się mniej wię­cej dwa razy w ty­go­dniu. Resz­tę swe­go pa­ste­lo­we­go ży­cia wie­dzie w ro­dzin­nym mie­ście na pro­win­cji, bę­dąc nie­ko­ro­no­wa­ną kró­lo­wą oko­licz­nej eli­ty bu­ti­ko­wo-fit­nes­so­wo-sma­żal­nia­nej.

Dziś mamy spo­kój. Jest po­nie­dzia­łek, Bety moż­na spo­dzie­wać się oko­ło śro­dy. Nu­mer jest pra­wie skoń­czo­ny, zresz­tą i tak wy­tę­żo­na pra­ca zwią­za­na z ła­ma­niem mie­sięcz­ni­ka zaj­mu­je z grub­sza ty­dzień w cią­gu mie­sią­ca. Resz­ta to ży­cie to­wa­rzy­skie, a ostat­nio – in­ter­net, któ­re­go roz­ryw­ko­wy cha­rak­ter wła­śnie od­kry­li­śmy.

In­ter­net po­wo­li sta­je się na­szym na­ło­giem. Iwo­na i Ma­ria pod dzie­siąt­ka­mi pseu­do­ni­mów na­wią­zu­ją pie­prz­ną ko­re­spon­den­cję z ja­ki­miś fa­ce­ta­mi. Wy­pi­su­ją do nich ist­ne epi­sto­ły – nie mam po­ję­cia o czym.

– Po­pa­trz­cie, jak ła­two wy­rwać fa­ce­ta przez in­ter­net – po­pa­da w za­du­mę Ma­ria – i po­my­śleć, że jesz­cze dwa mie­sią­ce temu nie wie­dzia­łam, że mogę mieć ja­kąś inną skrzyn­kę ma­ilo­wą niż ta, któ­rą za­ło­żył mi w pra­cy nasz ad­mi­ni­stra­tor. A tu pro­szę. Ile ra­do­ści może nieść chęć po­zna­nia no­wo­cze­snej tech­no­lo­gii.

– Po­wie­dzia­ła­bym ra­czej: nuda czy­ni cuda – oświad­cza Iwo­na.

Ma­ria z wy­pie­ka­mi wczy­tu­je się w ogło­sze­nia.

– Po­słu­chaj­cie tego: „De­li­kat­na i spra­gnio­na mi­ło­ści chęt­nie cię w ser­cu ugo­ści. Lu­bię spa­cer, kino i li­te­ra­tu­rę oraz two­je oczy i mu­sku­la­tu­rę. Cze­kam, tę­sk­nię, wy­pa­tru­ję. Po­znaj mnie – nie po­ża­łu­jesz”. A tu chy­ba ja­kieś dane czy wy­mia­ry… No, nie wiem… 13/99/2000?

– Są­dząc z tre­ści, pierw­sze to wiek, dru­gie IQ, a trze­cie waga – ob­ja­śniam uczyn­nie.

Nie bar­dzo mnie te ogło­sze­nia i cza­ty po­cią­ga­ją, szcze­gól­nie od chwi­li, gdy uświa­do­mi­łem so­bie, że tak na­praw­dę nie mam naj­mniej­szej gwa­ran­cji, czy po dru­giej stro­nie jest dziew­czy­na, fa­cet, czy po­wiedz­my moja pro­fe­sor­ka z li­ceum. A lu­dzie mie­wa­ją naj­dziw­niej­sze po­my­sły – wiem o tym, od­kąd raz na czat wsze­dłem jako Do­mi­nu­ją­ca Xe­nia. Mia­łem gi­gan­tycz­ne po­wo­dze­nie.

– Może coś zła­mie­my? – py­tam dla czy­ste­go su­mie­nia.

– Ale co? Pra­wie wszyst­ko go­to­we. Zo­sta­ło parę rze­czy, ale do tego nie ma tek­stu, do tam­te­go nie ma zdjęć. Może babę…

– Baba zła­ma­na, cze­ka­my na tekst. Nic nie ma… – Ma­ria wzdy­cha te­atral­nie.

– Ewen­tu­al­nie prze­gląd sek­scy­ta­cji roku – mó­wię nie­pew­nie.

– Tekst jest?

– Nie ma….

– A zdję­cia?

– Zwa­rio­wa­łaś?!

– No to jak mamy ła­mać? – Ma­ria sze­ro­ko otwie­ra oczy.

– Moż­na by po­szu­kać w sie­ci – spo­glą­dam nie­win­nie i za­czy­na się. Przez go­dzi­nę bu­szu­je­my w in­ter­ne­cie, tra­fia­jąc na co­raz bar­dziej świń­skie stro­ny. Ma­ria sze­ro­kim łu­kiem ob­cho­dzi ste­reo­ty­po­we „sex”, „hard­co­re” i „fuck” – za­czy­na szu­kać po na­zwi­skach.

– Moja dro­ga, w ten spo­sób nic nie znaj­dziesz – Iwo­na wy­dy­ma war­gi. – Wpisz „pus­sy”.

– Ale sek­scy­ta­cje mają przed­sta­wiać zna­ne oso­by w sy­tu­acjach ero­tycz­nych, a „pus­sy” do­pro­wa­dzi mnie do osób nie­zna­nych w sy­tu­acjach por­no­gra­ficz­nych.

– Trud­no od­mó­wić ra­cji – przy­zna­ję.

– Kto jest na to­pie?

– Ju­lia Ro­berts albo Zeta-Jo­nes.

– Wpi­szę Ryan Phil­lip­pe.

– E?! Kto to jest?

– Za­ufaj mi, bo­żysz­cze tłu­mów, ku­zyn­ka mi mó­wi­ła. Chy­ba grał w Kosz­ma­rze mi­nio­ne­go lata.

Rze­czy­wi­ście, pod ha­słem „Ryan Phil­lip­pe” wy­świe­tla się całe mnó­stwo site’ów.

– Eeee – mówi Iwo­na peł­nym zwąt­pie­nia gło­sem. – No, po­każ…

Chło­pak, a wła­ści­wie fa­cet, bo na oko do­bie­ga trzy­dziest­ki, oka­zu­je się odę­to­ustym che­ru­bin­kiem z cho­ro­bli­wie błysz­czą­cy­mi oczka­mi i łysą jak ty­łek sło­nia klat­ką pier­sio­wą. O dzi­wo, ga­le­rie z jego fot­ka­mi nad­zwy­czaj czę­sto łą­czą się z Po­ke­mo­na­mi i Ku­bu­siem Pu­chat­kiem.

– To do­pie­ro dzie­cię­ca por­no­gra­fia…

– Zo­bacz­my tę.

Ma­ria kli­ka w link. Po­ja­wia się ża­ło­śnie ubo­ga stro­na – na­głó­wek, czte­ry od­sy­ła­cze do pod­stron oraz hi­ste­rycz­nie pod­ska­ku­ją­cy, zie­lo­no­żół­ty Pu­cha­tek.

– Uuuu, wi­dzę, maj­stersz­tyk… A gdzie ten go­guś?

– Jest tu.

Po klik­nię­ciu na ekra­nie po­ja­wia się wca­le po­kaź­na ko­lek­cja lek­ko roz­ne­gli­żo­wa­nych zdjęć cher­la­we­go aman­ta.

– Ty, wła­ści­ciel­ka tej stro­ny ma czter­na­ście lat!

– Zaj­rzyj do księ­gi go­ści.

– Jest księ­ga go­ści?

– No, ma na­wet 2457 wpi­sów.

– Na Boga!

Rze­czy­wi­ście, pra­wie dwa i pół ty­sią­ca osób, głów­nie na­sto­la­tek, wpi­sa­ło się nie­ja­kiej Ani, gra­tu­lu­jąc jej stro­ny i prze­cu­dow­nych fo­tek…

– O, tu ja­kaś rów­no­lat­ka – Ma­ria prze­su­wa stro­nę.

– Prze­czy­taj!

– Mo­nia pi­sze, lat trzy­na­ście. Czy­tam: „Chcia­łam ci bar­dzo moc­no po­dzię­ko­wać za tę stro­nę, bo jest wy­je­ba­na w ko­smos.”.

– Rany bo­skie…

Śmie­je­my się w naj­lep­sze, gdy wcho­dzi Krzy­cho, nasz re­dak­tor na­czel­ny.

– A cóż tu tak we­so­ło?

– Ma­ria coś zna­la­zła w sie­ci.

– A Ma­ria nie ma nic do ro­bo­ty?

– Wie­dzia­łam – ję­czy Ma­ria.

– Jed­na dziew­czyn­ka na­pi­sa­ła dru­giej dziew­czyn­ce, że moc­no jej dzię­ku­je za stro­nę in­ter­ne­to­wą, bo jest „wy­je­ba­na w ko­smos”.

– No, ład­nie – mówi Krzy­cho, od­wra­ca się na pię­cie i wy­cho­dzi.

– Oj, czu­ję, że wkrót­ce ja też taka będę – wzdy­cha Ma­ria.

– To zna­czy, jaka?

– Wy­je­ba­na w ko­smos.

ROZDZIAŁ DRUGI

Sprzą­tacz­ka za­py­ta­na, czy do­brze zno­si za­pach, od­par­ła „Jaki za­pach?”. Gdy skon­fron­to­wa­no ją z se­ra­mi i na­ka­za­no moc­no wcią­gnąć po­wie­trze oświad­czy­ła, iż do­la­tu­je ją ni­kła woń me­lo­nów.

Je­ro­me K. Je­ro­me „Trzech pa­nów w łód­ce (nie li­cząc psa)”

Uro­ki pra­cy na Ocho­cie • Lewy pro­fil pro­siacz­ka • Ży­cie od kuch­ni • Trud­na mi­łość • Czo­snek a prze­strzeń • Na sce­nę wkra­cza Ze­nia • Ze sce­ny scho­dzi Zu­zan­na

Nasza re­dak­cja mie­ści się w pa­skud­nym, odra­pa­nym biu­row­cu za Po­la­mi Mo­ko­tow­ski­mi. Strasz­na lo­ka­li­za­cja, ni­ko­mu nie po dro­dze. Z wy­jąt­kiem Bety, któ­ra na ogół przy­la­tu­je do nas sa­mo­lo­tem, a do Okę­cia stąd rzut be­re­tem. Tłu­cze­my się więc dzień w dzień z róż­nych naj­od­le­glej­szych za­kąt­ków War­sza­wy do na­szej uko­cha­nej pra­cy, obo­wiąz­ko­wo od­sta­jąc swo­je czter­dzie­ści pięć mi­nut w kor­ku na Żwir­ki i Wi­gu­ry.

Miesz­kam w Śród­mie­ściu, tuż obok ro­tun­dy PKO, więc nie mam tak naj­go­rzej – inni do­jeż­dża­ją z Żo­li­bo­rza czy Tar­cho­mi­na.

Na­sza re­dak­cja to w su­mie oko­ło dwu­dzie­stu osób. Obo­wią­zu­je układ wer­ty­kal­ny – na te dwa­dzie­ścia osób dzie­więć to dy­rek­to­rzy. Naj­mniej jest sze­re­go­wych pra­cow­ni­ków, bo wśród po­zo­sta­łej je­de­nast­ki piąt­ka to za­stęp­cy. Ostat­nio mówi się o stwo­rze­niu no­we­go sta­no­wi­ska dy­rek­tor­skie­go – dy­rek­to­ra re­cep­cji. Na­sza Ba­jecz­ka za­ku­pi­ła więc już na sta­dio­nie gar­son­kę à la biz­ne­słu­men.

Ba­jecz­ka to na­sza se­kre­tar­ka re­cep­cjo­nist­ka. Ma mniej wię­cej dwa­dzie­ścia lat, sil­ną oso­bo­wość i sła­by gust. Mó­wi­my na nią „Ba­jecz­ka”, bo ge­ne­ral­nie to chy­ba w ży­ciu sło­wa praw­dy nie po­wie­dzia­ła – szcze­gól­nie je­śli cho­dzi o spra­wy służ­bo­we, a do­kład­niej o to, co mia­ła zro­bić, a nie zro­bi­ła i dla­cze­go. Więk­szość cza­su w pra­cy spę­dza w ka­wia­ren­ce in­ter­ne­to­wej – to taki ro­dzaj cza­tu. Za­nim pod­łą­czy­li nam in­ter­net, była re­dak­cyj­ną mi­strzy­nią kom­pu­te­ro­we­go pa­sjan­sa, licz­bą punk­tów wy­gry­wa­jąc na­wet z za­stęp­cą na­czel­ne­go. Ba­jecz­ki nie na­le­ży pro­sić o nic, a już na pew­no nie o wy­sła­nie fak­su. Nie, żeby nie wie­dzia­ła jak – wie do­brze, ale nie lubi, więc mo­żesz być pew­ny, że twój faks wy­lą­du­je w ko­szu.

Jej biur­ko stoi tuż na wprost wyj­ścia z win­dy, a za nią stra­szy, przy­krę­co­ny so­lid­nie do szkla­nej ścia­ny, mon­stru­al­ny sym­bol na­sze­go mie­sięcz­ni­ka – Pro­sia­czek. Na­sze Pro­się to nie żad­na in­fan­tyl­na świn­ka Babe – to bar­dzo ele­ganc­ki (o czym świad­czy kra­wat fan­ta­zyj­nie za­wią­za­ny pod ryj­kiem) i w peł­ni świa­dom swe­go sek­su­al­ne­go uro­ku (per­wer­syj­ne spoj­rze­nie je­dy­ne­go wi­docz­ne­go oczka) mło­dy sa­miec.

Tuż obok re­cep­cji jest se­kret­ny ko­ry­ta­rzyk pro­wa­dzą­cy do drzwi eks­klu­zyw­ne­go bu­du­aru Bety. Doj­ścia strze­gą po­ło­żo­ne na­prze­ciw sie­bie po­ko­je dy­rek­to­ra dys­try­bu­cji i dy­rek­to­ra con­trol­lin­gu. Je­że­li skrę­cisz w pra­wo i nie wy­ha­mu­jesz na czas, roz­bi­jesz so­bie nos o szkla­ne drzwi do sali kon­fe­ren­cyj­nej. Da­lej jest po­kój re­dak­to­ra na­czel­ne­go, mar­ke­ting, wła­ści­wa re­dak­cja, skon­stru­owa­na na kształt la­bo­ra­to­ryj­ne­go la­bi­ryn­tu dla szczu­rów, czy­li po­gro­dzo­na dużą ilo­ścią ni­skich ścia­nek. Za­raz za re­dak­cją jest po­kój Ju­sty­ny i Cesi, po­tem kuch­nia, klop, my, re­kla­ma i znów je­steś obok Ba­jecz­ki.

Taki jest stan na dziś, ale nig­dy nic nie wia­do­mo, bo ży­je­my w domu dla la­lek, któ­re­go wła­ści­ciel­ką jest Beta. Być może ju­tro w przy­pły­wie fan­ta­zji po­sta­no­wi po­za­mie­niać miej­sca – Ken pój­dzie tu, a Bar­bi tam. Wo­lał­bym nie wy­lą­do­wać w klo­pie czy kuch­ni, jak to przy­da­rzy­ło się dy­rek­to­ro­wi pro­duk­cji. Biur­ko Paw­ła nie stoi oczy­wi­ście w sa­mej kuch­ni, ale żeby do nie­go dojść, trze­ba prze­ci­snąć się mię­dzy zle­wem a lo­dów­ką.

W czę­ści re­dak­cyj­nej sie­dzi pięć osób: dwie re­dak­tor­ki – Kryś­ka i Jol­ka, za­stęp­ca na­czel­ne­go, czy­li Ma­rek, oraz se­kre­tarz re­dak­cji i za­stęp­ca – Ania i Ani­ta. Na przy­chod­ne jest jesz­cze ko­rek­tor­ka Jo­an­na. Chwi­lo­wo nie jest ob­sa­dzo­ne biur­ko sty­list­ki, któ­ra przed kil­ko­ma dnia­mi z ogrom­nym hu­kiem nas opu­ści­ła. Po­nie­kąd wy­pi­ła piwo, któ­re­go sama na­wa­rzy­ła. Nie ża­łu­je­my jej za bar­dzo, bo my to piwo wciąż spi­ja­my.

Re­kla­ma zaj­mu­je jed­no z naj­więk­szych po­miesz­czeń w biu­rze. To spe­cy­ficz­ny dział, ale dość do­brze ze sobą ży­je­my. Na­sze kon­tak­ty ogra­ni­cza­ją się głów­nie do chwil spę­dzo­nych na pa­pie­ro­sie, może dla­te­go. Pra­cu­je tam pięć dziew­czyn, któ­ry­mi do­wo­dzi Na­ta­sza – wszyst­kie ład­ne i efek­tow­ne – to że­la­zny wy­móg Bety. Ge­ne­ral­nie, je­śli chcesz pra­co­wać w PL-BOYU, mu­sisz do­brze wy­glą­dać – Beta jest es­tet­ką i wy­gląd to pod­sta­wo­we kry­te­rium oce­ny two­jej przy­dat­no­ści do pra­cy.

Dziś przy­jeż­dżam do re­dak­cji wy­jąt­ko­wo wcze­śnie, jest do­pie­ro 10.00. W do­dat­ku kor­ki nie są te­raz aż tak uciąż­li­we, bo jest po­ło­wa sierp­nia i więk­szość lu­dzi wy­by­ła z mia­sta. Iwo­na po­wo­li do­bu­dza się w kuch­ni nad gi­gan­tycz­nym ku­ba­sem kawy, a Ma­ria nie od­ry­wa się od mo­ni­to­ra. Praw­do­po­dob­nie ana­li­zu­je naj­now­szy e-mail od ja­kie­goś kom­pu­te­ro­we­go ado­ni­sa. Wra­cam do kuch­ni.

– Źle się czu­ję – ko­mu­ni­ku­je Iwo­na. Przy­glą­dam się jej uważ­nie.

– Pi­łaś – stwier­dzam.

– Nie­eee, spa­dłam z drąż­kiem.

– Hm?!

– Po­sta­no­wi­łam rano tro­chę po­ćwi­czyć, jak wy­szłam z ła­zien­ki. Mam taki drą­żek, roz­po­ro­wy, no wiesz, w fu­try­nie. Pod­cią­gnę­łam się i kie­dy mia­łam ko­la­na przy uszach, on się ob­su­nął. Grzmot­nę­łam krę­go­słu­pem w pod­ło­gę – wzdy­cha i do­da­je – goła by­łam, nie wiem, czy ktoś mnie nie wi­dział przez okno.

Iwo­na nie ma za­słon, a na wprost jej okien stoi bliź­nia­czy blok.

– Jezu – mó­wię, bo nie wiem za bar­dzo, co po­wie­dzieć.

– No – wzdy­cha Iwo­na. – Ale ju­tro też na nim po­ćwi­czę.

– Prze­cież się ze­rwał?

– Coś ty, już mam go na miej­scu – mówi Iwo­na.

– Przy­krę­ci­łaś go z po­wro­tem? Tyl­ko po­rząd­nie, naj­le­piej żabą.

– Bar­tosz mi przy­krę­cił.

– Po­win­naś przy­krę­cić żabą – upie­ram się.

– Nie wiesz, jak on te­raz wy­glą­da.

Chi­cho­cze­my. Bar­tosz to chło­pak Iwo­ny. Po­stać ogrom­nie spe­cy­ficz­na, no, ale pra­cu­je w agen­cji re­kla­mo­wej. Łą­czy go z Iwo­ną wy­jąt­ko­wo skom­pli­ko­wa­ny i tok­sycz­ny zwią­zek, do­star­cza­ją­cy oboj­gu nie­sły­cha­nie sil­nych emo­cji. Zresz­tą nie tyl­ko im – wy­da­rze­nia z za­par­tym tchem śle­dzi pół re­dak­cji, ni­czym fa­bu­łę bra­zy­lij­skie­go ta­siem­ca, bę­dą­ce­go skrzy­żo­wa­niem Love Sto­ry z Hal­lo­we­en plus wszyst­kie se­qu­ele. Parę ty­go­dni temu Bar­tosz po raz trze­ci wy­pro­wa­dził się z miesz­ka­nia przy Że­la­znej, a te­raz są na eta­pie po­dzia­łu ma­jąt­ku. Koń­ca nie wi­dać.

Po­wo­li re­dak­cja się za­peł­nia. Do­sko­na­le wie­my, kto kie­dy przy­szedł, bo wszy­scy pierw­sze kro­ki kie­ru­ją do kuch­ni. Wcho­dzi Ani­ta.

– Cześć – rzu­ca. – Od­suń się, bo mu­szę so­bie spa­rzyć po­mi­do­ra.

Ani­ta jest oso­bą, któ­rą znam naj­dłu­żej – nie tyl­ko w re­dak­cji, ale w ogó­le. Cho­dzi­li­śmy ra­zem do li­ceum w Szcze­ci­nie. Po­tem ja wy­je­cha­łem do War­sza­wy, a ona na fil­mo­znaw­stwo do Ło­dzi. Po stu­diach do­łą­czy­ła do mnie. W re­dak­cji peł­ni funk­cję za­stęp­cy se­kre­ta­rza re­dak­cji, Anki. Czy­ni to z wła­ści­wą so­bie bez­kom­pro­mi­so­wo­ścią, co bły­ska­wicz­nie za­owo­co­wa­ło tym, że po­obra­ża­ła się po­ło­wa au­to­rów.

W kuch­ni robi się bar­dzo nie­wy­god­nie, bo Ce­sia w cha­rak­te­rze śnia­da­nia za­czy­na kon­su­mo­wać śle­dzio­wą sa­łat­kę z dużą ilo­ścią czosn­ku. Idzie­my do mo­je­go po­ko­ju na pa­pie­ro­sa.

Dzi­siaj jest nie­co bar­dziej ner­wo­wy dzień – ju­tro przy­jeż­dża Beta. Bę­dzie oglą­da­ła ak­tu­al­ny nu­mer u mnie na kom­pu­te­rze, a po­tem ma być ko­le­gium re­dak­cyj­ne. Mak­sy­mal­na nuda – naj­pierw zro­bi nam spraw­dzian z ostat­nie­go nu­me­ru, a po­tem bę­dzie wał­ko­wa­ła plan pię­ciu. Plan pię­ciu ma niby być pla­no­wa­niem przy­szłych nu­me­rów, ale w grun­cie rze­czy to kom­pi­la­cja po­boż­nych ży­czeń i ba­jek, z któ­rych na ogół nic nie wy­cho­dzi. Spraw­dzian z nu­me­ru na­to­miast to ist­ny hor­ror – wszy­scy po ko­lei mu­szą opo­wia­dać, co są­dzą o każ­dym ar­ty­ku­le i se­sji zdję­cio­wej, przy czym praw­da jest taka, że nikt, ab­so­lut­nie nikt w re­dak­cji nie czy­ta na­sze­go mie­sięcz­ni­ka. Mu­szę prze­czy­tać, ale póź­niej.

Do­cho­dzi 12.00, za­bie­ram się do ob­ra­bia­nia okład­ki i zdjęć Ga­bry­si. Wy­jąt­ko­wo mało ro­bo­ty. Cyc­ki ma tro­chę za ni­sko – trze­ba pod­cią­gnąć. Pra­wie nie wi­dać zmarsz­czek, wszyst­ko ma z grub­sza pro­por­cjo­nal­ne, nie­tłu­sta. Po­pra­wiam jej ma­ki­jaż, wy­rów­nu­ję zęby, tro­chę po­więk­szam oczy, wy­gła­dzam skó­rę. No, po­wiedz­my, że go­to­we. Te­raz prze­czy­tam nu­mer. albo nie, póź­niej.

Mija po­łu­dnie. Lunch ro­bi­my so­bie na miej­scu, w kuch­ni. Iwo­na otwie­ra pusz­kę z ło­so­siem, Ma­ria kroi po­mi­do­ry, ja sma­ru­ję chleb. W zle­wie pię­trzy się ster­ta brud­nych kub­ków, mi­kro­fa­lów­ka stoi w ka­łu­ży tłusz­czu.

– Ale świ­nie! – mówi Iwo­na, wpy­cha­jąc otwie­racz w stos kub­ków. – Na­wet nie ma gdzie tego wsa­dzić.

– Umyj i odłóż na miej­sce.

– Nie bądź nud­ny.

Na­gle miła at­mos­fe­ra ści­na się jak jaj­ko na pa­tel­ni. Do kuch­ni wcho­dzi Ze­nia, nie­daw­no przy­ję­ta do PL-BOYA sze­fo­wa pu­blic re­la­tions. Wilk (nie, ra­czej żmi­ja) w owczej skó­rze. Jak twier­dzi Ma­ria, Ze­nia jest naj­lep­szym przy­kła­dem oso­by, któ­rej cha­rak­ter wy­lazł na twarz, czy­li ta­kim ne­ga­ty­wem hi­sto­rii por­tre­tu Do­ria­na Graya.

– Dzień do­bry – roz­pły­wa się w krzy­wym uśmie­chu. Gru­ba war­stwa flu­idu na jej twa­rzy nie wszę­dzie pod­da­je się na­prę­że­niom – wy­brzu­sza się i pęka ni­czym cien­ka kra na rwą­cej rze­ce.

– Do­bry – uprzej­mie marsz­czy­my twa­rze.

– Co sły­chać?

– Nic. A u cie­bie?

W ta­kich sy­tu­acjach na mnie za­wsze moż­na li­czyć. Ani­ta twier­dzi, że je­stem fa­ry­ze­uszem, ale ja po pro­stu lu­bię być miły. No, OK – nie umiem być nie­mi­ły.

– Och, strasz­nie dużo pra­cy, wprost kosz­mar­nie!

Ze­nia wdzięcz­nie opie­ra się o lo­dów­kę, gor­set (to nie­wia­ry­god­ne, ale ona nosi coś ta­kie­go – może cho­wa pod nim do­dat­ko­we koń­czy­ny lub mac­ki?) ukry­ty pod zwiew­ną su­kien­ką trzesz­czy ostrze­gaw­czo.

– Wczo­raj wy­szłam do domu o dzie­sią­tej wie­czo­rem!

Nie do­da­je, że do pra­cy przy­szła po dwu­na­stej – wie­my o tym dzię­ki Ba­jecz­ce. Po­nie­waż nie prze­ja­wia­my oznak głę­bo­kie­go współ­czu­cia, Ze­nia wzdy­cha ża­ło­śnie:

– A Izu­nia tak dłu­go sie­dzia­ła przy kom­pu­te­rze, że aż za­sła­bła.

– A co, pa­sjans nie wy­cho­dził? – pyta Ma­ria nie­win­nie. Ze­nia nie ma po­ję­cia, co to kom­pu­ter i Win­dows. Pew­nie na­wet nie wie, czy są na prąd, czy na wiatr – nie ła­pie kon­tek­stu, po­mi­ja więc uwa­gę mil­cze­niem. Mru­ży swo­je bli­sko osa­dzo­ne ślep­ka, któ­re przy­po­mi­na­ją nie­du­ży zło­wróżb­ny znak nie­skoń­czo­no­ści wy­si­ka­ny w mo­krym śnie­gu, i od­da­la się, skrzy­piąc w za­wia­sach.

To jest wła­śnie to piwo, któ­re­go na­wa­rzy­ła Zu­zan­na.

Ze­nia pierw­szy raz po­ja­wi­ła się w na­szych pro­gach mniej wię­cej dwa mie­sią­ce temu. Po­zna­łem ją na ko­ry­ta­rzu, gdzie oglą­da­ła wy­wie­szo­ne pra­ce na­szych ilu­stra­to­rów, ob­tań­co­wy­wa­na przez roz­chi­cho­ta­ną Zu­zan­nę.

– Mar­cin, to jest Ze­nia. Ze­nia bę­dzie z nami pra­co­wać. Ze­nia bę­dzie sze­fo­wą PR. Ze­niu, to jest Mar­cin, nasz dy­rek­tor ar­ty­stycz­ny.

Ze­nia zo­gni­sko­wa­ła na mnie spoj­rze­nie, wy­szcze­rzy­ła się w uśmie­chu i nie­mal zgię­ła wpół.

– Bar­dzo mi miło. Bar­dzo.

– Wi­tam w fir­mie!

Wy­szcze­rzy­łem się w uśmie­chu i nie­mal zgią­łem wpół.

Kie­dy skrę­ci­łem za róg, do­biegł mnie przy­ci­szo­ny, sło­dziut­ki głos Zeni.

– O, jaki sym­pa­tycz­ny mi­sio. A cóż to robi taki dy­rek­tor ar­ty­stycz­ny?

– To wła­ści­wie jest funk­cja rów­na z funk­cją na­czel­ne­go, od­po­wia­da za wy­gląd pi­sma.

– Ta­aaak? – zdzi­wi­ła się Ze­nia i coś mnie lek­ko ukłu­ło, pew­nie nie­do­bre prze­czu­cie, ale ja­koś nie mo­głem so­bie da­ro­wać resz­ty. Przy­sta­ną­łem i roz­płasz­czy­łem się na ścia­nie.

– Ojej, no, no. Mój przy­ja­ciel też jest dy­rek­to­rem ar­ty­stycz­nym. W agen­cji re­kla­mo­wej. Ale to żad­ne halo, jest ich tam chy­ba z sied­miu. A tu to ta­kie waż­ne? – usły­sza­łem cie­niut­ki chi­cho­cik Zu­zan­ny. – Hmm, a ile on ma lat?

– Wiesz, nie wiem do­kład­nie, chy­ba ze trzy­dzie­ści.

Bez­czel­ność, do­brze wie­dzia­ła, ile mam lat, cie­kaw by­łem za to, ile lat ma Ze­nia – wy­glą­da­ła na sześć­dzie­siąt. Wró­ci­łem do stu­dia, usia­dłem cięż­ko na biur­ku i po­wie­dzia­łem:

– Wie­cie, coś mi mówi, że kro­ją się kło­po­ty.

Nie po­my­li­łem się, choć w cią­gu kil­ku na­stęp­nych dni moje złe prze­czu­cia po­zo­sta­wa­ły w uśpie­niu. Ze­nia była prze­mi­ła, bły­ska­wicz­nie na­wią­za­ła kon­tak­ty to­wa­rzy­skie z całą re­dak­cją. Wła­ści­wie wszy­scy ją po­lu­bi­li. Je­dy­ną oso­bą, któ­ra mia­ła nie­za­chwia­nie wro­gi sto­su­nek do no­wej sze­fo­wej PR, była Iwo­na. Zresz­tą Ze­nia szyb­ko to wy­czu­ła i po kil­ku pró­bach prze­ła­ma­nia lo­dów za­czę­ła Iwo­nę osten­ta­cyj­nie igno­ro­wać. Mi­nął ty­dzień, po­tem dru­gi. Ze­nia po­czu­ła się u sie­bie, oplo­tła kąty i ścia­ny jak trój­kla­po­wiec, omo­ta­ła Ba­jecz­kę i przede wszyst­kim urze­kła Betę. Betę, dla któ­rej naj­waż­niej­szy był za­wsze czyjś wy­gląd i po nim głów­nie oce­nia­ła lu­dzi, tym ra­zem ocza­ro­wał ktoś, o czy­jej po­wierz­chow­no­ści trud­no by na­wet po­wie­dzieć przy­jem­na.

Ze­nia jest wiel­ka i chu­da. Ko­ści­ste ra­mio­na i nogi, któ­re bar­dzo chęt­nie eks­po­nu­je, za­zwy­czaj ma ja­koś dziw­nie po­wy­gi­na­ne lub sple­cio­ne. Koń­ska gło­wa, za­wie­szo­na na dłu­giej ży­la­stej szyi, za­wsze po­dą­ża kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów przed swo­ją zgar­bio­ną wła­ści­ciel­ką. Dłu­gie, rzad­kie, prze­tłusz­czo­ne na ogół wło­sy w nie­przy­jem­ny spo­sób roz­dzie­la­ją się na kar­ku i w dwóch sztyw­nych pa­smach zwi­sa­ją po obu stro­nach twa­rzy, do­dat­ko­wo ozdo­bio­nej usza­mi, któ­re wy­sta­ją z fry­zu­ry à la cór­ka hut­ni­ka. Wą­skie, za­ci­śnię­te w ide­al­nie pro­stą, po­zio­mą kre­chę usta, za­pad­nię­te po­licz­ki, ogrom­ny za­krzy­wio­ny no­chal i ma­leń­kie, pra­wie sty­ka­ją­ce się oczka być może nie ro­bi­ły­by tak pio­ru­nu­ją­ce­go wra­że­nia, gdy­by nie głę­bo­ka wia­ra Zeni w do­bro­czyn­ne efek­ty ma­ki­ja­żu. Trud­no po­wie­dzieć, co ona wła­ści­wie na tę twarz pa­ku­je, bo nikt, na­wet go­ścin­nie by­wa­ją­ca u nas wi­za­żyst­ka, nie są w sta­nie tego roz­szy­fro­wać. Pod­sta­wo­wym ele­men­tem make-upu Zeni jest ja­kaś gumo-po­dob­na sub­stan­cja, być może ja­kiś taj­wań­ski pod­kład czy flu­id, któ­re­go gru­ba war­stwa po­kry­wa jej nos i po­licz­ki. Sub­stan­cja ta, w go­dzi­nach przed­po­łu­dnio­wych dość ela­stycz­na, oko­ło go­dzi­ny 14.00 tra­ci swą spo­istość i za­czy­na pę­kać, pod­da­jąc się wy­ra­zi­stej mi­mi­ce Zeni. Efekt za­rów­no prze­ra­ża­ją­cy, jak i fa­scy­nu­ją­cy. Dru­gi do­bit­ny ele­ment ma­ki­ja­żu to ko­lor­ki – dwa okrą­głe, so­lid­ne plac­ki na po­licz­kach. Wio­śnia­no ró­żo­we na dzień i musz­tar­do­wo­be­żo­we na wie­czór. Ele­men­tem do­peł­nia­ją­cym są bar­dzo zde­cy­do­wa­ne pró­by za­tu­szo­wa­nia fak­tu, że Ze­nia nie ma od­stę­pu mię­dzy ocza­mi. By temu za­ra­dzić, usi­łu­je każ­de­go ran­ka (choć być może raz na kil­ka dni, za czym ob­sta­je Ani­ta) wy­ma­lo­wać so­bie nowe oczy po bo­kach. Osią­ga dzię­ki temu efekt po­dob­ny do tego, jaki osią­ga­ją pew­ne ga­tun­ki mo­ty­li, pro­du­ku­jąc na swo­ich skrzy­dłach fał­szy­we źre­ni­ce – prze­ra­ża i od­stra­sza. Róż­ni­ca po­le­ga na tym, że mo­ty­le chcą taki wła­śnie efekt osią­gnąć, Ze­nia zaś chy­ba nie. Są dni, kie­dy dzię­ki swo­im za­bie­gom przy­po­mi­na szo­pa, a w skraj­nych przy­pad­kach na­wet Zor­ro.

A jed­nak Beta ewi­dent­nie ją ko­cha. Dzwo­nią do sie­bie dwa razy dzien­nie: pierw­szy raz koło po­łu­dnia, kie­dy tyl­ko Ze­nia zja­wia się w pra­cy, a dru­gi wie­czo­rem, o czym wie­my z pew­ne­go źró­dła.

Ze­nia po przyj­ściu do pra­cy robi ob­chód, czy­li spraw­dza, kto jest, kogo nie ma i kto się czym zaj­mu­je – wte­dy wła­śnie zbie­ra ma­te­ria­ły na pierw­szą roz­mo­wę z Betą. Wie­czo­rem na­to­miast prze­ka­zu­je in­for­ma­cje o tym, co się dzia­ło w cią­gu dnia, kto kie­dy wy­szedł i (je­śli tyl­ko uda jej się pod­słu­chać lub wy­cią­gnąć ko­goś na zwie­rze­nia) co kto mó­wił. Do­wie­dzie­li­śmy się o tym bły­ska­wicz­nie, naj­pierw dro­gą de­duk­cji – Beta ostat­nio coś zde­cy­do­wa­nie za dużo o nas wie­dzia­ła – a na­stęp­nie em­pi­rycz­nie, dzię­ki Ani­cie, któ­ra ofiar­nie zgo­dzi­ła się na in­wi­gi­la­cję Zeni. Ak­cję wy­wia­dow­czą prze­pro­wa­dzi­li­śmy bar­dzo fa­cho­wo, upy­cha­jąc Ani­tę za re­kla­mą Pro­siacz­ka PL-BOYA 1997 – mon­stru­al­nym ka­wa­łem tek­tu­ry na­wo­łu­ją­cym na­iw­ne pan­ny, aby dały się dla nas ro­ze­brać za małe pie­nią­dze. Ani­ta, oso­ba nie­du­ża, prze­sie­dzia­ła czter­dzie­sto­mi­nu­to­wą wa­ze­li­niar­ską te­le­kon­fe­ren­cję Zeni z Betą w bar­dzo nie­wy­god­nej po­zy­cji, na sta­rej do­nicz­ce po fi­ku­sie na­czel­ne­go, skrzęt­nie no­tu­jąc w pa­mię­ci frag­men­ty roz­mo­wy. Na­stęp­nie wy­wo­ła­li­śmy Ze­nię, zmu­sza­jąc Ba­jecz­kę, by roz­łą­czy­ła roz­mo­wę, któ­ra pew­nie trwa­ła­by jesz­cze dal­sze czter­dzie­ści mi­nut. Zgod­nie z ocze­ki­wa­niem po kil­ku­na­stu bez­pro­duk­tyw­nych okrzy­kach „halo, halo!” i jed­nym bo­go­boj­nym „je­zu­sma­ria” Ze­nia pę­dem wy­bie­gła ze swo­je­go po­ko­ju w celu opie­prze­nia Ba­jecz­ki. Bły­ska­wicz­nie wy­cią­gnę­li­śmy lek­ko ze­sztyw­nia­łą i ogrom­nie z sie­bie dum­ną Ani­tę zza tek­tu­ry i za­nie­śli­śmy do na­sze­go stu­dia. Po­dej­rze­nia się po­twier­dzi­ły – Ze­nia była za­plu­tym ka­blem. Po­świę­ci­li­śmy kil­ka­na­ście mi­nut na pod­sy­ce­nie w so­bie at­mos­fe­ry sen­sa­cji i utwier­dza­nie Ani­ty w po­czu­ciu sa­mo­za­do­wo­le­nia. Z tym ostat­nim na­wet prze­sa­dzi­li­śmy – przez parę go­dzin była za­ro­zu­mia­ła nie do wy­trzy­ma­nia. Aby ją nie­co utem­pe­ro­wać, wy­cią­gną­łem jej wia­trów­kę z sza­fy i sta­ran­nie na­kle­iłem na ple­cach, wy­cię­ty z ru­bry­ki spor­to­wej Ga­ze­ty Wy­bor­czej, na­głó­wek ar­ty­ku­łu o ja­kiejś po­cząt­ku­ją­cej ko­szy­kar­ce.

No­sił on ty­tuł „Naj­mniej­sza w ata­ku”. Ani­ta ni­cze­go nie za­uwa­ży­ła i uda­ła się tak przez całe mia­sto do domu, co wy­da­wa­ło mi się do tego stop­nia za­baw­ne, że aż nie mo­głem pro­wa­dzić sa­mo­cho­du przez łzy. Po­mo­gło i za­ro­zu­mia­łość Ani­cie prze­szła. Szcze­gól­nie że w dro­dze do domu ro­bi­ła licz­ne za­ku­py, a w ap­te­ce usi­ło­wa­ła ko­kie­te­ryj­nie mru­gnąć do chło­pa­ka, któ­ry stał za nią i szcze­rzył się od ucha do ucha. Była pew­na, że to do niej.

O tym, że Ze­nia ka­blu­je, wie­dzie­li­śmy więc już na pew­no. Ale nie wie­dzie­li­śmy o tym, że Ze­nia ma jesz­cze jed­ną ce­chę – nie cier­pi, kie­dy jest zgo­da. Tak jak inni nie lu­bią desz­czu, a jesz­cze inni rapu, żu­cia gumy czy sto­sun­ków anal­nych. Po upły­wie ty­go­dnia at­mos­fe­ra w fir­mie za­czę­ła się za­gęsz­czać. Na­gle po­ja­wi­ły się ja­kieś pre­ten­sje, sprzecz­ki wy­bu­cha­ły z byle po­wo­du, hu­mo­ry ski­sły. Otóż Ze­nia jest mi­strzy­nią w snu­ciu in­tryg. Ni­czym pa­ję­czy­ca Te­kla mi­ster­nie ple­cie cie­niut­ką i zdra­dli­wą pa­ję­czy­nę, w któ­rą wpad­niesz, za­nim się obej­rzysz. Naj­pierw Ze­nia na­wią­zu­je bli­ski kon­takt (po­tra­fi być uro­cza, kie­dy chce – trud­no jej od­mó­wić spry­tu), ma na to kil­ka spo­so­bów. Wie coś o to­bie, ma ja­kiś ha­czyk, choć­by to, że wczo­raj ktoś po­ry­so­wał ci sa­mo­chód albo ktoś ob­ro­bił ci ty­łek (a ta­kie rze­czy wie za­wsze) – czy­li przy­cho­dzi wy­ra­zić współ­czu­cie i zjed­no­czyć się w bólu. Albo gra na li­tość:

– Nie mogę, już mam dość. Tyle pra­cy, nie mogę się wy­ro­bić.

Na to jed­nak mało kto się daje zła­pać, bo wszy­scy wie­my, że aku­rat pra­cy to my za dużo nie mamy. Ma jesz­cze je­den nie­za­wod­ny spo­sób, choć ko­rzy­sta z nie­go w krań­co­wych sy­tu­acjach i tyl­ko je­śli jest pew­na, że może so­bie na to po­zwo­lić. Ten spo­sób to Beta. Umów­my się, nie ma chy­ba oso­by w fir­mie, któ­ra by z chę­cią, ot, choć­by dla prze­ży­cia roz­kosz­ne­go dresz­czy­ku igra­nia z nie­bez­pie­czeń­stwem, nie ob­ro­bi­ła Be­cie dup­ska. Ze­nia wy­cza­ja sy­tu­ację bez­piecz­ną, tzn. kie­dy nikt ni­cze­go nie usły­szy (na przy­kład w na­szym ko­edu­ka­cyj­nym klo­pie), i za­czy­na de­li­kat­nie:

– Nie po­win­nam o tym mó­wić, ale ta Beta…

Po­cząt­ko­wo usi­ło­wa­ła uży­wać sfor­mu­ło­wa­nia „pani pre­zes”, ale wy­wo­ły­wa­ła co naj­wy­żej kon­ster­na­cję.

– No do­praw­dy! – do­da­je wy­cze­ku­ją­co. Za­czy­na więc de­li­kat­nie, rzu­ca błyszcz­kę z wy­traw­no­ścią za­wo­do­we­go węd­ka­rza, a w tym sta­wie każ­da ryb­ka da się zła­pać na­wet na tak par­szy­wą przy­nę­tę. Od sło­wa do sło­wa, na­wet się nie obej­rzysz, kie­dy roz­mo­wa z Bety zej­dzie na cie­bie. Ze­nia to się sro­ży, to się pło­ży i raz dwa wy­cią­gnie z cie­bie, co są­dzisz o no­wej fry­zu­rze Na­ta­szy z re­kla­my (no, a bądź­my szcze­rzy, chy­ba ni­ko­mu poza wła­ści­ciel­ką ta fry­zu­ra się nie po­do­ba), co my­ślisz o naj­now­szym re­we­la­cyj­nym po­my­śle Bety, ochrzczo­nym w re­dak­cji mia­nem „pluj­boj 2000”, albo o wy­so­ko­ści wła­snej pen­sji. Zda­nie na ostat­ni te­mat aku­rat może się zmie­nić o sto osiem­dzie­siąt stop­ni pod­czas tej roz­mo­wy po usły­sze­niu od Zeni, ile na przy­kład za­ra­bia ktoś inny, kto two­im i jej zda­niem za­słu­gu­je góra na po­ło­wę tej kwo­ty. Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach Ze­nia wy­ssie cię jak doj­rza­łą po­ma­rań­czę i od­rzu­ci pu­stą łu­pi­nę. A za go­dzi­nę Na­ta­sza już z tobą nie gada, a go­rzej za­ra­bia­ją­cy ko­le­dzy pa­trzą wil­kiem. Oczy­wi­ście są przy­pad­ki, kie­dy ktoś nie da się zła­pać, jak choć­by Iwo­na. Wte­dy au­to­ma­tycz­nie sta­je się wro­giem, sys­te­ma­tycz­nie i bez­li­to­śnie nisz­czo­nym za po­mo­cą nie­za­wod­nej bro­ni – przy­sry­wek. A zło­śli­wo­ści to trze­cia po in­try­gach i praw­do­przy­pusz­czal­nym po­że­ra­niu nie­mow­ląt su­per­mi­strzow­ska spraw­ność Zeni.

Naj­za­baw­niej­sze, że Zu­zan­na, któ­ra przy­wlo­kła tę gan­gre­nę do na­szej re­dak­cji, pierw­sza pa­dła na ba­ry­ka­dzie. Praw­do­po­dob­nie Ze­nia nie lubi mieć wo­kół sie­bie osób, któ­rym musi być za coś wdzięcz­na. Z Zu­zan­ną roz­pra­wi­ła się de­fi­ni­tyw­nie już dwa ty­go­dnie po roz­po­czę­ciu pra­cy. Naj­pierw z szyb­ko­ścią ata­ku­ją­cej ko­bry wy­koń­czy­ła ni­cze­go nie­spo­dzie­wa­ją­cą się i spra­gnio­ną do­zgon­nej wdzięcz­no­ści dziew­czy­nę żą­dłem zja­dli­wej iro­nii i przy­ty­ków. Na­stęp­nie zręcz­nie ogłu­pi­ła Betę, któ­ra po dzie­się­ciu mi­nu­tach roz­mo­wy przy­ję­ła do pra­cy Ju­sty­nę, po­le­co­ną przez Ze­nię. Ju­sty­sia ob­ję­ła funk­cję fo­to­dy­rek­to­ra i do jej obo­wiąz­ków miał na­le­żeć rów­nież nad­zór nad se­sja­mi mody, a to była do­tąd dział­ka Zu­zan­ny. I ni z gru­chy, ni z pie­tru­chy Zu­zan­na, któ­ra wciąż jesz­cze li­za­ła mo­ral­ne rany, do­wie­dzia­ła się, że zo­sta­ła zde­gra­do­wa­na z oso­bi­stej psiap­sió­ły Bety do ran­gi pod­wład­nej ja­kiejś Ju­sty­ny. Tego było za dużo – wy­trzy­ma­ła dwa dni. Na trze­ci dzień coś w dziew­czy­nie pę­kło. Za­bra­ła to­reb­kę, obe­szła całą re­dak­cję, mó­wiąc każ­dej na­po­tka­nej oso­bie, co o niej są­dzi. Jak się oka­za­ło, są­dzi­ła bar­dzo dużo i nie bar­dzo po­chleb­nie. Ze­nię in­stynkt szczu­ra ka­na­ło­we­go ustrzegł od kon­fron­ta­cji, zwia­ła na czas, i Zu­zan­na, któ­rej nie dane było od­re­ago­wać na wła­ści­wym obiek­cie, od­bi­ła to so­bie przy re­cep­cji, gdzie w dro­gę we­szła jej bogu du­cha win­na Na­ta­sza. Zu­zan­na za­ci­snę­ła piąst­ki i wrza­snę­ła do­bit­nie:

– A z tobą to ja się jesz­cze po­li­czę, ty kur­wo!!!

Być może Na­ta­sza tak do koń­ca bogu du­cha win­na nie była, bo zbla­dła jak ścia­na i przez resz­tę dnia nie moż­na jej było uspo­ko­ić. Zu­zan­na trza­snę­ła drzwia­mi sali kon­fe­ren­cyj­nej dla efek­tu i wci­snę­ła gu­zik win­dy, któ­ra jak na złość nie przy­jeż­dża­ła przez czas dłuż­szy. W koń­cu win­da nad­je­cha­ła i Zu­zan­ny już wię­cej nie zo­ba­czy­li­śmy. Zo­sta­li­śmy na pla­cu boju sami.

Do­cho­dzi trze­cia, pra­ca po­ma­łu się koń­czy. Wy­ska­ku­je­my z Iwo­ną na „ki­lo­gra­my”, czy­li do szma­tek­su, gdzie ku­pu­je­my trzy re­kla­mów­ki po­krę­co­nych ciu­chów, któ­rych pew­nie ani ona, ani ja nig­dy nie za­ło­ży­my. Oko­ło czwar­tej wra­ca­my do re­dak­cji po rze­czy i je­dzie­my do domu. W sa­mo­cho­dzie koło Mar­riot­ta uświa­da­miam so­bie, że jesz­cze nie prze­czy­ta­łem PL-BOYA na ju­trzej­sze ko­le­gium.

– Eee, zro­bię to wie­czo­rem – uspo­ka­jam się. Par­ku­ję przy Brac­kiej, wy­po­ży­czam jesz­cze dwie pły­ty DVD, ku­pu­ję bu­tel­kę mar­ti­ni bian­co i wcho­dzę na swo­je trze­cie pię­tro ka­mie­ni­cy przy uli­cy Wi­dok.

Ge­ne­ral­nie więk­szość wie­czo­rów spę­dzam w domu, bo nie­spe­cjal­nie lu­bię wy­cho­dzić. Cza­sa­mi, góra raz w ty­go­dniu, idę gdzieś z przy­ja­ciół­mi, naj­czę­ściej z Iwo­ną. Bywa, że jest faj­nie, ale po­tem wra­ca się do domu strasz­nie póź­no. A jak w do­dat­ku piję pod­czas ta­kie­go wy­pa­du coś in­ne­go niż mar­ti­ni (a zda­rza się to re­gu­lar­nie, bo mar­ti­ni w knaj­pie kosz­tu­je ma­ją­tek i jest mało efek­tyw­ne), to mam na dru­gi dzień po­twor­ne­go kaca i za­ła­pu­ję strasz­li­we­go doła. Nie­war­ta skór­ka wy­praw­ki.

Moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem jest te­le­wi­zor. Uwiel­biam te­le­wi­zję. Za­nim za­snę, za­wsze usta­wiam au­to­ma­tycz­ny wy­łącz­nik i za­sy­piam ko­ły­sa­ny jego szu­mem i mam­ro­ta­niem lek­to­ra. Ma­rzy mi się taki mo­del, któ­ry moż­na by do­dat­ko­wo za­pro­gra­mo­wać na włą­cze­nie o kon­kret­nej go­dzi­nie jak bu­dzik, ale ten, któ­ry mam, nie po­sia­da ta­kiej funk­cji. Nie oglą­dam wia­do­mo­ści, ser­wi­sów in­for­ma­cyj­nych i ja­kichś tam pu­bli­cy­stycz­nych bzdur. No, może cza­sa­mi, jak się nie­świa­do­mie wcią­gnę. To, co uwiel­biam w te­le­wi­zji naj­bar­dziej, to fil­my, szcze­gól­nie w pią­tek i so­bo­tę wie­czo­rem, bo wte­dy moż­na naj­wię­cej zła­pać scien­ce fic­tion i hor­ro­rów. Wolę SF, bo po hor­ro­rach to mi się tak, no… hm, nie za do­brze sy­pia. Raz, jako dzie­ciak, wi­dzia­łem taki je­den świet­ny film, któ­ry za­truł mi po­ło­wę dzie­ciń­stwa. Przez wie­le nocy pra­wie wy­mio­to­wa­łem po nim ze stra­chu. No­sił ty­tuł Ze­msta po la­tach i był PRZE­RA­ŻA­JĄ­CY. Być może dla­te­go, że więk­szą część fil­mu prze­sie­dzia­łem z twa­rzą za­kry­tą rę­ka­mi, w po­zy­cji nie­mal em­brio­nal­nej i chy­ba wy­obra­zi­łem so­bie dużo wię­cej, niż było wi­dać w rze­czy­wi­sto­ści. Na do­da­tek se­ans miał miej­sce w po­nu­rym ki­nie gdzieś nad mo­rzem, chy­ba w Miel­nie, a oprócz mnie na sali były tyl­ko dwie inne oso­by i to głów­nie za­ję­te sobą na­wza­jem. Na roz­trzę­sio­nych no­gach wy­sze­dłem z kina pro­sto w sło­necz­ny blask let­nie­go po­po­łu­dnia i umie­ra­łem ze stra­chu już wte­dy, na dep­ta­ku w tłu­mie lu­dzi. Po zmro­ku zro­bi­ło się go­rzej. Ach, dużo bym dał, żeby zo­ba­czyć ten film jesz­cze raz, ale nig­dzie go nie pusz­cza­ją. Te­raz oczy­wi­ście nie mam aż ta­kiej jaz­dy po ja­kimś tam fil­mie, no, ale…

W każ­dym ra­zie chęt­niej oglą­dam SF, ta­kie ko­smicz­no-fu­tu­ry­stycz­ne. Wszyst­kie czę­ści Ob­ce­go wi­dzia­łem już po kil­ka razy, a Bla­de Run­ne­ra chy­ba ze dwa­dzie­ścia. Gwiezd­ne woj­ny też. Oczy­wi­ście w te­le­wi­zji, na­wet na ka­na­łach ko­mer­cyj­nych, ta­kich kla­sy­ków jest mało. Kró­lu­ją pro­duk­cje kla­sy B, C i D. Już po kil­ku mi­nu­tach mniej wię­cej wiem, co to za film. Z grub­sza bio­rąc, fil­my SF dzie­lą się moim zda­niem na czte­ry ro­dza­je: kla­sę pierw­szą, czy­li su­per­pro­duk­cje, kla­sę dru­gą – duże pro­duk­cje, kla­sę trze­cią, czy­li ta­kie fil­mo­wa­ne z za­sa­dy w moż­li­we pu­stych i neu­tral­nych ple­ne­rach, oraz kla­sę czwar­tą, czy­li – jak je na­zy­wam – po­ko­jow­ce, krę­co­ne wy­łącz­nie w stu­diu.

Kla­sa pierw­sza to Obcy, Bla­de Run­ner czy Pią­ty ele­ment – wi­dać, że były cho­ler­nie dro­gie, gra dużo lu­dzi i po­ka­zu­ją mia­sto w pa­no­ra­mie szer­szej niż tyl­ko jed­na ulicz­ka. To, czy wi­dać fu­tu­ry­stycz­ne mia­sto, jest bar­dzo waż­ne i jest dla mnie pod­sta­wo­wym wy­znacz­ni­kiem kla­sy pierw­szej. No i oczy­wi­ście ak­to­rzy, któ­rzy gra­ją głów­ne role, są bar­dziej zna­ni.

Kla­sa dru­ga – tu ak­cja dzie­je się w stu­diu, ale ma roz­mach – stu­dio jest duże i po­ka­zu­je wie­le pla­nów. Sce­no­gra­fia jest sta­ran­na, naj­czę­ściej ak­cja roz­gry­wa się na te­re­nie bazy ko­smicz­nej albo na stat­ku ko­smicz­nym. Ge­ne­ral­nie wszyst­ko jest OK, szcze­gól­nie gdy po­ka­zu­ją stat­ki ko­smicz­ne i jest dużo ani­ma­cji kom­pu­te­ro­wej.

Kla­sa trze­cia, któ­rą lu­bię naj­mniej, to fil­my z cy­klu świat po za­gła­dzie, cy­wi­li­za­cja w roz­syp­ce. Nie­licz­ne grup­ki oca­la­łych usi­łu­ją się ja­koś urzą­dzić, ta­kie mró­wecz­ki, nę­ka­ne przez hor­dy wy­ko­le­jeń­ców, po­lnych ko­ni­ków. Przy czym ci źli są z re­gu­ły dużo le­piej zor­ga­ni­zo­wa­ni niż ci do­brzy. Nie lu­bię ta­kich fil­mów, bo idą na ła­twi­znę. Tłem jest pu­sty­nia, cza­sa­mi po­ka­zu­ją ja­kieś ru­iny, ale rzad­ko i nie­do­kład­nie. Pod­sta­wą tych fil­mów jest oczy­wi­ście Mad Max. Po nim były dzie­siąt­ki in­nych. Na ogół nie ma na­wet ja­kichś faj­nych fu­tu­ry­stycz­nych po­jaz­dów, tyl­ko ta­kie niby oca­lo­ne skła­da­ki. Ta­nio­cha. Ge­ne­ral­nie za­gła­da świa­ta jest faj­nym po­my­słem na film, ale nig­dy tego nie po­ka­zu­ją. Za­wsze jest już po. Tro­chę było w Ter­mi­na­to­rze, ale też to było ja­kieś ta­kie bie­dacz­ko­wa­te. Pra­wie za każ­dym ra­zem tyl­ko bo­ha­te­ro­wie opo­wia­da­ją, ja­kie to było strasz­ne, jaka po­twor­na ta za­ra­za, woj­na, to­tal­ne za­ła­ma­nie kli­ma­tu, ude­rze­nie aste­ro­idy lub atak ob­cych. Chęt­nie bym so­bie tę gro­zę po­oglą­dał, a tu nic, tyl­ko tro­chę śmie­ci.

Kla­sa czwar­ta to chłam, ale cza­sa­mi bywa bar­dzo za­baw­ny. Gra mało lu­dzi – góra dzie­sięć osób. Wszy­scy, poza głów­nym bo­ha­te­rem i ewen­tu­al­nie jego ak­tu­al­ną bądź przy­szłą pa­nien­ką, giną je­den po dru­gim. Ak­cja roz­gry­wa się we wnę­trzu, naj­czę­ściej na stat­ku, przy czym po­ka­zu­ją głów­nie to samo po­miesz­cze­nie typu ste­row­nia. Pro­ble­mem fil­mu jest na ogół ja­kaś obca, groź­na for­ma ży­cia, po­zo­sta­wia­ją­ca wszę­dzie gdzie się da ki­sie­lo­wa­te śla­dy. Pod­sta­wo­wa za­sa­da po­stę­po­wa­nia bo­ha­te­rów to: nig­dy nie prze­miesz­cza­my się gru­po­wo, za­wsze po­je­dyn­czo, szcze­gól­nie po mrocz­nych za­ka­mar­kach stat­ku. Istot­nym ele­men­tem wy­stro­ju wnętrz są rury, ażu­ro­we scho­dy, win­dy z roz­su­wa­ny­mi drzwia­mi i okrą­głe za­wo­ry (ta­kie jak przy daw­nych ka­sach pan­cer­nych) oraz wil­goć i para. Bar­dzo waż­na rów­nież jest woda, któ­ra ka­pie, ście­ka i leje się w naj­róż­niej­szych miej­scach, szcze­gól­nie w ma­szy­now­ni i po­miesz­cze­niach tech­nicz­nych, co jest zu­peł­nie nie­praw­do­po­dob­ne, bio­rąc pod uwa­gę trud­no­ści ze zdo­by­ciem jej w ko­smicz­nej pu­st­ce. Za­wsze mam wra­że­nie, że pro­duk­cja ta­kie­go fil­mu kosz­to­wa­ła pięć do­lców, wli­cza­jąc ho­no­ra­ria ak­to­rów, któ­rzy na ogół bar­dziej so­bie ro­bią jaja, niż gra­ją.

Je­śli nie ma aku­rat żad­ne­go faj­ne­go fil­mu, prze­łą­czam na Car­to­on Ne­twork, bo to jest kul­to­wy ka­nał, szcze­gól­nie od cza­su, kie­dy za­czę­li eks­pe­ry­men­to­wać i pusz­cza­ją to­tal­nie od­je­cha­ne kre­sków­ki. Naj­bar­dziej lu­bię La­bo­ra­to­rium De­xte­ra – Dee Dee jest su­per­ek­stra. Oglą­dam też Ato­mów­ki i Jam Ła­si­cę. Faj­na jest też Kro­wa i Kur­czak, choć rów­nie po­pie­przo­nej kre­sków­ki jak żyję nie wi­dzia­łem. Jest so­bie Kur­czak, któ­re­go ro­dzo­ną sio­strą jest peł­nom­lecz­na Kro­wa. Ich ro­dzi­ce to para dam­skich i mę­skich nóg, któ­re koń­czą się mniej wię­cej w oko­li­cach pasa – praw­do­po­dob­nie, aby uwia­ry­god­nić ich zdol­no­ści re­pro­duk­cyj­ne. Głów­nym prze­ciw­ni­kiem Kro­wy i Kur­cza­ka jest de­mon, któ­ry pod­szy­wa się pod róż­ne po­sta­ci i po­wo­du­je masę kło­po­tów, choć nie grze­szy in­te­li­gen­cją. Naj­więk­szym przy­sma­kiem ro­dzeń­stwa są wie­przo­we tył­ki z za­krę­co­ny­mi ogon­ka­mi – aż dziw, że Beta do tej pory nie wy­to­czy­ła im pro­ce­su w obro­nie po­wa­gi na­sze­go Pro­sia­ka PL-BOYA.

Za­sta­na­wiam się, co wy­ro­śnie z dzie­cia­ków, któ­re wy­cho­wu­ją się na tych hi­sto­ryj­kach. Kie­dy ja by­łem mały, ni­cze­go po­dob­ne­go w te­le­wi­zji nie było. Raz na ty­dzień le­cia­ło ru­skie pusz­cza­ne w kół­ko Fu­ter­ko dla jeża, se­ria­le Bo­lek i Lo­lek lub Kre­cik, a w so­bo­ty przed po­łu­dniem wę­gier­ski Mi­cro­bi. Szczy­tem kre­sków­ko­wej per­wer­sji była sta­rusz­ka z Kro­ko­dy­la Gie­ni ter­ro­ry­zu­ją­ca Ki­wacz­ka Wy­śmie­wacz­ka szczu­rem, któ­re­go tro­skli­wie ho­do­wa­ła w to­reb­ce. Ba­łem się jej pa­nicz­nie. No, dużo tego nie było, a i tak cał­kiem nor­mal­ny nie wy­ro­słem. Cie­ka­we, co bę­dzie z tych współ­cze­snych dzie­cia­ków? To do­pie­ro bę­dzie „ze­msta po la­tach”.

ROZDZIAŁ TRZECI

Pani się roz­gnie­wa­ła, ude­rzy­ła li­nij­ką w stół (…) i za­gro­zi­ła, że pierw­sze­go, któ­ry się ode­zwie, każe wy­rzu­cić ze szko­ły.

Więc nikt już nic nie mó­wił, oprócz Pani.

Sem­pé i Go­scin­ny „Mi­ko­ła­jek i inne chło­pa­ki”

Za­gro­że­nia mi­nia­tu­ry­za­cji • Rzut oka na bu­dow­nic­two ko­mu­nal­ne • Sub­li­mi­nal a sens ist­nie­nia ga­tun­ku ludz­kie­go • Wpływ Bety na hi­gie­nę oso­bi­stą • Siła per­swa­zji • Dzien­ni­kar­stwo to trud­ny fach

Ucie­kam przed gi­gan­tycz­nym ko­ma­rem, prze­ska­ku­ję z jed­nej zie­lo­nej ta­fli na dru­gą. Za­raz, to chy­ba li­ście. To nie ko­mar jest wiel­ki, tyl­ko ja ma­lut­ki. Cien­kie prze­ni­kli­we brzę­cze­nie jest co­raz bli­żej. Głę­bo­ko za­cią­gam się dy­mem z trzy­ma­ne­go w gar­ści gi­gan­tycz­ne­go pa­pie­ro­sa i wy­dmu­chu­ję dym za sie­bie. Jesz­cze raz. Ale brzę­cze­nie jest co­raz bli­żej. Bli­żej, bli­żej… Bu­dzę się, obok mo­je­go ucha jak wście­kła pod­ska­ku­je ko­mór­ka.

– Jezu, halo.

– No, co tam? Wsta­łeś? – to Iwo­na. Je­stem nie­przy­tom­ny, nie mam po­ję­cia, któ­ra jest go­dzi­na, gło­wa mi pęka. – Mogę się z tobą za­brać?

– Nie wiem. Któ­ra go­dzi­na?

– Pra­wie 10.00.

– Cho­le­ra.

– To co, za­bie­rzesz mnie, plis?

– No.

– To po an­giel­sku czy po pol­sku?

– Za­bio­rę.

– OK, to za czter­dzie­ści mi­nut na pla­cu Za­wi­szy, papa.

O Boże, wy­pi­łem całe mar­ti­ni i chy­ba ja­kieś piwo. Albo dwa, są­dząc po bu­tel­kach. Może ktoś u mnie był? Nic nie pa­mię­tam.

Sczoł­gu­ję się z ma­te­ra­ca i wlo­kę do kuch­ni. Nie mam zbyt da­le­ko, bo całe moje miesz­ka­nie li­czy 30 me­trów kwa­dra­to­wych. Przed woj­ną był to je­den po­kój ogrom­ne­go apar­ta­men­tu, któ­ry zaj­mo­wał całe pię­tro. W la­tach czter­dzie­stych po­dzie­lo­no go na trzy miesz­ka­nia, na szczę­ście każ­de ma nie­za­leż­ne wyj­ście na klat­kę scho­do­wą. Ro­bię so­bie her­ba­tę, po­ły­kam trzy ma­gicz­ne ta­blet­ki z krzy­ży­kiem i wy­cho­dzę na bal­kon – naj­więk­szy luk­sus tego lo­kum. Moje okna wy­cho­dzą na po­dwór­ko mię­dzy Chmiel­ną a Wi­dok. To samo, na któ­re wy­cho­dzą wi­dzo­wie z kina Atlan­tic po za­koń­cze­niu se­an­su fil­mo­we­go. Miesz­ka­nie do­sta­łem psim swę­dem – po­przed­ni lo­ka­tor miał tu za­re­je­stro­wa­ną ja­kąś dzia­łal­ność i kie­dy zmarł, gmi­na wy­sta­wi­ła ka­wa­ler­kę na prze­targ jako lo­kal użyt­ko­wy. Do­wie­dzia­łem się o tym przy­pad­kiem i prze­targ wy­gra­łem bez tru­du, bo ja­koś nikt się nie kwa­pił, aby za­ło­żyć sklep czy ka­fej­kę na trze­cim pię­trze bez win­dy. Czynsz jest bar­dzo ni­ski i ge­ne­ral­nie jest OK, poza tym że pod­ło­ga lek­ko się za­ry­wa. Drew­nia­ne stro­py o dzi­wo prze­trzy­ma­ły woj­nę i nie były wy­mie­nia­ne od oko­ło stu lat. Nie na­le­ży za­tem sta­wiać nic cięż­kie­go na środ­ku po­ko­ju i nie na­le­ży za­pra­szać na­raz wię­cej niż tro­je go­ści. Wiem o tym od cza­su, kie­dy raz przy­szły czte­ry oso­by i u są­siad­ki pię­tro ni­żej od­padł z su­fi­tu stiuk wraz ży­ran­do­lem.

O dzi­wo, szyb­ko uda­je mi się dojść do sie­bie i wy­cho­dzę po pół­go­dzi­nie. Iwo­na cze­ka pod ho­te­lem So­bie­ski.

– Mój dro­gi, ja tu CZE­KAM! Spóź­ni­łeś się dwa­dzie­ścia mi­nut. Por­tier dziw­nie mi się przy­glą­dał.

– O! Po­dob­no za mun­du­rem pan­ny sznu­rem?

– Nie wiem, żad­nych tam nie wi­dzia­łam.

Do­jeż­dża­my do Żwi­rek – ko­rek za­czy­na się już przed po­mni­kiem Lot­ni­ka. Iwo­na prze­ry­wa mil­cze­nie:

– Wczo­raj oglą­da­łam bar­dzo faj­ny film o re­kla­mie sub­li­mi­nal­nej. Wiesz, co to jest?

Wiem oczy­wi­ście i świę­cie w nią wie­rzę, szcze­gól­nie po do­świad­cze­niach z pre­pa­ro­wa­niem zdjęć w PL-BOYU.

– Wiesz, to bar­dzo cie­ka­we, ale jed­ne­go nie ro­zu­miem – Iwo­na marsz­czy czo­ło – je­że­li cho­dzi o sub­li­mi­nal, jak to jest moż­li­we, że naj­czę­ściej wy­ko­rzy­sty­wa­nym sym­bo­lem jest mę­ski czło­nek?

Spo­glą­dam na nią nie­co roz­ko­ja­rzo­ny.

– To zna­czy?

– No, po­tra­fię zro­zu­mieć, że za­dzia­ła on na ko­bie­ty, choć nie na mnie – za­zna­cza – ale w jaki spo­sób może wpły­nąć na fa­ce­ta?

– Hm, to tyl­ko sym­bol. Kie­dy pa­trzysz na re­kla­mę pod­świa­do­mą, nie wi­dzisz prze­cież na pierw­szy rzut oka ukry­tych tre­ści. – Usi­łu­ję ze­brać my­śli. – Pierś, czło­nek, tru­pia czasz­ka czy po­wiedz­my, wa­gi­na są ukry­te w ry­sun­ku lub kom­po­zy­cji i tra­fia­ją bez­po­śred­nio do mó­zgu. Tak jak ukry­te sło­wa.

– To ro­zu­miem, ale jak ku­tas może być atrak­cyj­ny dla fa­ce­ta?

– O rany, nie cho­dzi o atrak­cyj­ność – cho­dzi o prze­kaz. Tru­pia cza­cha nie jest prze­cież atrak­cyj­na – to sym­bol śmier­ci, pod­świa­do­me­go lęku i tak da­lej – dzia­ła na pod­świa­do­mość. Ta­kie czer­wo­ne świa­tło.

– Tru­pia cza­cha – zgo­da. Tra­fia do każ­de­go, bo każ­dy ja­koś tam my­śli o śmier­ci, ale prą­cie?

– No, czło­nek jest sym­bo­lem wła­dzy, mę­sko­ści, hmmm, siły. Każ­dy o nim my­śli, a męż­czyź­ni chy­ba na­wet czę­ściej niż ko­bie­ty. Roz­miar, duży sa­mo­chód i tak da­lej.

– Ale dla­cze­go?

Za­czy­nam się nie­cier­pli­wić. Nie je­stem pew­ny, czy nie ro­zu­mie na­praw­dę, czy tyl­ko mnie pod­pusz­cza, a poza tym mo­zol­nie usi­łu­ję prze­pchnąć się na są­sied­ni pas.

– Moja dro­ga, mę­ski czło­nek jest jed­nym z naj­waż­niej­szych sym­bo­li na świe­cie. – Iwo­na grzecz­nie wy­cze­ku­je, te­raz już wiem, że mnie pod­pusz­cza. – Po­słu­chaj, ujmę to tak: mę­ski ku­tas jest osią, na któ­rej wi­ru­je dupa, wo­kół któ­rej krę­ci się cały świat, OK?

– Wiesz – Iwo­na spo­glą­da na mnie z nie­ukry­wa­nym uzna­niem – ty to masz…

Je­dzie­my przez chwi­lę w mil­cze­niu, tra­wiąc nie­ocze­ki­wa­ną głę­bię spo­strze­że­nia Iwo­ny. Wresz­cie py­tam:

– A cóż tam Bar­tosz?

– Nie ga­dam z nim.

– Co się sta­ło?

– Osła­bia mnie.

– Hm?

– Przy­lazł do mnie w nocy, a kie­dy nie chcia­łam go wpu­ścić, po­wie­dział, że przy­szedł po swo­ją mi­kro­fa­lów­kę.

– I wpu­ści­łaś go… – oczy­wi­ście wiem, co było da­lej.

– Nie ga­dam z nim.

– OK, ale… – gry­zę się w ję­zyk. Obie­ca­łem so­bie, że nie będę nic mó­wił na te­mat Bar­to­sza. Po­cząt­ko­wo ja­sno wy­ra­ża­łem swo­je zda­nie na te­mat ko­lej­nych jego po­my­słów i spo­so­bu, w jaki trak­tu­je Iwo­nę. Za­owo­co­wa­ło to tym, że kie­dyś jeź­dził za mną przez cały wie­czór, a na dru­gi dzień po­ciął mi opo­ny pod pra­cą. Przy­sło­wie: gdzie dwóch się bije, tam trze­ci ko­rzy­sta, nie ma nic wspól­ne­go z praw­dą w sy­tu­acji, gdy tam­ci dwo­je się po­go­dzą. Wręcz prze­ciw­nie.

Par­ku­ję pod pra­cą. Rzecz nie­ła­twa, bo po pierw­sze, par­king ma za mało miejsc, a po dru­gie, mam strasz­nie wiel­ki ame­ry­kań­ski sa­mo­chód. Jest wspa­nia­ły, ale ra­czej na­le­ży go oglą­dać, niż nim jeź­dzić. Pali 16 li­trów na set­kę, a wy­mia­na kloc­ków ha­mul­co­wych to wy­da­tek rów­ny nie­mal kup­nu no­we­go ma­lu­cha. W koń­cu uda­je mi się sta­nąć pod śmiet­ni­kiem – blo­ku­ję do­jazd, ale co tam.

W re­dak­cji wiel­kie oży­wie­nie. Beta bę­dzie tu lada mo­ment. Wszy­scy wy­szo­ro­wa­ni do czy­sta i wy­stro­je­ni jak stró­że w Boże Cia­ło. Ze­nia oczy­wi­ście już grze­je krze­sło pod drzwia­mi po­ko­ju Bety. Ale to w su­mie do­brze – za­nim skoń­czy li­zać sze­fow­ski ty­łek, mi­nie przy­najm­niej go­dzi­na. Może ko­le­gium się opóź­ni.

– Cześć – do na­sze­go stu­dia wcho­dzi na­czel­ny – jak tam? Wszyst­ko go­to­we?

– To zna­czy? – py­tam zim­no.

– Nu­mer i tak da­lej. Beta bę­dzie chcia­ła oglą­dać.

Wiem o tym do­sko­na­le od ty­go­dnia, wszy­scy wie­dzą. Krzy­cho ma wy­jąt­ko­wo iry­tu­ją­cy dar wy­gła­sza­nia oczy­wi­sto­ści w taki spo­sób, jak­by oznaj­miał naj­śwież­szą no­win­kę. Bu­dzi to we mnie ta­kie uczu­cia, jak do­sta­wie­nie du­że­go zna­ku za­py­ta­nia na koń­cu zda­nia „in­te­li­gen­cja Mar­ci­na” – lek­kie wkur­wie­nie.

Krzy­cho zo­stał mia­no­wa­ny przez Betę za­raz po odej­ściu Stasz­ka, twór­cy PL-BOYA, któ­ry po­dob­nie jak Ję­drzej w pew­nym mo­men­cie stał się dla Bety nie­wy­god­ny. Krzy­cho to na­praw­dę faj­ny fa­cet, bar­dzo in­te­li­gent­ny, wraż­li­wy itd. Jed­nak ta sy­tu­acja po pierw­sze prze­ro­sła nie­co próg jego kom­pe­ten­cji (o czym świad­czą do krwi ob­gry­zio­ne pa­znok­cie), jak rów­nież ob­na­ży­ła pew­ną sła­bość cha­rak­te­ru. Beta wy­ko­rzy­stu­je to bez par­do­nu – po­wo­lut­ku go prze­żu­wa i po­ły­ka. Za­czę­ła od gło­wy i na ra­zie chy­ba nie po­su­nę­ła się ni­żej, bo Krzy­cho wciąż jesz­cze nie prze­pu­ści żad­nej no­wej dziew­czy­nie mie­sią­ca.

– Hej, ty, no jak ci tam…

– Ma­ria – mówi Ma­ria.

– A tak, Ma­ria – idę o za­kład, że do­sko­na­le wie­dział, jak jej na imię – przy­nieś tu ja­kieś krze­sło, OK?

Al­le­lu­ja, wresz­cie jest. Kro­czy ko­ry­ta­rzem, ła­ska­wie roz­dzie­la­jąc uśmie­chy i ki­wa­jąc łeb­kiem jak plu­szo­wy spa­niel za szy­bą sa­mo­cho­du. Po pra­wej su­nie przy­gar­bio­na Ze­nia, za­cie­ra­jąc pla­mia­ste łap­ki. Przy­po­mi­na mi nie­co Igo­ra – asy­sten­ta dok­to­ra Fran­ken­ste­ina z fil­mu Bro­ok­sa Mło­dy Fran­ken­ste­in. Po le­wej Krzy­cho. Kie­dyś cho­dził po pra­wej.

– Dzień do­bry – mówi Beta i ele­ganc­ko sa­do­wi się obok mnie. Po tym, jak bar­dzo bli­sko sia­da, mogę oce­niać, jak wy­so­ko sto­ją moje ak­cje. Nie jest źle, choć kie­dyś, w apo­geum za­chwy­tu moją oso­bą, prze­sie­dzia­ła całe oglą­da­nie nu­me­ru z rącz­ką na moim udzie. Dziw­ne do­zna­nie. Kie­dy wy­szła, po­le­cia­łem do ki­bla ścią­gnąć por­t­ki i spraw­dzić, czy nie po­zo­sta­wi­ła na mo­jej skó­rze wy­pa­lo­ne­go pięt­na.

Oglą­da­my stro­na po stro­nie go­to­we do dru­ku ma­te­ria­ły. Na ra­zie bez ko­men­ta­rza. Do­cho­dzi­my do Ga­bry­si.

– No, nie wiem – Beta lek­ko marsz­czy no­sek – mało coś wi­dać… Po­każ da­lej – prze­su­wam stro­ny.

– Ona nic nie po­ka­za­ła!