Gejerel. Mniejszości seksualne w PRL-u - Krzysztof Tomasik - ebook

Gejerel. Mniejszości seksualne w PRL-u ebook

Krzysztof Tomasik

3,0

Opis

Czy Andrzej Wajda zamierzał zrobić film o homomiłosnej akcji pod Arsenałem? Kim był brat „Wampira z Zagłębia” i jaki miał wpływ na przebieg słynnego procesu z lat 70.? Dlaczego tak mało wciąż wiemy o akcjiHiacynt”? Gdzie są „różowe teczki”?

Dlaczego Barbara Skarga bała się lesbijek? Jak warszawska „Kultura” żartowała z HIV?

Do czego klucz kryją powieści sensacyjne z serii „Jamnik”? Książka Krzysztofa Tomasika to kopalnia wiedzy na temat homoseksualizmu w PRL i konstruowanych wokół niego opowieści. Autor wertuje reportaże, zapomnianą literaturę, akta spraw sądowych, wypowiedzi autorytetów i polityków, pamiętniki i listy. Śledzi ów niezbadany dotychczas dyskurs i daje nam wgląd w sprawy, o których nie pisali literaturoznawcy, historycy ani badaczki kultury.

O AUTORZE

Krzysztof Tomasik (1978) –publicysta, biografista, badacz polskiego homoseksualizmu. Autor

głośnej książki Homobiografie. Pisarki i pisarze polscy XIX i XX wieku (2008), redaktor zbioru

PRL-owskich reportaży Mulat w pegeerze (2011).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 343

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (3 oceny)
1
0
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




KrzysztofTomasik

GEJEREL

Mniejszości seksualne w PRL-u

SERIA PUBLICYSTYCZNA WYDAWNICTWO KRYTYKI POLITYCZNEJ

WSTĘP PRL z innej strony

Z upodobaniem powtarza się, jak to niedawno aktor Jurek Karaszkiewcz wszedł do kawiarni ZLP [Związku Literatów Polskich] na Krakowskim [Przedmieściu], stanął na środku, lekko się zachybotał i dramatycznym głosem zakrzyknął: „Pedały, powiedzcie, jak żyć”.

Krzysztof Mętrak, Dziennik z pawlacza (1975)

Minęło niewiele ponad dwadzieścia lat, od kiedy rozpadł się twór zwany Polska Rzeczpospolita Ludowa, a ta epoka wydaje się równie odległa i zmitologizowana jak dwudziestolecie międzywojenne czy czasy rozbiorów. Można odnieść wrażenie, że geje i lesbijki wówczas nie istnieli. Słowa „gej” faktycznie nie było, królował „pedał”, a sam temat średnio funkcjonował w świadomości społecznej. Pojedyncze książki, kilka filmów z ciotowskimi epizodami, dobrze ukryte kluby, artykuły w specjalistycznych pismach na temat zboczeń płciowych i kryminogennych środowisk – wyobrażamy sobie, że tak to właśnie wyglądało, dostrzegane przez grupkę najbardziej zainteresowanych, niewidoczne dla reszty. 6 lipca 1980 roku Krystyna Kofta zapisała w swoim dzienniku: „Na Starym Mieście, na wątróbkach, w knajpie pedalskiej. Oficjalnie zwykła knajpa, ale rzeczywiście sporo przystojniaków kręcących tyłkami, że nasza Wiercidupka może się schować. Odpoczywam, a tym razem Taylor i Dru są na linii strzału, oni są obiektem spojrzenia, machania ręką, stawiania kolejek”. Tak to wyglądało z perspektywy heteroseksualnej pisarki, spojrzenie osób homoseksualnych było zapewne nieco inne. Jak im się żyło? Różnie, także tak jak jednemu ze znajomych Grzegorza Musiała, którego opisał pisarz w swoim dzienniku: „Ciemnowłosy, wąsaty Marek, kiedyś chuligan, nawet kryminalista, dziś mąż, który «nienawidzi swej żony». Ojciec dwóch córeczek, które «kocha tylko przy wódce» i tylko wśród Drogich Nieznajomych, ku którym ma «niespożyty pociąg». – Nie mogę się z tym pogodzić, nie mogę, nienawidzę siebie – leje łzy. – To jest okropne, to jest... – zastanawia się chwilę i nagle zdumiewa nas precyzyjnym słowem – ...to jest gorzkie. Okropnie gorzkie” (26 I 1982).

Może kluczem jest słowo „gorzki”? Gorzki fiolet – taki tytuł nosił drugi artykuł o homoseksualizmie opublikowany w polskiej prasie powojennej. Był rok 1981, a autorka to Barbara Pietkiewicz, publicystka „Polityki”. Jak pisał Paweł Kurpios, Gorzki fiolet szybko zyskał status kultowego: „Wspomina się wręcz o tym, że co celniejsze fragmenty odczytywano na głos w trakcie specjalnie zorganizowanych sesji lektorskich”. Dlaczego to właśnie artykuł Pietkiewicz zapisał się w zbiorowej pamięci, a nie wcześniejszy, o siedem lat, tekst Tadeusza Gorgola Homoseksualizm a opinia z „Życia Literackiego”? Czy zdecydowała o tym siła i poczytność „Polityki”, czy też po prostu dopiero w 1981 roku polscy homoseksualiści byli gotowi na przyjęcie artykułu o sobie? Pod względem treści oba teksty są do siebie zaskakująco podobne, najpierw jest rys historyczny (Grecja!), potem przedstawienie sytuacji współczesnej, wreszcie apel o tolerancję i zastrzeżenie, aby z przywilejami nie przesadzić. W obu homoseksualizm oznacza mężczyznę. Najważniejsza różnica to płeć autora i autorki. Wszystko wskazuje na to, że w przypadku Gorgola mamy do czynienia z pseudonimem, za to Pietkiewicz nie musi się skrywać za wymyślonymi nazwiskami, poruszenie kwestii przez kobietę nie „demaskuje” jej jako homoseksualistki. Nie zmienia to faktu, że oboje musieli się rytualnie odciąć od tematu, jeden z ostatnich akapitów u Pietkiewicz brzmi: „Homoseksualiści domagają się specjalnych, chroniących ich ustaw, jak te, które uchwalono dla Murzynów i kobiet. Wraz z tolerancją rośnie sprzeciw społeczny wobec tych żądań. Tolerancja nie może oznaczać aprobaty ani przyznania specjalnych uprawnień”. Na jakie to „specjalne uprawnienia” mogli liczyć geje i lesbijki w roku wprowadzenia stanu wojennego? Nie jest tajemnicą, że przez cały PRL pociąg do osób tej samej płci był postrzegany przez pryzmat słabości, jako czynnik, który ułatwi złamanie i zwerbowanie danej jednostki przez Służbę Bezpieczeństwa. Jedną z takich historii przytacza w dzienniku Grzegorz Musiał: „[Józio] opowiada o swym znajomym z Gdańska, lekarzu czy adwokacie, bardzo pięknym, o którym bezpieka wiedziała, że jest «taki». Przesłuchiwano go przez parę dni, po kilkanaście godzin dziennie – chcieli mieć przez niego «wejście w środowisko». Nic nie powiedział, nic nie podpisał, w nagrodę dali go do celi recydywistów, gdzie pięciu drabów gwałciło go jeden po drugim. Józio widział się z nim niedawno. Mówi: «To już jest zupełnie zrujnowany człowiek»” (5 II 1982). Historia tego i podobnych mu mężczyzn nie zainspirowała do szerszych badań na temat mechanizmu funkcjonowania osób homoseksualnych w PRL-u. Przyjęta perspektywa skupiająca się na nienormatywności seksualnej wymusiłaby opowieść o Polsce sprzed kilkudziesięciu lat nieco inną niż obowiązująca, dobrze już znana, z banalnymi podziałami na PZPR i „Solidarność”, Wałęsę i Jaruzelskiego, walczący naród i uciskający go obóz władzy. Chociaż każdego roku setki młodych ludzi rozpoczyna studia historyczne, opublikowane teksty podejmujące temat homoseksualności w Polsce Ludowej można policzyć na palcach jednej ręki. Z publikacjami książkowymi jest jeszcze gorzej, po prostu ich nie ma. Przez ponad dziesięć lat wydawnictwo Trio firmowało serię „W krainie PRL”, która miała być spojrzeniem na tamten okres od strony społecznej, alternatywnym dla historii proponowanej przez IPN. Tytułów ukazało się w sumie 63, lecz choć monografii doczekał się samochód „Syrenka”, zanalizowano scenę rockową i ruch syjonistyczny, a nawet ruch turystyczny, żadna z książek nie została poświęcona przemianom w dziedzinie seksualności, nie mówiąc już o mniejszościach seksualnych. Najlepiej pokazuje to horyzont myślowy polskich historyków, nawet tych liberalnych, niezwiązanych ze skrajną prawicą, pozornie dalekich od ideologii IPN-u. Siłą rzeczy także osoby wówczas żyjące mają problemy z podsumowaniem, czym była wszelka nienormatywność seksualna, często poprzestają na opisaniu pojedynczych anegdot, których byli świadkami bądź bohaterami. Jak dotąd chyba tylko Kindze Dunin udało się dotknąć istoty sprawy, gdy w Zadymie wspominała sytuację sprzed lat: „Homoseksualizm istniał i jednocześnie nie istniał. Kiedy dorastałam, zdarzało mi się to i owo z koleżankami. Jeden z moich pierwszych chłopaków wyznał mi, że przede mną kochał się w koledze z klasy. Inny kumpel znowu opowiadał, jak to nie mógł poradzić sobie z pewnymi sprawami, więc poszedł do seksuologa. Seksuolog spojrzał mu głęboko w oczy i zaprosił na weekend na Mazurach.Znałam bardzo samotnych mężczyzn, o których wiedziałam, że są homoseksualistami, oraz żonatych, o których powszechnie plotkowano, że wolą chłopców. [...] Wszystkie te doświadczenia i informacje pojawiały się na chwilę i natychmiast znikały. Nie powodowały żadnej zmiany myślenia. Nie prowokowały do żadnych pytań. Książeczki o zboczeniach sobie, a życie sobie. Wszystko to też działo się gdzieś w ukryciu, pod skórą tak zwanej normalności. Dopiero dziś wiem, że emancypacja polega właśnie na ujawnianiu niejawnego, a ja dorosłam w czasach przedemancypacyjnych”. Moim zadaniem było pozbierać „okruchy” o homoseksualizmie, które pojawiały się w PRL-u, nie układając się wówczas w żadną całość. Zobaczyć, w jaki sposób ten temat funkcjonował w przestrzeni publicznej, szczególnie w jej masowym wymiarze. Co można było przeczytać w popularnym czasopiśmie czy wydawanych w ogromnych nakładach książkach[1], obejrzeć w kinie, usłyszeć przy okazji głośnego procesu sądowego. Okazuje się wówczas, że świadectw z epoki jest całkiem sporo, nienormatywność płciowa istniała zawsze, a problemem jest raczej sposób konstruowania pamięci historycznej, tego, co jest „ważne” i warte zapamiętania.

Historia homoseksualności zawsze będzie historią alternatywną. Przypominam ludzi, sytuacje, tytuły, które w większości zostały zupełnie zapomniane. Nie ma tu tradycyjnie rozumianej wielkiej polityki, nazwiska Gierka czy Gomułki pojawiają się na drugim lub trzecim planie. Wydarzenia takie jak Czerwiec ’76 przedstawione są z perspektywy fałszywego „listu Andrzejewskiego” w obronie mniejszości seksualnych, epizodu wciąż mało znanego i nie dość zbadanego. Dotyczy to zresztą wielu historii zawartych w tej książce, na własną monografię czeka choćby akcja „Hiacynt”, zorganizowana operacja przesłuchiwania i ewidencjowania mężczyzn, których masowo aresztowano w miejscach spotkań homoseksualistów. Ważne jednak, aby nie ograniczać się tylko do wydarzeń mających bezpośredni związek z polityką, równie istotne są historie obyczajowe i życiorysy konkretnych osób. Jeśli uczynienie kogoś pierwowzorem postaci geja w książce lub filmie jest miarą bycia symbolem homoseksualności, to w latach 70. i 80. byli nimi tancerz Stanisław Szymański i aktor Jerzy Nasierowski, jeden uwieczniony w kryminale Heleny Sekuły, a drugi komedii Wielka majówka. Na opisanie czekają także zapoczątkowane w latach 80. próby formowania się w Polsce stowarzyszeń homoseksualistów, którym odmawiano prawa do rejestracji, na czele ze wciąż mało znaną postacią Waldemara Zboralskiego, „gejowskiego Wałęsy”, przewodniczącego Warszawskiego Ruchu Homoseksualistów.

PRL formalnie trwał od 1952 do 1989 roku. Zbyt długo, by udawać, że tego okresu nie było lub że dziś już nie mamy z nim nic wspólnego. Czytając ówczesne teksty, okazuje się, że stykamy się z dobrze znaną opowieścią, w której homoseksualizm oznacza zagraniczną modę, przed którą trzeba się bronić, bo silne lobby wymusza coraz większe przywileje. Wbrew pozorom ten dyskurs nie jest tworzony na bieżąco jako reakcja na zmieniającą się sytuację – powstał w latach 70. i 80. XX wieku i pokutuje do dziś. W międzyczasie zmieniło się niemal wszystko, ale dla wielu gej to wciąż pan Czesio (Czesław Majewski) z Kabaretu Olgi Lipińskiej. Także dlatego, że nigdy potem nie zaistniała postać homoseksualisty w równie popularnym programie ani serialu, a te, które powstały, nie były znakiem kroku naprzód, choć minęło 35 lat od pierwszego pojawienia się Czesia na ekranie telewizora. Zgadzają się także inne części „układanki”. Wciąż obracamy się w męskocentrycznej opowieści, lesbijki „nie istniały” – najwyżej jako erotyczna fantazja albo część narracji więzienno-obozowej. Także w przypadku transpłciowości mamy do czynienia z sytuacją, w której wciąż od nowa kolejne osoby rozpoczynają polską historię „zmiany” płci. Okazuje się więc, że o ile życie mniejszości seksualnych zmieniło się diametralnie w ciągu tych kilkudziesięciu lat, o tyle w dyskursie publicznym wciąż operuje się tymi samymi kliszami. Można zresztą odnieść wrażenie, że także dla polityków okres PRL- u stanowi w tej kwestii swego rodzaju wzór. Kolejne opcje rządzące po ’89 roku homoseksualizm widziały jedynie w sferze prywatnej, jako niechciany temat, którym nikt nie chciał się zajmować. Ideałem byłby brak poruszenia tej kwestii w kontekście politycznym w jakiejkolwiek formie. Jednocześnie zadbano, by nie przesadzać z „przywilejami”. Dlatego w Konstytucji RP uchwalonej w 1997 roku znalazł się zapis o małżeństwie jako związku kobiety i mężczyzny, choć na poważnie nie odbyła się jeszcze żadna debata o związkach partnerskich – siłą rzeczy społeczność LGBT nie podnosiła także kwestii małżeństw jednopłciowych. Homoseksualizm pozostał straszakiem, takim samym, jakim był w latach 70. dla premiera Piotra Jaroszewicza.

W swojej książce skupiam się przede wszystkim na dyskursie publicznym, w oczywisty sposób nie wyczerpuje to tematu. Stanowi niewielki wybór zagadnień mający pokazać pewien potencjał tkwiący zarówno w historii mniejszości seksualnych, jak i samym PRL-u, który mimo licznych opracowań pozostaje epoką najbardziej zmitologizowaną, a często po prostu zakłamaną, pokazywaną przez pryzmat inscenizacji stanu wojennego i zabawy w ZOMO. Na badania czekają zarówno ówczesny underground, jak i kultura masowa. W przypadku nienormatywności seksualnej niezwykle istotna jest tzw. historia mówiona, czyli rozmowy z ludźmi, których spora część egzystencji przypadła na tamten okres. Dotychczasowe doświadczenia pokazały, że forma wywiadu jest świetnym nośnikiem przekazu wiedzy na temat tego, jak żyło się osobom, których czasem nie łączyło nic poza orientacją seksualną. Trzeba też pamiętać, że dzięki brakowi spójnej narracji o homoseksualności sugestia „tego tematu” była często o wiele mniej jednoznaczna niż dziś; można więc natrafić na sytuacje, których byśmy się nie spodziewali, nawet podczas wyborów Miss Polonia. Na przykład w 1988 roku, w czasie uroczystej gali transmitowanej przez telewizję, pośród wielu innych konkurencji, dla pięciu finalistek przygotowano także „tekst na inteligencję”. Jedno z pytań brzmiało: „Gdyby pani miała do wyboru następujące kandydatury na męża: Tadeusza Drozdę, Zbigniewa Bońka, Wojciecha Młynarskiego, Martinę Navrátilovą i ministra Aleksandra Krawczuka, kogo by pani wybrała?”. Jedna z finalistek odpowiedziała, że Martinę Navrátilovą. Otrzymała spore brawa.

Wojciech Jaruzelski przemawia na II Kongresie Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego – 1986 rok.

[1] W bibliografii w przypadku książek wydanych jeszcze w PRL-u podaję wysokość ich nakładu.

ROZDZIAŁ 1 Nie zauważać i karać

W dzień 7 bm. rozmowa z pp. tajnymi policjantami w kawiarni Muranów. Ładnie byłoby to opisać, ale mi czegoś wstyd. Nie opisuje się wizyty u prostytutki ani zaczepki pederasty.

Andrzej Kijowski, Dziennik (22 V 1965)

Pytanie o stosunek PRL-owskiej władzy do homoseksualności jest właściwie bezsensowne, a jednocześnie konieczne. Bezsensowne, bo zakłada, że rządzący w kolejnych okresach mieli jasno sformułowane i przemyślane stanowisko, które można dziś odtworzyć. Tak nie było, co nie znaczy, że ich działania pozostawały zawsze przypadkowe i nie należy zastanawiać się nad ich znaczeniem. Brak klarownego programu politycznego daje rządzącym spore możliwości – w zależności od potrzeb można uderzyć w tony represji albo przychylności, karać albo tolerować. To, że osoby homoseksualne zazwyczaj nie stanowiły przedmiotu szczególnego zainteresowania władzy – ani tej politycznej, ani instytucji mających realne znaczenie i częściowo autonomicznych, jak media i Kościół katolicki – nie zmienia faktu, że mamy w historii co najmniej kilka wydarzeń kluczowych dla sytuacji mniejszości seksualnych w Polsce. Da się też zauważyć pewną prawidłowość: im bardziej widoczna stawała się homoseksualność, tym silniejsze były represje.

PRYWATNY HOMOSEKSUALIZM

Najważniejsze było liberalne ustawodawstwo. W powojennej Polsce utrzymano międzywojenne prawo, które począwszy od 1932 roku nie penalizowało stosunków seksualnych między osobami tej samej płci. Wówczas stanowiło to ewenement niemal na skalę światową, podobne stanowisko nie było oczywiste także po ’45 roku, męsko-męski seks był karalny jeszcze w latach 60. XX wieku, zarówno w wielu krajach europejskich (Anglia, Austria, RFN), jak i w tzw. bloku środkowo-wschodnim (ZSRR, Rumunia, NRD). Jest to o tyle znaczące, że wciąż pokutuje mit wyzwolonego Zachodu, gdzie „od zawsze” geje i lesbijki cieszyli się pełnią praw. Echa takiego myślenia pobrzmiewają choćby u Tadeusza Sobolewskiego, gdy pisze o Mironie Białoszewskim: „Gdyby Białoszewski mieszkał w Paryżu czy Nowym Jorku – w którym poczuł się tak swojsko «jak w Sieradzu», kiedy tam pojechał w 1982 roku po odbiór Nagrody im. Alfreda Jurzykowskiego – nikt by go nie pytał, z kim śpi, o której wstaje i jak się ubiera. On tymczasem żył w peerelowskiej Warszawie”. Paradoksalnie, Białoszewski urodzony w 1922 roku mógł się poczuć swojsko w Nowym Jorku w 1982 roku, ale w latach 50. czy 60. XX wieku mógłby się tam spotkać z represjami o wiele poważniejszymi niż wszelkie niedogodności, jakie dotykały go w „peerelowskiej Warszawie”. Amerykański ruch wyzwolenia mniejszości seksualnych zaczął się zresztą właśnie w Nowym Jorku, gdy 27 czerwca 1969 roku w barze Stonewall Inn jego bywalcy po raz pierwszy sprzeciwili się rutynowemu nalotowi policji. Ówczesną sytuację społeczności LGBT podsumowywał po latach Paul Russell: „Naloty takie stanowiły zwykłą procedurę w latach sześćdziesiątych. Gejowskie bary, często niemające licencji na sprzedaż alkoholu, zamykano, ich bywalców traktowano brutalnie, niekiedy aresztowano, a nazwiska drukowano w gazetach, beztrosko rujnując niejedno życie i karierę. Było to po prostu jeszcze jedno ryzyko związane z byciem gejem i bywalcy takich barów godzili się z tym, ponieważ nie mieli żadnego innego wyjścia, jeśli chcieli spotykać ludzi sobie podobnych”.

Liberalne prawo PRL-u, w istocie niedostrzegające homoseksualizmu, sprawiało, że preferencje seksualne były prywatyzowane, i to od indywidualnej sytuacji danej osoby zależało jej poczucie wykluczenia i dyskryminacji. Historyk literatury Michał Głowiński (rocznik ’34), gdy jako nastolatek uświadomił sobie, że jest homoseksualny, miał poczucie całkowitego wyobcowania: „Zostałem zdany sam na siebie, nie było nikogo, z kim mógłbym na ten temat rozmawiać, moja samotność była absolutna. W ówczesnej szkole nie mówiło się o sprawach tego rodzaju, o czymś takim jak edukacja seksualna w ogóle nie myślano. Obowiązywała pełna pruderia, niejako podwójna, bo z jednej strony tradycyjna, wynikająca z nauk kościelnych, z drugiej zaś komunistyczna, bo tak zwana moralność socjalistyczna, którą w okresie stalinowskim intensywnie propagowano, była w tych materiach nader rygorystyczna, ta dziwna harmonia zasługiwałaby na zastanowienie i analizę”. I chociaż trudno nie zgodzić się z oceną Głowińskiego, warto zaznaczyć, że inni odnajdywali się w ówczesnej sytuacji dużo lepiej. Tancerz Witold Gruca (1927–2009), starszy od Głowińskiego o siedem lat, pod koniec lat 40. był już dorosłym mężczyzną całkowicie akceptującym swój homoseksualizm. W udzielonym pod koniec życia wywiadzie opowiadał, w jaki sposób rodzice dowiedzieli się o jego preferencjach: „Pojechałem do rodziców z moim przyjacielem z Opola. Mieliśmy na parę dni wyjechać w góry. Ojciec przyniósł nam bilety do Zakopanego, mama zaś wsunęła mi jakieś pieniądze. Pojechałem z Bronisławem w Tatry, spędziliśmy kilka pięknych dni, a później rozstaliśmy się, ponieważ dostał angaż do teatru w Jeleniej Górze, a ja zacząłem pląsać we Wrocławiu”. Z pewnością sytuacja tancerzy, czy w ogóle artystów, była na swój sposób wyjątkowa i nieukrywanie homoseksualizmu było w ich przypadku możliwe, mimo to nawet w balecie Gruca spotykał się z zarzutami. W wywiadzie wspominał także Barbarę Bębenek, koleżankę tancerkę: „Z wyrzutem pytała mnie, jak mogę być homoseksualistą, bo to przecież wbrew naturze. Odpowiedziałem jej, że Bóg stworzył nas na obraz i podobieństwo swoje, więc jest wielki znak zapytania, co dalej”.

HAK NA OBCEGO

Kluczowe wydaje się pytanie, na ile dla komunistycznej władzy informacja o homoseksualności danego człowieka była interesująca jako sposób na werbunek lub szantaż. Jeśli chodzi o obcokrajowców, znaczące są perypetie Michela Foucaulta, który jesienią 1958 roku przybył do Polski, by współtworzyć Ośrodek Kultury Francuskiej przy Uniwersytecie Warszawskim. Po rocznym pobycie opuścił Warszawę w aurze małego skandalu. Nawiązał bowiem romans z mężczyzną, który okazał się być podstawionym w tym celu współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa. Ambasador Francji oznajmił Foucaultowi, że musi natychmiast wyjechać. Tak też się stało. Ta filmowa niemal historia wciąż działa na wyobraźnię, Kamil Julian napisał nawet tekst o poszukiwaniach polskiego kochanka słynnego filozofa, kończący się informacją, że autor poznał nazwisko owego mężczyzny, ale postanowił zachować je dla siebie. Ważniejsze wydaje się jednak, dlaczego homoseksualny romans wiązał się automatycznie z przymusowym wyjazdem Foucaulta. Czy zależało na tym stronie polskiej, czy francuskiej? Obawiano się skandalu czy w ten sposób postanowiono udaremnić możliwość szantażu? I na czym ów szantaż miałby polegać? Może Foucault po prostu bał się ujawnienia swojego homoseksualizmu i w ten sposób był łatwym łupem dla werbujących donosicieli? Bez względu na to, jak było w istocie, sytuacja Foucaulta w Warszawie wydaje się typowa dla obcokrajowców odwiedzających Polskę, którzy przekraczając granicę, automatycznie zostali stawiani pod specjalnym nadzorem. Seks, zarówno homo-, jak i heteroseksualny, od zawsze i w każdym systemie był wykorzystywany w celu pozyskiwania agentów. Czesław Kiszczak, przez całe lata 80. minister spraw wewnętrznych, na początku lat 90. mówił, w jaki sposób ten aspekt wykorzystywały podległe mu służby: „Usiłowaliśmy kiedyś pozyskać szwajcarskiego bankiera, o którym wiedzieliśmy, że ma szczególne upodobania erotyczne: lubi lesbijki, najchętniej więcej niż dwie naraz. Mieliśmy w Warszawie dwie takie, które przy okazji pracowały dla nas. Natknęły się na niego przypadkowo w hotelu, w którym mieszkał, dały się poderwać, poszły do niego do pokoju, który wcześniej był już przez nas naszpikowany techniką. I zabawili się. Bankier pojechał do Wiednia, a za nim nasz oficer z kompromitującymi materiałami. Tak nam się przynajmniej wydawało. A ten obejrzał wszystko bardzo dokładnie, kazał sobie puścić taśmę dwa razy i powiedział: «Możecie to pokazać mojej żonie, a kiedy przyjadę do Warszawy następny raz, to przygotujcie te dwie dziewczynki». Sprawa dla nas zakończyła się pomyślnie. Rozwiódł się z żoną, a połączył się z nami. Tak więc różnie to wyglądało. Kiedyś na przykład homoseksualizm był kompromitujący. I jeżeli trafiło się na pracownika wywiadu, który był homoseksualistą, to się bez większych kłopotów pozyskiwało go do współpracy. Przykładowo, szef wywiadu austriackiego przed I wojną światową, słynny płk Redl, został zwerbowany przez wywiad rosyjski dlatego, że był homoseksualistą. Teraz, kiedy na Zachodzie są kluby dla homoseksualistów, filmy, czasopisma, w niektórych krajach mogą się żenić...”. W ten sposób wątek się urywa, Czesław Kiszczak nie kończy myśli, chociaż najwyraźniej chciał powiedzieć, że wobec emancypacji gejów i lesbijek w krajach zachodnich niemożliwe jest już szantażowanie kogoś wiedzą o jego homoseksualności. Najbardziej typowe wydaje się jednak, że pomimo potwierdzenia: nienormatywność seksualna była wykorzystywana w czasie werbunku, Kiszczak nie podaje żadnego przykładu z okresu, kiedy kierował MSW, tylko przywołuje dawną historię z pułkownikiem Redlem. Przypadków z własnego podwórka najwyraźniej nie znał albo z jakiegoś powodu nie chciał o nich mówić. Prosi się, aby w tym miejscu zapytać o akcję „Hiacynt”, za którą odpowiedzialność w największej mierze ponosi właśnie Kiszczak, ale przeprowadzający wywiad Witold Bereś i Jerzy Skoczylas, w całej książce, liczącej ponad trzysta stron, nie nawiązują do tego zdarzenia.

Witold Gruca i Barbara Bittnerówna.

FOT. Z PRYWATNEGO ARCHIWUM JERZEGO NASIEROWSKIEGO

DYSKRETNY PUTRAMENT

Z dzisiejszej perspektywy wydaje się oczywiste, że dla dygnitarzy kolejnych dekad homoseksualizm nie był tematem szczególnie interesującym, a raczej wstydliwym. Zboczeniem, o którym przyzwoici ludzie nie rozmawiają. Nie znamy też zbyt wielu sytuacji, kiedy poprzez publiczne ujawnienie czyjejś nienormatywnej orientacji seksualnej próbowano by dyskredytować przeciwnika politycznego, chociaż okazji było aż nadto. Przykładem grupa skupiona wokół paryskiej „Kultury” z Jerzym Giedroyciem na czele. Szczegółowe informacje o jego życiu prywatnym nie były dla Służby Bezpieczeństwa tajemnicą. We wrześniu 1960 roku Stanisław Cat-Mackiewicz po pobycie w Paryżu donosił: „Czapski jest szalenie rozgoryczony na Giedroycia. Powód nieporozumień bardzo pikantny: pederasta Czapski przestał być partnerką dla Giedroycia z powodu wieku”. Dysponując podobną wiedzą, SB nigdy nie zdecydowało się na jej upublicznienie, nawet poprzez inspirowane w prasie paszkwile, paryską „Kulturę” zwalczano jako przeciwników politycznych, a nie jako grupę homoseksualistów.

Być może idealnym ucieleśnieniem podejścia najwyższych władz partyjnych do seksualności było postrzeganie tej kwestii przez Jerzego Putramenta (1910–86), pisarza, a przede wszystkim niezmiernie wpływowego działacza politycznego, człowieka od zadań specjalnych na odcinku literackim. Począwszy od 1961 roku pod wspólnym tytułem Pół wieku rozpoczął on publikację swoich wspomnień, których kolejne części ukazywały się do 1987 roku. Nie brakowało w nich ostrych sądów na temat ważnych postaci polskiego życia kulturalnego różnych okresów, próżno jednak szukać prób zwalczania nielubianych osób poprzez ujawnienie ich homoseksualizmu; tu Putrament jest dyskretny, nawet gdy opisuje wydarzenia historyczne i dawno już nieżyjące osoby. Tylko w części zatytułowanej Literaci (1970) zdobył się na wyjątkowo delikatną sugestię dotyczącą homoseksualizmu zapomnianego poety poznańskiego Wojciecha Bąka (1907–61). Pisząc o jego wystąpieniach skąpanych w endeckim sobie, dodał: „Miał jeszcze specyficzne zainteresowania, by tak rzec, sentymentalne”. Nie znaczy to oczywiście, że więcej kwestia nienormatywności seksualnej nie pojawia się w jego wspomnieniach – zazwyczaj jedynie jako anegdotka mająca ubawić albo zadziwić czytelnika. W Poślizgu (1980) przypomniał wydarzenie, które miało miejsce w okolicach ’56 roku: „Pewnie w czasie mojej nieobecności (bo nie ma o nim w dzienniku ani wzmianki) odbył się zjazd poznański. Przeszedł względnie spokojnie. Ot, wyszedł na trybunę pewien «młody» pisarz, zalany w drobny mak, i powiedział:

– No, co tu ukrywać, wszyscy wiedzą, jestem pederastą...

Jerzy Putrament z młodzieżą.

Było dużo śmiechu. Prawda, jakie dowcipne?”. Wydarzenie musiało być głośne przynajmniej w literackim kręgu, skoro Putrament przytacza je po latach, relacjonując zjazd, na którym nie był obecny. Jednocześnie nazwisko bohatera tej opowieści zatrzymuje dla siebie. Nie do końca wiadomo, o czym ma świadczyć ta wzmianka i po co Putrament ją przytacza zaraz po rozważaniach o Władysławie Gomułce, który nie potrafił dobierać sobie współpracowników. I czy owo wystąpienie było żartem, czy też ktoś, upiwszy się, dokonał swoistego coming outu, którego nikt nie potraktował poważnie?

Najwięcej tematyki homoseksualnej pojawia się w Pół wieku przy okazji tematu Stanisława Cata-Mackiewicza, który w 1956 roku wrócił do Polski z emigracji, w czym Putrament odegrał ogromną rolę. Po latach tak charakteryzował autora Klucza do Piłsudskiego: „Zawsze był strasznym babiarzem, pederastów nie lubił, nie ufał im, brzydził się. Co zaś pod tym względem działo się w Anglii, o tym potrafił gadać godzinami”. Wyczulenie Cata-Mackiewicza na homoseksualizm musiało być spore, skoro tyle o tym mówił, że Putrament zapamiętał i zanotował jedną z opowieści: „Oto historia, której był świadkiem. Wracał z Belgii do Anglii statkiem. Na tymże stateczku wracała wycieczka harcerzy – dwudziestu pięciu chłopców, tyleż dziewczyn. Zaczęło huśtać, w kabinie zaś było tylko dwadzieścia pięć łóżek. Dzieci ułożono parami: chłopak, dziewczyna, chłopak, dziewczyna. Bo gdyby w łóżku znaleźli się dwaj chłopcy, zaraz by zaczęli dokazywać”. To jeden z wielu przykładów, w jaki sposób homoseksualizm funkcjonuje w kontekście zagranicznym, w tym przypadku Polska jawi się jako „zdrowy” erotycznie kraj, do którego Cat-Mackiewicz może wrócić ze znienawidzonej Anglii. Potwierdzają to zresztą jego listy, choćby ten pisany do Michała Pawlikowskiego: „Chory jestem i stroskany, ale co dzień Bogu dziękuję, że tu wróciłem. Emigrację pamiętam jako burdel z kurwami i pederastami do sprzedania, w którym ciągle kazano mi modlić się i śpiewać pieśni nabożne” (28 XI 1957). Na czym jeszcze polegała radość z powrotu do Polski, pisał Putrament w innym miejscu: „Zwierzał mi się, że mimo iż przekroczył sześćdziesiątkę, nigdy nie miał takiego powodzenia u kobiet. Dziennikarki wiedziały, że mają do czynienia z mistrzem w ich zawodzie, dla własnego doskonalenia zawodowego dawały z siebie wszystko. Prosiły o wywiad, ich serwis i tempo były zdumiewające. Szczególnie zadziwiało Mackiewicza lekceważące traktowanie całego protokołu wstępnego. Ale szczytu poczucia popularności dostarczył mu kto inny. Panienka z Polonii przyszła doń, zajęła się biednym wygnańcem, dowiedziawszy się zaś, kto zacz, zdecydowanie odmówiła honorarium”. Nawet pisząc o heteroseksualnych doświadczeniach Cata-Mackiewicza, Putrament zastrzegał od razu: „Proszę mi wybaczyć szczegóły z tak intymnej dziedziny. Wydają mi się istotne, dla ustalenia początków «rewolucji seksualnej» w Polsce, jej specyfiki”[2].

CZY DYGNITARZ MOŻE BYĆ HOMO?

Pytanie o orientację seksualną działaczy Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej może wydawać się zaskakujące. Dygnitarze wyższego i niższego szczebla w większości byli dla społeczeństwa anonimowi, w dodatku także dziś jawią się nam jako istotny aseksualne, które w kwestiach obyczajowych powtarzały przez całe dziesięciolecia te same propagandowe dyrdymały. Zupełnie jak ten członek partii przemawiający w czasie VII Plenarnego Posiedzenia Komitetu Centralnego PZPR, w listopadzie 1972 roku: „Brak nam Towarzysze w telewizji, w kinie, w książce wzorca dobrego robotnika, ucznia, studenta. Pozytywnego bohatera młodzieżowego naszych czasów. Propagujemy często w telewizji zniewieściałe typy ubrane w komisowe ciuchy, zamiast Polaka lat siedemdziesiątych, aktywistę organizacji młodzieżowych, racjonalizatora, dobrego pracownika i kolegę”. Ten anonimowy działacz wyraził dość powszechny strach przed zacieraniem różnic płciowych i homoseksualizmem, jak zwykle importowanym z zagranicy, w tym wypadku poprzez ubiór i konsumpcyjny styl życia. Podobne myślenie nie było obce także najwyższym władzom państwowym. Zdzisław Rurarz, doradca ekonomiczny Edwarda Gierka, w swojej książce wspomnieniowej opisał fragment obrad rządu, kiedy wicepremier Mieczysław Jagielski zaproponował powiększenie ilości dostępnego mięsa poprzez popsucie jego jakości. Na to zdecydowanie miał zareagować właśnie Rurarz: „Tonem więc jak najbardziej poważnym postanowiłem się wmieszać do rozmowy:

– Uczeni angielscy dowiedli, że wzrost homoseksualizmu ma związek z coraz większym spożywaniem żywności konserwowanej, której brak wielu witamin, kwasów itp... – wypaliłem.

W istocie rzeczy coś takiego kiedyś czytałem, chyba w brytyjskim tygodniku „The Economist”.

Efekt był piorunujący. [Premier] Jaroszewicz słuchał mnie z największą uwagą, coś potem pomruczał do siebie i raptem wybuchnął:

– Ej, Mietek, pedałów to ty z nas nie rób!

Kończąc to, wybuchnął śmiechem. Wszyscy mu wtórowali, z Jagielskim włącznie”. Ten fragment można by było potraktować jako mało zabawny figiel, który Rurarz spłatał nielubianemu Jagielskiemu. A jednak cała opisana tu sytuacja nie tylko pozwala uwierzyć, że już w latach 70. homoseksualizm pojawiał się w czasie obrad rządu. Przede wszystkim wskazuje, jak bardzo kwestia nienormatywnej seksualności, która teoretycznie nie funkcjonowała w obiegu publicznym, zawsze działała jako straszak. Myślenie, w którym należy się obawiać wzrostu liczby osób homoseksualnych, jest tak oczywiste, że nikt go nie neguje, nawet premier, który ze strachu jest w stanie odstąpić od rozważanego pomysłu...

Na szczęście na tej anegdocie Rurarz nie poprzestaje. W innym miejscu pisze, że w międzynarodowej organizacji GATT (Układ Ogólny w sprawie Taryf Celnych i Handlu) z ramienia PRL- u działał Bohdan Łączkowski, któremu następnie zostaje poświęcone nieco uwagi: „Łączkowski jeszcze przed wojną był jakimś młodym urzędnikiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych. W czasie wojny znalazł się na Zachodzie, choć nikt nie wiedział dokładnie gdzie, a ponadto działał we władzach emigracyjnych, choć też nikt nie wiedział, co robił dokładnie.

Po wojnie pozostał na emigracji, chyba w Londynie. Na początku lat 50. wydał nawet książeczkę Bezdroża emigracji[3] (którą czytałem), gdzie wychwalał PRL. Ale chyba w 1954 roku został aresztowany we Francji jako podejrzany agent... rumuński! Po kilku miesiącach został z aresztu zwolniony i znalazł się w PRL-u. Tu uczyniono go redaktorem naczelnym «Rynków Zagranicznych», pisma Polskiej Izby Handlu Zagranicznego. Był to mężczyzna samotny (mówiono, że żona z córką były we Francji). Miał wtedy może 40 lat, był wysoki, silnie zbudowany i o cholerycznym charakterze. Mówiono, że był homoseksualistą. Był także, o dziwo, bezpartyjny, ale wyjątkowo wpływowy. Wkrótce został doradcą ministra HZ, który się go wyraźnie bał.

Łączkowskiego nie cierpiałem podobnie jak on mnie. Posądzałem go zwyczajnie, że był agentem sowieckim, a nawet nie MSZ. [...] W lipcu 1967 roku PRL została pełnym członkiem GATT i teraz Łączkowski był jej stałym przedstawicielem przy GATT. [...] Dochodziły mnie różne słuchy na temat przeróżnych wyczynów Łączkowskiego, ale może najważniejszym było to, że od wspomnianego pobytu w Warszawie nie można go było pod żadnym pozorem ściągnąć do kraju. Chodziły nawet słuchy, że zamierzano go porwać z Genewy, ale do jego misji nie zaglądałem i GATT nie interesowałem się zupełnie.

Aż wreszcie wybuchła bomba – Łączkowski zniknął z placówki! Nie prosił nigdzie o azyl, nie wydał żadnej deklaracji, a po prostu gdzieś przepadł. Mówiono, że był we Francji, «pisał książkę» i «leczył się na oko». Dla mnie było jasne, że spełniał jakąś sowiecką tajną misję. Jakoś bowiem dziwnie nikt w PRL-u nie nazwał go zdrajcą”. W pewnym momencie opis życiorysu Łączkowskiego zostaje spuentowany: „Gdzieś w połowie lat 70. zjawił się w PRL-u bez żadnych problemów. Otrzymał wysoką emeryturę i widywałem go często w operze i niektórych teatrach. Było już teraz dla mnie zupełnie jasne, kim był naprawdę. Chyba parę lat temu przeczytałem nekrolog o jego śmierci w prasie PRL-u”. Tym samym Rurarz przypomniał zupełnie zapomnianą postać, a przy okazji pokazał, jak mogło wyglądać życie przedstawiciela mniejszości seksualnych obracającego się w PRL-owskich kręgach władzy. Oczywiście w wersji autora plotki na temat homoseksualizmu są częścią pewnej tajemniczości i mają za zadanie wzmacniać negatywny stosunek do Łączkowskiego. Dlatego Rurarz nie zastanawia się, czy opisywany przez niego działacz GATT nie był ofiarą służb specjalnych, a nienormatywna orientacja seksualna sposobem na zwerbowanie go oraz jak jego ewentualny homoseksualizm miał się do posiadania żony i córki.

PRYWATNE STAŁO SIĘ PUBLICZNE

Napisałem wcześniej, że niewiele było przypadków, kiedy komunistyczna władza dyskredytowała przeciwników politycznych poprzez ujawnienie ich homoseksualności. Jednak te, które były, miały spore znaczenie symboliczne, bo odbywały się w tle wydarzeń niezmiernie ważnych dla historii Polski i kluczowych dla powstawania opozycji demokratycznej. Najpierw przy okazji wydarzeń marcowych ’68 roku czołowy publicysta tego okresu Ryszard Gontarz opublikował w „Kurierze Polskim” felieton kpiący z dwóch osób, które zdecydowały się wówczas na emigrację: pisarza Henryka Grynberga i publicysty Józefa Muszkata znanego pod pseudonimem Jotem. O ile tego pierwszego nie trzeba przedstawiać, do dziś obecny jest na polskim rynku literackim, o tyle ten drugi został zupełnie zapomniany. To właśnie jego Gontarz nazwał „«gwiazdką» naszego dziennikarstwa” i „deprawatorem nieletnich chłopców”. Te słowa do dziś cytowane są przy okazji wspominania kampanii marcowej ’68 roku, za każdym razem służą jako świadectwo wyjątkowej perfidii i przekroczenia granic. Brakuje jednak próby odpowiedzi na pytanie, jak ten swego rodzaju outing odebrał sam Muszkat i jaki miał on wpływ na jego dalszą egzystencję. Jest to pytanie o tyle znaczące, że ów prasowy donos Gontarza odebrać można nie tylko jako sugestię homoseksualizmu, ale – gdyby traktować go dosłownie – sugestię sytuacji przestępczej („deprawowanie nieletnich”).

Można powiedzieć, że historia powtórzyła się siedem lat później. We wrześniu 1976 roku powstał Komitet Obrony Robotników, ogłoszono wówczas „Apel do społeczeństwa i władz PRL-u” postulujący „solidarność i wzajemną pomoc” dla represjonowanych robotników Ursusa i Radomia. Apel podpisało 14 osób, jako pierwszy widniał na liście pisarz Jerzy Andrzejewski (1909–83). Wówczas władza zdecydowała się na ruch zupełnie do tej pory niespotykany, w październiku rozpoczęto kolportaż esbeckiej fałszywki, listu podpisanego przez Andrzejewskiego, w którym autor domagał się równych praw dla mniejszości seksualnych. Była to próba skompromitowania pisarza, wciąż jednak nie wiadomo, czy raczej poprzez ujawnienie jego homoseksualizmu, czy też przypisanie opozycji chęci zajmowania się takimi sprawami jak walka o męsko-męskie małżeństwa. „Apel w sprawie wolności osobistych i tolerancji” można też potraktować jako swego rodzaju parodię wcześniejszej odezwy KOR-u czy też w ogóle listów otwartych kierowanych do społeczeństwa.

Kiedy dziś czyta się „odezwę Andrzejewskiego”, uderza jej koncyliacyjny charakter, emancypacyjne zapędy i uwzględnienie kobiet. Już w jednym z pierwszych fragmentów czytamy: „Miłość mężczyzny do mężczyzny czy kobiety do kobiety jest takim samym prawem istot ludzkich jak miłość między ludźmi płci odmiennej. Wszystkie epoki piśmiennictwa – od ksiąg Starego Testamentu i od pieśni Safony aż po największe dzieła literackie naszego wieku – pełne są świadectwa, że miłość seksualna do istot ludzkich tej samej płci istnieje odtąd, odkąd istnieje sam człowiek, że może być ona źródłem wielkich uczuć i duchowego rozkwitu jednostki”. Najciekawsze są oczywiście postulaty, autor domaga się możliwości „swobodnego zrzeszania się”, „zawierania – wzorem zachodnich państw europejskich – małżeństw osób tej samej płci” oraz „zagwarantowania szerokich swobód w traktowaniu życia seksualnego ludzi obojga płci według własnych upodobań oraz możliwości publicznego wypowiadania się w tych kwestiach w prasie, radiu, telewizji bez ograniczeń natury formalnej i faktycznej sprawowanej przez urząd cenzorski”. Dziś nie sposób stwierdzić: brak którego z owych postulatów stanowił największą niedogodność, które z nich miałyby szanse zostać zrealizowane, a przede wszystkim – czy żyjący wówczas homoseksualiści w ogóle byli w stanie myśleć w podobnych kategoriach. Sama reakcja na apel jest jednak dość dobrym świadectwem podejścia elit intelektualnych do tematu. Andrzejewski odciął się od listu tak szybko, jak tylko było to możliwe, oburzeniem zareagował Stefan Kisielewski w swoim dzienniku. Do sprawy po kilku latach wrócił też w Czerwcu (1983) Jerzy Putrament, określając ją jako „żądanie wolności dla homoseksualistów” i przy okazji ujawniając własne podejście do kwestii: „To w Stanach, w Anglii, we Francji temat usiłowano wydąć do rozmiarów politycznych, w Polsce zostawał on ciągle na szczeblu dziwactwa. Zadziwiło to mnie, zły byłem na Andrzejewskiego, coś mi się w tym nie podobało. Parę dni później zaszedł do mnie Zagórski. Był u Andrzejewskiego, który zaklinał się, że nic o tym memorandum nie wie i że na pewno tego nie pisał. Więc prowokacja... Co za głupota! Nietrudno zgadnąć, kto to robił, podziwu godne jest jedno – że się na takim poziomie szuka iluzorycznych zysków politycznych. Machnąłem na to ręką”. Okazuje się więc, że nawet osoby takie jak Putrament, świetnie osadzone w strukturach władzy, potępiały prowokację wymierzoną w Andrzejewskiego. On sam, choć wiedział, kto za tym stał, nie podzielił się tą informacją z czytelnikami.

List przypisywany autorowi Popiołu i diamentu jest dziś dokumentem tak fascynującym, bo mamy tu do czynienia ze skupieniem w jednym tekście pewnych projekcji na temat podejścia Andrzejewskiego do homoseksualizmu[4], ale też wyobrażeń o bolączkach mniejszości seksualnych i przewidywanej reakcji społecznej na ich upublicznienie. Traktując rzecz czysto instrumentalnie, władza przedobrzyła, mało kto odezwę potraktował poważnie. Okazuje się, że zawarte tam postulaty były zbyt postępowe, by można było uwierzyć, że znany pisarz podnosił je publicznie, podpisując się imieniem i nazwiskiem. Niepowodzenie akcji być może przesądziło o tym, że w przyszłości nie powtarzano już prób ośmieszenia znanych postaci poprzez ujawnienie nienormatywnej orientacji seksualnej. Można odnieść wrażenie, że w tym wypadku mieliśmy do czynienia z pewnym wybrykiem, po którym wszystko wróciło do „normy”, a więc sytuacji, w której Służba Bezpieczeństwa oczywiście zbierała informacje o homoseksualnych romansach interesujących ją osób[5], ale nie decydowała się na ich upublicznienie. W styczniu 1977 roku Kazimierz Koźniewski w jednym ze swoich donosów pisał, jaki jest stosunek pisarzy do działalności Andrzejewskiego w Komitecie Obrony Robotników: „W środowisku literackim nie ma jednomyślności w ocenie postawy Jerzego Andrzejewskiego. To smutne, słyszałem, że KOR reprezentuje pijany pedał, neurotyczna aktorka i zdziecinniały starzec”.

STAN PRZEJŚCIOWY

Wciąż nie wiadomo, w jaki sposób na sytuację osób homoseksualnych wpłynęło ogłoszenie stanu wojennego. Jak zawsze zapewne wiele zależało od położenia danego człowieka i ewentualnego zaangażowania w opozycję. Jeden z dorosłych już wówczas gejów, zapytany przeze mnie, czy 13 grudnia był przełomem, odpowiedział, że na pikietach nic się nie zmieniło, po czym dodał: „Polityka w ogóle nie wchodziła w jakiekolwiek relacje z życiem codziennym, najwyżej w jednostkowych sytuacjach”. Nieco inaczej wygląda to w zapiskach z tamtego okresu autorstwa pisarza Grzegorza Musiała (rocznik ’52), który po latach wydał je pod tytułem Dziennik wojny jaruzelskiej. Jak dotąd jest to jedyny dokument mogący dać jakieś wyobrażenie o tym, jak mogło wyglądać życie homoseksualnych mężczyzn w tamtym okresie. Wizja Musiała jest zdecydowanie pesymistyczna. Pisze o zerwanych więzach społecznych, nienawiści spotykanej nawet w sklepowych kolejkach i strachu. W liście do znajomej stwierdza: „Najtrudniej będzie dzisiejszemu Genetowi, Gombrowiczowi, Proustowi... O takim rodzaju wolności będzie w Polsce coraz trudniej rozmawiać” (5 I 1982). Autor przeczuwa więc ograniczenie swobód obyczajowych, w tym pogorszenie sytuacji homoseksualistów, czego w kontrolowanej korespondencji nie może nawet wyrazić wprost. Musiał pisze o tym z perspektywy Bydgoszczy, a więc miasta średniej wielkości, tęsknym wzrokiem patrzy na stolicę[6], z której docierają do niego informacje: „W Warszawie boska dekadencja. Chlanie rozpoczyna się już po południu, żeby do wieczornej szczekaczki w TV i tzw. konferencji prasowych Urbana dotrzeć już w stanie znieczulenia. Tylko tak to wszystko daje się jakoś znieść. Do tego – wszyscy już teraz sypiają ze wszystkimi. Dzień mniej więcej wygląda tak: rano drukowanie gazetki, koło obiadu kolportaż, koło czwartej ze dwa pershingi, czyli dwa razy trzy czwarte litra czystej wędruje na stół, a z końcem dziennika – kotłowanie po wyrach” (22 II 1982). Życie w najlepsze toczy się też w Poznaniu, gdzie podczas wizyty u Edwarda autor notuje najnowsze plotki: „Romek siedzi pod piecem cichutki, skulony. Podobno jest źle tu widziany, odkąd przed rokiem ciął się w łazience żyletką z powodu Pięknego Darka”. Poznajemy też historię gospodarza: „Chłopcy siedzą, piją wódeczkę. Dziesięcioletni syn Edwarda zmiata zupę z talerza i zerka na wujków, w ilości których od pewnego czasu zaczął się już gubić. Śpieszy się «na randkę», Edward pieszczotliwe targa go za czuprynę.

– No leć już, leć... Patrzcie, jak go praktycznie wychowałem, pierwsze, co musi nosić czyste, to majtki.

Wojtek rumieni się, wstaje i wybiega. Trzask drzwi, Edward upewnia się, czy zostaliśmy sami.

– No – wzdycha i pręży szeroką pierś, wyciągając do sufitu ramiona. – Nareszcie mogę nie być tatusiem, ale ciocią” (25 I 1982). Następnego dnia, po opisaniu pierwszego posiedzenia Sejmu od momentu ogłoszenia stanu wojennego, odskocznią dla autora jest anonimowy seks na pikiecie, nie wiadomo tylko, czy wyobrażony, czy rzeczywisty: „Wyłania się on, rudowłosy i zielonooki, tak jak ja samotny... Morbidetto, diabeł Prousta, Wilde’a, Gombrowicza... Patrzy na mnie gorącymi oczyma, wyciąga dłoń i wstaję, a on prowadzi mnie w objęcia opustoszałego, wieczornego parku” (26 I 1982).

Grzegorz Musiał, wyczulony na tematykę homoseksualną, notował także zasłyszane perypetie bliższych i dalszych znajomych o ich styczności z Milicją Obywatelską: „Historia Mariusza, przyjaciela Krzysia F., który nie chce już dłużej pić herbaty Popularna. Wracał od Krzysztofa po godzinie policyjnej, już blisko północy – biegł, bo niedaleko. Ale ulica pusta, cicha, zwolnił więc kroku. Wtem zajeżdża od tyłu cichobieżna limuzyna, wypadają dwaj cywile i wciągają chłopca do środka.

«Oo, ptaszka złapaliśmy», powiedział jeden, rewidując torbę Mariusza, w której prócz notesu z adresami i paroma wycinkami prasowymi nosi też swój osobisty dziennik. Wypadł stamtąd wycięty z gazety nekrolog Sz., który był szefem «Solidarności» Urzędu Pocztowego w Gdyni i na początku stycznia w swoim mieszkaniu popełnił samobójstwo? Został zamordowany? Podobno przyjaciel T. ze Stoczni – tego samego, który niedawno zorganizował blokadę eksportu żywności z gdyńskiego portu. Adresy obu miał Mariusz w notesie.

– Proszę, proszę, w jakich sferach się obracamy.

Wpierw byli ordynarni i grozili. Postawili go na skrzynce w kącie pokoju i kazali tak stać parę godzin, naśmiewając się i świecąc lampami. Zemdlał i upadł twarzą na kaloryfer, tracąc w ten sposób piękny ząb na samym przedzie. «Żegnajcie przyjęcia na parę tygodni!».

Przyszli następni – ci byli uprzejmi, wyrozumiali, uśmiechali się ciepło, proszą, by zeznał, że «Sz. był ciotą T.». Nie zeznał, to go zamknęli w «pustej i dość wygodnej celi». Chwalił też lekturę, którą miał przy sobie: książkę o Safonie. I na tym by się skończyło, gdyby nie groźba, jaką ci niby kulturalni i niby mimochodem rzucili mu rano:

– Do was, kurwy, też się dobierzemy. Najpierw z tymi skończymy”.

U Musiała represje wobec opozycji demokratycznej bardzo ściśle łączą się ze ściganiem mniejszości seksualnych. Oczywiście nic tu nie jest dopowiedziane, mamy tylko kilka imion, inicjałów i informacji, nie ma nawet wyjaśnienia, kim byli aresztujący mężczyźni w cywilu. Dla czytelnika powinno być to oczywiste, co potęguje grozę sytuacji. Niestety, groźba, która pada na końcu, sprawdziła się już po kilku latach, a prawdziwym stanem wojennym dla mniejszości seksualnych okazał się „Hiacynt”.

NA CAŁOŚĆ

Akcja „Hiacynt”, która zdążyła się stać swego rodzaju symbolem traktowania homoseksualistów w PRL-u, tak naprawdę nigdy nie została porządnie zbadana, opisana i bardzo niewiele wiadomo na jej temat. Paradoks polega na tym, że instytucją powołaną do zajęcia się poziomem represji w tamtym okresie jest Instytut Pamięci Narodowej – nie tylko niezainteresowany tropieniem prześladowań gejów i lesbijek, ale można odnieść wrażenie, że wręcz takie działania popierający. W efekcie wciąż obracamy się raczej w kręgu domysłów i spekulacji niż faktów. Najwięcej o „Hiacyncie” pisał miesięcznik „Inaczej”, poświęcając akcji raport w październiku 1999 roku. Zamieszczono tam m.in. rozmowę z działaczem Waldemarem Zboralskim, który wspominał przesłuchanie: „Przede wszystkim pytano o nazwiska, nazwiska, nazwiska – to głównie interesowało funkcjonariuszy SB. A także o stosowane techniki aktów płciowych. O ulubione pozycje i typ kochanka, który najbardziej podnieca przesłuchiwanego. Tymi pytaniami deptano najintymniejszą sferę człowieka. Już samo zadanie takiego pytania poniżało i upokarzało”. Także Marek Mrok, opisując historię polskiego ruchu gejowsko-lesbijskiego, wspominał o operacji przeprowadzonej w 1985 roku: „W dniach 15 i 16 listopada Milicja we współpracy z SB przeprowadziła na polecenie gen. Czesława Kiszczaka słynną represyjną ogólnopolską akcję pod kryptonimem «Hiacynt» mającą za zadanie rejestrację danych personalnych setek gejów. Rzecznik prasowy KG MO w artykule z dnia 12 stycznia 1986 roku, opublikowanym w gazecie «W Służbie Narodu», motywował ją kryminogennością środowiska, szerzącą się prostytucją i niebezpieczeństwem AIDS. Niemniej jednak istnieją uzasadnione powody, aby przypuszczać, iż akcja ta miała na celu zniszczenie i zinwigilowanie rodzącego się ruchu gejowskiego oraz zastraszenie jego potencjalnych zwolenników. Środowisko gejowskie uważano za trudno kontrolowalne i podejrzewano, że w jego ramach działa wielu opozycjonistów politycznych”.

Pismo „W Służbie Narodu” pisze o akcji „Hiacynt” (1986).

Wraz z upływem lat pojawiły się kolejne wspomnienia osób, które akcja „Hiacynt” bezpośrednio dotknęła. Jednym z nich był działacz z Trójmiasta Ryszard Kisiel: „Milicjanci przyszli do mnie rano. Byłem trochę niewyspany po nocy spędzonej z kochankiem i zawieziono mnie na komisariat. Może gdybym był bardziej przytomny, tak by się nie stało. Wiedziałem, że mam prawo odmówić złożenia zeznania, oddania odcisków palców czy zrobienia sobie zdjęcia. Zostałem przesłuchany, założono mi akta i wypuszczono. Tego samego dnia uprzedziłem znajomych, że zaczęła się nagonka na gejów. Następnego dnia zostałem zaproszony do dwóch przyjaciół gejów. Były też u nich prorektorki z Akademii Medycznej w Gdańsku. Opowiadałem, co mnie spotkało, i instruowałem, jak mają się zachować w razie kontaktu z Milicją, która... pojawiła się za chwilę. Jeden z nich odmówił i nie wyszedł z milicjantem, drugi skapitulował. Myśleliśmy, że panie, z racji funkcji, jaką pełniły, zaprotestują czy zainterweniują w jakikolwiek sposób. Tak się jednak nie stało – społeczeństwo było wówczas bardzo zastraszone”. Kisiel dodawał też, jak wyglądała sytuacja jego znajomych: „Niektórzy opowiadali, że milicjanci pojawiali się w ich domach i informowali rodziców, że «mają w domu zboka». Albo informowali zakłady pracy i uczelnie. Trzeba jednak pamiętać, że wśród milicjantów również byli geje, którzy zatrzymywali swoich kolegów – musieli wykonywać rozkazy, i to był dla nich pewnie niemały dylemat”. Właśnie od milicjanta o akcji „Hiacynt” dowiedziała się pewna lesbijka, „mieszkanka małego miasta w kujawsko-pomorskim”, która podzieliła się wspomnieniami w liście do „Repliki”: „Następnym szokiem, jaki przeżyłam, była opowieść o akcji «Hiacynt», o której dowiedziałam się bezpośrednio od osoby biorącej w niej udział jako milicjant – był to mój rodzony brat. Nie miał pojęcia, komu o tym wszystkim mówi. Z jego relacji usłyszałam, jak chodzili na patrole «czwórkami» i przeczesywali okolice parków, szaletów publicznych i niektórych lokali w celu legitymowania i zatrzymywania ludzi o skłonnościach homoseksualnych. Najczęściej natrafiali na niedwuznaczne sytuacje. Nierzadko byli to ludzie na stanowiskach i publicznie znani, co dodawało pikanterii, jak mówił mój brat. Czuł do tych ludzi wyraźną awersję i twierdził, że są to «wykolejeńcy psychiczni». Byłam wstrząśnięta jego przekonaniami. Wiem, że zakładano delikwentom SB-ckie teczki, by później zeznaniami szantażować konkretne osoby. Można się domyślać, jak byli traktowani w komendach. Akcja «Hiacynt» odbywała się tylko w dużych miastach Polski. Między innymi w Szczecinie, gdzie mój brat stacjonował. Nie miałam ochoty ani odwagi przyznać się mu, że również jestem homoseksualna”.

To pisane z własnej perspektywy i siłą rzeczy dość ogólne wspomnienia, ale tak naprawdę niewiele więcej wiadomo o akcji „Hiacynt”. Problem zaczyna się na bardzo podstawowym poziomie, od pytania o miejsce i czas trwania operacji. Zazwyczaj przyjmuje się okres 1985–88[7], ale we wspomnianym już wywiadzie Waldemar Zboralski przedstawia swoją koncepcję: „Nie była to akcja jednorazowa. Jej powtórkę (ja ją nazywam «Hiacynt II», bo prawdziwego kryptonimu nie znam do dzisiaj) przeprowadzono na większą skalę od czerwca do października 1987 roku. Pytała o tę akcję w styczniu 1988 dziennikarka amerykańska Kay Winthers z gazety «Baltimore Sun» podczas konferencji prasowej rzecznika ówczesnego rządu[8]. «Hiacynt» z 1985 roku trwał kilka tygodni, był więc zaledwie początkiem”. Inna, wymagająca wyjaśnienia sprawa to powód przeprowadzenia akcji i pytanie, czy było to jedynie zaostrzenie działań stosowanych przez Służbę Bezpieczeństwa wobec osób homoseksualnych od wielu lat, czy też coś zupełnie nowego. Wreszcie pytanie o to, gdzie owe 11 tys. akt, bo na tyle oblicza się założone wówczas teczki personalne, się znajduje i co by należało z nimi zrobić. Bez względu na to, czy osoby represjonowane żyją, dokumenty ich dotyczące powinny zostać wnikliwie opracowane i udostępnione historykom. Ujawnienie dokumentów związanych z „Hiacyntem” może zapoczątkować wiele debat, choćby na temat roli gejów i lesbijek w ruchu opozycyjnym. Być może ich historia jest tak samo zapomniana i przemilczana jak działalność kobiet w „Solidarności”. Trzeba było dopiero książek Szminka na sztandarze Ewy Kondratowicz i Podziemie kobiet Shany Penn, by ich znaczenie i pracę zacząć odzyskiwać. Wiele powiedzieć może już sama analiza używanego w aktach języka. „Różowe teczki” mogą być nieocenionym źródłem informacji, nie tylko na temat stosunku ówczesnej władzy[9] do osób homoseksualnych, ale także życia gejów w latach 80., ich samoświadomości, poczucia wspólnoty interesów i wielkości ówczesnej społeczności mniejszości seksualnych. Andrzej Selerowicz, działacz mieszkający wówczas w Wiedniu, narzekał po latach na niewielkie zainteresowanie nawet tak znaczącym wydarzeniem: „Tylko dwie osoby napisały do mnie o akcji «Hiacynt» – Waldek Zboralski i Darek Prorok. Nikt poza tym, choć potrafili pisać dziesiątki listów typu «chcę kogoś poznać»”.

PO „HIACYNCIE”

Nie ma pewności, na ile akcja „Hiacynt” spowolniła powstawanie nowoczesnego ruchu LGBT w Polsce, dla niektórych była jednak wydarzeniem mobilizującym. Ryszard Kisiel mówił, że właśnie wtedy rozpoczął działalność na rzecz mniejszości seksualnych: „Akcja «Hiacynt» spowodowała, że zaczęliśmy się organizować. Może gdyby jej nie było – kto wie, jak potoczyłaby się historia. To wydarzenie mnie zbulwersowało, podburzyło, byłem wściekły na samego siebie, że nie potrafiłem się przeciwstawić Milicji. Jeszcze tego samego dnia dzwoniłem do chłopaków i mówiłem, żebyśmy coś zrobili. Nawiązałem kontakt z człowiekiem, który działał w opozycji, a obecnie jest znanym działaczem «Solidarności». Natychmiast przygotował porady prawne dotyczące tego, jak zachować się podczas zatrzymania przez Milicję. Skopiowałem wszystko w Iwecie i rozdawałem chłopakom”. Paradoksalnie być może w przyszłości „Hiacynt” stanie się dla gejów i lesbijek swego rodzaju mitem założycielskim, od którego datuje się początek świadomości mniejszości seksualnych[10]. Także polityczna ocena tej akcji jest ciągle jeszcze przed nami. Na razie moment jej rozpoczęcia jest wciąż przesuwany w czasie, a gdy w 2007 roku dwóch działaczy LGBT Szymon Niemiec i Jacek Adler złożyło do Instytutu Pamięci Narodowej wniosek o ściganie Czesława Kiszczaka za wydanie rozkazu rozpoczęcia „Hiacynta”, IPN zdecydował, że akcja była legalna i nienaruszająca niczyich praw. Napisano wówczas: „[...] czynności przeprowadzone w ramach tej operacji związane były z ustawowymi zadaniami ówczesnej MO, określonymi w ustawie o powołaniu tej służby, do której obowiązków należała m.in. ochrona porządku i bezpieczeństwa, wykrywanie przestępstw, ściganie sprawców i przeciwdziałanie przestępczości. Jak wynika z ustaleń sprawy, operacja «Hiacynt» miała charakter prewencyjny, jej celem było rozpoznanie zagrożeń kryminalnych w hermetycznych środowiskach osób homoseksualnych i w konsekwencji zapobieganie i zwalczanie przestępczości. Z powyższego powodu działaniom przedsięwziętym przez funkcjonariuszy MO nie sposób przypisać cech bezprawności”. To oświadczenie to niemal kalka sposobu, w jaki uzasadniano akcję „Hiacynt” w miesięczniku Milicji Obywatelskiej „W Służbie Narodu”. Tym samym IPN bardzo wyraźnie wskazał, komu przysługuje prawo do szacunku i zadośćuczynienia prześladowaniom. Po raz kolejny okazało się, że represje za homoseksualizm nie mogą się równać tym z innych powodów.

REAKCJA NA WIDZIALNOŚĆ

W przeddzień rozpoczęcia akcji „Hiacynt” w tygodniku „Polityka” ukazał się tekst Jesteśmy inniDariusza Proroka, który pod pseudonimem Krzysztof Darski pisał z perspektywy geja o homofobii panującej w polskim społeczeństwie. To jeden z trzech najważniejszych tekstów o homoseksualizmie, które ukazały się w PRL-owskiej prasie na przestrzeni lat. Co zaskakujące, ich pojawienie się nigdy nie zwiastowało niczego dobrego. Najbardziej znany jest Gorzki fiolet Barbary Pietkiewicz opublikowany w „Polityce” w 1981 roku. Dziesięć miesięcy później wprowadzono stan wojenny. Palma pierwszeństwa należy się jednak Tadeuszowi Gorgolowi, który w 1974 roku w krakowskim „Życiu Literackim” ogłosił tekst Homoseksualizm a opinia. Jeśli potraktować go jako zapowiedź fałszywego listu mającego na celu ośmieszenie Jerzego Andrzejewskiego, okaże się, że wszystkie kluczowe dla mniejszości seksualnych momenty można odebrać w kategoriach symbolicznych – jako reakcję władzy na zwiększenie widzialności homoseksualności poprzez publikacje prasowe. I chyba w ten właśnie sposób można określić stosunek władzy, która generalnie była niechętna, ale mniejszości seksualnych zazwyczaj po prostu nie zauważała. Dopiero próby zmiany swojego położenia, walka o widzialność i własne prawa owocowały większymi lub mniejszymi represjami ostrzegającymi przed „wychylaniem się”. Jest o tym przekonany także Waldemar Zboralski, mówiąc o „Hiacyncie”: „Jestem absolutnie przekonany, że akcja ta była odpowiedzią ówczesnych władz na niezależne inicjatywy gejów w całej Polsce i krajach sąsiednich, zmierzające do organizowania się w oficjalne i jawne grupy. Podawane uzasadnienie – że przy wyłapywaniu gejów chodziło o wyłapywanie bandytów, którzy wśród gejów grasują – było bzdurne. Miała to być rzekomo forma ochrony gejów! W tamtych czasach również sporo było napadów na księży katolickich, ale jakoś nie przeprowadzono ogólnopolskiej akcji wyłapywania księży, aby ich w ten sposób chronić przed napadami...”.

Jerzy Nasierowski na przelomie lat 60. i 70.

FOT. Z PRYWATNEGO ARCHIWUM JERZEGO NASIEROWSKIEGO

[2] Nie jest jednak wykluczone, że dyskrecja Putramenta w sprawach obyczajowych wynikała w dużej mierze z własnych doświadczeń. Mając na swoim koncie romanse, kilka małżeństw i przemoc domową, sam nie mógł być wzorem „socjalistycznej moralności” dla innych towarzyszy.

[3] Książka Łączkowskiego nosiła tytuł Emigracyjne rozdroża i została wydana w 1953 roku w Paryżu.

[4] Do dziś powtarzane są plotki o pomysłach Andrzejewskiego na zakładanie stowarzyszenia homoseksualistów.

[5] Mniej ważna była tematyka homoerotyczna w twórczości tych osób, o czym świadczy wewnętrzny „zapis urzędowy dotyczący powieści MiazgaJerzego Andrzejewskiego” przygotowany w 1979 roku przez ppłk. Krzysztofa Majchrowskiego z Wydziału IV Departamentu III MSW. Wypisane zostały tam wszystkie zarzuty, które postawić można książce pod kątem politycznym, i postulat usunięcia fragmentów „antyrosyjskich, antyradzieckich, antykomunistycznych”, ale o wątkach homoseksualnych nie wspomniano ani słowem.

[6] W innym miejscu Musiał notuje: „Jakże bym chciał mieszkać w Warszawie! Cisza tej przestraszonej, skurczonej prowincji mnie zabija. Moje życie wplątało się w nią doszczętnie, a tyle okazji miałem, by stąd prysnąć. Jak mało kto. Te wszystkie ciotki po świecie, dobry zawód, język...” (7 II 1982).

[7] Pojawiły się też informacje, że jeszcze w 1989 roku podobną do akcji „Hiacynt” operację próbowano przeprowadzić w Gdańsku, ale pomysł spalił na panewce, bo milicjanci z obawy przez AIDS zażądali gumowych rękawiczek i masek na twarz, które nie zostały dostarczone na czas.

[8] Jerzy Urban odpowiadał wtedy: „Żadna operacja milicyjna wobec środowiska homoseksualistów nie była prowadzona i żadna taka operacja nie będzie prowadzona w przyszłości”.

[9] Do dzisiaj na temat akcji „Hiacynt” nie wypowiedział się ani bezpośrednio za nią odpowiedzialny Czesław Kiszczak, ani ówczesny rzecznik rządku Jerzy Urban. Dziś Urban jest przez wielu uważany za sojusznika gejów i lesbijek w walce o ich prawa. Tym ciekawsze byłoby wyjawienie przez redaktora naczelnego „Nie” stosunku do sprawy i ocena własnych homofobicznych działań sprzed lat, gdy pisał w „Polityce”: „Minister do spraw pederastii nie jest nam potrzebny”.

[10] Andrzej Selerowicz tak tłumaczył znaczenie akcji „Hiacynt” dla ruchu: „Wcześniej niektórzy twierdzili, że są fantastycznie ukryci. A okazało się, że jeśli Milicja chciała kogoś wyciągnąć z podwójnej roli, mogła to zrobić w każdej chwili. Nie można całkiem się schować. Pokazało to niektórym, że nie ma sensu żyć w takiej hipokryzji i ukryciu”.

ROZDZIAŁ 2 Homoseksualiści przed sądem

Z rozpoznania toksykologicznego wynika, że jest to osobnik bierno-zależny. Lekarkę zastanawia, że o swoim homoseksualizmie Kurek opowiada bez zażenowania, wręcz chełpliwie. Osobiście nie spotkała w swej długoletniej praktyce przypadku takiej „otwartości”, jeśli idzie o tego rodzaju spaczenie seksualne. Osobnicy faktycznie nim dotknięci starają się to raczej ukrywać.

Krystyna Kopińska, Ci dwoje i inni (1981)

Reportaż sądowy to gatunek praktycznie wymarły. Bardzo popularny w międzywojniu (warto tu przywołać słynny cykl Sąd idzie Ireny Krzywickiej), miał swych kontynuatorów, a przede wszystkim kontynuatorki także w PRL-u. W pismach i książkach chętnie publikowano doniesienia z sali sądowej, w których jak w zwierciadle można było zobaczyć problemy społeczne z jednej i braki aparatu wydającego wyroki z drugiej strony. Ponieważ scenariusze tych tekstów pisało życie, homoseksualizm pojawiał się częściej niż w przypadku fabuł wymyślonych, skonstruowanych z wyobrażeń sięgających percepcji piszącego. Co ciekawe, wątki związane z mniejszościami seksualnymi pojawiały się także w najsłynniejszych procesach, którymi żyła cała Polska, ale równie znaczące są historie zapomniane, unieśmiertelnione jedynie przez jeden tekst prasowy. I choć homoseksualizm nie był w naszym kraju penalizowany, informacja o takich preferencjach oskarżonego zawsze świadczyła na jego niekorzyść. Najważniejsze jednak, przy okazji jakich spraw temat homoseksualizmu w ogóle pojawiał się na wokandzie i jakim językiem o nim pisano.

BRAT WAMPIRA

Najlepszego bodaj materiału do analizy PRL-owskich procesów sądowych dostarczają reportaże Barbary Seidler, która przez lata publikowała je w „Życiu Literackim”, a potem zbierała w kolejnych książkach. Szczególnie dużo uwagi poświęciła swego czasu historii skazania Zdzisława Marchwickiego. Była to jedna z najgłośniejszych spraw, wielokrotnie opisywana i do dziś analizowana. Inspirowała także filmowców[11]. W latach 1964–70 na Śląsku napadnięto na 20 kobiet w wieku od 16 do 58 lat, ogłuszano je, okradano, rozbierano, gwałcono i zabijano. Tylko sześciu z nich udało się przeżyć. Szybko stwierdzono, że zbrodnie popełnia jedna osoba, zaczęto wówczas mówić o Wampirze z Zagłębia. W społeczeństwie narastała panika, kobiety bały się chodzić samotnie wieczorami. Sprawa nabrała tempa, gdy w październiku 1966 roku z Przemszy wydobyto zwłoki 18-letniej Jolanty Gierek, bratanicy Edwarda Gierka, ówczesnego I sekretarza PZPR w Katowicach. Kiedy okazało się, że jedna z kolejnych ofiar nosi nazwisko Gomółka[12], na dobre zagościła teza, że zabójstwa są wymierzone przeciwko ówczesnej władzy. Już wcześniej szerzyła się plotka o celu, jaki postawił sobie Wampir: zamordować tysiąc kobiet na tysiąclecie państwa polskiego. Wszystko to sprawiło, że schwytanie i osądzanie mordercy kobiet uznano za priorytetowe. Aresztowanie w 1972 roku Zdzisława Marchwickiego przedstawiane było jako propagandowy sukces Milicji Obywatelskiej, chociaż od ostatniego zabójstwa minęły już wówczas dwa lata. Jednak im więcej czasu upływało od pokazowego procesu, tym więcej pojawiało się wątpliwości. W latach 90. na dobre uprawomocniła się teza, że Marchwicki był zwyczajnym kozłem ofiarnym potrzebnym ówczesnej władzy, aby uspokoić wzburzone nastroje społeczne, bo ten prymitywy robotnik o niskim ilorazie inteligencji po prostu nie mógł się bronić i łatwo było go złamać. Zdzisław nie siedział sam na ławie oskarżonych, w prasie rozpisywano się na temat demoralizacji całej rodziny, w tym Jana Marchwickiego, którego homoseksualizm miał być świadectwem skrajnej degeneracji.

Zdzisław Marchwicki – kadry z filmu dokumentalnego Jestem mordercą (1998), reż. Maciej Pieprzyca.

Barbara Seidler pisze o tym procesie w latach 1974–76. Podobnie jak inni publicyści nie ma wątpliwości co do winy Marchwickiego i jego rodziny, całkowicie przyjmuje punkt widzenia milicji, przekonując o determinacji w poszukiwaniach Wampira i bezsilności, gdy to się nie udawało: „Od początku zaangażowali swoje najlepsze siły, wiedzę, ambicję, zdrowie. I nic. Ludzie, którzy zaczęli zajmować się Wampirem (operacja została nazwana kryptonimem «Anna»), nie spali po nocach, nie mieli czasu zjeść obiadu, przychodzili do domów późną nocą, wychodzili o świcie”. Nic dziwnego, że aresztowanie Marchwickiego zostaje przyjęte jako zadośćuczynienie wytężonej pracy. Seidler rekonstruuje życiorys oskarżonego, przy okazji poznajemy też biografię jego młodszego brata. Jan Marchwicki urodził się w 1929 roku jako trzecie dziecko z pierwszego małżeństwa swego ojca. Matka zmarła po porodzie i niemowlaka wzięła na wychowanie dalsza rodzina. W czasie okupacji znalazł się w sierocińcu, wówczas zaopiekował się nim ksiądz S. Wpływ opiekuna zaowocował prawdopodobnie późniejszym znalezieniem się w Wyższym Seminarium Duchownym[13], najpierw w Poznaniu, potem Krakowie, ale został stamtąd usunięty[14]. Ostatecznie Jan wylądował w szkole świeckiej, po jej ukończeniu przez jakiś czas pracował jako nauczyciel, ostatecznie znalazł zatrudnienie na stanowisku kierownika dziekanatu Wydziału Prawa na Uniwersytecie Śląskim. Na tle braci i sióstr można powiedzieć, że się „wybił”, stąd z pewnym podziwem, ale i kpiną przezywano go „profesorek”, „biskup”, „bożek”. On sam do początku lat 60. praktycznie nie utrzymywał kontaktów z rodziną. Do tej charakterystyki Seidler dodaje jeszcze jedną informację: „Czynny i bierny homoseksualista, demoralizował młodzież”. Brakuje jednak konkretyzacji, na czym ta demoralizacja polegała. W momencie zatrzymania od kilku lat był związany z Józefem Klimczakiem, urodzonym w 1948 roku w Bielsku-Białej, który u niego mieszkał i pozostawał na jego utrzymaniu. Trudno jednak określić Klimczaka jako młodzież, miał wtedy 24 lata. „Młody, ciemnowłosy, przystojny mężczyzna. Ubrany w skórzaną marynarkę, szare spodnie. Nie wygląda, aby był zdenerwowany” – opisywali go Elżbieta Cierlica i Jarosław Rulski. Oni także przytoczyli jego słowa, które padły w sądzie: „[Jan Marchwicki] był dla mnie troskliwszy niż ojciec. Dzięki niemu rozpocząłem naukę w szkole ogólnokształcącej dla pracujących, jeździłem na wakacje do nadmorskich kurortów, otrzymałem dobrą pracę. Poznałem go w 1967 roku; miałem wówczas dziewiętnaście lat. Od razu zorientowałem się, że ma skłonności homoseksualne. Nie był zresztą pierwszym mężczyzną, który proponował mi tego typu kontakty. Zgodziłem się. Od tego czasu zamieszkaliśmy razem”.

Jan Marchwicki przed sądem, za nim siedzi Henryk Marchwicki.

FOT. PAP/CAF/KAZIMIERZ SEKO

Jana aresztowano jako drugiego, po Zdzisławie, potem zatrzymano także trzeciego z braci – Henryka, siostrę Halinę Flak i jej syna. W areszcie znalazł się także Józef Klimczak. Janowi postawiono osiem zarzutów, m.in. nakłanianie brata Zdzisława do zabójstwa Jadwigi Kuci, pracownicy Uniwersytetu Śląskiego, która została zamordowana 4 III 1970 roku jako ostatnia ofiara Wampira. Kucia miała wiedzieć o orientacji seksualnej Jana i być w posiadaniu kompromitujących go informacji związanych z łapówkarstwem. Oskarżono go także o nakłanianie Klimczaka do zabójstwa młodej dziewczyny, która miała z nim dziecko. Klimczak złożył obciążające kochanka zeznania, ponoć za obiecanie łagodnego wyroku, możliwość ukończenia technikum i wyjazdu do Szwecji.

Seidler tak opisuje proces, aby od razu było wiadomo, kto jest czarną owcą rodziny Marchwickich: „Zdarzało się, że oskarżeni, szczególnie Jan, ubliżali powadze sądu, obrażali oskarżycieli, biegłych, własnych obrońców, świadków, siebie wzajemnie i publiczność. Jan i Henryk zachowywali się tak bezczelnie, że sąd musiał usuwać ich z sali. Jeszcze raz na sali rozpraw Marchwiccy zademonstrowali solidarność rodową, brak szacunku dla społeczeństwa, pewność siebie, cynizm i fałsz. Jedyna osoba zasiadająca na ławie oskarżonych, niezwiązana więzami krwi z Marchwickimi – Józef Klimczak – przyjaciel i partner Jana – dostroił się idealnie do rodziny, wsiąkł w tę demoralizację”. Gdyby jednak ktoś miał jeszcze wątpliwości, autorka pisze wprost, kto jest najgorszy: „Oskarżeni przyznawali, że największym złem w rodzinie był nie Zdzisław-wampir, lecz Jan”. Formalnie homoseksualizm nie miał wpływu na wydany wyrok, ale wydaje się oczywiste, że przyczynił się do postrzegania Jana Marchwickiego, a w konsekwencji całej rodziny jako zboczeńców[15]. Taki obraz wyłania się także z wyników badań opracowanych przez biegłych. Jan Marchwicki przebywał na obserwacji w szpitalu w Gnieźnie w lutym i marcu 1974 roku. Badali go doktorzy medycyny Marian Jaska i Marian Drogowski oraz psycholog. Ich wnioski końcowe nie najlepiej świadczą o samych ekspertach i ich ówczesnej wiedzy. Jana charakteryzowano w następujący sposób: „Jest to psychopata o zboczeniu seksualnym pod postacią homoseksualizmu. Nadto cechuje go dążenie do zaspokojenia własnych potrzeb bez liczenia się z konsekwencjami i normami społecznymi; jest to egocentryk przerzucający winę na innych; usiłuje wykazać, iż padł ofiarą walki ideologicznej. Cechują go skłonności pieniacze, a cel swój stara się osiągnąć wszelkimi metodami”. Wyjątkowo ostra była opinia sądu, który orzekł w uzasadnieniu wyroku: „Jan Marchwicki to człowiek wulgarny, zdemoralizowany, zdeprawowany i zdegenerowany, typ sadysty psychicznego, który chce zdeptać i zniszczyć każdego, kto odważa się występować przeciwko niemu”. Badano także Józefa Klimczaka, doktorzy Różycki i Krzak orzekli, że „jest to osobnik psychopatyczny, homoseksualista bierny, uprawiający homoseksualizm w celu osiągnięcia korzyści majątkowych przy jednoczesnym utrzymywaniu normalnych stosunków seksualnych z kobietami”.

Józef Klimaczak – kadry z filmu dokumentalnego Jestem mordercą (1998), reż. Maciej Pieprzyca.

28 lipca 1975 roku zapadł wyrok. Sąd skazał Zdzisława i Jana Marchwickich na karę śmierci. Klimczak za pomoc w dokonaniu zabójstwa dostał 12 lat. Wyrok zaskarżono. Tom zbierający wszystkie pisma, jakie z aresztu wystosował Jan, liczył 504 strony. Skazany zarzucał oszustwo procesowe, mimo to Sąd Najwyższy utrzymał wyrok w mocy. Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski. Orzeczone kary wykonano w 1977 roku: Jan i Zdzisław zostali straceni tego samego dnia w garażu policyjnym w Katowicach, nie wiadomo, gdzie ich pochowano. Trzeci z Marchwickich – Henryk – z wyrokiem 25 lat wyszedł z aresztu po odsiedzeniu dwudziestu lat w 1992 roku. Starał się udowodnić niewinność brata, ale umarł nagle w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach. Józef Klimczak wyjechał do Szwecji.

AKTOR, ZŁODZIEJ, JEGO PARTNER I JEGO KOCHANEK

Jednak najgłośniejszy proces w PRL-u, przy okazji którego nie można było pominąć kwestii homoseksualnej, to sprawa aresztowanego w 1972 roku Jerzego Nasierowskiego (rocznik ’33). Ona także budziła spore emocje, co nie powinno dziwić, skoro na ławie oskarżonych zasiadł znany aktor tracący głowę dla młodszego o dziewiętnaście lat drobnego złodziejaszka, z którym okradał znajomych ze środowiska artystycznego. Ten proces także relacjonowała Barbara Seidler. Najpierw jednak zajęła się niejako bocznym wątkiem sprawy, przedstawiając historię Mieczysława Gajdy, urodzonego w 1931 roku, także aktora, partnera Nasierowskiego, który o części włamań wiedział, a w niektórych kradzieżach nawet uczestniczył. Seidler zaczęła od nakreślenia atmosfery: „Proces ten zbulwersował opinię publiczną ponad miarę i ponad potrzebę. Obrósł w plotki złe i nieprawdziwe. W rozmowach ludzi mieszały się fakty rzeczywiste z tymi, jakie podpowiadała fantazja. Nie wydaje się, aby obyło się to wszystko bez współudziału niektórych prasowych informacji i sprawozdań”. Ciekawe, w jaki sposób autorka, zanim przedstawi zeznania Gajdy, czuje potrzebę wypowiedzenia się na temat homoseksualizmu, a także zastrzeżenia, że nie robi tego dla taniego skandalu: „Jeśli muszę napisać teraz o stosunkach homoseksualnych, jakie łączyły Nasierowskiego i Gajdę, to nie dlatego, aby stanowiło to powód niezdrowych sensacji. Żyjemy wszak w czasach, w których przestaje się otaczać pruderyjnym milczeniem sprawy homoseksualizmu, będące udziałem niektórych jednostek w społeczeństwach całego świata od zarania dziejów. Nie tak dawno niektóre państwa zalegalizowały nawet małżeństwa homoseksualne. Homoseksualizm nie jest karalny. Jest to intymna sfera ludzkiego życia i dopóki uczucia i uwikłania nie rzutują np. na sprawę karną, która odbija się głośnym echem, nie powinniśmy o tym mówić, tak jak nie mówi się o intymnych stosunkach i rodzajach miłości między ludźmi reprezentującymi płeć odmienną”. Komentarz ten brzmi tak współcześnie, że aż trudno uwierzyć, że został napisany w 1973 roku. Dzisiejsze jest zarówno myślenie, że homoseksualizm to temat niejako „przerobiony”, którego już nie okrywa zmowa milczenia, jak i przeczące temu przekonanie, że nie powinno się o nim mówić, z wyjątkiem sytuacji absolutnie koniecznych. Trudno także dociec, jakie kraje miała na myśli Seidler, pisząc o małżeństwach homoseksualnych, skoro jako pierwsze państwo związki jednopłciowe zalegalizowała Dania, ponad 15 lat później.

Mieczysław Gajda na okładce „Wiadomości Filmowych” (1959)

Wróćmy jednak do Gajdy. Po rytualnym zastrzeżeniu autorka przytacza obszerny fragment mowy obrończej aktora, w której mówił on o swoim związku z Nasierowskim: „Poznałem Nasierowskiego w szkole aktorskiej. To on pierwszy zwrócił na mnie uwagę. Broniłem się przed nim. Próbowałem ze sobą walczyć, próbowałem walczyć ze swoim uczuciem do niego. Potem skapitulowałem. Związałem się z nim. Kochałem go, chciałem mu poświęcić swoje życie. To był kiedyś wspaniały człowiek. Byłem z nim związany 14 lat. Byłem szczęśliwy, kiedy mogłem mu dać z siebie wszystko. Dawałem mu pieniądze. Pracowałem dużo i ciężko, dawałem mu tyle, że powinno mu wystarczyć, ale on wszystko chciał mieć najlepsze, najładniejsze – samochód, mieszkanie, antyki. Dziś wiem, że kupowałem sobie jego miłość”[16]. W dalszej części reportażu nie ma już słów Gajdy, autorka sama przedstawia jego sytuację. Dowiadujemy się, jak przebiegały koleje związku dwóch aktorów: „Od 1969 roku stosunki między nimi uległy gwałtownemu pogorszeniu, w maju bowiem, pod budką z piwem, Nasierowski poznał 17-letniego cherubinka Rukuszewicza. Było to zresztą powodem osobistej tragedii Gajdy”. Seidler zdecydowanie bierze stronę bohatera reportażu, starając się wzbudzić dla niego współczucie: „Powiedział to człowiek głęboko nieszczęśliwy. To prawda, bez woli, wplątany w przestępcze działania, ale przecież przegrany całkowicie. Miotały nim namiętności – te najskrytsze, najgłębsze. Przypominali o tym – stając za barierką dla świadków – jego koledzy i znajomi, którzy widywali się z nim, obserwowali depresje, jakie przeżywał, stany rozdrażnienia, w jakie popadał, jego szarpaninę i miotanie się. Nie wiedzieli jednak, że on od pewnego czasu dźwiga jeszcze na swoich barkach okrutną wiedzę o człowieku, którego kochał, który go zdradził, wybierając sobie innego partnera, a przecież przyzywał go do siebie od czasu do czasu; dawał mu nadzieję na swoją miłość, żyrował go z pieniędzy”. Seidler prezentuje Gajdę jako ofiarę, jednocześnie dokładnie wskazując, kto w opisywanych zdarzeniach odegrał najbardziej negatywną rolę: „Gajda już wiedział, że udziałem Nasierowskiego były napady rabunkowe na mieszkania znajomych. Miał nadzieję, że to się nie powtórzy, zaklinał, tłumaczył. Obrona podniosła, że Nasierowski górował nad nim intelektem, że wprowadzał go w świat obcowania z literaturą i sztuką. Ale Gajda widział już i innego Nasierowskiego – staczającego się w przestępstwo”. Sprawa kończy się ogłoszeniem wyroku: „Sąd orzekł, iż Gajda winien jest trzech spośród zarzucanych mu czynów, i skazał go na karę łączną 2 lat pozbawienia wolności i 30 tys. zł grzywny”. Barbarze Seidler podoba się taki wymiar kary: „Wychodziłam z sali rozpraw z głębokim przekonaniem, że rozumny wyrok, jaki zapadł w tej sprawie, był lekcją nie tylko dla Gajdy, ale i dla tych, którzy pochopnie i przed czasem trudną sprawę chcieli osądzić sami, nie bacząc na to, że czynią komuś dodatkową krzywdę”. Te słowa mogą świadczyć, że powszechne było przeświadczenie, a może i oczekiwanie zdecydowanie wyższego wyroku dla Mieczysława Gajdy jako partnera i niejako wspólnika Nasierowskiego.

Jerzy Nasierowski – początek lat 60.

FOT. Z PRYWATNEGO ARCHIWUM JERZEGO NASIEROWSKIEGO

W stosunku do emocjonalnego reportażu relacjonującego proces Gajdy napisany dwa miesiące później tekst o zarzutach wobec Nasierowskiego jest właściwie suchym zaprezentowaniem faktów, które ujawniono na sali rozpraw. Nie trzeba już przedstawiać homoseksualnego tła całej historii, wiadomo, że włamań dokonywali kochankowie: 40-letni Jerzy Nasierowski, kawaler, z zawodu aktor, i „Andrzej Rukuszewicz, lat 21, kawaler, monter instalacji sanitarnych, karany uprzednio za chuligańskie znieważenie funkcjonariusza publicznego na karę 6 miesięcy ograniczenia wolności”. Obaj zostali aresztowani 15 kwietnia 1972 roku. Nasierowskiego oskarżono o kradzieże i kierowanie włamaniem, które zakończyło się morderstwem; Rukuszewicza wraz ze wspólnikiem Maciejem Banasiem o kradzieże i morderstwo. Tym razem Seidler nie próbuje wzbudzić współczucia w stosunku do któregokolwiek z nich. Dowiadujemy się, że Nasierowskiemu „nie powiodło się w zawodzie, że właściwie nie pracował w żadnym teatrze, że pracę zawodową traktował dorywczo”, a Rukuszewicz zakosztował przy nim „lekkiego życia”, zresztą kochanek „nie żałował na wydatki dla swego młodego i ślicznego przyjaciela”. Swoistą puentę reportażu stanowi przekonanie autorki, że Nasierowski jest gorszy od najgorszych przestępców – odczucie uniwersalizowane na całą opinię publiczną: „Bardzo trudno przychodzi nam pogodzić się z faktem, że człowiek z wyższym wykształceniem, przyjmowany serdecznie w wielu domach, sam podejmujący gości, nie miał odrobiny skrupułów, jakie cechują nawet świat przestępczy wywodzący się ze środowisk kryminogennych. Nawet w tamtym bowiem świecie obowiązują zasady: nie okrada się przyjaciół, krewnych, swoich własnych gości. Najgorsi złodzieje mają swoją «złodziejską etykę»”. 11 IX 1974 roku Sąd Najwyższy zatwierdził wyrok sądu wojewódzkiego skazujący Rukuszewicza i Nasierowskiego na kary po 25 lat pozbawienia wolności. W więzieniu Nasierowski zaczął pisać powieści i sztuki teatralne, co kontynuował po przedterminowym zwolnieniu w 1982, do 1989 roku publikując pod pseudonimem Jerzy Trębicki. Po kilkuletniej pauzie do zawodu aktorskiego udało się wrócić Mieczysławowi Gajdzie, który odnosił spore sukcesy w dubbingu, to jego głosem mówił Kaczor Daffy i Smerf Ważniak.

LUNATYCY

Inny proces, który toczył się w środowisku artystycznym, dotyczył aktora Andrzeja Nowakowskiego oskarżonego o zamordowanie w sierpniu 1970 roku krytyka teatralnego Mariana Kusy. Nie chodziło jednak o zemstę za negatywną recenzję. Sprawa przez chwilę była głośna, zeznawali znani artyści (Roman Kłosowski, Ewa Wiśniewska, Barbara Rylska), w lipcu 1971 roku opisywała ją znów Barbara Seidler. Zacząć trzeba chyba od zaprezentowania samych bohaterów dramatu, dziś już zupełnie zapomnianych. Marian Zdzisław Kusa urodził się 11 września 1930 roku w Częstochowie. Przede wszystkim zajmował się teatrem, pracował w dziale kulturalnym tygodnika „Po Prostu”, przyjaźnił się z Markiem Hłaską[17]. Tygodnik jednak zamknięto, a Hłasko wyemigrował. Kusa otrzymał etat w Centralnym Zarządzie Teatrów, potem był „na ryczałcie w radiu”, ale szybko alkoholizm uniemożliwił mu wykonywanie powierzanych tam zadań. Młodszy o osiem lat Andrzej Nowakowski miał za sobą w sumie dość podobną drogę. W 1960 roku ukończył Wydział Aktorski łódzkiej Filmówki. Wówczas na ekrany kin wszedł film Lunatycy (1959) Bohdana Poręby, „studium obyczajowe wykolejonej młodzieży”. Nowakowski grał tam jedną z głównych ról, a film był chwalony i przyjęty z zainteresowaniem. Szczęście mu sprzyjało, pojawił się też w Niewinnych czarodziejach