Wolne - Remigiusz Grzela - ebook

Wolne ebook

Remigiusz Grzela

3,8

Opis

 

Wolne to dwanaście rozmów z kobietami, które wybrały podróż do wolności. Ich wolność jest darem, ale i bywa gorzką koniecznością. To opowieść o kobietach, których siła wydaje się niewyczerpana i u których determinacja jest właściwie grupą krwi.

 

Dwie aktorki: jedna odważyła się zagrać matkę, lekarkę z getta; druga opowiedzieć o piekle i niebie Teatru Laboratorium.

Dwie reporterki: autorka Zdążyć przed Panem Bogiem i autorka
Onych o sile non-fiction, również we własnym życiu.

Uratowana przez Leopolda Sochę dziewczynka w zielonym sweterku, a także dwie reżyserki i ich matka, Sprawiedliwa Wśród Narodów Świata, czyli o tym, skąd się bierze kino.

Legendarna tramwajarka, która rozbudziła strajk i nigdy nie pogrzebała ideałów Solidarności.

Była więźniarka, która wiele lat po wojnie, w Paryżu, usłyszała głos esesmańskiej nadzorczyni z Auschwitz i napisała kultową Pasażerkę.

Wielka skrzypaczka, która była w opozycji do męża, późniejszego sekretarza KC PZPR, ostatniego premiera PRL.

Wybitna poetka, która nigdy nie napisała zdania za dużo, w rozmowie o tym, co jest najważniejsze.

 

Dla mnie to bohaterki.
Kobiety, które wygrały swoje życie.

Remigiusz Grzela

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 255

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (13 ocen)
4
4
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Remigiusz Grzela

wolne

rozmawia Remigiusz Grzela

WYDAWNICTWO KRYTYKI POLITYCZNEJ

od autora

Dla mnie to bohaterki. Kobiety, które chciałem poznać; które wygrały swoje życie.

Do niektórych wracałem kilkakrotnie, przekonując się, że perspektywa czasu te same tematy oświetla innym światłem albo powoduje inną otwartość, i że na przykład rozmowa o dzieciństwie może za każdym razem wydobyć z pamięci inny jego fragment. Bywało, że z kilku spotkań powstawał jeden tekst albo powstawało kilka tekstów. Czasem zadawałem te same pytania, po latach.

Przez lata nagrywałem bohaterki tej książki, nie wiedząc często, czy te rozmowy gdzieś opublikuję. Po prostu interesowały mnie ich biografie. Albo życiowy przełom.

Rozmowa z Wandą Wiłkomirską, z którą wcześniej rozmawiałem wielokrotnie, musiała powstać. – Wielka skrzypaczka po latach emigracji wróciła do Polski, aby sprawdzić, czy jest w stanie tutaj mieszkać. Wcześniej przestała koncertować i uczyć. Chciałem zapisać ten nowy fragment biografii – bez muzyki.

O rozmowie z Julią Hartwig marzyłem wiele lat. Bałem się jednak, znając wcześniejsze wywiady z tą jedną z najważniejszych dla mnie poetek. Zawsze była lapidarna. Unikała osobistego tonu w rozmowach. Kiedy skończyła dziewięćdziesiąt lat, chciałem po prostu zapytać, co jest najważniejsze w życiu. Okazało się, że Julia Hartwig tym razem chce powiedzieć więcej. A może wcześniej nikt nie zapytał na przykład, co należało do jej zadań, kiedy w czasie wojny była łączniczką.

Każde spotkanie z Henryką Krzywonos-Strycharską i jej mężem Krzysztofem jest niezwykłe. Z każdego zapamiętuję coś, co wydaje się ważne. Pani Henryka jest prawdziwym człowiekiem Solidarności. Kiedy artyści walczyli o swój głos w proteście „Teatr nie jest produktem – widz nie jest klientem”, powiedziała, że jak będzie trzeba, dołączy do strajku, że można na nią liczyć. Bo można. Byłem szczęśliwy, że zgodziła się opowiedzieć o swoim życiu, tak bolesnym, że chciałoby się panią Henrykę natychmiast przytulić. A przecież jest szczęśliwa. Rozbraja radością i energią.

Będąc kierownikiem literackim Teatru Na Woli im. Tadeusza Łomnickiego, przekonałem dyrektora Macieja Kowalewskiego, aby Alina Świdowska dała u nas premierę monodramu – opowieści o jej matce, lekarce z getta Adinie Blady-Szwajger. Wstrząsającej historii naznaczającej tę postać na całe życie. Również życie jej córki. Więc wieczorem wychodziła na scenę i grała własną matkę, włączając w tekst fragmenty swoich wspomnień i komentarzy, mówiąc otwarcie o poczuciu odrzucenia.

Rozmowa o tej relacji była jedną z trudniejszych, jakie przeprowadziłem.

Kiedy po raz kolejny obejrzałem Pasażerkę, zapragnąłem odszukać autorkę noweli, na podstawie której film został nakręcony – Zofię Posmysz. I zapytać o wolność. Opowiedziała o ucieczce od wolności.

Z Teresą Torańską, na której wywiadach wychowałem się jako dziennikarz, szukaliśmy tego pierwszego pokarmu, który żywił jej zawodową ciekawość. Chciałem dotknąć miejsca, w którym narodziła się jako reporterka. Zobaczyć źródło. Imponuje mi jej intuicja w wyborze tematów, wchodzenie w „nieswoje dziedzictwo”, o czym mówi w naszej rozmowie. Jej niezłomność w tej materii.

Hannę Krall chciałem zapytać o mamę. Powiedziała jasno, że nie będziemy o tym rozmawiać. Kiedy podejmowałem próby, mówiła: „nie” albo „kropka”. W pewnym momencie zapytałem, czy może mi pokazać zdjęcie mamy. Wyszła do drugiego pokoju. Wróciła ze zdjęciem. Opowiadając o nim, opowiedziała mi i o mamie, i o fragmentach dzieciństwa, zaznaczając, że usunie to przy autoryzacji. Zdecydowała się jednak ocalić te fragmenty. Kiedy wróciłem do Hanny Krall na kolejną rozmowę po blisko piętnastu latach, miałem poczucie, że już nie umiem nakłonić jej do zwierzeń. Jakby mój dziennikarski warsztat, zawodowe doświadczenie w jednej chwili wyparowały.

Teresa Nawrot, aktorka Jerzego Grotowskiego, która – jak mówi – przeszła w tym teatrze piekło, kiedy rozmawiałem z nią po raz pierwszy, zachowywała dystans. „Nie znam pana, nie wiem, czy chcę mówić”. Minęło dużo czasu do naszej drugiej rozmowy. Zdecydowała się otworzyć dawne rany, może po to, by mogły się zabliźnić. Bo przecież z rozwiązaniem teatru Grotowskiego odzyskała wolność, a lata, które od tego zamknięcia minęły, działały na rzecz tej opowieści.

Kiedy oglądałem dopiero co zmontowany film Agnieszki Holland W ciemności, poruszony losem dzieci ukrywających się pod opieką rodziców we lwowskich kanałach, nie mogłem przypuszczać, że poznam „dziewczynkę w zielonym sweterku”, Krysię Chiger. W czasie naszej rozmowy, wracając do wojennych wspomnień, płakała. Mówiła, że widziała film – i że już wystarczy. Nie chce się mierzyć ze wspomnieniami po raz kolejny.

Wybiera życie.

Mama Agnieszki Holland i Magdaleny Łazarkiewicz, Irena Rybczyńska-Holland dała kinu dwie ważne reżyserki, całą siebie oddaje innym. Nie tylko rodzinie i przyjaciołom córek. Stale się kimś opiekuje, daje mieszkanie, dla kogoś organizuje pomoc, zajmuje się bezdomnymi zwierzętami. Chciałem się dowiedzieć, skąd to myślenie wyłącznie o innych. Jakie są jego źródła. Również poznać przekonania Ireny Rybczyńskiej-Holland. Byłem ciekawy, czy w filmach Agnieszki i Magdy widoczne są tematy z biografii ich mamy. Czyli – gdzie jest początek ich kina.

To książka o wolności i o ucieczce do niej.

Pragnę podziękować wszystkim bohaterkom za zaufanie i cierpliwość.

Podziękowania należą się też osobom, które wierzyły od początku w siłę tych rozmów, umożliwiały kontakty lub w jakikolwiek sposób mi w tej pracy pomogły, w kolejności alfabetycznej są to: Agnieszka Baranowska, Ania Bimer, Jurek Bogajewicz, Manana Chyb, Justyna Dąbrowska, Monika Deptuła, Kasia Jezior, Agata Kabat, Piotr Konstantinow, Michał Korta, Maciej Kropiwnicki, Iza Matys, Katarzyna Montgomery, Wanda Ostrowska, Ania Piotrowska, Marta Szarejko.

Mariuszowi Szczygłowi dziękuję za tytuł.

Barbara Musiałowa, wieloletnia kustosz Muzeum Marii Dąbrowskiej na ulicy Polnej w Warszawie, uwielbiała literaturę faktu. Myślę, że lubiłaby tę książkę, której już nie przeczyta, chociaż kilka z tych rozmów znała. Była mi bliska. I chociaż wciąż mam w swoim telefonie jej numer i nazwisko, nie mogę już zadzwonić, żeby o coś zapytać, poprosić o radę czy się z czegoś zwierzyć. Była prawdziwym „człowiekiem książek”. Czuję  wewnętrzną potrzebę, żeby w tym miejscu Basię wspomnieć. W końcu pisanie to prowadzenie dialogu. Rozmowa. Czasem jedyna możliwa.

to, co najważniejsze

rozmowa z Julią Hartwig

CZĘŚĆ PIERWSZA – 2011

Pani biurko jest tak ascetyczne, jak pani poezja.

A jest ascetyczna?

Nie ma w niej metafory, znaku za dużo.

Dawniej zdarzały się wiersze pisane pod wpływem emocji. Teraz to się uprościło, z zamiaru. Chciałam zostać przy sprawach ważnych. Ale znowu myślę, że brakuje mi szerokiego tła, na którym pojawiają się ludzie i krajobrazy. Poezja wypływa z życia. Przed laty dużo obcowałam z przyrodą, dzięki mojemu bratu Edwardowi, który fotografował pejzaż. W naszych latach lubelskich chodziliśmy razem w plener. Edward był jedenaście lat starszy. Jeżeli czytał moje wiersze, a w mojej rodzinie raczej się ich nie czytało, to odnajdywał w nich podobne motywy, co w swoich fotografiach. Trochę pobratymstwa było, chociaż nie przyznaję się do oparcia w fotografii. Przeciwnie. Lubię piękną fotografię, ale nie znoszę pstrykania bez sensu. To ciekawe, bo sama mam setki zdjęć, więc jestem niekonsekwentna. Nigdy nie fotografowałam i już nie będę.

Żadnego małego aparatu na wakacjach?

Nie. Fotografia ma tak ogromny zakres, że nie można jej lekceważyć. Stała się sztuką, a równocześnie jest rozmieniana na drobne. Dobrej fotografii towarzyszy zalew bylejakości.

Nie dałaby się pani zaprosić na oglądanie slajdów z wakacji?

Dlaczego? Jestem ciekawa życia i ludzi. Zawsze dobrze się przy tym bawię. Traktuję to jak zapis pozwalający zobaczyć, co się działo.

Czy to ma coś wspólnego z pani niechęcią do ujawniania emocji, nieprzepuszczonych przez żaden filtr?

Nie jestem taka wymagająca w stosunku do innych, bo znam nasze ograniczenia. Filtr mają ludzie bardziej świadomi siebie. To nie jest częste.

Pani mąż, Artur Międzyrzecki, też nie fotografował?

Nigdy. Za to nas fotografowano i stąd mamy dużo zdjęć. Nawet Ania (Piotrowska) zrobiła mi taką przyjemność, że wmontowała w mój komputer zdjęcia, na których jest moja mała córka, albo jesteśmy z Arturem na Monte Cassino, w Waszyngtonie, na Long Island. Kiedy wracam do pracy, trafiam na jakiś przypadkowy obraz, bo one cały czas się zmieniają, kiedy odchodzę od biurka. Bardzo to lubię, pamiętam okoliczności, ludzi dokoła nas, nastroje. Nie odrzucam fotografii, nawet codziennej. Jest wielką pomocą dla pamięci. Zwłaszcza w wieku, kiedy się już bardzo dużo zapomina, bo życie odpływa w przeszłość.

„Zajść do małej restauracyjki tylko po to, żeby znaleźć się wśród ludzi” – napisała pani w wierszu. Lubi pani miasto?

Czasem myślę, że chciałabym być na wsi, ale kiedy tam dłużej jestem, chcę wracać. Bez miasta nie mogę wytrzymać. Urodziłam się w mieście, tu są przyjaciele, choć coraz ich mniej. Miasto wiele może nauczyć, ale czasem też przerazić. Wszystko jest sztuczne i naturalne zarazem. Baudelaire pisał, że miasto jest przekleństwem, ale też życiem. Mógł żyć tylko w mieście, choć było dla niego powodem udręki, tu wikłał się w miłości, miłostki, bywał w domach publicznych, miewał spotkania i przygody. Tu karmił wyobraźnię.

Zdarza się pani po prostu wychodzić z domu, bez sprawy?

Ostatnio traktuję moje wyjścia zdrowotnie. Miałam operację, pomyślałam, że jeśli codziennie nie będę spacerowała, to będę gorzej chodzić. Zawsze bardzo lubiłam spacery, zwłaszcza do Łazienek, które w pewnych porach roku mnie przyciągają – zwłaszcza jesienią, początkiem wiosny. Lubię chodzić do Ogrodu Botanicznego.

A tak po prostu zejść na Marszałkowską?

Tutaj jestem stale. Czuję potrzebę przedefilowania tędy, zobaczenia, kto idzie. Małe psy i duże psy, stare kobiety, młodzi ludzie biegnący razem, zadowoleni. Ulica to wspaniała perspektywa widzenia.

Jakie jest to miejsce wokół pani?

Niewiele się tu dzieje. Byliśmy pierwszymi lokatorami odbudowanego domu. Dostaliśmy możliwość wyboru mieszkania. Okna nie wychodzą na Marszałkowską, więc jest cicho. Kiedy tu zamieszkaliśmy, to naprzeciw, gdzie jest dzisiaj Instytut Włoski, stała kamienica, w ruinie. Mówiono, że kiedyś była piękna, z eleganckimi posadzkami. W czasie wojny rozpalano na posadzce ogień, została kompletnie zniszczona. W mieszkankach gnieździły się prostytutki. Kobiety, nie dziewczęta. Któregoś wieczoru Artur wracał z naszym przyjacielem z przyjęcia. Obaj byli ubrani wizytowo i nie mogli skończyć rozmowy. Chodzili tam i z powrotem. Nagle usłyszeli, jak jedna prostytutka mówi do drugiej: „Może podejść?”. A tamta: „Daj spokój, to kelnerzy”. Wrócił strasznie rozbawiony. Tutaj zaczepiano ludzi. Było tu, powiedzmy, „swojsko”. Strzęp tej ludowości został w lokalu na dole, w kawiarni Parana. Tu nie przychodzą tak zwani eleganccy ludzie, nikomu to nie przyjdzie do głowy. W piątki przychodzi młodzież, przeważnie oglądają mecze. W Paranie pozostał ten duch. Ale kiedyś to był świetny adres. Mieszkał tu Jarosław Iwaszkiewicz.

Znając Iwaszkiewicza, wiedziała pani, że jest nieszczęśliwy? To bije z jego „Dzienników”.

Zawsze narzekał. Myśmy się często widywali, co kosztowało trochę nerwów, bo trudno było nieraz zgodzić się z jego poglądami na sprawy publiczne. Ale też trudno było porzucić Iwaszkiewicza. To był człowiek bardzo ciekawy. Przyjaźnił się z Szymanowskim, Rubinsteinem, Zygmuntem Mycielskim, Pawłem Hertzem. Był bardzo gościnny i miał za złe innym, że nie przychodzą, nie dzwonią, czuł się osamotniony. Nie wahał się skarżyć na żonę, chociaż nam może mniej – bo myśmy się z panią Anną bardzo lubili. Skarżył się na córki. Bywał wzruszający, kiedy mówił, że nie może pisać, bo ciągle ktoś mu przeszkadza. Na ogół ludzie wystrzegają się takiego opisu swojego życia, jaki zostawił po sobie. Lektura dziennika pozwala wyrobić sobie stosunek do człowieka. Trudno mi na przykład pojąć Mrożka, który bezustannie się ze sobą rozlicza. Przejrzałam jego Dziennik i odłożyłam, nie jestem zdolna go przeczytać. Nie można bezustannie się żalić. Nie można mówić o sobie za dużo.

Dlaczego?

Bo nie ma specjalnego powodu.

Zawsze była w pani autocenzura?

To się odnosi mniej do faktów, bardziej do tonacji. Razi mnie, kiedy ludzie mówią bez zastanowienia, marnują siebie. Bardzo ważne, co się myśli o sobie i jak się myśli o sobie. Nie wiem, z czego wynika reakcja niektórych czytelników. Jakaś pani podeszła po wieczorze autorskim i powiedziała: „Ile ja przepłakałam nad pani wierszami!”. To wydało mi się przesadne. Ale pomyślałam, że znalazła ten ciemny element w moich wierszach, który tam rzeczywiście jest.

Im bardziej jest pani powściągliwa, tym bardziej osobista?

To widać w ostatnim tomie Gorzkie żale, w którym myślę poważnie, nie poddaję się żadnej błyskotce poetyckiej. To wiersze z poszukiwania drugiego stopnia, poszukiwania niecodziennego, a mimo to wypowiadane w sposób możliwie codzienny, prosty.

Drugi stopień?

Można rozważać byle jak i można wejść głębiej w siebie i w sprawy, które łączą ze światem. To bardzo trudne, ale pomagają w tym dobre lektury. Nie zależy mi na pozostawieniu obrazu mnie samej. Chcę po prostu napisać trochę dobrych wierszy.

Dla mnie jednym z najbardziej wstrząsających wierszy tego tomu jest CV, o pani mężu. Suchy i porażający.

Trzeba było to tak zrobić. Pomyślałam, że ludzie wiedzą, że walczył pod Monte Cassino, zostały strzępki mitów życiorysu. Opowiedziałam o nim, jak powinnam, i coś z tego musi wynikać. Studiował w Paryżu, był na wygnaniu w Rosji, to bardzo polski życiorys.

„Śmierć w pokoju szpitalnym w jej obecności” – napisała pani w tym wierszu.

Co tu można więcej powiedzieć? No, można. Ale czy trzeba? To są takie momenty, których w ogóle nie można opowiedzieć, to nie jest konieczne.

Praca nad tym wierszem była trudna?

Musiałam zrozumieć, że mam się powstrzymywać od uczuć, a wtedy fakty, jeden po drugim, same zbudują obraz człowieka.

Po śmierci Anny Kamieńskiej napisała pani: „To jak odkruszona jedna ściana mojego życia”. A inne ściany tego domu?

W ostatnich latach powiedzmy dwudziestu? Bo takimi liczbami operuję. Z Anną Kamieńską to była przyjaźń z dzieciństwa. Kiedy skończyło się, każda poszła swoją drogą. A inne odkruszone ściany? Niewątpliwie coś takiego stało się z odejściem Artura. Moje życie zupełnie się zmieniło, chociaż wtedy pracowałam i teraz pracuję. Artur siedział tam, w małym pokoiku, napełniając go kłębami dymu, strasznie dużo palił, za co potem drogo zapłacił. Ja w drugim, tym zarzuconym książkami. Pracowaliśmy do późna, każdy w swoim kącie. W ogóle, muszę to powiedzieć, bardzośmy się po prostu lubili. Zdarzało się, że Artur wracał z redakcji „Twórczości”, gdzie pracował, ja byłam gdzieś na mieście i nagle, nie umawiając się, spotykaliśmy się przed wejściem do domu. Jaka radość! O, to już, wracamy i będziemy pracowali! W ogóle traktuję pracę jako sposób na życie. I nie dlatego, że w tej chwili jestem samotna. Zawsze tak było.

„Człowiek, któremu mogłeś się cały powierzyć” – napisała pani w wierszu CV.

Artur wrócił ze Stanów, gdzie mieszkaliśmy wspólnie od 1971  roku, trochę później niż ja. Chciał przywieźć auto, musiał na nie zarobić. To było rozpaczliwe. Myśmy źle zrobili, bo zanadto cierpiał z powodu samotności. Całe jego życie to była walka z samotnością, najpierw była Rosja, potem było wojsko. A na koniec ta Ameryka. Na szczęście łatwo nawiązywał kontakty, był bardzo lubiany. Ktoś mi mówił, że w jego szkolnych latach zapytano, kto jest najlepszym kolegą. Wszyscy odpowiedzieli, że on. Obserwowałam, jaki był zabawny, inteligentny, zaskakujący w swoich opiniach. Przyjemnie było z nim rozmawiać. Kiedy odszedł, wszystko się skończyło. Mój dialog w domu. Nie ma dialogu, jest monolog. Ale tak musi być. Tak się stało.

Zdarza się pani mówić do męża?

Myśleć. Ale jak idę na grób, to chyba trochę mówię. To nieuniknione, bo to ładunek, który się musi... Już sobie dałam z tym radę.

W którym momencie można sobie dać radę? Pani mama popełniła samobójstwo, kiedy była pani dziewczynką. Rozumiem, że nie odczuła pani tej śmierci tak, jak później śmierci Ksawerego Pruszyńskiego.

Śmierć Ksawerego zupełnie mnie wyłączyła z życia. Nie miałam mieszkania, mieszkałam w domu pracy twórczej w Oborach, byłam zupełnie sama. Był tam jeszcze Peiper i spotykaliśmy się na obiedzie czy przy kolacji, ale wiodłam zupełnie samotne życie. Musiało upłynąć kilka lat. Ksawery zginął w 1950 roku, a myśmy się zeszli z Arturem w 1954. Musiało upłynąć tyle czasu, żebym uświadomiła sobie, że życie znów się toczy. Los mnie wynagrodził za tę stratę. To bardzo dziwne tak powiedzieć, bo z jednej strony to była wielka strata, a z drugiej znalazłam związek, w którym mogłam się w pełni rozwijać. Poznałam człowieka, który wiedział, co i po co piszę. To ogromne zbliżenie, kiedy dwoje ludzi się kocha, nie można tego inaczej powiedzieć, mieszka ze sobą i jeszcze na domiar rozumie swoją pracę, a nawet pomaga. Zawsze uważałam, że Artur ma pierwszeństwo w poezji. Kiedy odszedł, zaczęłam bardzo dużo pracować, bo kiedy żył, czas zajmowało nam również życie towarzyskie. Ludzie się wtedy widywali, zapraszali. Teraz nie unikam ludzi, ale już bardzo wybieram. Szkoda czasu, który mi jeszcze został. Córka mieszka w Ameryce i powiem panu szczerze, że już nie potrzebuję nikogo obok siebie. Była tutaj na Boże Narodzenie, bardzo się cieszyłam, to był bardzo miły pobyt, ale do pracy zabrałam się dopiero, kiedy wyjechała. Pracy było mi najbardziej trzeba. Wiem, co chcę zrobić. Nie można mi się spieszyć, ale trzeba być bardzo uważnym, trzeba naprawdę myśleć o tym, co się chce zostawić. Nawet, jeśli nikt potem nie zwróci na to uwagi.

Mówiła pani, że cztery lata zajął pani powrót do życia po śmierci Ksawerego Pruszyńskiego. A po śmierci pani męża?

Ten powrót trwał długo, tu pamięć jest mi nieustannie wierna. Jego chorobę i śmierć przeżyłam w szpitalu, w domu. Te wspomnienia mnie nie opuszczały, ale wróciłam do siebie, taki jest porządek życia. Stało się wyraźne, że to, co robię, jest ważne dla niektórych. Nie przesadzam. Zauważyłam, że moje wieczory autorskie zmieniły charakter. Ludzie zaczęli mnie pytać, jak żyć. Coś mówili o wierszach, ale głównie pytali, jak żyć. Zrozumiałam, że mniej więcej wiem, jak.

A jak żyć?

Pracować, myśleć, czytać. To wygląda tak sucho, ale wcale suche nie jest. Czytać dużo mądrych książek. Zagłębić się w tym, co naprawdę ważne – taka świadomość bardzo późno przychodzi. Zabawa jest też potrzebna. Potrzebne są podróże. Dużo podróżowałam, ale zawsze coś z tego wynikało, są wiersze „amerykańskie”, „francuskie”. Nigdy nie jechałam, żeby obejrzeć i wrócić. Na ogół się zatrzymywałam, bo wydaje mi się, że najcenniejsze są pobyty, a nie same podróże.

Czy kiedykolwiek wątpiła pani w pracę, w poezję?

Naturalnie. To czasem nachodzi. Coś się nie uda. Myśli się, że wszystko jest nic niewarte, albo pyta się, czy jest coś warte, ale się to robi, mimo wszystko. Takie jest zadanie. Traktuję twórczość jako zadanie. Ono nie ciąży. Przeciwnie. Z radością siadam do biurka, z niechęcią wstaję.

Anna Kamieńska określiła poezję jako sprawę powrotu. Czy pani ma takie poczucie?

W dużej mierze tak, ale jednak szukamy jeszcze czegoś innego. Sztuka ma swoje wymagania. Tak jak wspomniałam, mój ostatni tom jest wyrazem bardzo świadomej twórczości. Napisałam go zmuszona do leżenia. Prosiłam, żeby nikt mnie nie odwiedzał. Pisałam.

Jest w nim dużo muzyki.

Bo stale jej słucham.

To ostateczny ratunek?

Mój dzień zawsze upływa pod znakiem muzyki. Traktuję ją czasem barbarzyńsko. Ktoś z malarzy powiedział do Lutosławskiego, że pracuje i słucha muzyki. Lutosławski odpowiedział: nie słuchasz, tylko słyszysz. To jest duże rozróżnienie. Ja często tylko słyszę, ale czasem też słucham. Muzyka jest wielką pomocą. Coś się dzieje takiego w środku, że człowiek łagodnieje, lżej mu żyć.

A który kompozytor to pani numer jeden?

Zrobiłam wybór, który się już spospolitował, bo wszyscy zaczęli pisać, że lubią Haydna, ale to był mój wybór, ciągle jestem pod jego urokiem.

Jeżeli jest źle...

Słucham Haydna. Mozart jest piękny. Haydn jest piękny i znajduje się w nim ciągle coś nowego. To piękna, różnorodna muzyka. Kiedyś przy kolacji zapytałam Brodskiego, jakiego kompozytora najbardziej ceni. Powiedział: „Haydn, imprévisible”. Nie do przewidzenia. Nie czuję się osamotniona w tym wyborze.

Powiedziała pani: „Sztuka dźwiga człowieka” – i że to rodzinne przesłanie.

Tu mogłabym się powołać jedynie na Edwarda, bo mój drugi brat był profesorem medycyny. Mój ojciec był bardzo zapracowany, ale lubił muzykę. Wiem, że w Moskwie, przed rewolucją, rodzice chodzili zawsze do opery, i pamiętam, że kiedy przychodziłam do niego do zakładu, godzinami siedział w ciemni i pracując, gwizdał jakąś melodię zasłyszaną w operze, to było miłe. Ale wątpię, żeby takie zdanie o sztuce wypowiedział. Chociaż żył zapewne nie zapominając o tym haśle. Edward był wielkim artystą, fotografować nauczył się od ojca. Potem był na studiach w Wiedniu, doskonalił swoją wiedzę fotograficzną.

„Tam, gdzie tylko mogę, w moim życiu ścigam morze”.

Bo uosabia moje tęsknoty. Zawsze chciałam żyć nad morzem. A jedyny okres, kiedy mi się to udało, to czas spędzony w Ameryce, w Stony Brook na Long Island, gdzie mieszkaliśmy. Pisałam wiersze związane z oceanem. Są zdjęcia – ja z Arturem na spacerach plażą, trochę bawimy się piaskiem i rozmawiamy, bardzo ładne zdjęcia i naturalne. Ciągle jesteśmy tacy młodzi, chociaż nie byliśmy już tacy młodzi, ale na młodych wyglądamy. I widać, to się po prostu czuje, że tym ludziom jest dobrze razem.

Co zaspokaja morze?

Zapomina się, że jest tęsknota, bo morze rozszerza. Człowiek czuje się włączony w przyrodę. Czuje, że zostało mu to dane, a kiedy musi wracać do miasta, czuje żal. Bo dlaczego mi to odebrano? Dlaczego nie mogę tam siedzieć i patrzeć, przecież zawsze godzinami lubiłam siedzieć, patrząc na morze, czytać.

Co to znaczy, że morze rozszerza?

Daje poczucie, że mam większą duszę. Nie mogę tego inaczej określić. Czuję, że morze mnie jakoś uświetnia.

A kiedy pisze pani poezję, też ma pani większą duszę?

Muszę mieć poczucie konieczności napisania czegoś. Kiedy piszę, to już piszę, pan też to na pewno zna. Wtedy jestem trochę inna.

CZĘŚĆ DRUGA

Powiedziała pani o zrobionym na plaży zdjęciu, na którym jest pani z mężem: „Tacy byliśmy młodzi”. Z jakimi emocjami myśli pani dzisiaj o swojej młodości?

Nie mam gorzkich wspomnień, miałam bardzo piękną, pełną młodość. Zaczęła się, kiedy wyjechałam do Francji w 1947 roku. Patrzę we własną młodość i z niej biorę radość. Teraz jestem sama, ale to samotność dobra, potrzebna, łączy się z czymś lepszym, czego nie można uzyskać z innymi. Dzisiaj mam pełne widzenie swojego życia. Przypominam sobie uczucia, przywołując emocje, jakie mi wtedy towarzyszyły. To czasem przechodzi w poezję, czasem nie. Jest we mnie poczucie współistnienia wszystkich epok równocześnie, tak, „równoczesność” to najodpowiedniejsze słowo. W każdej chwili, kiedy przypominam sobie coś albo kogoś z przeszłości, to jestem tam, z nim...

Jednemu ze swoich wierszy dała pani tytuł Bezczas. Pisała pani: „wytrzymać tydzień / wytrzymać rok / wytrzymać trzydzieści a potem siedemdziesiąt lat (...) bawiliśmy się pod starymi dębami / i wieczność była przy nas”.

Tak, bezczas. To jedno z uczuć wyższych. Nie można tego inaczej nazwać. Wspomnienia chętnie przychodzą, a ja chętnie do nich wracam. Czerpię z tego pełnymi garściami w pisaniu. Starzy poeci są doświadczeni. Mówi się, że najpiękniejsze wiersze Iwaszkiewicza to te ostatnie, chociaż uważam, że wcześniej też pisał piękne wiersze. Poezja z nas czerpie w niewiadomy sposób, sama. Otwieramy jakąś przestrzeń i do niej sięgamy. Ale to wymaga także bardzo uważnego śledzenia, pilnowania, żeby nie popaść w błahostki.

Czyli w co?

Czasem ma się ochotę napisać jakiś zabawny wierszyk, ale potem się myśli: po co mi to?

A właściwie czemu nie napisać błahostki?

Można. Tuwim pisał takie wiersze. Trzeba pilnować formy we wszystkim, zachować dyscyplinę.

Pomaga żyć?

Bardzo. Mimo że nikt mi jej nie narzucił, przyzwyczaiłam się, dyscyplina jest niegroźna, niebolesna. Przecież są dni, kiedy nic ważnego się nie wydarza, ale rzadko bywają dni bez jednej linijki. Mam poczucie, że może szkoda nic nie zapisać. A może nie szkoda? Nie wiem.

Często zdarzają się takie dnie?

Teraz ich coraz mniej, bo bardzo uważam. Przynajmniej zapisuję w dzienniku. Wierszy nie pisze się tak często.

A co kryje się za pani „królewskimi latami”, do których wraca pani w wierszu Bezczas?

Francja. To był bardzo dobry okres. Pierwsze moje zetknięcie z kulturą, z Zachodem. Od czasu pobytu paryskiego zaczęłam się poważnie interesować malarstwem. W Stanach chodziłam na kurs historii sztuki. Malarstwo jest mi bardzo potrzebne.

Trzeba uczyć się patrzeć?

Katarzyna Janowska zapytała mnie kiedyś, czy patrzenia można się nauczyć. Powiedziałam, że trzeba mieć trochę danych do tego, ale można się nauczyć. Myślę też, że jeśli nie ma tej pierwszej potrzeby, to zawsze jest to trochę wyuczone. Mam bardzo emocjonalny stosunek do sztuki. Przeżywam obrazy, które oglądam, nie mówiąc już o tym, że nasuwają reminiscencje poetyckie. Mówię o dawnym malarstwie, na przykład włoskim. Bardzo lubię też malarstwo holenderskie. Tak się napatrzyłam na te portrety, że kiedy potem przyjechałam do Holandii i szłam ulicą, to ku mojemu zdumieniu co chwila widziałam twarz przypominającą malarstwo. Zachował się ten portretowany typ. Holendrzy mają szczególne warunki do życia nad morzem, które ich pochłania, gdzie toczy się walka o kawałek ziemi. Ale to chyba naturalne, że odnajduje się dzisiaj typy, które zostały sportretowane kiedyś. To tylko znaczy, że twarze są wiecznotrwałe. Zmienia się uczesanie, strój, ale twarz ma tę samą siłę, co kiedyś, tak samo urzeka.

A twarz dziewczynki, którą zobaczyła pani na dawnej pocztówce z atelier pani ojca?

To jest dziewczynka bardzo spokojna, poważna. Pełna wdzięku.

Czy mając te dane do patrzenia, o których pani mówi, można wciąż jeszcze patrzeć z tym samym entuzjazmem, co dziecko?

Dziecko pyta: „co to jest?”. Każde patrzenie wynika z tego pytania. Dziecko dowiaduje się o istnieniu, a my już o istnieniu dużo wiemy. Chcemy wiedzieć więcej. To inny rodzaj entuzjazmu. Jest w nim również szacunek dla artysty, dla jego kunsztu.

Powiedziała pani kiedyś: „Świat jest bardzo źle obserwowany”. Co to znaczy?

Ludzie na ogół nie wiedzą, gdzie są, kto ich otacza. Chodzą ulicami i nie widzą świata dookoła. Człowiek zapomina patrzeć. Przyjmuje świat bez refleksji.

Jakie było pani ostatnie malarskie objawienie?

Zaraz panu pokażę (Julia Hartwig idzie do innego pokoju, wraca po chwili z reprodukowanym na pocztówce obrazem Velázqueza Panny dworskie). Kilka miesięcy temu byłam w Madrycie, obejrzałam w Prado ten obraz, który od dawna pragnęłam obejrzeć. Hiszpańskie malarstwo jest cudowne. To niesłychane, co dzieje się w tym obrazie – jest infantka, malarz sam siebie sportretował, o, a tu, w lustrze, są rodzice infantki, jest pies i jest karlica. To robi niesamowite wrażenie. To duży obraz i stoi się przed nim jak przed czymś żywym. Ten obraz z nami rozmawia.

Długo pani na niego patrzyła?

Stałam długo, potem obejrzałam inne obrazy, a potem znów wróciłam do niego. Było mi mało, uważałam, że muszę to zapamiętać i przeżyć na nowo.

Wspomniała pani dopiero, że chciałaby pisać każdego dnia. Niedawno wydała pani dziennik z lat 2008 – 2010. Nieustannie sięga w nim pani dalej, w przeszłość, opowiada o zdarzeniach z całego życia. Nie bała się pani zbyt osobistego tonu?

Zawsze jest trochę ryzyka. To jednak dziennik osoby piszącej, są moje refleksje nad lekturami i nad życiem. Jest dużo postaci z mojej biografii. Przypomniałam sobie, co mówił Miłosz – że próbuje wywoływać z pamięci postaci, które inaczej by nie istniały. Nie mogłabym tak tego ująć, bo przecież istniały, ale czuję potrzebę powrócenia do nich. Pojawiają się Elżbieta Czyżewska, Julian Stryjkowski, Andrzej Mandalian. Fragmenty naszego wspólnego losu musiały się znaleźć w dzienniku, bo byłam z nimi zaprzyjaźniona, a to tworzyło atmosferę mojego życia. Lubiliśmy się, żartowaliśmy.

Dzienniki prowadziła pani regularnie?

Nigdy. Pisałam je z zamiarem publikacji. Jest w nich mało intymności. Pisałam je w okresach dla mnie ważnych.

Dzienniki z podróży były jednak chyba pisane z potrzeby?

Tak, były pisane inaczej. Bardzo chłonęłam Paryż i nie chciałam zapomnieć różnych zdarzeń, spotkań z przyjaciółmi, wspaniałymi ludźmi – Jankiem Lebensteinem, Jerzym Giedroyciem, Konstantym Jeleńskim. Zapisywałam z potrzeby serca.

Opisywała pani nie tylko przyjaciół, również ludzi przypadkowo spotkanych, podróże metrem.

Kapuściński traktował moje dzienniki podróżne jako rodzaj szlachetnego reportażu. Uznając je za wzorowe, dawał swoim uczniom do czytania. Tak, zapisywałam to, co wokół. Paryskie metro to fantastyczne miejsce do obserwacji. Zawsze mnie fascynowało. Czeka się na pociąg, na peronie pojawia się jakiś muzyk, albo ciekawa para, głośno rozprawiająca. Zrozumiałam, na czym polega potrzeba dzielenia się społecznego. – Pamiętam rozmowę dwóch starszych kloszardów, o filozofii. Mieli butelkę wina i rozprawiali, sięgając aż do Oświecenia. Zrozumiałam też, że kloszardzi we Francji mają swoją hierarchię: są tacy, którzy uciekli z domu, są tacy, którzy uciekli przed sprawiedliwością, inni uznali, że życie społeczne ich nie interesuje. Ci dwaj filozofowie, obok których staliśmy z mężem, sprawiali wrażenie zadowolonych. Pomyślałam, że to niegłupie być kloszardem.

Napisała pani nawet: zazdroszczę kloszardom niezależności.

To prawda. Ale bardzo trudno byłoby mi wybrać taki tryb życia. Czuję się zanadto cywilizowana, ale to jest jakieś wyjście. To ciekawe, bo niektórzy kloszardzi nie chcą wyjść z bezdomności. Mają rodzaj pogardy wobec pośpiechu, powierzchowności. Nic nie muszą. Chcą żyć tak, jak żyją. To współczesność stworzyła kloszardów. Nie pamiętam w ogóle, żeby klasycy francuscy o nich wspominali. Kiedy się to zaczęło? I dlaczego tak ich dużo we Francji przywiązanej do konwencjonalności? To naród, który wysoko ceni mieszczańską codzienność, nawet jeśli to się teraz rozprzęgło.

Zawsze uderzało mnie, jak mało pisała pani i mówiła o sobie. Na przykład kilkakrotnie wyznała pani, że w czasie wojny była kurierką. Ale co się za tym kryje, jakie to były zadania, kto panią wciągnął w te misje?

To bardzo proste. Z Lublina, gdzie mieszkałam, wyjechałam niespodziewanie dla samej siebie. Uchodziłam w szkole za osobę zdolną, moja była dyrektorka poprosiła mnie do siebie i powiedziała: „Jesteś jedyną osobą, której mogę to zaproponować. Czy pojedziesz do Warszawy na uniwersytet? To są tajne kursy, dam ci adres, tam się zgłosisz”. Przyjechałam. A ze szkołą szła od razu potrzeba działania. Miałam osiemnaście lat. Osoba, do której zgłosiłam się po przyjeździe, podała mi tymczasowy adres, pod którym miałam zamieszkać. Przewidziano dla mnie pokój w mieszkaniu na Hożej, gdzie znajdowali się różni lokatorzy, najprawdopodobniej ukrywający się przed Niemcami. Właściwie nie miałam środków do życia. Tam odwiedził mnie Walenty, mój brat lekarz. Zobaczył, w jakim opłakanym miejscu jestem – a wszędzie były krzesła i gdzieś w tym stał garnek z kaszą. Powiedział: „Nie może tak być. Przychodzisz do nas na obiady. Postaramy się, żebyś miała pokój”. Porozumiał się z moim bratem Edwardem, a ponieważ byłam najmłodszą siostrą, nie chcieli się godzić na moje podłe warunki życia. Wynajęli mi po drugiej stronie, na Hożej, bardzo miły pokoik z pianinem. Pocztę kurierską odbierałam w Radzie Głównej Opiekuńczej, która mieściła się w Alejach Jerozolimskich. To było dobre miejsce do kontaktów, bo każdy mógł tam przyjść. Przychodziłam, wiedziałam, z kim mam się widzieć. Dostawałam przeważnie zarządzenie czy rozkaz, to był taki mały, jak najmniejszy pakiecik, no i mówiono mi, dokąd go zawieźć. Wsiadałam do pociągu i jechałam. Byłam w okresie okupacji w bardzo różnych miejscach, we Lwowie, kilkakrotnie w Krakowie, w wielu małych miasteczkach, które trudno było znaleźć. Pamiętam, przyjechałam do takiego miasteczka i zobaczyłam człowieka, któremu miałam dostarczyć zwitek. Leżał na słońcu, był goły, opalał się. Byłam taka zawstydzona (Julia Hartwig śmieje się), dałam mu to i natychmiast wracałam do Warszawy. Te wyjazdy były bardzo ryzykowne. Pamiętam, że kiedyś nas wysadzono z pociągu – Niemcy często tak robili, żeby zrewidować wagony. Pamiętam, jaka byłam naiwna, wdając się na peronie w rozmowę z młodym żołnierzem niemieckim, próbując go przekonać, że Żydzi to też ludzie.