Nauczyciel sztuki - Wojciech Kłosowski - ebook

Nauczyciel sztuki ebook

Wojciech Kłosowski

4,5

Opis

Nauczyciel sztuki to krwista i przewrotna powieść płaszcza i szpady, ale także coś więcej. To spotkanie z prawdziwym mistrzem – takim, o jakiego spotkaniu marzymy przez całe życie. To wciągający labirynt przygód i intryg, w których szermuje się nie tylko mieczem, szablą i trucizną, ale także myślą. Zobacz, jak okrutny fanatyzm walczy z mądrością, miłością, tolerancją – i odkryj, co z tym wszystkim wspólnego mają koty.

 

Wojciech Kłosowski (1959) Nauczycielem Sztuki debiutuje jako powieściopisarz, sprawiając zapewne niespodziankę tym wszystkim, którzy znają go od lat jako eksperta samorządowego - specjalistę od lokalnych strategii, czy jako wykładowcę zarządzania kulturą i problemów rewitalizacji miast. „Pięćdziesiąt trzy lata, to dobry wiek na napisanie powieści - mówi autor. - Jest już o czym pisać i jest jeszcze dla kogo”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 679

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (8 ocen)
5
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marquerite

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacyjna książka. polecam
00

Popularność




OD AU­TO­RA

Jest rok 2012. Upal­ne lato roz­grze­wa do bia­ło­ści za­byt­ko­we ulicz­ki Sa­la­man­ki. Mi­gu­el De Los Rey­es sie­dzi przy ka­wiar­nia­nym sto­li­ku i la­wi­ru­je ekra­nem swe­go iPa­da tak, by zła­pać cień mar­ki­zy i od­czy­tać wy­ni­ki wczo­raj­sze­go te­stu z fi­lo­zo­fii. Za chwi­lę kel­ner­ka przy­nie­sie zmro­żo­ną colę. Trą­co­ny nie­uważ­nie sto­lik prze­chy­la się i pu­sta szklan­ka roz­pry­sku­je się o bruk. Ja­kaś prze­cho­dzą­ca obok dziew­czy­na tak­su­je Mi­gu­ela gniew­nym spoj­rze­niem, ale nie zwal­nia kro­ku. Za­nim znik­nie za ro­giem, kel­ner­ka bę­dzie już zmia­tać szkło i z uprzej­mym uśmie­chem od­mó­wi przy­ję­cia dwóch euro za stra­tę; to nic, szkło się tłu­cze, wia­do­mo. Na tym ko­niec. Za chwi­lę nie bę­dzie śla­du po ca­łym zaj­ściu.

Czy na pew­no? Może tam­ta dziew­czy­na, od­wra­ca­jąc się na mo­ment ku stłu­czo­nej szklan­ce, stra­ci­ła szan­sę skrzy­żo­wa­nia spoj­rzeń z nad­cho­dzą­cym wła­śnie z prze­ciw­ka trzy­dzie­sto­let­nim pro­gra­mi­stą z Bay­on­ne, Fran­ci­sem Le Bo­ur­ge. Więc on nie roz­po­zna jej wie­czo­rem w wi­niar­ni, nie po­pro­si do tań­ca i o dru­giej w nocy nie wy­lą­du­ją w jej dusz­nym po­ko­iku nad księ­gar­nią przy Cal­le de San Juan. Stłu­czo­na szklan­ka spra­wi­ła, że Le Bo­ur­ge spę­dzi tę noc sa­mot­nie. Na­stęp­ną tak­że i na­stęp­ną. Sieć przy­pad­ków, splą­ta­nych przy­czyn i nie­oczy­wi­stych na­stępstw bywa sub­tel­niej­sza od pa­ję­czy­ny i trud­no w tym mo­men­cie zgad­nąć, że za pięt­na­ście lat zgorzk­nia­ły i za­pie­kły w zło­ści pro­gra­mi­sta Le Bo­ur­ge wy­wo­ła naj­więk­szą w hi­sto­rii awa­rię prze­my­sło­wą, któ­ra po­zba­wi ży­cia bli­sko trzy mi­lio­ny lu­dzi i uczy­ni Pa­ryż na za­wsze bez­lud­ną, tok­sycz­ną wy­spą.

Żywa wy­obraź­nia pod­po­wia­da, że świat wo­kół nas w każ­dej chwi­li może wy­brać jed­ną z ty­sią­ca dróg, że mógł też wy­brać ja­kąś inną tra­jek­to­rię w do­wol­nym punk­cie prze­szło­ści. I że ci, co ży­li­by w owym al­ter­na­tyw­nym świe­cie, uwa­ża­li­by go prze­cież za je­dy­ny moż­li­wy. Dla au­to­ra wy­my­śla­nie ta­kiej hi­sto­rii al­ter­na­tyw­nej to fa­scy­nu­ją­ce za­da­nie. Tak rzad­ko prze­cież mo­że­my być dum­ni z na­szej praw­dzi­wej prze­szło­ści, w któ­rej tyle spraw aż pro­si się o to, by prze­żyć je po­now­nie, ale tym ra­zem zu­peł­nie in­a­czej: mą­drzej, pięk­niej... Jak­że by to było na przy­kład, gdy­by szes­na­sto­wiecz­nej Hisz­pa­nii nie ści­snę­ły wca­le roz­ża­rzo­ne klesz­cze in­kwi­zy­cji, a za­miast tego kwi­tł­by tam nadal wie­lo­barw­ny świat Ara­bów, Ży­dów i chrze­ści­jan, świat któ­ry w praw­dzi­wej hi­sto­rii za­czę­to wy­pa­lać że­la­zem dwie­ście lat wcze­śniej?

Wy­star­czy za­mknąć oczy, by zo­ba­czyć ową daw­ną Hisz­pa­nię, w któ­rej z ja­kie­goś sto­łu spa­dła szklan­ka, zmie­nia­jąc już na za­wsze wszyst­ko.

ROZ­DZIAŁ I

aspar żuł w mil­cze­niu ka­wa­łek pie­cze­ni i spo­koj­nie roz­wa­żał tak­ty­kę. Po­waż­nych prze­ciw­ni­ków było na ra­zie trzech. Ale po­zo­sta­li kon­ku­ren­ci też mo­gli za­pew­ne spra­wić przy­krą nie­spo­dzian­kę. Nie na­le­ża­ło ni­ko­go lek­ce­wa­żyć. Szer­mierz wspar­ty łok­cia­mi o stół pa­trzył w za­my­śle­niu w ogień ko­min­ka. Pło­mie­nie peł­ga­ły, oświe­tla­jąc chwiej­nym bla­skiem wzór na po­sadz­ce. Waż­ne było, aby ani na mo­ment nie zer­k­nąć w stro­nę któ­re­go­kol­wiek z ry­wa­li. Mo­gli­by to wziąć za tre­mę. Sto­kroć le­piej było oka­zy­wać obo­jęt­ność. Nie mu­siał zresz­tą pa­trzeć na nich, miał w gło­wie wy­star­cza­ją­co dużo spo­strze­żeń wy­chwy­co­nych dnia wczo­raj­sze­go i dziś od rana. Tak­że te­raz, choć nie od­wra­cał wzro­ku od ognia, w isto­cie cały sku­pio­ny był na na­słu­chi­wa­niu roz­mo­wy Na­var­r­czy­ka z ja­ki­miś dwór­ka­mi. To był wła­śnie je­den z po­waż­nych prze­ciw­ni­ków. Na oko nie­co star­szy od Ga­spa­ra, być może do­bie­ga­ją­cy już trzy­dziest­ki, od­gry­wa­ją­cy bez­tro­skie­go dwor­skie­go ba­wi­dam­ka, ale z całą pew­no­ścią do­świad­czo­ny i nie­zwy­kle bie­gły w Sztu­ce. Ga­spar wy­czu­wał ta­kie rze­czy przez skó­rę. Wy­star­czy­ło, że wi­dział wczo­raj, jak ów szer­mierz z Na­var­ry (któż by spa­mię­tał dzi­wacz­ne imio­na tych Ba­sków?), wcho­dząc do sali au­dien­cyj­nej wśród tłu­mu go­ści, zro­bił na­gle pra­wie nie­zau­wa­żal­nie dłuż­szy krok po sko­sie i oszczęd­nym ru­chem ręki za­gar­nął ki­bić to­wa­rzy­szą­cej mu dziew­czy­ny, usu­wa­jąc ją z miej­sca, gdzie w tym wła­śnie mo­men­cie wy­rżnął jak dłu­gi pa­cho­łek z dzba­nem wina. Czer­wo­na ka­łu­ża peł­na sko­rup ścią­gnę­ła na­tych­miast uwa­gę wszyst­kich, ale Ga­spar za­pa­mię­tał to, co waż­ne: po­ty­ka­ją­ce­go się pa­choł­ka Na­var­r­czyk za­uwa­żył nie­mal za swy­mi ple­ca­mi i za­re­ago­wał w ułam­ku se­kun­dy, z ide­al­ną ko­or­dy­na­cją ru­chów, ani na mo­ment nie usztyw­nia­jąc cia­ła. Po­waż­ny prze­ciw­nik, bez dwóch zdań. Ten czło­wiek nie był przy­uczo­nym szer­mier­czym rze­mieśl­ni­kiem. Bask znał Sztu­kę.

Dru­gim po­waż­nym prze­ciw­ni­kiem był me­stre Pa­blo Ar­re­ola de Sa­la­man­ca, męż­czy­zna za­żyw­nej po­stu­ry, wie­lo­let­ni fech­mistrz na dwo­rze księż­nej Ele­ono­ry. Za­nim od­szedł z jej służ­by, wy­uczył był zna­ko­mi­cie obu ksią­żę­cych sy­nów, a ich obec­ne umie­jęt­no­ści szer­mier­cze sta­no­wi­ły naj­lep­szą re­ko­men­da­cję dla mi­strza. Jako były ksią­żę­cy na­uczy­ciel fech­tun­ku Ar­re­ola miał pra­wo uży­wać do­ży­wot­nio ty­tu­łu Bie­głe­go w Sztu­ce. Był jed­nym z dwóch Bie­głych wśród sta­ją­cych obec­nie w tur­nie­ju.

Trze­cim prze­ciw­ni­kiem, któ­re­go na­le­ża­ło trak­to­wać z wiel­ką po­wa­gą, był – rzecz ja­sna – do­tych­cza­so­wy fech­mistrz na tu­tej­szym dwo­rze, ciem­no­skó­ry Ibra­him Ibn Za­fir. On tak­że na­le­żał do Bie­głych w Sztu­ce. Umie­jęt­no­ści szer­mier­cze Mau­ra były le­gen­dar­ne, a te­raz wspie­ra­ła je jesz­cze ura­żo­na duma. Dwa mie­sią­ce wcze­śniej Ibra­him nie­po­ję­tym przy­pad­kiem stra­cił oko w po­je­dyn­ku i choć prze­ciw­nik przy­pła­cił to ży­ciem, ksią­żę Fer­dy­nand i tak prze­stał bez­wa­run­ko­wo ufać swe­mu do­tych­cza­so­we­mu fech­mi­strzo­wi. „Nie chcę – rzekł – by mój Fi­lip umiał po­ko­ny­wać prze­ciw­ni­ków, tra­cąc za każ­dym ra­zem jed­no oko. Ksią­żę ma wię­cej niż dwóch wro­gów”. Maur mu­siał po­dać się do dy­mi­sji i sta­nąć wraz z in­ny­mi do tur­nie­ju o sta­no­wi­sko dwor­skie­go fech­mi­strza. Na dwo­rze ksią­żę­cym za­go­ści­li na­gle licz­ni pre­ten­den­ci do za­szczy­tu, a jed­no­oki Maur przy­glą­dał się każ­de­mu z nich z ka­mien­ną twa­rzą. Za­mie­rzał od­zy­skać sta­no­wi­sko i nikt nie wąt­pił, że ma szan­sę.

Z tłu­mu in­nych kan­dy­da­tów przy­by­łych na dwór na ra­zie ofi­cjal­nie do tur­nie­ju zgło­si­ło się jesz­cze czte­rech. W tej gru­pie uwa­gę zwra­cał po­tęż­ny ru­do­bro­dy Amal­ryk z Co­urçon, chy­ba naj­star­szy wśród pre­ten­den­tów – za­pew­ne prze­kro­czył już czter­dziest­kę. Amal­ryk przy­był z pół­no­cy, nie mó­wił ani sło­wa po ka­sty­lij­sku, ale od bie­dy dało się zro­zu­mieć jego ła­ci­nę wy­ma­wia­ną z dziw­nym, twar­dym ak­cen­tem. Bez wąt­pie­nia był do­świad­czo­nym szer­mie­rzem, re­spekt bu­dzi­ła też jego niedź­wie­dzia po­stu­ra. O po­zo­sta­łych trzech kon­ku­ren­tach, znacz­nie młod­szych, było wia­do­mo nie­wie­le. Dwaj z nich byli świe­żo upie­czo­ny­mi ab­sol­wen­ta­mi bar­dzo so­lid­nej Aka­de­mii Fech­tun­ku w Bur­gos, któ­rej pa­tro­no­wał ka­lif Sa­la­man­ki. Ga­spar miał już oka­zję wi­dzieć ich z bro­nią i nie mógł nic za­rzu­cić ich Sztu­ce. Trze­ci, bo­daj naj­młod­szy z ca­łej staw­ki, był po­dob­no Tan­ce­rzem Mie­cza, co wśród dwo­rzan wy­wo­ły­wa­ło lek­kie drwi­ny, ale też i cie­ka­wość – od dzie­się­cio­le­ci nie wi­dzia­no w tych stro­nach za­po­mnia­nej Sztu­ki z gór­skie­go klasz­to­ru San Be­ne­dic­to. Po­zo­sta­li po­ten­cjal­ni ry­wa­le roz­glą­da­li się na ra­zie i roz­wa­ża­li, czy w ogó­le sta­wać do tur­nie­ju w tak zna­ko­mi­tej ob­sa­dzie. Ale nie oni sta­no­wi­li pro­blem.

Ga­spar spo­koj­nie ana­li­zo­wał sy­tu­ację. Z po­wo­du za­ska­ku­ją­cej re­gu­ły tur­nie­ju głów­nym dy­le­ma­tem tak­tycz­nym sta­ła się na­gle ko­lej­ność wy­zwań. Od tego, kto kogo i w ja­kiej ko­lej­no­ści za­pro­si do pró­by, za­le­ża­ło bar­dzo wie­le. A w myśl re­gu­ły każ­dy mógł wy­zwać każ­de­go, ale by­najm­niej nie w do­wol­nej chwi­li. Ro­bi­ła się z tego nie­zła sza­ra­da i było się nad czym za­sta­na­wiać. Ga­spar jesz­cze raz po­wró­cił my­śla­mi do wczo­raj­szej au­dien­cji. Ksią­żę Fer­dy­nand, pan na zam­ku w Náje­ra, ski­nął ła­ska­wie ze­bra­nym i uprzej­mie po­zdra­wiał pierw­szych pre­ten­den­tów, gdy wy­czy­ty­wa­no ich imio­na, lecz w mię­dzy­cza­sie do­le­wał wina księż­nicz­ce Iza­be­li, wy­mie­niał ja­kieś uwa­gi ze sztyw­nym jak tycz­ka po­słem an­giel­skim i było wi­dać, że emo­cje tur­nie­ju na ra­zie nie sku­pia­ją na so­bie ca­łej ksią­żę­cej uwa­gi. W isto­cie tur­niej do­pie­ro się roz­po­czy­nał. Mar­sza­łek od­czy­ty­wał usta­le­nia re­gu­ły tur­nie­jo­wej: „…po­ty­kać się do pierw­szej krwi…, po­ko­na­ny ustą­pi z tur­nie­ju, a zwy­cięz­ca nie­chaj wy­zy­wa na­stęp­ne­go”. Ob­ja­śnio­no, że ksią­żę nie ży­czy so­bie po­je­dyn­ków praw­dzi­wie krwa­wych. Dla zwy­cię­stwa wy­star­czy nie­wiel­kie dra­śnię­cie, za­zna­cza­ją­ce prze­wa­gę. Kto by za­dał cięż­ką ranę, o tym bę­dzie wia­do­mo, iż nie pa­nu­je nad bro­nią lub wła­sną po­pę­dli­wo­ścią, więc nie może uczyć Sztu­ki. Da­lej mar­sza­łek ob­ja­śniał za­wi­łą za­sa­dę wy­zwań: zra­zu każ­dy może wy­zwać każ­de­go, jed­nak gdy od­bę­dą się już pierw­sze po­je­dyn­ki, da­lej wy­zy­wać się wza­jem­nie mogą tyl­ko ci, co sto­czy­li rów­ną licz­bę walk. Je­śli chce kto wy­zwać prze­ciw­ni­ka, któ­ry już ma za sobą jed­no zwy­cię­stwo, sam naj­pierw musi też raz zwy­cię­żyć, a to – wy­zy­wa­jąc ta­kie­go, co po­dob­nie jak on jesz­cze nie wal­czył. Gdy zaś kto wy­gra dwie wal­ki, musi cze­kać cier­pli­wie, aż znaj­dzie się dru­gi, co też dwa­kroć zwy­cię­żył, i ten go do­pie­ro może za­pro­sić do pró­by. Ten zaś, kto choć jed­ną wal­kę prze­gra, nie­waż­ne ile wcze­śniej od­niósł zwy­cięstw, od­pa­da osta­tecz­nie z tur­nie­ju i nie może ani wy­zy­wać, ani przyj­mo­wać wy­zwań. Ga­spar nie cał­kiem umiał wy­obra­zić so­bie, w jaki spo­sób re­gu­ła ta ma na koń­cu spra­wie­dli­wie wy­ło­nić zwy­cięz­cę. Ale nad tym czu­wał mar­sza­łek, na­to­miast dla nie­go waż­ne było przede wszyst­kim to, że jed­na prze­gra­na wal­ka od­bie­ra dal­sze szan­se. Trze­ba było za każ­dym ra­zem wy­gry­wać.

W tej sy­tu­acji naj­przy­tom­niej za­cho­wał się me­stre Ar­re­ola, któ­ry na­tych­miast wy­zwał jed­ne­go z mło­dzień­ców z Bur­gos, co obaj po­twier­dzi­li ob­ję­ciem się za ra­mio­na. Mło­dzie­niec aż po­kra­śniał z dumy, a Ar­re­ola za­cho­wał nie­prze­nik­nio­ny uśmiech dy­plo­ma­ty. Gdy chwi­lę po­tem Na­var­r­czyk chciał z ca­łym bo­gac­twem pro­to­ko­łu zło­żyć mu wy­zwa­nie, Ar­re­ola od­rzekł spo­koj­nie:

– Do­brze, pa­nie, ale ów za­cny mło­dzie­niec pró­bu­je się ze mną pierw­szy. Gdy­bym go po­ko­nał, z naj­wyż­szym sza­cun­kiem dam pole zwy­cięz­cy wa­sze­go pierw­sze­go po­je­dyn­ku. Ale uchy­bił­bym tu obec­nym ry­ce­rzom, gdy­bym śmiał mieć z góry pew­ność, że to bę­dzie­cie wy. Więc za­cze­kaj­my. – I skło­nił się ni­sko przed bla­dym jak ścia­na roz­mów­cą.

Na­gle sta­ło się ja­sne, że ko­lej­ność wy­zwań to też peł­na prze­bie­gło­ści gra. Ga­spar był nie­mal pe­wien, że te­raz ob­ra­żo­ny pu­blicz­nie Na­var­r­czyk po­dej­dzie z wy­zwa­niem do nie­go lub do Ibra­hi­ma. Wy­zwa­nie ła­twiej­sze­go prze­ciw­ni­ka ozna­cza­ło­by wszak przy­zna­nie, że on sam po­dzie­la nie­pew­ność Ar­re­oli co do swe­go zwy­cię­stwa. Ale Na­var­r­czyk za­sko­czył wszyst­kich zgo­ła inną re­ak­cją. Skło­nił się i po pro­stu od­szedł uczto­wać i pod­szczy­py­wać dziew­czę­ta. Nie wy­zwał ni­ko­go. Wca­le nie za­mie­rzał zbyt wcze­śnie od­sła­niać kart.

Dal­sze wy­zwa­nia na ra­zie nie pa­da­ły. Po­zo­sta­li kan­dy­da­ci za przy­kła­dem Na­var­r­czy­ka za­ję­li się ucztą. Było jed­nak ja­sne, że wszy­scy w na­pię­ciu kal­ku­lu­ją, kogo i kie­dy za­pro­sić do pró­by. Rzecz wy­ma­ga­ła na­my­słu, tym bar­dziej że do­łą­cza­li ko­lej­ni kon­ku­ren­ci. Póź­nym po­po­łu­dniem do tur­nie­ju zgło­sił się je­den z naj­lep­szych uczniów Ibra­hi­ma Ibn Za­fi­ra, wy­so­ki, szczu­pły i – jak szep­ta­no – nie­zwy­kle uta­len­to­wa­ny Mun­ta­sir al-Man­sur. Mar­sza­łek miał po­dob­no jesz­cze dwa inne zgło­sze­nia, ale na ra­zie nie było wia­do­mo czy­je. Ko­lej­ność wy­zwań ro­bi­ła się tym sa­mym kar­ko­łom­nie skom­pli­ko­wa­na. Za­pro­sze­nie trud­niej­sze­go prze­ciw­ni­ka i wy­ra­zi­ste po­ko­na­nie go mo­gło za­chwiać od­wa­gą in­nych szer­mie­rzy, a wy­zy­wać sła­be­usza by­ło­by Ga­spa­ro­wi wstyd. Co in­ne­go, gdy­by to jemu rzu­cił wy­zwa­nie któ­ryś z mło­ko­sów – cóż, nie miał­by wów­czas pra­wa od­mó­wić. To był­by wy­ma­rzo­ny po­czą­tek tur­nie­ju – ła­twa po­tycz­ka bez ujaw­nia­nia wyż­sze­go kunsz­tu. Lecz by móc zo­stać wy­zwa­nym przez któ­re­goś z mło­dzień­ców, Ga­spar nie mógł za­czy­nać od in­ne­go po­je­dyn­ku. Prze­cież je­śli naj­pierw roz­pra­wi się z któ­rymś z lep­szych szer­mie­rzy, stra­ci pra­wo przyj­mo­wa­nia wy­zwań od po­cząt­ku­ją­cych i bę­dzie mógł mie­rzyć się tyl­ko ze zwy­cięz­ca­mi in­nych walk. A więc praw­do­po­dob­nie przyj­dzie mu to­czyć ko­lej­no cięż­kie po­je­dyn­ki z trze­ma naj­lep­szy­mi, pod­czas gdy oni – to moż­li­we – będą mie­li za sobą je­dy­nie lek­kie wal­ki z no­wi­cju­sza­mi. To było zu­peł­nie nie­opła­cal­ne. Ga­spar po­sta­no­wił więc cze­kać.

Nie mógł się jed­nak opę­dzić od my­śli o wczo­raj­szej au­dien­cji. Pięt­na­sto­let­ni ksią­żę Fi­lip w wi­docz­ny spo­sób nie lu­bił swe­go po­przed­nie­go na­uczy­cie­la i z wiel­kim za­in­te­re­so­wa­niem przy­glą­dał się jego po­ten­cjal­nym kon­ku­ren­tom. Kie­dy po od­czy­ta­niu re­gu­ły po­pro­szo­no go­ści na bie­sia­dę, ksią­żę­cy syn nie omiesz­kał za­pro­sić nie­któ­rych szer­mie­rzy do wy­so­kie­go sto­łu, gdzie wy­py­ty­wał ich cie­ka­wie o Sztu­kę. Roz­mów­ców do­brał so­bie bo­daj­że we­dług wy­staw­no­ści stro­jów, bo przy sto­le ksią­żę­cym za­sie­dli tyl­ko Ar­re­ola i obaj szer­mie­rze z Aka­de­mii w Bur­gos. Ga­spar ode­tchnął więc z ulgą. Nie zno­sił dwor­skiej ety­kie­ty. Za­jął się spo­koj­nie pie­cze­nią i wi­nem. Zgod­nie z za­cnym oby­cza­jem od­kra­wał też pla­stry pie­cze­ni dla swej są­siad­ki po pra­wej, do­le­wał jej wina i bez prze­ko­na­nia chwa­lił jej uro­dę, po tro­sze słu­cha­jąc to­a­stu, jaki na proś­bę księ­cia wy­gła­szał wła­śnie na­dwor­ny phi­lo­so­phos. Moż­na było spo­dzie­wać się ja­kichś kwie­ci­stych, prze­mą­drza­łych bred­ni, ale na szczę­ście uczo­ny po­prze­stał na to­a­ście bar­dzo krót­kim: mó­wił o uważ­no­ści, któ­ra jest isto­tą Sztu­ki. „Za Sztu­kę!” – po­wtó­rzo­no ocho­czo jego sło­wa, pu­cha­ry po­wę­dro­wa­ły w górę, a po­tem ku ustom. Tym­cza­sem mar­sza­łek za­dzwo­nił w kie­lich i ogło­sił ofi­cjal­nie wy­zwa­nie:

– Jego Ksią­żę­ca Wy­so­kość Fer­di­nan­do Es­te­ban Fran­ci­sco Man­ri­que de Lara y Car­do­na, ksią­żę Náje­ra, hra­bia Tre­vi­ño, mar­kiz Agu­ilar de Cam­poo – re­cy­to­wał bez za­jąk­nie­nia ty­tu­ły swe­go chle­bo­daw­cy – w swej ła­ska­wo­ści ze­zwa­la, by w po­je­dyn­ku w dniu ju­trzej­szym zmie­rzy­li się…

Roz­wi­nął ru­lon ofi­cjal­ne­go ze­sta­wie­nia tur­nie­jo­we­go i od­czy­ty­wał:

– Me­stre Pa­blo An­drea Pe­dro Ar­re­ola de Sa­la­man­ca i ka­wa­ler Isa­ac Ro­dri­gu­ez To­mas­so de Si­lva y Álva­rez.

Ogło­sze­nie po­je­dyn­ku Ar­re­oli z mło­dym Iza­akiem, pry­mu­sem Aka­de­mii w Bur­gos, nie było dla ni­ko­go za­sko­cze­niem, wy­zwa­nie pa­dło wszak pu­blicz­nie, więc rzecz zo­sta­ła skwi­to­wa­na tyl­ko zdaw­ko­wy­mi okla­ska­mi. Uczta trwa­ła w naj­lep­sze. Ga­spar na­lał znów wina są­siad­ce. Wino było wy­bor­ne i chcąc się nim de­lek­to­wać, mu­siał na­peł­niać też pu­char da­mie, tak wy­pa­da­ło. „W tym tem­pie – po­my­ślał – bie­dacz­ka upi­je się za chwi­lę”. Fak­tycz­nie, dziew­czy­na opróż­nia­ła swój pu­char wca­le nie wol­niej niż on. Damy na dwo­rach po­tra­fi­ły pi­jać ostro i zda­rza­ło się wca­le nie­rzad­ko, iż roz­luź­nio­ne trun­kiem bez ce­re­gie­li cią­gnę­ły szer­mie­rzy do łoża. Dla nie­któ­rych to był chy­ba ro­dzaj współ­za­wod­nic­twa: wy­ty­po­wać traf­nie dwóch przy­szłych prze­ciw­ni­ków w fi­na­le i za­wcza­su prze­spać się z obo­ma, by móc po­tem, chi­cho­cząc z przy­ja­ciół­ka­mi, po­rów­ny­wać ich tech­ni­ki szer­mier­cze. Inne znów chęt­nie na­gra­dza­ły zwy­cięz­ców tuż po po­je­dyn­kach, sy­cąc się za­pa­chem nie­daw­nej wal­ki. Dla jesz­cze in­nych roz­ryw­ką by­wa­ło po­cie­sza­nie po­ko­na­nych. Mło­dzi szer­mie­rze na ogół za­chły­sty­wa­li się tym szcze­gól­nym po­wo­dze­niem. Ga­spar miał już ten okres daw­no za sobą. Zdą­żył się na­sy­cić, roz­cza­ro­wać, spró­bo­wać znów, roz­cza­ro­wać jesz­cze bo­le­śniej. Nie lu­bił tych za­lo­tów i na szczę­ście umiał sku­tecz­nie bro­nić się przed nimi.

Ale jego są­siad­ka wca­le nie pró­bo­wa­ła go uwieść. Na­zy­wa­ła się Ruth i roz­ma­wia­ła z nim głów­nie o tur­nie­ju. Opo­wia­dał jej o po­szcze­gól­nych prze­ciw­ni­kach, a ona słu­cha­ła uważ­nie, cza­sem do­py­ty­wa­ła o coś lub wtrą­ca­ła wła­sną za­ska­ku­ją­cą oce­nę. Kie­dy w pew­nej chwi­li wspo­mniał, że obaj aka­de­mi­cy z Bur­gos są po­dob­ni i mylą mu się cią­gle, od­po­wie­dzia­ła spo­koj­nie:

– Z ko­lei ja wi­dzę mię­dzy nimi same róż­ni­ce. Iza­ak, ten co się tak gło­śno śmie­je, to uro­dzo­ny zwy­cięz­ca, pro­mie­niu­je z nie­go am­bi­cja i pew­ność. A ten ład­niej­szy, Die­go… o, to bar­dziej zło­żo­na spra­wa. Sta­ra się do­rów­ny­wać swe­mu to­wa­rzy­szo­wi pew­no­ścią sie­bie, bądź co bądź to An­da­lu­zyj­czyk, ale ma gło­wę za­prząt­nię­tą czymś in­nym, wy­da­je mi się, że się czymś mar­twi. My­ślę, że szer­mier­ka nie jest jego dro­gą, może za­brnął do Aka­de­mii tro­chę przez przy­pa­dek. Spo­dzie­wam się, że aku­rat on z ulgą przyj­mie pierw­szą prze­gra­ną.

Ga­spar wzru­szył ra­mio­na­mi. On sam da­lej nie roz­róż­niał aka­de­mi­ków i nie miał po­ję­cia, któ­ry z nich miał­by być niby „ład­niej­szy”. Lecz uświa­do­mił so­bie też, że prze­cież na­wet nie znał ich imion, któ­re ona wy­mie­ni­ła bez kło­po­tu. Więc nie spo­sób było za­prze­czać: nie przyj­rzał im się do­kład­nie. A sko­ro tak, to być może fak­tycz­nie prze­ga­pił coś waż­ne­go? Po­sta­no­wił zwró­cić bacz­niej­szą uwa­gę na aka­de­mi­ków. Opi­nia Ruth – choć w pierw­szym od­ru­chu nie chciał się do tego przy­znać – za­cie­ka­wi­ła go.

W ogó­le Ruth oka­za­ła się bar­dzo in­te­re­su­ją­cą roz­mów­czy­nią. Pa­trzy­ła śmia­ło w oczy, słu­cha­ła uważ­nie, od­po­wia­da­ła z ja­kąś cie­płą mą­dro­ścią, ge­sty­ku­lu­jąc przy tym de­li­kat­nie. Była w jego wie­ku, a może nie­co star­sza. Nie błysz­cza­ła uro­dą, jaką ceni się na dwo­rach, jej pie­go­wa­tej twa­rzy nie po­kry­wa­ła war­stwa bie­li­dła, ale kie­dy się uśmie­cha­ła, ro­bi­ło się cie­pło. Przy­ła­pał się na tym, że od pew­ne­go cza­su mówi do niej „przy­ja­ciół­ko”, jak­by zna­li się od lat, i od­ru­cho­wo przy­glą­da się cią­gle jej ru­chli­wym dło­niom – było w nich coś ma­gicz­ne­go. Wes­tchnął, na­peł­nił oba pu­cha­ry i po­dzie­lił się z Ruth swy­mi wąt­pli­wo­ścia­mi. Nie spo­sób prze­wi­dzieć, jak ogło­szo­na dziś rano za­wi­ła re­gu­ła wy­zwań mia­ła­by wy­ło­nić spra­wie­dli­wie jed­ne­go zwy­cięz­cę. Za­sta­no­wi­ła się chwi­lę i od­po­wie­dzia­ła:

– To da się prze­wi­dzieć dość do­kład­nie. Patrz… – I roz­sy­paw­szy na sto­le garść orzesz­ków uło­ży­ła z nich pro­sty sche­mat wy­zwań. Do­bra­ne w pary orzesz­ki ozna­cza­ły szer­mie­rzy, zwy­cięz­cy prze­cho­dzi­li wy­żej, łą­czy­li się znów w pary wy­ła­nia­ją­ce ko­lej­nych zwy­cięz­ców. To było rze­czy­wi­ście nie­źle po­my­śla­ne – na trój­kąt­nym sche­ma­cie Ruth było wi­dać do­brze całą zło­żo­ność za­sa­dy. Ga­spar po­sta­no­wił so­bie w du­chu, że póź­niej prze­ana­li­zu­je tą me­to­dą wła­sne pla­ny co do ko­lej­no­ści wy­zwań. Uca­ło­wał jej dłoń ze szcze­rym po­dzi­wem, a ona od­wdzię­czy­ła mu się tak pięk­nym pie­go­wa­tym uśmie­chem, że na­gle za­po­mniał, co chciał do­dać. Przy­trzy­mał jej dłoń o uła­mek chwi­li dłu­żej, niż tego wy­ma­gał sam tyl­ko dwor­ny gest. Je­dli orzesz­ki, prze­ko­ma­rza­li się i śmia­li, chru­piąc ko­lej­nych „szer­mie­rzy”. Ga­spar się­gnął po dzban z wi­nem, ale po­miar­ko­wał się w porę. Na jej py­ta­ją­ce spoj­rze­nie mruk­nął za­kło­po­ta­ny:

– Nie po­wi­nie­nem ci już do­le­wać, przy­ja­ciół­ko. Piję dziś bez umia­ru. Jesz­cze chwi­la i prze­ze mnie spad­niesz pod stół. – A gdy przy­zwa­la­ją­co wska­za­ła jego wła­sny pu­char, do­dał: – Nie, nie. Nie na­le­wam to­bie, więc sam też nie wy­pi­ję. To mą­dry oby­czaj, żeby z ob­fi­to­ści sto­łu ko­rzy­stać rów­no.

– Z rów­no­ścią rzecz nie jest aż tak pro­sta, przy­ja­cie­lu… – Ruth za­my­ślo­na pa­trzy­ła gdzieś w prze­strzeń, ale za­raz od­wró­ci­ła się ku nie­mu i do­ty­ka­jąc pal­ca­mi wierz­chu jego dło­ni, rze­kła we­so­ło: – Ja ważę nie­speł­na sto trzy­dzie­ści fun­tów, a ty pew­nie ze dwie­ście, może tro­szecz­kę mniej. Niech bę­dzie – przyj­rza­ła mu się bacz­nie – sto dzie­więć­dzie­siąt pięć. Więc dla mnie te trzy wy­pi­te szkla­ni­ce to spo­ro wię­cej niż dla cie­bie. Dla spra­wie­dli­wej rów­no­ści mo­żesz wy­pić jesz­cze śmia­ło… – ob­li­czy­ła szyb­ko w pa­mię­ci – do­bre pół­to­rej szkla­ni­cy, taka jest spra­wie­dli­wa pro­por­cja. Na­le­waj­że więc śmia­ło!

I ze śmie­chem skło­ni­ła go, by na­lał so­bie wina, a on już nie pro­te­sto­wał. Krę­ci­ło mu się miło w gło­wie i po­my­ślał, że wła­ści­wie nie musi cze­kać na ja­kiś szcze­gól­ny pre­tekst, żeby znów po­ca­ło­wać tę ma­gicz­ną, szczu­płą dłoń. Ruth ja­dła wła­śnie owoc gra­na­tu i jej pal­ce mia­ły cierp­ki smak. Przy­trzy­mał jej dłoń, ale wy­mknę­ła mu się de­li­kat­nie i po­gła­dzi­ła go po po­licz­ku, a po­tem się­gnę­ła znów po nie­do­koń­czo­ną ćwiart­kę owo­cu.

Tym­cza­sem za­gra­ła mu­zy­ka i od sto­łu za­czę­ły wsta­wać naj­pierw po­je­dyn­cze, a po­tem co­raz licz­niej­sze pary, po­środ­ku sali zaś po­wo­li for­mo­wał się ko­ro­wód do pierw­szej pa­wa­ny. Ruth na­chy­li­ła ku nie­mu twarz, na któ­rej wino wy­ma­lo­wa­ło już żywe ru­mień­ce, i rze­kła, tłu­miąc śmiech:

– Przy­ja­cie­lu, wi­dzę po two­jej prze­ra­żo­nej mi­nie, że taki sam z cie­bie tan­cerz jak ze mnie tan­cer­ka. Ucie­kaj­my więc, wy­śli­zgnij­my się na dzie­dzi­niec ogro­do­wy, nikt nie za­uwa­ży, tu­taj są bocz­ne drzwi.

Wzię­ła go za rękę. Zna­ła do­brze za­mek, wy­mknę­li się, chi­cho­cząc jak dzie­ci umy­ka­ją­ce z nud­nej lek­cji gre­ki, po­bie­gli dłu­gim ko­ry­ta­rzem i przez bocz­ne drzwi wy­szli na wi­ry­darz z fon­tan­ną. Usie­dli na ka­mien­nej ła­wie we wnę­ce ukry­tej za krze­wem mig­da­łow­ca. Wie­czor­ne po­wie­trze pach­nia­ło mir­tem. Ga­spar nie pusz­czał dło­ni Ruth, po­ca­ło­wał ją znów i pró­bo­wał się­gnąć jej ust. Nie ucie­kła przed nim, ale nie od­wza­jem­ni­ła po­ca­łun­ku. Ob­ję­ła jego gło­wę czu­łym, nie­mal mat­czy­nym ge­stem i gła­dząc go po wło­sach, skło­ni­ła ku so­bie, tak że po­ło­żył gło­wę na jej ko­la­nach. W za­my­śle­niu cze­sa­ła pal­ca­mi jego wło­sy, a Ga­spa­ro­wi wca­le nie chcia­ło się prze­ry­wać tej dziw­nej piesz­czo­ty.

– Wiesz – rze­kła na­gle – mu­szę ci coś po­wie­dzieć. Ale nie prze­stra­szysz się, do­brze? – Ga­spar przy­tak­nął bez sło­wa i za­mknął oczy.

– Roz­ma­wia się nam do­brze, na­praw­dę do­brze – po­wie­dzia­ła ci­cho – więc wolę, że­byś wie­dział od razu. No więc… nie chcę, że­byś był po­tem roz­cza­ro­wa­ny… Bo ja… – prze­łknę­ła śli­nę i za­mil­kła. Ga­spar też nie prze­ry­wał ci­szy.

– To wszyst­ko jest cho­ler­nie skom­pli­ko­wa­ne. Wła­ści­wie po­win­nam chy­ba za­cząć od tego… nie mu­sisz pla­no­wać so­bie tego ca­łe­go po­rząd­ku wy­zwań. Ju­tro sta­nie się coś i wszyst­ko,

co so­bie te­raz ukła­dasz, bę­dzie już nie­waż­ne… – A wi­dząc jego co­raz bar­dziej zdu­mio­ną minę, do­da­ła zre­zy­gno­wa­na: – Je­stem Wi­dzą­ca. My­ślę, że sły­sza­łeś coś o nas i wiesz, w czym rzecz. Wi­dzę przy­szłość.

Za­pa­dła ci­sza. Ga­spar wcią­gał w noz­drza wil­got­ne po­wie­trze peł­ne zmie­sza­nych za­pa­chów wie­czo­ru. Wi­dzą­ca. No tak… Pew­nie, że sły­szał.

– Tu u nas – mruk­nął ci­cho – to chy­ba nie pro­blem, praw­da? Na pół­no­cy czy we Wło­szech pew­nie nie mo­gła­byś mi tego po­wie­dzieć tak po pro­stu. Ale tu­taj nikt nie robi z tego pro­ble­mu…

– Pro­blem jed­nak jest – rze­kła spo­koj­nie – i my­ślę, że to ro­zu­miesz. Pew­nie, że u nas nie pło­ną sto­sy. Ale sto pięć­dzie­siąt mil stąd już pło­ną. A lu­dzie wszę­dzie jed­na­ko­wo boją się tego, co nie­zro­zu­mia­łe. Nie trze­ba je­chać do Akwi­ta­nii, żeby na­słu­chać się ba­jek o cza­rach.

– E, za­zdrosz­czą i tyle. Każ­dy by tak chciał.

– To nic mi­łe­go, wierz mi. To nie tak, że pa­trzysz na przy­kład na tę fon­tan­nę, a jak ci się znu­dzi, od­wra­casz oczy i już. Z przy­szło­ścią jest in­a­czej, po­ka­zu­je się, jak chce i kie­dy chce. Nie mo­żesz sam skie­ro­wać wzro­ku na nic, po­ka­zu­je ci się coś, cze­go sam nie wy­bie­rasz. I nie mo­żesz za­mknąć oczu ani się od­wró­cić. Ja – głos jej stward­niał – czę­sto wi­dzę coś, cze­go wo­la­ła­bym nig­dy nie zo­ba­czyć. Nie ma cze­go za­zdro­ścić, bądź pe­wien. To po­tra­fi za­bo­leć bar­dziej niż wa­sze za­ba­wy z mie­cza­mi.

Ga­spar mil­czał przez dłuż­szą chwi­lę.

– Wiesz, jak mi pój­dzie ju­tro? – spy­tał wresz­cie ci­cho. – Wi­dzisz to?

Przy­tak­nę­ła bez­gło­śnie. Czo­chra­ła jego wło­sy jak sierść na kar­ku ulu­bio­ne­go psa z roz­tar­gnie­niem, przez któ­re prze­bi­ja­ła ja­kaś pier­wot­na czu­łość.

– Wła­śnie dla­te­go roz­ma­wiam z tobą – rze­kła. – Ju­tro za­plą­cze ci się wo­kół losu czar­ny wę­zeł. Zły dzień. Bę­dziesz wście­kły. Tak wście­kły, że nie chcę na to pa­trzeć. Bę­dziesz jak wście­kły pies, go­tów za­gryźć każ­de­go.

Ga­spar po­czuł na­gle, że jest mu nie­wy­god­nie. Bez­tro­ski na­strój gdzieś się ulot­nił.

– No, nie wiem – burk­nął. – Co ma być, to bę­dzie.

Przez chwi­lę chciał się pod­nieść. Nie musi wca­le wy­słu­chi­wać dzi­wacz­nych obaw Ruth, któ­ra nie ma prze­cież po­ję­cia o szer­mier­ce. A po­tem po­my­ślał na­gle, że to nie tak. Że ta dziew­czy­na, któ­ra prze­cież wca­le go nie zna, po pro­stu mar­twi się o nie­go. Przej­mu­je się jego spra­wa­mi, któ­ry­mi od tylu lat nie przej­mo­wał się nikt. I że sie­dzi tu i głasz­cze go tak…

I już nie chciał się pod­no­sić. Czuł przez suk­nię cie­pło jej uda na swo­im po­licz­ku.

– Ruth…

Chłod­na dłoń od­gar­nę­ła wło­sy z jego twa­rzy.

– Wiesz, tak mi przy­szło do gło­wy… Bo po­wie­dzia­łaś sama: roz­ma­wia nam się na­praw­dę do­brze… Ję­zyk mi się plą­cze, prze­pra­szam… A te­raz prze­cież nie bę­dzie­my już wra­cać na ucztę… I po­my­śla­łem, że może bym… Może by­śmy… – otarł się po­licz­kiem o jej ko­la­na i do­tknął cie­płej suk­ni war­ga­mi.

Udo dziew­czy­ny drgnę­ło nie­spo­koj­nie, a wplą­ta­na w jego wło­sy ręka znie­ru­cho­mia­ła. Przy­trzy­my­wa­ła go te­raz ostroż­nie jak le­żą­cą na ko­la­nach pacz­kę.

– Nie, nie. To bez sen­su, wy­bacz. Nic nie mó­wi­łem… – po­czuł się na­gle spe­szo­ny wła­snym pro­stac­twem. Cóż za po­mysł, żeby po kil­ku chwi­lach zna­jo­mo­ści… – Wi­dzisz sama, że… że nie po­wi­nie­nem tyle pić – pró­bo­wał ob­ró­cić nie­zręcz­ność w żart, ale ona po­ło­ży­ła mu dłoń na ustach i nie dała do­koń­czyć.

Sie­dzie­li przez chwi­lę w ci­szy, a Ga­spa­ra ogar­niał co­raz głęb­szy, obez­wład­nia­ją­cy żal do sa­me­go sie­bie. Znów coś ze­psuł. Tak nie­na­wi­dził tej swo­jej nie­zdar­no­ści. Ale wte­dy Ruth po­wie­dzia­ła bar­dzo ci­cho:

– Cho­le­ra. Mam na­dzie­ję, że to nie za­brzmi ja­koś głu­pio… Do­brze. Słu­chaj, chodź­my do mnie…

I za­cze­ka­ła, aż do nie­go do­trze, co usły­szał. A po­tem nie cof­nę­ła wca­le dło­ni, kie­dy skła­dał w jej wnę­trzu dłu­gi, cie­pły po­ca­łu­nek.

Ksią­żę Man­ri­que de Lara przez zmru­żo­ne po­wie­ki pa­trzył w ogień ko­min­ka. Pło­mie­nie ob­ser­wo­wa­ne po­przez rzę­sy mie­ni­ły się wszyst­ki­mi ko­lo­ra­mi tę­czy. Było to wiel­ce cie­ka­we zja­wi­sko, war­te roz­wa­że­nia.

– Cóż więc ra­dzi­cie, don Ro­dri­go? – spy­tał spo­koj­nie.

Och­mistrz ner­wo­wo po­ru­szył się na ła­wie. Wła­śnie przed chwi­lą zre­la­cjo­no­wał księ­ciu nie­po­ko­ją­cy in­cy­dent, o ja­kim mu do­nie­sio­no jesz­cze wczo­raj wie­czo­rem. Nie lu­bił przy­no­sić złych no­win, ale tym ra­zem mu­siał lo­jal­nie po­in­for­mo­wać księ­cia o tym ca­łym za­mie­sza­niu. Tyle że ksią­żę był za­ję­ty przez cały dzień i ra­czył wy­słu­chać jego re­la­cji do­pie­ro te­raz.

– Wa­sza Wy­so­kość! Są­dzę, że w rze­czy sa­mej była to mło­dzień­cza nie­od­po­wie­dzial­ność. A prze­cie od fech­mi­strzów wy­ma­ga­my, że tak po­wiem, dys­cy­pli­ny i od­po­wie­dzial­no­ści za po­stęp­ki. Wła­śnie od­po­wie­dzial­no­ści! Jak­że taki ma po­tem ukła­dać do sza­bli mło­de­go księ­cia, kie­dy sam jest, że tak po­wiem, nie­okrze­sa­ny?

Ksią­żę uniósł rękę na znak, że te­raz na­my­śla się nad całą spra­wą, więc och­mistrz za­milkł. Był wiel­kim zwo­len­ni­kiem po­rząd­ku i dys­cy­pli­ny, dbał o nie, może cza­sa­mi na­wet i prze­sad­nie. Zresz­tą, czy moż­na w ogó­le prze­sa­dzić z dba­ło­ścią o po­rzą­dek? Ksią­żę roz­wa­żał usły­sza­ną przed chwi­lą re­la­cję, a don Ro­dri­go w ocze­ki­wa­niu na dys­po­zy­cje wład­cy przy­po­mi­nał so­bie jesz­cze raz po­po­łu­dnie, ana­li­zu­jąc, czy ni­cze­go nie za­nie­dbał i czy za­rzą­dził wszyst­ko w spo­sób na­le­ży­ty. O wczo­raj­szej awan­tu­rze z udzia­łem Ga­spa­ra De Los Rey­es do­wie­dział się nie­mal za­raz po niej i przez cały ra­nek roz­wa­żał, jak ma do­pil­no­wać, by ów sko­ry do awan­tur mło­dzie­niec przy­najm­niej na uczcie nie wy­wo­łał ja­kie­goś skan­da­lu. Po pierw­sze po­sta­no­wił więc za­dbać o to, by Rey­es nie zo­stał po­pro­szo­ny do wy­so­kie­go sto­łu, i miał na­dzie­ję, że tam­ten zro­zu­mie dy­plo­ma­tycz­nie wy­ra­żo­ną przy­ga­nę. Na­stęp­nie dłu­go du­mał, przy kim na­le­ży go po­sa­dzić, aby ów nie roz­ba­wił się za­nad­to i nie wsz­czął na sa­mej uczcie ja­kie­goś nie­przy­stoj­ne­go in­cy­den­tu. Wresz­cie bły­snę­ła mu w gło­wie myśl zna­ko­mi­ta. Po­sa­dzi Rey­esa w pa­rze z ową brzyd­ką, pie­go­wa­tą ma­te­ma­tycz­ką, na­uczy­ciel­ką ksią­żę­cych dzie­ci, któ­ra mia­ła w po­gar­dzie ele­gan­cję dwor­ską i na­wet nie ra­czy­ła się go­dzi­wie uma­lo­wać, jak na­ka­zy­wał oby­czaj, a z każ­dej uczty wy­cho­dzi­ła pierw­sza, gdyż nie umia­ła w ogó­le tań­czyć. Bie­sia­da w ta­kim to­wa­rzy­stwie, upły­wa­ją­ca na kon­wer­sa­cjach o ma­te­ma­ty­ce, po­win­na sku­tecz­nie ostu­dzić Rey­esa. Jak po­sta­no­wił, tak zro­bił i oka­za­ło się to de­cy­zją na­der mą­drą. Rey­es, jak za­uwa­żył och­mistrz, pił nie­wie­le i gdy tyl­ko za­czę­ły się tań­ce, a ma­te­ma­tycz­ka jak zwy­kle po­szła so­bie, za­raz i on wy­szedł ze spusz­czo­ną gło­wą. Och­mistrz uśmiech­nął się z sa­tys­fak­cją – do­brze mu tak! Niech na dru­gi raz usza­nu­je po­rzą­dek.

Ksią­żę prze­rwał mil­cze­nie.

– Do­brze, mój Ro­dri­go. Sam nic już nie rób w tej spra­wie. Wy­słu­cham jesz­cze dru­giej re­la­cji, za­nim wy­ro­bię so­bie zda­nie. Po­proś tu Ale­jan­dra.

Och­mistrz skło­nił się i wy­szedł, za­pra­sza­jąc ge­stem do kom­na­ty si­we­go ka­pi­ta­na stra­ży, któ­ry od do­brej chwi­li cze­kał przed drzwia­mi. Ksią­żę ski­nął gło­wą i wska­zał mu miej­sce na ła­wie. Ale­jan­dro usiadł wy­pro­sto­wa­ny.

– No, więc jak to było wczo­raj z tymi ob­wie­sia­mi w go­spo­dzie, don Ale­jan­dro? – Py­ta­nie było za­da­ne to­nem lek­kim, jak­by nie­co roz­tar­gnio­nym, ale ka­pi­tan stra­ży zbyt dłu­go znał księ­cia, by dać się zwieść. Ksią­żę bę­dzie słu­chał uważ­nie i za­pa­mię­ta każ­de sło­wo.

– Za po­zwo­le­niem Wa­szej Wy­so­ko­ści, to była ta ban­da, o któ­rej od mie­sią­ca do­no­szo­no nam, że łupi na za­chod­nim go­ściń­cu. Tym ra­zem we­zwa­no nas już po wszyst­kim, na­wet nie było na kogo do­by­wać bro­ni. Przy­szło nam tyl­ko sprząt­nąć dwa tru­py i opa­trzyć ran­nych. Naj­więk­szy am­ba­ras mie­li­śmy z uspo­ko­je­niem sza­now­ne­go do­staw­cy tka­nin dla dwo­ru Wa­szej Ksią­żę­cej Mo­ści. Aku­rat przy­pad­ko­wo stał w owej go­spo­dzie z ro­dzi­ną i o mało nie przy­pła­cił tego ży­ciem. Ale chwa­lić Boga, nic mu się nie sta­ło.

– Sły­sza­łem już jed­ną re­la­cję – rzekł spo­koj­nie ksią­żę – ale re­la­cji nig­dy nie za wie­le. Chcę wie­dzieć, czy któ­ryś z mi­strzów fech­tun­ku nie roz­pę­tał tej bur­dy, by się po­pi­sać. Mów­cie więc, dro­gi Ale­jan­dro, wszyst­ko, co wie­cie. Cóż tam się wczo­raj dzia­ło? Od po­cząt­ku, po ko­lei, je­śli ła­ska.

I ka­pi­tan stra­ży od­ma­lo­wał księ­ciu naj­wier­niej, jak umiał, ob­raz wczo­raj­szych wy­da­rzeń w go­spo­dzie. Sło­wa sta­ran­nie prze­py­ta­nych świad­ków – jak rzad­ko – ukła­da­ły się w spój­ną ca­łość.

Go­spo­da roz­brzmie­wa­ła we­so­łym gwa­rem. Pod ko­niec dnia za­zwy­czaj było tu peł­no go­ści. Ci, co koń­czy­li dzien­ny etap swej po­dró­ży, przed uda­niem się na noc­leg spo­ży­wa­li wie­cze­rzę i przy tej oka­zji w bie­siad­nej izbie zbie­rał się wie­lo­barw­ny i wie­lo­ję­zycz­ny tłum. Roz­ma­wia­no gło­śno, opo­wia­da­no so­bie wza­jem­nie no­wi­ny z po­dró­ży, nad­sta­wia­no cie­ka­wie ucha na to, co opo­wia­da­li inni, prze­ka­zy­wa­no so­bie wie­ści o tym, co się dzie­je na go­ściń­cach, któ­ra rze­ka wy­la­ła i bród jest nie­prze­jezd­ny, gdzie most nie­daw­no na­pra­wio­no czy też co się wy­da­rzy­ło na jar­mar­ku w Val­la­do­lid. Ga­spar sie­dział zmę­czo­ny przy sto­le w ką­cie i wi­nem zmie­sza­nym pół na pół z wodą po­pi­jał go­rą­cy pod­pło­myk, któ­ry odła­my­wał po ka­wał­ku, by umo­czyć każ­dy kęs w oli­wie z czosn­kiem i ba­zy­lią. Jed­nym uchem słu­chał nie­prze­rwa­ne­go mo­no­lo­gu sie­dzą­ce­go obok kup­ca i bar­dzo uwa­żał, aby nic nie od­po­wia­dać i nie dać się wcią­gnąć w roz­mo­wę. Tam­ten prze­ma­wiał, nie zwra­ca­jąc uwa­gi na to, czy jest w ogó­le słu­cha­ny.

– …a wszyst­ko to, uwa­ża­cie pa­nie, przez upa­dek oby­cza­ju. Któż wi­dział, żeby tak wy­glą­da­ły suk­nie nie­wie­ście? Zgor­sze­nie, tfu! Naj­le­piej by taka cyc­ki na wierzch wy­wa­li­ła, jako mam­ka kar­mią­ca, z prze­pro­sze­niem wasz­mo­ści. Sa­ra­ceń­ski oby­czaj…

Ga­spar już chciał spro­sto­wać, ale ugryzł się w ję­zyk. Pa­trzył obo­jęt­nie po izbie. Nie­opo­dal, przy ob­fi­cie za­sta­wio­nym sto­le sie­dział tęgi ży­dow­ski ku­piec z dwie­ma cór­ka­mi i żoną z ma­leń­kim dziec­kiem przy pier­si. Roz­pra­wia­li o czymś w śpiew­nym la­di­no, ale więk­szość tej mowy dało się bez kło­po­tu zro­zu­mieć. Dziec­ko spa­ło grzecz­nie i ko­bie­ta zer­ka­ła na nie z mat­czy­nym roz­czu­le­niem, a za­uwa­żyw­szy, że i Ga­spar aku­rat przy­glą­da się ma­leń­stwu i doń uśmie­cha, od­wza­jem­ni­ła mu się spoj­rze­niem peł­nym nie­ukry­wa­nej ro­dzi­ciel­skiej dumy.

– …bo mło­dzi, po­wia­dam, jeno za modą go­nią, kiec­ki ja­ko­by dia­beł wy­kro­ił! – Ku­piec wziął głę­bo­ki od­dech, ugryzł wiel­ki kęs pie­cze­ni, po­pił wi­nem, lecz ci­sza nie trwa­ła dłu­go. – Tak więc, o czym­że to ja? Ach praw­da, o oby­cza­jach. Dzi­wi się po­tem jed­na z dru­gą, iż się w nie­jed­nym męż­czyź­nie krew za­go­tu­je i rze­czy nie­przy­stoj­ne czy­ni. Tfu, po­ku­śni­ce dia­bel­skie! Otóż trza wam wie­dzieć, że za mej mło­do­ści…

My­śli Ga­spa­ra od­pły­nę­ły gdzieś w bok. W prze­ciw­nym ką­cie, ukry­te w cie­niu za słu­pem sie­dzia­ły trzy sio­strzycz­ki, kla­ry­ski piel­grzy­mu­ją­ce za­pew­ne do świę­te­go Ja­ku­ba w Com­po­ste­li. Dwie star­sze roz­ma­wia­ły ci­cho, na­to­miast no­wi­cjusz­ka, może pięt­na­sto­let­nia dziew­czy­na o ciem­no­cze­ko­la­do­wej skó­rze i mig­da­ło­wych oczach, nie od­zy­wa­ła się ani sło­wem, zwią­za­na być może ślu­ba­mi mil­cze­nia. Ki­wa­ła tyl­ko gło­wą lub krę­ci­ła nią w od­po­wie­dzi na py­ta­nia star­szych mni­szek. Sie­dzia­ła wy­pro­sto­wa­na ze skrom­nie spusz­czo­ny­mi oczy­ma, jed­nak gdy na mo­ment pod­no­si­ła wzrok, mia­ło się wra­że­nie, że roz­mo­wy cich­ną, a izba roz­świe­tla się bla­skiem jej nie­po­spo­li­tej uro­dy.

– …i Sa­ra­ce­na wzię­ła za męża, po­wia­dam je­go­mo­ści, i prze­szła na jego wia­rę. Taki wstyd! Za Sa­ra­ce­nem jest i le­d­wie pół roku prze­szło, a już z brzu­chem cho­dzi, bo trze­ba wie­dzieć je­go­mo­ści, iż Sa­ra­ce­no­wie wiel­ce lu­bież­ni są i nie po­pu­ści taki nie­wie­ście…

Da­lej kil­ku drob­nych prze­kup­niów, przy­by­łych za­pew­ne na ju­trzej­szy targ, spo­ży­wa­ło po­si­łek w oto­cze­niu swych po­dróż­nych to­bo­łów. Ci nie tra­ci­li za­zwy­czaj mie­dzia­ków na wy­na­jem izby i za­pew­ne mie­li za­miar iść za chwi­lę do staj­ni, gdzie moż­na było cał­kiem za­cnie wy­spać się na sło­mie przy mu­łach i ko­niach. Tym­cza­sem skru­pu­lat­nie wy­ja­da­li do dna po­lew­kę, wy­cie­ra­li mi­ski skór­ka­mi chle­ba i sta­ra­li się nie po­zo­sta­wić ani kro­pli wina w gli­nia­nych kub­kach. Obok nich sie­dzia­ły dwie prze­kup­ki z ko­sza­mi owo­ców. Roz­pra­wia­ły o czymś żywo i wy­da­wa­ły się nie zwra­cać uwa­gi na ni­ko­go.

– …przez owych Ży­dów to wszyst­ko, po­wia­dam – pe­ro­ro­wał ku­piec. – Na­bie­rze taki to­wa­ru nie wie­dzieć skąd i ceny tak ni­skie da, że człek przy nim zgo­ła na swo­je nie wyj­dzie, bo też spu­ścić musi…

Ga­spar błą­dził wzro­kiem po izbie. Żyd z krót­ką siwą bro­dą, pew­nie uczo­ny w po­dró­ży, otu­lo­ny weł­nia­nym płasz­czem przy­sy­piał nad pół­mi­skiem i co chwi­la za­baw­nie pod­ry­wał gło­wę, któ­ra na­tych­miast znów za­czy­na­ła po­wo­li opa­dać na jego pierś. Obok mło­dzik, wy­glą­da­ją­cy na ucznia zmie­rza­ją­ce­go do ter­mi­nu w ja­kimś warsz­ta­cie rze­mieśl­ni­czym, trzy­mał na ko­la­nach nie­wiel­kie za­wi­niąt­ko, za­wie­ra­ją­ce za­pew­ne cały jego do­by­tek. Jadł tyle co nic i spode łba zer­kał mar­kot­nie w od­le­gły kąt, gdzie sie­dzia­ły mnisz­ki. Nie mógł zgo­ła po­jąć, cze­mu świat jest urzą­dzo­ny tak prze­wrot­nie, że wła­śnie te naj­pięk­niej­sze dziew­czę­ta chcą się za­my­kać w klasz­to­rach, brzyd­kie zaś jak na złość zo­sta­ją poza mu­ra­mi i pró­bu­ją na­mó­wić człe­ka do że­niacz­ki tak za­chłan­nie, że w koń­cu trze­ba przed nimi ucie­kać z ro­dzin­nej wsi, nie że­gna­jąc się z ni­kim.

– …i ja­kem już pier­wej mó­wił je­go­mo­ści, spór z nim wsz­czą­łem przed sę­dzią grodz­kim. Jeno sę­dzia prze­kup­ny i póki co Mau­ro­wi plu­ga­we­mu dał ra­cję. Ale nie­do­cze­ka­nie! Do księ­cia z od­wo­ła­niem jadę, bo prze­cie…

Dwaj mło­dzi szlach­ci­ce, stu­den­ci słyn­nej Aka­de­mii Fech­tun­ku z Bur­gos, w swych wi­docz­nych z da­le­ka gra­na­to­wo-zło­tych bar­wach, zaj­mo­wa­li od­dziel­ny stół, za­sta­wio­ny wy­łącz­nie wiel­kim dzba­nem tę­gie­go wina i dwo­ma pu­cha­ra­mi. Nie mie­li przy­pa­sa­nej bro­ni. Dla unik­nię­cia burd pa­no­wał tu twar­do prze­strze­ga­ny zwy­czaj, iż broń zo­sta­wia­ło się w przed­sion­ku, pod opie­ką wy­ki­daj­ły. Nie­da­le­ko od nich mło­dy Sa­ra­cen w bo­ga­tych sza­tach po­da­wał tro­skli­wie na­par z ziół star­szej ko­bie­cie, pod­trzy­my­wa­nej pod ło­kieć przez słu­żą­cą. Strzęp­ki roz­mo­wy, ja­kie do­le­cia­ły Ga­spa­ra, do­ty­czy­ły cho­ro­by, me­dy­ków i zdzier­skich sta­wek, ja­kich ci nie­do­ucze­ni par­ta­cze żą­da­ją.

– Ech, wszyst­ko to jed­na wiel­ka nie­spra­wie­dli­wość – rzekł ku­piec i wes­tchnął cięż­ko. – Tyle tru­du człek co dnia wkła­da, a za to żad­nej na­gro­dy na tym świe­cie. Chy­ba w nie­bie za swo­je od­bie­rzem…

Po­środ­ku, przy dłu­gim sto­le sie­dzia­ła gru­pa mu­ra­rzy uda­ją­cych się pew­nie na po­bli­ską bu­do­wę. Za­ma­wia­li nie­wie­le. Wy­raź­ny po­słuch w tej gru­pie mia­ło dwóch star­szych maj­strów: gru­bas z wiel­ki­mi czar­ny­mi wą­sa­mi i si­wo­wło­sy ko­ści­sty cie­śla o za­sę­pio­nej twa­rzy. Do mu­ra­rzy przy­sia­dły się dwie dziew­ki kar­czem­ne z ku­szą­co roz­sz­nu­ro­wa­ny­mi de­kol­ta­mi, ale roz­mo­wa nie kle­iła się zbyt­nio, bo mu­ra­rze do­pie­ro je­cha­li na bu­do­wę, więc nie mie­li sre­bra i nie dało się na ra­zie umó­wić kon­trak­tu sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ce­go obie stro­ny. Młod­sza z nich, na któ­rą wo­ła­li Do­lo­res, już za­czę­ła zbie­rać się do odej­ścia, ale okrą­gła i ro­ze­śmia­na Te­re­sa, za­pew­ne le­piej zna­ją­ca ży­cie, po­cią­gnę­ła ją za rę­kaw, by znów usia­dła. W karcz­mie i tak nie było nic cie­kaw­sze­go do ro­bo­ty, więc nie za­wa­dzi­ło tym­cza­sem po­prze­ko­ma­rzać się z rze­mieśl­ni­ka­mi, za­pi­sać się cie­pło w ich pa­mię­ci, po­zwo­lić im łap­czy­wie po­obwą­chi­wać wy­chy­la­ją­ce się ze sta­ni­ka pier­si, by po­tem na bu­do­wie mie­li do cze­go tę­sk­nić i by przy­po­mnie­li so­bie tę tę­sk­no­tę za parę ty­go­dni, gdy będą wra­ca­li z wy­pła­tą.

– …owe dziew­ki wsze­tecz­ne, tfu, zgor­sze­nie. I ob­ra­za boża. No, jak­że też… Pa­trzaj­cie, ta jed­na ład­niut­ka, ani sło­wa. Ech, po praw­dzie i owej dru­giej też by człek ki­jem nie od­pę­dził, ką­se­czek do­praw­dy sma­ko­wi­ty. Ale też pro­sta­ków so­bie upodo­ba­ły, aż dziw! O czym­że więc to ja? A, praw­da, upa­da­ją oby­cza­je, a to przez brak po­boż­no­ści. Bo też…

Te­re­sa szep­nę­ła coś na ucho Do­lo­res i ta pod­nió­sł­szy się z miej­sca, obe­szła ławę na­oko­ło, mu­ska­jąc przy oka­zji dło­nią kar­ki po­chy­lo­nych nad ku­fla­mi mu­ra­rzy, po czym prze­ci­snę­ła się po­nad ko­la­na­mi dwóch mło­dzi­ków i usia­dła obok gru­be­go wą­sa­te­go maj­stra, opie­ra­jąc się o nie­go cie­płym bio­drem. Maj­ster nie był za­pew­ne naj­przy­stoj­niej­szy przy tym sto­le, może i wręcz prze­ciw­nie, moż­li­we że był przy tym sto­le naj­mniej ape­tycz­ny. Ale nie było wąt­pli­wo­ści, że za mie­siąc jego trzos bę­dzie po trzy­kroć za­sob­niej­szy niż sa­kiew­ki pro­stych mu­ra­rzy. Zgo­ła in­a­czej po­stą­pi­ła jed­nak bar­dziej do­świad­czo­na Te­re­sa. Ta, za­miast wdzię­czyć się do dru­gie­go z maj­strów, roz­ma­wia­ła za­lot­nie z kil­ko­ma rze­mieśl­ni­ka­mi, nie wy­róż­nia­jąc żad­ne­go z nich. Za­ga­dy­wa­ła ich o pra­cę, śmia­ła się, słu­cha­ła niby to nie­uważ­nie, a po kil­ku chwi­lach wzię­ła za rękę mło­de­go czar­no­wło­se­go cie­ślę, do któ­re­go kom­pa­ni mó­wi­li San­cho. Jej nie­za­wod­ny in­stynkt wy­brał owe­go San­cho z ca­łej gru­py z po­dob­nie bez­li­to­sną traf­no­ścią, z jaką my­szo­łów roz­po­zna­je z wy­so­ka nie­świa­do­mą ni­cze­go mysz wśród łu­dzą­co po­dob­nych do niej sza­rych gru­dek za­ora­nej zie­mi. Wie­dzia­ła do­kład­nie, że choć mło­dy cie­śla San­cho miał za­ro­bić by­najm­niej nie wię­cej niż jego kom­pa­ni, to wła­śnie jego ser­ce było naj­bar­dziej wy­głod­nia­łe, a cia­ło naj­bar­dziej stę­sk­nio­ne cie­pła, i była pew­na, że to on spo­śród ca­łej gro­ma­dy za­pa­mię­ta ją naj­wier­niej i od­naj­dzie, gdy będą wra­cać tędy za czte­ry ty­go­dnie. Wie­dzia­ła też do­kład­nie, gdzie i na jak dłu­go na­le­ży wpu­ścić za chwi­lę jego szorst­kie dło­nie, by przez mo­ment za­sma­ko­wa­ły sło­dy­czy, lecz aby żad­ną mia­rą nie zdą­ży­ły się nią na­sy­cić. Pulch­na Te­re­sa zna­ła się na swym rze­mio­śle nie go­rzej niż ów mło­dy chło­pak na cie­sioł­ce, a jej spraw­ne pal­ce wy­ko­ny­wa­ły swój za­cny za­wód tak samo bie­gle, jak szorst­kie ręce owe­go cie­śli, gdy ów dłu­to­wał pre­cy­zyj­nie wpu­sty w zam­kach spi­na­ją­cych dę­bo­wy oczep. Trzy­ma­ła go te­raz za obie dło­nie i opla­ta­ła cier­pli­wie sie­cią swe­go cie­płe­go gło­su i sło­necz­ne­go za­pa­chu. Prze­sta­ła się też in­te­re­so­wać po­zo­sta­ły­mi rze­mieśl­ni­ka­mi. Wy­star­czy­ło, że San­cho bę­dzie im te­raz co wie­czór przy­po­mi­nał o pew­nej go­spo­dzie, do któ­rej war­to wró­cić, by do­brze wy­dać za­ro­bio­ne mie­dzia­ki.

Ga­da­tli­wy ku­piec za­milkł na do­bre, za­sę­pił się i za­du­mał nad nie­ła­ska­wym lo­sem i nie­spra­wie­dli­wo­ścią świa­ta tego. Cze­muż to ta­kie we­so­łe dziew­czę­ta za­wsze wolą to­wa­rzy­stwo pro­sta­ków, nie zaś lu­dzi za­cne­go sta­nu, jak choć­by on sam? A zresz­tą może i do­brze. Za­raz też by jed­na z dru­gą chcia­ła od nie­go ja­kie­go gro­sza. I za co to? Za to, co prze­cie lu­dzie win­ni czy­nić z sa­mej mi­ło­ści bliź­nie­go. Ech, nie­go­dzi­wy ten świat…

Przy sa­mych drzwiach sie­dzia­ło jesz­cze trzech męż­czyzn je­dzą­cych z cał­ko­wi­tą obo­jęt­no­ścią i nie­zwra­ca­ją­cych uwa­gi na ni­ko­go. Moż­na w nich było roz­po­znać ku­rie­rów wio­zą­cych pocz­tę. Po­dró­że nie mia­ły dla nich nic z ro­man­tycz­nej przy­go­dy, była to po pro­stu ich pra­ca. Go­spo­dy by­wa­ły za­wsze po­dob­ne jed­na do dru­giej, trak­ty nie róż­ni­ły się od sie­bie i na­le­ża­ło pil­no­wać, żeby tak po­zo­sta­ło. Tęgi karcz­marz krzą­tał się głów­nie wo­kół ży­dow­skie­go kup­ca z ro­dzi­ną i mło­de­go za­moż­ne­go Sa­ra­ce­na z cho­rą mat­ką. Dość czę­sto po­ja­wiał się też koło sie­dzą­cych w ką­cie kla­ry­sek i wy­da­wa­ło się, że szcze­gól­nie ser­decz­nie pró­bu­je ugo­ścić ślicz­ną ciem­no­skó­rą no­wi­cjusz­kę. Po­zo­sta­łych le­ni­wie ob­słu­gi­wa­ła jego żona. Ga­spa­ra le­d­wie za­szczy­ci­ła sen­nym spoj­rze­niem. Za­ma­wiał nie­wie­le i nie był spe­cjal­nie in­te­re­su­ją­cym go­ściem. Je­den z mło­dych mu­ra­rzy na­chy­lił się ku kla­ry­skom i za­ga­dy­wał no­wi­cjusz­kę, ge­sty­ku­lu­jąc żywo, lecz za mo­ment ze­brał ku­ła­kiem po kar­ku od chu­de­go maj­stra i czer­wo­ny po uszy od­su­nął się, spu­ściw­szy gło­wę, a star­szy maj­ster po­słał sio­strom prze­pra­sza­ją­ce spoj­rze­nie, prze­że­gnał się po­boż­nie i dla pew­no­ści kla­snął jesz­cze raz po kar­ku po­moc­ni­ka. Kil­ka głów zwró­ci­ło się ku drzwiom: na dwo­rze zro­bił się ha­łas, sły­chać było prze­kleń­stwa, na­wo­ły­wa­nia, coś twar­do wy­rżnę­ło w ścia­nę. Ktoś wyj­rzał przez okno i za­klął prze­ra­żo­ny. Je­den z ku­rie­rów prze­siadł się w po­śpie­chu w ciem­niej­szy kąt koło Ga­spa­ra.

– To te psie­kr­wie, co ra­bu­ją na za­chod­nim go­ściń­cu – mruk­nął. – Lu­dzie owe­go hyc­la Be­ni­te­za.

Wy­bu­chła szar­pa­ni­na przy drzwiach, za­pew­ne wy­ki­daj­ło pró­bo­wał ko­goś nie wpu­ścić. W go­spo­dzie roz­mo­wy przy­ci­chły. Drzwi otwo­rzy­ły się, wa­ląc z hu­kiem o ścia­nę, mało nie wy­rwa­ły się z za­wia­sów. Wy­ki­daj­ło ni to sie­dział na zie­mi, ni to zwi­sał bez­wład­nie wspar­ty o oścież­ni­cę drzwi. Z jego pier­si pły­nę­ła krew, two­rząc w wej­ściu ka­łu­żę. Po­nad jego cia­łem wcho­dzi­li do środ­ka lu­dzie Be­ni­te­za. Ga­spar za­czął li­czyć: trzech, pię­ciu, sze­ściu, ośmiu… Do izby wciąż wcho­dzi­li na­stęp­ni. Pro­wo­dyr miał twarz tę­pe­go okrut­ni­ka. Był ro­sły, ma­syw­ny, pod­nie­co­ny trun­kiem. To, jak roz­pra­wił się z wy­ki­daj­łą, nie po­zo­sta­wia­ło wąt­pli­wo­ści – on i jego kom­pa­ni szu­ka­li krwi. Gdy­by we­szli tu dla ra­bun­ku, moż­na by­ło­by od­dać zło­to i oca­lić ży­cie. Ale ci szu­ka­li krwi dla za­ba­wy, dla dzi­kiej przy­jem­no­ści sy­ce­nia się prze­ra­że­niem in­nych.

Ga­spar sie­dział w swo­im ką­cie. Pro­wo­dyr już zga­niał precz z ławy mu­ra­rzy i dłu­gim kor­dem zgar­nął za­ma­szy­ście na pod­ło­gę ich po­si­łek i ku­fle. Zbie­ra­li z kle­pi­ska chleb i swo­je rze­czy i ze spusz­czo­ny­mi gło­wa­mi usu­wa­li się co prę­dzej z oczu ban­dy­tów. Ci roz­sie­dli się przy ich sto­le i dar­li się na karcz­ma­rza, któ­ry jak­by za­padł się pod zie­mię. Je­den z awan­tur­ni­ków, ro­sły Maur z brzyd­ką szra­mą od ką­ci­ka ust przez po­li­czek, sta­nął nad sto­łem ży­dow­skie­go kup­ca i za­glą­dał w oczy prze­ra­żo­ne­mu Izra­eli­cie wzro­kiem dra­pież­ni­ka, któ­ry już nie za­mie­rza wy­pu­ścić ze szpo­nów ofia­ry. Koń­cem mie­cza za­cze­pił sza­tę Żyda pod jego szy­ją i ni to prze­ci­nał, ni roz­dzie­rał z wol­na ma­te­riał. Jed­na z có­rek kup­ca roz­pła­ka­ła się z prze­ra­że­nia, bo dru­gi z ban­dy­tów pod­szedł ci­cho od tyłu i oparł się bez­ce­re­mo­nial­nie o jej ra­mio­na. Sta­ry Żyd pró­bo­wał się ru­szyć w obro­nie cór­ki, ale miecz oparł się szty­chem o jego krtań. Tym­cza­sem pro­wo­dyr awan­tur­ni­ków za­uwa­żył mnisz­ki.

– Cóż tam, sio­strzycz­ki – wy­darł się na całe gar­dło. – Cóż to za czar­ną mał­pę ubra­ły­ście w ha­bit?! Wi­dzie­li­ście, com­pa­ñe­ros? – Od­wró­cił się do kam­ra­tów, a oni na­tych­miast po­słusz­nie za­re­cho­ta­li. – Od kie­dy to mał­py cho­dzą w sza­tach? Trza by przy­wró­cić ład boży i zwlec sza­ty z tego sza­tań­skie­go po­mio­tu – za­re­cho­tał, wska­zu­jąc kor­dem mil­czą­cą i nie­ru­cho­mą jak po­sąg dziew­czy­nę. Star­sza kla­ry­ska wsta­ła i za­sło­ni­ła ją wła­snym cia­łem. Była bla­da jak ścia­na. Be­ni­tez nie spie­szył się, wy­su­nął po­wo­li okrwa­wio­ny kord po­nad ra­mie­niem star­szej za­kon­ni­cy, za­cze­pił szty­chem ha­bit no­wi­cjusz­ki tuż przy szyi i z sy­kiem roz­ciął tka­ni­nę, od­sła­nia­jąc szczu­płe ra­mię. Dziew­czy­na na­wet nie drgnę­ła. Pa­trzy­ła przez nie­go jak przez brud­ną szy­bę gdzieś w nie­od­gad­nio­ną dal. Star­sza kla­ry­ska zbie­ra­ła się na de­spe­rac­ką od­wa­gę, by od­trą­cić gołą dło­nią ostrą jak brzy­twa klin­gę. Ką­tem oka zo­ba­czy­ła wy­so­kie­go mło­dzień­ca, któ­ry szedł ku niej.

Herszt zer­k­nął też. Do­kład­nie w tym sa­mym mo­men­cie Ga­spar z krót­kie­go pół­ob­ro­tu wy­rżnął go ka­mion­ko­wym ku­flem w twarz. Na­czy­nie roz­pry­sło się wraz z odłam­ka­mi ko­ści i zę­bów i w tym ułam­ku se­kun­dy Ga­spar wy­ry­wał już ban­dy­cie kord, ła­miąc mu pal­ce z obrzy­dli­wym trza­skiem. Schwy­cił pół­przy­tom­ne­go z bólu Be­ni­te­za za kark i sta­nął za nim. Prze­śla­dow­cy ock­nę­li się na­tych­miast, wko­ło bły­snę­ła broń. Od­trą­ca­li na boki za­wa­dza­ją­ce stoł­ki i ławy, osa­cza­jąc Ga­spa­ra ko­łem. Było ich kil­ku­na­stu – nie dwor­skich pa­ni­czy­ków, tyl­ko za­bi­ja­ków, któ­rych ręce nie­raz ocie­ka­ły krwią. Nie miał żad­nych szans. Pod­cho­dzi­li pew­ni swe­go.

Jed­nak ja­kiś pier­wot­ny in­stynkt dra­pież­ni­ków po­wstrzy­mał ich przed ży­wio­ło­wym ata­kiem. Dwóch pierw­szych za­trzy­ma­ło się czuj­nie, resz­ta tak­że sta­nę­ła w go­to­wo­ści. Coś mo­gło być nie tak. Ten mło­dy nie bał się. Wszedł mię­dzy uzbro­jo­ną gro­ma­dę, ku­flem zmiaż­dżył gębę sa­me­mu Be­ni­te­zo­wi i za­brał mu broń jak dziec­ku. Twarz Ga­spa­ra była po­zba­wio­na wy­ra­zu, wy­glą­da­ła jak nie­ru­cho­ma ma­ska.

– Rzuć­cie broń i kładź­cie się na zie­mi – po­wie­dział do pięt­na­stu zbroj­nych mor­der­ców. Ci­sza trwa­ła tyl­ko uła­mek se­kun­dy, po­tem re­chot z pięt­na­stu gar­deł za­chwiał izbą i za­głu­szył dal­sze sło­wa Ga­spa­ra. – Li­czę do trzech.

Maur, któ­ry do­brą chwi­lę temu od­wró­cił się od sto­łu ży­dow­skie­go kup­ca i ob­ser­wo­wał bacz­nie sy­tu­ację, wy­strze­lił na­gle bły­ska­wicz­nym pchnię­ciem wy­traw­ne­go szer­mie­rza pro­ściut­ko w skroń Ga­spa­ra, a w tej sa­mej chwi­li dwóch in­nych też rzu­ci­ło się do przo­du.

– Raz – po­wie­dział Ga­spar, nie pod­no­sząc gło­su. Maur osu­wał się bez­wład­nie na ko­la­na, kord miał wbi­ty w twarz nie­mal po rę­ko­jeść. Jego miecz trzy­mał Ga­spar. Je­den z dwóch pierw­szych na­past­ni­ków ści­skał obu­rącz głę­bo­ko roz­rą­ba­ne usta i pod­bró­dek. Krztu­sił się, znad jego za­ci­śnię­tych dło­ni wy­zie­ra­ły oczy osza­la­łe z bólu i wy­pły­wa­ła fa­la­mi ja­sno­czer­wo­na krew. Jego sza­bla z wol­na prze­wra­ca­ła się na kle­pi­sko. Przez otwar­te drzwi do izby wbie­gło dal­szych pię­ciu, któ­rzy do­tąd sta­li przy ko­niach.

– Dwa – po­wie­dział Ga­spar i ode­pchnął bez­wład­ne cia­ło omdla­łe­go Be­ni­te­za. Nie po­trze­bo­wał tar­czy. Cia­ło zwa­li­ło się na śro­dek pod­ło­gi, przy­gnia­ta­jąc sto­py wy­ją­ce­go z bólu oprysz­ka z roz­pła­ta­ną twa­rzą. Ga­spar prze­ło­żył miecz do le­wej i schy­lił się spo­koj­nie po jego sza­blę. – Trzy.

Bar­dzo trud­no opi­sać, co sta­ło się w na­stęp­nych ośmiu se­kun­dach. Trzech pierw­szych ban­dy­tów za­ata­ko­wa­ło Ga­spa­ra nie­mal rów­no­cze­śnie. Prze­szedł przez nich jak przez krza­ki, zo­sta­wia­jąc za sobą chrup­nię­cia pę­ka­ją­cych ko­ści, rzę­że­nie i jęki. Ko­lej­ne­mu od­rą­bał w po­wie­trzu dłoń na skos cię­ciem tak po­tęż­nym, jak­by trze­bił młod­nik. Schy­lił się, uni­ka­jąc dwóch pchnięć, i roz­rą­bał ko­lej­ne­mu ko­la­no, a w pół­ob­ro­cie zdą­żył jesz­cze chla­snąć na­stęp­ne­go sza­blą od dołu w pa­chwi­nę, mie­czem zaś trzy­ma­nym w le­wej prze­bić na wy­lot bark ko­lej­ne­go. Miecz po­zo­stał już w cie­le tam­te­go, dwaj inni zaś, ru­sza­jąc ku nie­mu, po­tknę­li się w za­mę­cie o ławę. Ga­spar chla­snął jed­ne­go z nich w pra­wy oboj­czyk i ręka zbój­cy zwi­sła bez­wład­nie. Ką­tem oka do­strzegł, jak tym­cza­sem obaj stu­den­ci z Bur­gos zbroj­ni w oręż ze­bra­ny z pod­ło­gi, trzy­ma­ją w sza­chu czte­rech na­stęp­nych na­past­ni­ków, a mło­dy Sa­ra­cen, prze­wró­ciw­szy cięż­ki stół, stał za nim niby za pa­wę­żą i osła­niał krót­kim kin­dża­łem swą mat­kę i mnisz­ki. Ban­dy­ta, któ­ry pró­bo­wał zna­leźć tam żywą tar­czę, mu­siał się cof­nąć, klnąc wście­kle. Któ­ryś z ran­nych, cią­gnąc za sobą krwa­wy ślad, pełzł w stro­nę nie­skoń­cze­nie od­le­głych drzwi, za któ­ry­mi mo­gło cze­kać oca­le­nie.

– Na pod­ło­gę – po­wie­dział Ga­spar do trzech po­zo­sta­łych ban­dy­tów, któ­rzy co­fa­li się ku ko­min­ko­wi. – Szyb­ko! – chla­snął przez po­li­czek naj­po­tęż­niej­sze­go z nich tak szyb­ko, że tam­ten nie zdą­żył drgnąć, a ochłap krwa­we­go cia­ła zwisł z twa­rzy od­sła­nia­jąc bia­łą kość. – Na zie­mię! – chla­snął na­gle za sie­bie, od­rą­bu­jąc nie­mal zu­peł­nie pal­ce ban­dy­cie, któ­ry przed chwi­lą wy­co­fał się przed kin­dża­łem Sa­ra­ce­na i te­raz chciał zdra­dli­wie pchnąć Ga­spa­ra w ple­cy. Po­zo­sta­li dwaj rzu­ci­li broń i kła­dli się na pod­ło­dze. Tak­że ci, któ­rych przy­trzy­ma­li pod szty­chem mło­dzień­cy z Bur­gos, pod­da­wa­li się i kła­dli twa­rza­mi do kle­pi­ska. Ga­spar opu­ścił sza­blę. Izba za­ro­iła się na­gle od stra­ży ksią­żę­cej. Bla­dy jak wap­no karcz­marz, któ­ry wbiegł za straż­ni­ka­mi, trzę­sąc się, pró­bo­wał dzię­ko­wać mło­dzień­com z Bur­gos i Sa­ra­ce­no­wi za usie­cze­nie zbó­jów. Do­wo­dzą­cy stra­żą siwy ka­pi­tan wy­da­wał spraw­nie roz­ka­zy. Sze­ściu na­past­ni­ków, któ­rzy się pod­da­li, sku­to w łań­cu­chy i po­gna­no gdzieś w ciem­ność ku zam­ko­wi. Ran­nych straż­ni­cy ksią­żę­cy pil­no­wa­li, za­nim spro­wa­dzo­ny na­pręd­ce cy­ru­lik nie pod­wią­że ich ran, by mo­gli być za­bra­ni do lo­chów. Za­bi­tych było o dzi­wo tyl­ko dwóch: Maur z kor­dem wbi­tym w twarz aż po rę­ko­jeść i odźwier­ny za­szlach­to­wa­ny przez zbój­ców.

Karcz­marz i ka­pi­tan uspo­ka­ja­li roz­trzę­sio­ne­go Izra­eli­tę. Jego ro­dzi­na na szczę­ście nie ucier­pia­ła, tyl­ko naja­dła się stra­chu i te­raz cór­ki pró­bo­wa­ły dziel­nie po­móc w uspo­ka­ja­niu ojca, zaś mał­żon­ka kup­ca, wi­dząc, że inni zaj­mu­ją się do­brze jej mę­żem, usu­nę­ła się nie­co na bok i kar­mi­ła dziec­ko, któ­re spo­koj­nie prze­spa­ło całą awan­tu­rę, nie­świa­do­me za­gro­że­nia. Mło­dy cie­śla San­cho szlo­chał i – by nie osu­nąć się na pod­ło­gę – mu­siał wes­przeć się na ra­mie­niu Te­re­sy. Ta szep­ta­ła mu coś do ucha i usi­ło­wa­ła ode­gnać od nie­go śmierć, któ­ra przed chwi­lą zaj­rza­ła mu w oczy. Żona karcz­ma­rza za­krząt­nę­ła się tym­cza­sem za igłą i nić­mi i po­ma­ga­ła star­szej za­kon­ni­cy zszyć roz­cię­ty na ra­mie­niu ha­bit no­wi­cjusz­ki. Ciem­no­skó­ra dziew­czy­na do­pie­ro te­raz sku­li­ła się i roz­pła­ka­ła spa­zma­tycz­nie. Zło­żyw­szy gło­wę na ra­mie­niu dru­giej z sióstr, drża­ła cała jak w fe­brze. Do­lo­res wes­tchnę­ła i wzię­ła się do ście­ra­nia krwa­wych plam z pod­ło­gi, póki cał­kiem nie za­schną.

Ka­pi­tan stra­ży za­czął dzię­ko­wać obu mło­dym aka­de­mi­kom, lecz ci za­prze­czy­li sta­now­czo: to nie oni po­ko­na­li zbój­ców. I za­czę­li opo­wia­dać ka­pi­ta­no­wi, co się sta­ło. Spod sto­łu wy­szedł też ostroż­nie ku­piec, któ­ry uprzed­nio za­ga­dy­wał Ga­spa­ra. Te­raz opa­no­wał już pa­ni­kę i z dziar­ską miną opo­wia­dał wko­ło, iż to za jego na­mo­wą ów dziel­ny ry­cerz… Roz­glą­da­no się więc za wy­so­kim mło­dzień­cem, któ­ry tego do­ko­nał, lecz Ga­spa­ra daw­no już nie było. Ukła­dał się do snu w iz­deb­ce na gó­rze. Ju­tro cze­ka­ła go pierw­sza ofi­cjal­na au­dien­cja na zam­ku i uro­czy­ste roz­po­czę­cie tur­nie­ju, a wie­czo­rem uczta, na któ­rej za­mie­rzał upić się so­len­nie.

Ga­spar obu­dził się o pierw­szym brza­sku i nie mógł już za­snąć. Wy­da­rze­nia sprzed dwóch dni były tak od­le­głe, jak­by dzia­ły się przed laty. Ruth le­ża­ła tuż obok. Czuł jej cie­płe udo i sły­szał głę­bo­ki od­dech spo­koj­ne­go snu. Za­nu­rzył jesz­cze raz twarz w ru­dych wło­sach dziew­czy­ny – pach­nia­ły nie­zna­ny­mi zio­ła­mi, moc­no, ko­rzen­nie. Na­praw­dę nie chcia­ło się wsta­wać. Oparł się na łok­ciu i pa­trzył z bli­ska na pie­go­wa­ty, za­ró­żo­wio­ny po­li­czek, bia­łą skó­rę na szyi i de­li­kat­nie pul­su­ją­ce pod nią tęt­no. Spa­ła uf­nie jak dziec­ko. „Ja­kie to dziw­ne – po­my­ślał – po­tra­fię roz­pła­tać czło­wie­ka, choć­by tych ob­wie­siów w karcz­mie, i na­wet pa­lec mi nie drgnie. A tu­taj drżę cały jak pa­ję­czy­na na wie­trze”.

Wstał i nie­spiesz­nie roz­po­czął swój co­dzien­ny ry­tu­ał po­ran­ny. Roz­cią­gał ko­lej­no ra­mio­na, łyd­ki, bio­dra, grzbiet, tors. Po­ru­szał gło­wą na wszyst­kie stro­ny po­wol­ny­mi, płyn­ny­mi ru­cha­mi. Roz­luź­niał i roz­cią­gał nad­garst­ki i pal­ce. Opa­dał w ni­ski przy­siad i z tej po­zy­cji wy­fru­wał do wy­so­kie­go sko­ku, pły­nął w przód nie­praw­do­po­dob­nie dłu­gim wy­pa­dem i na­tych­miast od­pły­wał wstecz ni­ską re­ti­ra­dą tuż nad po­sadz­ką. Cho­dził wy­uczo­ny­mi se­kwen­cja­mi kro­ków we wszyst­kich kie­run­kach, po­tem wpla­tał w nie pół­wol­ty, peł­ne wol­ty, a każ­de z tych ćwi­czeń po­wta­rzał po wie­le­kroć. Kie­dy wresz­cie skoń­czył i za­trzy­mał się dla uspo­ko­je­nia od­de­chu, zo­rien­to­wał się, że Ruth już od pew­ne­go cza­su nie śpi i przy­glą­da mu się. Po­słał jej uśmiech.

– Nie śpisz już, ko­cha­na?

– Ej, prze­cież uma­wia­li­śmy się – mruk­nę­ła sen­nie – żad­ne­go „ko­cha­na”, żad­ne­go za­ko­chi­wa­nia się. My tu tyl­ko spę­dza­my ra­zem miłe chwi­le.

– Oj tak, tak! Miłe, cu­dow­ne, naj­cu­dow­niej­sze. – Za­nur­ko­wał ze śmie­chem w jej kie­run­ku i pró­bo­wał wśli­zgnąć się znów pod cie­płe okry­cie.

– Szer­mierz, cho­le­ra – mruk­nę­ła, nie mo­gąc po­wstrzy­mać uśmie­chu – broń znów w go­to­wo­ści. – Po­ca­ło­wa­ła go moc­no, a po­tem dość sta­now­czo od­su­nę­ła. – Idź już. Mu­sisz być dziś sku­pio­ny i mieć dużo sił.

„Sku­pio­ny i pe­łen sił”… Przy­po­mi­nał so­bie to wszyst­ko te­raz, kie­dy przy wcze­snej wie­cze­rzy roz­pa­mię­ty­wał prze­bieg dnia. Rano oka­za­ło się, że nadal nie pa­dło żad­ne wy­zwa­nie. Wszy­scy szer­mie­rze po­sta­no­wi­li przy­cza­ić się i cze­kać na ini­cja­ty­wę in­nych. Po­je­dy­nek me­stre Ar­re­oli de Sa­la­man­ca z ka­wa­le­rem Iza­akiem Ro­dri­gu­ezem To­mas­sem de Si­lva y Álva­rez, pry­mu­sem Aka­de­mii w Bur­gos, od­był się na dzie­dziń­cu wcze­snym przed­po­łu­dniem. Obaj wal­czą­cy wy­bra­li lek­kie da­ma­sceń­skie mie­cze. Chłód po­ran­ka ustą­pił już przed pro­mie­nia­mi je­sien­ne­go słoń­ca. To był za­pew­ne je­den z ostat­nich sło­necz­nych dni tej je­sie­ni, wkrót­ce po­win­ny przyjść desz­cze. Tłum dwo­rzan wy­peł­nił nie tyl­ko pod­cie­nia dzie­dziń­ca, ale i kruż­ga­nek ga­le­rii po­nad nimi.

Wbrew temu, cze­go spo­dzie­wał się Ga­spar, po­je­dy­nek oka­zał się bar­dzo wy­rów­na­ny. Ar­re­ola mu­siał nie­mal od po­cząt­ku się­gnąć do wy­so­kich kunsz­tów, bo prze­ciw­nik był zna­ko­mi­ty. Bra­ki w do­świad­cze­niu nad­ra­biał nie­praw­do­po­dob­ną spraw­no­ścią fi­zycz­ną, a prze­bie­głość star­sze­go mi­strza rów­no­wa­żył bły­sko­tli­wym ta­len­tem. Zo­ba­czył bo­daj swo­ją szan­sę w róż­ni­cy wie­ku i tu­szy; ru­szył od razu na Ar­re­olę cią­głym ata­kiem, któ­re­go nie zwal­niał ani na mo­ment. Ar­re­ola przy­jął pierw­sze zło­że­nie z nie­ja­ką non­sza­lan­cją, cze­go o mało nie przy­pła­cił na­tych­mia­sto­wą prze­gra­ną. Da­lej wal­czył już w peł­nym sku­pie­niu.

Oprócz mi­strzów szer­mier­czych nikt z pu­blicz­no­ści nie był w sta­nie do­ce­nić ca­łej fi­ne­zji po­je­dyn­ku, a to przez jego nie­praw­do­po­dob­ne tem­po. Dwu­krot­nie prze­ry­wa­no wal­kę, aby spraw­dzić, czy nie na­stą­pi­ło zwy­cię­skie dra­śnię­cie. Za pierw­szym ra­zem cho­dzi­ło o pchnię­cie w dłoń, któ­rym mło­dzie­niec spa­ro­wał atak Ar­re­oli, roz­ci­na­jąc szty­chem man­kiet jego rę­ka­wi­cy u na­sa­dy nad­garst­ka. Po zdję­ciu rę­ka­wi­cy oka­za­ło się, że ostrze nie się­gnę­ło jed­nak cia­ła, wo­bec cze­go wal­czo­no da­lej. Za dru­gim ra­zem cho­dzi­ło o groź­ne pchnię­cie Ar­re­oli, któ­ry omi­nąw­szy za­sta­wę mło­dzień­ca, tra­fił go w pierś. Jed­nak mło­dy szer­mierz kie­ro­wa­ny bez­błęd­nym od­ru­chem, skrę­cił w to samo tem­po mi­tja vol­ta i ostrze ata­ku­ją­ce­go, któ­re zdą­ży­ło już prze­bić ka­ftan, ze­śli­zgnę­ło się pod pa­chę, wy­cho­dząc na ple­cach przy ło­pat­ce. Za­trzy­ma­no wal­kę i ka­wa­ler Iza­ak Álva­rez roz­piął ko­szu­lę, aby oka­zać, że tym ra­zem unik był sku­tecz­ny i nie ma dra­śnię­cia. Dy­szą­cy cięż­ko Ar­re­ola skrzy­wił się, a wśród tłu­mu dały się sły­szeć nie­za­do­wo­lo­ne po­mru­ki. Pchnię­cie nie było by­najm­niej miar­ko­wa­ne i gdy­by nie zna­ko­mi­ty unik mło­dzień­ca, skoń­czy­ło­by się bar­dzo cięż­ką raną.

Wy­mia­ny trwa­ły jesz­cze dłuż­szą chwi­lę, za­nim Ar­re­ola, co­fa­jąc się przed wy­śmie­ni­tym ata­kiem prze­ciw­ni­ka, wy­prze­dził go prze­ciw­tem­pem o uła­mek se­kun­dy i dra­snął ata­ku­ją­ce­go w przed­ra­mię, sa­me­mu uni­ka­jąc jed­no­cze­śnie o włos prze­cię­cia po­licz­ka. Pu­blicz­ność są­dzi­ła w pierw­szej chwi­li, że to Ar­re­ola zo­stał tra­fio­ny i wy­bu­chły na­wet bra­wa, ale mło­dy Iza­ak Álva­rez od razu roz­wiał wąt­pli­wo­ści. Od­pły­nął w tył wy­dłu­żo­ną re­ti­ra­dą, wy­pro­sto­wał się opusz­cza­jąc broń i znie­ru­cho­miał, a po­tem skło­nił się lek­ko, wska­zał zwy­cięz­cę i na do­wód od­su­nął rę­kaw swej ko­szu­li, oka­zu­jąc dra­śnię­cie. Rany nie trze­ba było na­wet opa­try­wać, była jak drap­nię­cie kota. Ar­re­ola tym ra­zem uwa­żał po trzy­kroć. Wal­kę ko­men­to­wa­no z wiel­­kim uzna­niem, dało się też sły­szeć żal, że tak zna­ko­mi­ty szer­mierz mu­siał od­paść już na po­cząt­ku. Ar­re­ola od­dy­chał cięż­ko i szcze­rze gra­tu­lo­wał prze­ciw­ni­ko­wi. Ga­spar wie­dział jed­nak, że cięż­ki od­dech Bie­głe­go może być tyl­ko przed­sta­wie­niem od­gry­wa­nym prze­myśl­nie, dla zmy­le­nia in­nych prze­ciw­ni­ków.

Przy wie­cze­rzy wy­ja­śni­ła się czę­ścio­wo jed­na z do­tych­cza­so­wych nie­wia­do­mych. Mar­sza­łek za­dzwo­nił w pu­char i kie­dy ucichł gwar, ogło­sił imio­na wszyst­kich szer­mie­rzy zgło­szo­nych do­tych­czas do tur­nie­ju. Ci zaś ko­lej­no wsta­wa­li, oka­zy­wa­li się ze­bra­nym i kła­nia­li księ­ciu, któ­ry ła­ska­wie uśmie­chał się do każ­de­go z nich. Owy­mi dwo­ma nie­zna­ny­mi do­tych­czas uczest­ni­ka­mi tur­nie­ju oka­za­li się: Nad­żib Abd al-Ma­li­ka oraz Na­ta­na­el Uri­jah Levi. O pierw­szym nie było wia­do­mo nic prócz tego, że nosi na­zwi­sko prze­świet­ne­go rodu. Na­to­miast Levi był sła­wą szer­mier­czą. Przez dłu­gi czas był fech­mi­strzem na dwo­rze ka­li­fa w Kor­do­bie, skąd – jak gło­si­ła plot­ka – mu­siał ucie­kać, gdy uwi­kłał się w ro­mans z cór­ką mi­ni­stra skar­bu. Inna wer­sja plot­ki mó­wi­ła zresz­tą o rów­no­cze­snym ro­man­sie z cór­ką mi­ni­stra i jed­ną z mło­dych żon Jego Do­stoj­no­ści. Tak czy owak Na­ta­na­el Levi był po­sta­cią barw­ną. Ga­spar oce­niał go z wy­glą­du na swe­go ró­wie­śni­ka. Bli­zna prze­ci­na­ją­ca jego twarz od czo­ła po po­li­czek ra­czej do­da­wa­ła mu swo­iste­go uro­ku, niż szpe­ci­ła. Na­le­ża­ło spo­dzie­wać się, że ten szer­mierz tak­że bę­dzie się li­czył w tur­nie­ju.

Mar­sza­łek za­koń­czył pre­zen­ta­cje i te­raz z ko­lei spy­tał ofi­cjal­nie, czy pa­dły ja­kieś nowe wy­zwa­nia. Od­po­wie­dzia­ła mu głu­cha ci­sza. Wznie­sio­na brew mar­szał­ka mo­gła wy­ra­żać lek­kie zdzi­wie­nie. Po­no­wił py­ta­nie i znów nikt nie zgło­sił żad­nej umó­wio­nej pró­by. W sali roz­le­gły się szme­ry i chi­cho­ty, tyl­ko szer­mie­rze sie­dzie­li bez ru­chu z nie­prze­nik­nio­ny­mi twa­rza­mi. I wte­dy wła­śnie Ga­spar po­sta­no­wił na­gle zro­bić to, nad czym prze­my­śli­wał już od wcze­sne­go ran­ka. Po­mysł był nie­co sza­lo­ny, ale przez to wła­śnie ge­nial­ny. Wstał, od­chrząk­nął i za­dzwo­nił tyl­cem noża w swój cięż­ki pu­char, a kie­dy szme­ry uci­chły, rzekł do­no­śnie:

– Dziel­ni pa­no­wie i świa­tłe pa­nie! Po­zwól­cie, że za­kło­po­ta­ny tym mil­cze­niem, w wa­szej obec­no­ści zło­żę peł­ne sza­cun­ku za­pro­sze­nie do pró­by… – za­wie­sił głos, od­sta­wił pu­char i pod­niósł ze sto­łu swo­ją za­wcza­su przy­go­to­wa­ną rę­ka­wi­cę zdo­bio­ną her­bem. Uniósł ją wy­so­ko, by oka­zać ze­bra­nym, a na­stęp­nie ru­szył od sto­łu na śro­dek kom­na­ty. Czuł na so­bie oczy ca­łej sali, gdy za­trzy­mał się do­kład­nie po­środ­ku ka­mien­nej ro­ze­ty i do­koń­czył: – …za­pro­sze­nie do pró­by skie­ro­wa­ne ku… wszyst­kim mym szla­chet­nym kon­ku­ren­tom. – Rzu­co­na skó­rza­na rę­ka­wi­ca kla­snę­ła cięż­ko o po­sadz­kę. – Cze­kam od tej chwi­li w go­to­wo­ści, a kto pod­nie­sie rę­ka­wi­cę, uczy­ni mi jako pierw­szy za­szczyt zmie­rze­nia się w po­je­dyn­ku. – I skło­nił się głę­bo­ko ku sto­ło­wi po le­wej stro­nie sali, gdzie sie­dzia­ła więk­szość fech­mi­strzów. Ode­zwa­ły się okla­ski i mar­sza­łek po­twier­dził do­no­śnie:

– Pa­dło wy­zwa­nie. Mistrz Ga­spar De Los Rey­es wy­zy­wa… – za­wa­hał się przez mgnie­nie oka – tego, kto jako pierw­szy po­dej­mie rę­ka­wi­cę.

Po­su­nię­cie było ge­nial­ne. Ga­spar stał się te­raz w oczach dwo­ru naj­od­waż­niej­szym z ca­łej staw­ki. Rzu­cił wy­zwa­nie wszyst­kim i każ­de­mu z osob­na. A jed­no­cze­śnie ini­cja­ty­wa na­le­ża­ła nadal do in­nych. To któ­ryś z nich mu­siał te­raz wyjść na śro­dek i pod­nieść rę­ka­wi­cę. Je­śli bę­dzie to mło­kos, nikt nie może mieć Ga­spa­ro­wi za złe ła­twe­go po­je­dyn­ku. Je­śli to bę­dzie któ­ryś z naj­po­waż­niej­szych prze­ciw­ni­ków, trud­no, i tak trze­ba bę­dzie ich kie­dyś po­ko­nać. Ga­spar do­tarł do swo­je­go krze­sła wśród po­mru­ków apro­ba­ty. Dwór­ka sie­dzą­ca obok nie­mal po­że­ra­ła go ła­ko­mym wzro­kiem. Na­chy­li­ła się ku nie­mu po­ufa­le i szep­ta­ła mu tuż przy uchu coś o na­tych­mia­sto­wej go­to­wo­ści od­da­nia hoł­du jego mę­stwu. Ga­spar wy­wi­jał się jak umiał, błą­dząc wzro­kiem po sali w po­szu­ki­wa­niu ru­dych wło­sów, ale Ruth nig­dzie nie było.

W sali trwa­ło po­ru­sze­nie. Przed chwi­lą mło­dziut­ki Tan­cerz Mie­cza pod­szedł do Ibra­hi­ma Ibn Za­fi­ra, wy­mie­ni­li krót­kie sło­wa i bra­ter­ski uścisk, po czym ru­szy­li w stro­nę mar­szał­ka. Wsta­wa­li też ko­lej­ni szer­mie­rze, by uma­wiać po­je­dyn­ki. I wte­dy wła­śnie plan Ga­spa­ra za­czął od­sła­niać przed ze­bra­ny­mi ko­lej­ną war­stwę swej ge­nial­no­ści. Mar­sza­łek od­chrząk­nął i ogło­sił do­no­śnie:

– Do­tar­ło do mnie wy­zwa­nie zło­żo­ne i przy­ję­te, jed­nak nie ogło­szę imion wal­czą­cych, gdyż wy­zwa­nie ta­kie by­ło­by sprzecz­ne z re­gu­łą tur­nie­ju, prze­to uchy­lam je. Przy­po­mi­nam szla­chet­nym kon­ku­ren­tom, że od kil­ku chwil wszy­scy, z wy­jąt­kiem me­stre Ar­re­oli de Sa­la­man­ca, któ­ry ma już za sobą jed­ną wal­kę, je­ste­ście za­szczy­ce­ni wy­zwa­niem pana Ga­spa­ra De Los Rey­es. Re­gu­ła su­ro­wo za­ka­zu­je ucie­kać spod jed­ne­go wy­zwa­nia, przyj­mu­jąc inne. Wy­zwa­nie pana Ga­spa­ra De Los Rey­es do­ty­czy wszyst­kich, więc do­pó­ki któ­ryś z pa­nów go nie przyj­mie, po­zo­sta­li nie mogą uma­wiać in­nych po­je­dyn­ków.

Uda­jąc, że po­pra­wia coś przy cho­le­wie buta, Ga­spar po­chy­lił gło­wę, by inni nie wi­dzie­li trium­fal­ne­go uśmie­chu na jego twa­rzy. Za­gryw­ka oka­za­ła się mi­strzow­ska. Ruth nie mia­ła ra­cji – żad­ne­go czar­ne­go wę­zła, to był dzień jego trium­fu. Wie­dział, że te­raz Maur, po­są­dzo­ny pu­blicz­nie o pró­bę unik­nię­cia wal­ki z Ga­spa­rem, zna­lazł się w sy­tu­acji bez wyj­ścia – musi pod­nieść rę­ka­wi­cę. To był do­bry roz­wój wy­pad­ków. Ga­spar nadal uda­wał skrom­ną obo­jęt­ność i nie pa­trzył w stro­nę głów­ne­go sto­łu, ale wi­dział ką­tem oka, jak Ibra­him po­wo­li wsta­je i ru­sza po jego rę­ka­wi­cę. W sali pod­niósł się szmer: „idzie, idzie pod­nieść…”, po­tem ja­kieś okrzy­ki zmie­sza­ły się ze śmie­cha­mi. Ga­spar spoj­rzał na śro­dek i… zi­ry­to­wa­ny za­gryzł war­gi. Tak kunsz­tow­nie bu­do­wa­na dra­ma­tur­gia ru­nę­ła jak do­mek z kart. Ibra­him Ibn Za­fir stał bez­rad­nie. Nie miał cze­go pod­nieść z po­sadz­ki, bo rę­ka­wi­cę trzy­mał w ręku lek­ko zdez­o­rien­to­wa­ny na­dwor­ny phi­lo­so­phos. Uczo­ny, prze­cho­dząc przez salę, za­pew­ne wziął rę­ka­wi­cę za czy­jąś zgu­bę i te­raz roz­glą­dał się wko­ło z py­ta­ją­cym wy­ra­zem twa­rzy. Ode­zwa­ły się chi­cho­ty, ktoś ze śmie­chem pod­po­wie­dział imię wła­ści­cie­la rę­ka­wi­cy i uczo­ny, po­zdra­wia­jąc Ga­spa­ra z da­le­ka za­kło­po­ta­nym uśmie­chem, ru­szył w jego stro­nę. Na środ­ku sali zu­peł­nie zdez­o­rien­to­wa­ny Ibra­him pa­trzył py­ta­ją­co na mar­szał­ka. Ten sam był przez chwi­lę kom­plet­nie zbi­ty z tro­pu, ale za­raz od­zy­skał pa­no­wa­nie nad sy­tu­acją i prze­mó­wił do­no­śnie:

– Pro­fes­so­re, za­trzy­maj­cie się, za­szła po­mył­ka. – Fi­lo­zof sta­nął. – Rę­ka­wi­ca, któ­rą­ście pod­nie­śli, to znak wy­zwa­nia. Ka­wa­ler De Los Rey­es za­pro­sił do pró­by tu obec­nych i wła­śnie mistrz Ibra­him za­mie­rzał za­pro­sze­nie przy­jąć, gdy za­bra­li­ście rę­ka­wi­cę. Bądź­cie ła­ska­wi… – I wska­zał ge­stem sto­ją­ce­go na środ­ku sali Mau­ra.

Fi­lo­zof skło­nił się z da­le­ka Mau­ro­wi, spoj­rzał na rę­ka­wi­cę, po­tem na mar­szał­ka, wes­tchnął i rzekł spo­koj­nie:

– Pa­nie, oba­wiam się, że nie mogę od­dać mi­strzo­wi Ibra­hi­mo­wi rę­ka­wi­cy pana De Los Rey­es. – W sali zro­bi­ło się na­gle ci­cho. – Wy­bacz­cie mi, że nie­chcą­cy wpro­wa­dzi­łem za­mie­sza­nie, ale lo­gi­ka jest sztu­ką rów­nie bez­li­to­sną jak szer­mier­ka. Po­wie­dzie­li­ście, że ta rę­ka­wi­ca jest wy­zwa­niem. Słu­cha­łem z uwa­gą re­gu­ły tur­nie­ju, któ­rą­ście wczo­raj od­czy­ta­li, i prze­są­dza ona ja­sno, że sko­ro pod­nio­słem rę­ka­wi­cę, to tym sa­mym przy­ją­łem wy­zwa­nie mi­strza De Los Rey­es. – Ci­sza w sali aż dzwo­ni­ła w uszach, a fi­lo­zof kon­ty­nu­ował:

– Trud­na rada. Uchy­bił­bym te­raz ho­no­ro­wi mi­strza Ga­spa­ra, gdy­bym tłu­ma­czył się nie­uważ­no­ścią. Uważ­ność wszak to fun­da­ment Sztu­ki, czyż nie tak?

Po sali prze­to­czył się szmer uzna­nia, a fi­lo­zof po­chy­lił gło­wę, jak­by nad czymś się na­my­ślał, po czym pod­niósł wzrok na mar­sza­ła­ka i do­koń­czył spo­koj­nie:

– Przyj­mij­cie wo­bec tego moje zgło­sze­nie do tur­nie­ju. – I ru­szył z za­kło­po­ta­nym uśmie­chem ku Ga­spa­ro­wi. Dały się sły­szeć gło­sy zdu­mie­nia, ner­wo­we śmie­chy, ale wresz­cie ze­rwa­ły się rzę­si­ste okla­ski. Mar­sza­łek z ca­łym kunsz­tem do­świad­czo­ne­go dy­plo­ma­ty opa­no­wał już za­sko­cze­nie i ogło­sił do­no­śnie:

– Wy­zwa­nie mi­strza Ga­spa­ra De Los Rey­es przy­jął wiel­ce sza­now­ny do­ctor phi­lo­so­phiae et iu­ris Ro­ma­no­rum, Abra­ham ben Aaron Leot al Ja­de­cha. Obaj ry­ce­rze ze­chcą umó­wić porę i miej­sce po­je­dyn­ku, a te oznaj­mić mar­szał­ko­wi.

Ga­spar nie mu­siał pa­trzeć na in­nych szer­mie­rzy, czuł ca­łym sobą ich mści­wą sa­tys­fak­cję. Zro­zu­miał w ułam­ku se­kun­dy, że swój pierw­szy po­je­dy­nek sto­czy z tym ba­ka­ła­rzem. „Obaj ry­ce­rze”… Co za kosz­mar­ny wstyd! W do­dat­ku fi­lo­zof swo­ją by­strą re­ak­cją ze­brał całą sym­pa­tię sali. Trze­ba bę­dzie te­raz po­ko­nać go w ja­kiś nie­zwy­kle de­li­kat­ny spo­sób, ścią­ga­jąc na sie­bie moż­li­wie naj­mniej nie­chę­ci tłu­mu, ale w isto­cie sy­tu­acja była bez­na­dziej­na. Ga­spar sta­nie się w oczach dwor­skiej pu­bli­ki pro­stac­kim ło­bu­zem bi­ją­cym sza­no­wa­ne­go mę­dr­ca. Na jego szyi z wol­na za­ci­skał się ośli­zgły czar­ny wę­zeł. Ruth mia­ła ra­cję.

Uczo­ny pod­szedł i uśmiech­nął się za­kło­po­ta­ny. Sie­dzą­ca obok dwór­ka z en­tu­zja­zmem rzu­ci­ła się mu na szy­ję i ata­ku­jąc de­kol­tem siwą szcze­ci­nę jego bro­dy, pisz­cza­ła coś o sta­rych ce­drach ma­ją­cych ko­rzeń zdrow­szy niż nie­je­den mło­dy… Fi­lo­zof wy­wi­nął się z jej ob­jęć z prze­pra­sza­ją­cym uśmie­chem. Ga­spar ode­brał swo­ją rę­ka­wi­cę i ma­chi­nal­nie wziął tam­te­go w ra­mio­na na znak przy­ję­te­go za­pro­sze­nia do pró­by i bra­ku ura­zy nie­za­leż­nie od jej wy­ni­ku. Gar­dło miał ści­śnię­te, nie sły­szał słów mó­wio­nych do nie­go, dzwo­ni­ło mu w uszach, jak­by nur­ko­wał w głę­bi­nie. Fi­lo­zof i tak był już mo­ral­nym zwy­cięz­cą po­je­dyn­ku. Im bar­dziej Ga­spar go po­ko­na, tym bar­dziej bę­dzie prze­gra­ny. Z boku po­de­szli wła­śnie Ibra­him i mło­dziut­ki Tan­cerz Mie­cza. Na­wet nie ukry­wa­li zło­śli­wej sa­tys­fak­cji.

– Po­zwól­cie pa­no­wie – rzekł przy­mil­nie Maur, zwra­ca­jąc się do fi­lo­zo­fa i igno­ru­jąc Ga­spa­ra – aby zwy­cięz­ca z na­szej pary miał za­szczyt wal­czyć ju­tro przed po­łu­dniem ze zwy­cięz­cą z wa­szej pary – i uśmiech­nął się sze­ro­ko.

Ga­spar ze wszyst­kich sił pra­gnął za­paść się pod zie­mię. Czar­ny wę­zeł za­ci­snął się. Ruth mia­ła ra­cję po ty­siąc­kroć. Fi­lo­zof od­rzekł spo­koj­nie:

– Po­nie­waż wa­sza pro­po­zy­cja za­szczy­ca nas obu, po­zwól­cie pa­no­wie, że te­raz na­my­śli­my się obaj nad od­po­wie­dzią. – Skło­nił się lek­ko i nie cze­ka­jąc na ich odej­ście, od­wró­cił się ple­ca­mi, a do Ga­spa­ra rzekł: – Czy nie ze­chce­cie, pa­nie, wyjść ze mną na chwi­lę do ogro­du? To wszyst­ko za­szło tak na­gle, że te­raz war­to bez po­śpie­chu na­my­ślić się nad do­brym koń­cem na­szej przy­go­dy.

Ga­spar przy­tak­nął mil­czą­co, jego gar­dło nadal wy­peł­niał czar­ny su­peł. Fi­lo­zof mó­wił coś jesz­cze, ale Ga­spar sły­szał tyl­ko dzwo­nie­nie w uszach, jak­by ktoś zdzie­lił go obu­chem. Uwa­gę sali przy­ku­ły tym­cza­sem gło­śno okla­ski­wa­ne ko­lej­ne wy­zwa­nia, któ­re te­raz już po­sy­pa­ły się jak z rę­ka­wa. Spryt­ny Na­var­r­czyk o imie­niu Otso wy­zwał nie­zna­ne­go sze­rzej Nad­żi­ba al-Ma­li­ka, na­to­miast po­tęż­ny Amal­ryk z Co­urçon za­pro­sił do pró­by mło­de­go al-Man­su­ra i gdy ob­ję­li się dla przy­pie­czę­to­wa­nia pró­by, oka­za­ło się, że są nie­mal rów­ni wzro­stem. Mar­sza­łek wła­śnie ogła­szał oba te wy­zwa­nia, więc fi­lo­zof i Ga­spar mo­gli ru­szyć ku drzwiom nie­ob­ser­wo­wa­ni przez ni­ko­go.

Fi­lo­zof usiadł na ob­ra­mo­wa­niu fon­tan­ny.

– Wy­pa­da­ło­by, aby­śmy wal­czy­li ju­tro o świ­cie, praw­da? – za­gad­nął bez wstę­pów. – O świ­cie bę­dzie naj­mniej ga­piów.

Ga­spar ski­nął z wdzięcz­no­ścią gło­wą. Nadal nie mógł nic po­wie­dzieć. Mę­drzec też mil­czał i ki­wał w za­my­śle­niu gło­wą, jak­by po­wta­rzał: „No tak, no tak…”.

– Pro­fes­so­re – wy­krztu­sił wresz­cie Ga­spar – dzię­ku­ję z ser­ca za to, jak od­pra­wi­li­ście tego bez­czel­ne­go Mau­ra. Wiedz­cie, że wiel­ce to do­ce­niam… – A po­tem na­gle wy­buchł dzi­ką wście­kło­ścią: – Co za du­reń ze mnie, co za idio­ta. Śmie­je­cie się ze mnie w du­chu, co?! I po­wiem wam, ma­cie po sto­kroć ra­cję. Co za du­reń! Co mi przy­szło do tej pu­stej gło­wy?! Rę­ka­wi­ca na środ­ku po­sadz­ki? Wy­zwa­nie dla wszyst­kich? A gdy­by pod­niósł ją pies?! Z prze­pro­sze­niem wa­szej do­stoj­no­ści, pro­szę o wy­ba­cze­nie… Więk­sze­go idio­ty nade mnie świat nie wi­dział. – I kop­nął wście­kle w ob­ra­mo­wa­nie fon­tan­ny, aż ka­mie­nie za­drża­ły. Fi­lo­zof mil­czał. Po­tem rzekł ci­cho:

– Cóż mam rzec? Praw­da, to było głu­pie. Ale sta­ło się, trud­no. Te­raz po­my­śl­cie o tym tak: ileż cen­nej na­uki ze­bra­li­ście tego jed­ne­go wie­czo­ru? – Ga­spar chciał gwał­tow­nie za­prze­czyć i da­lej bi­czo­wać wła­sną głu­po­tę, ale fi­lo­zof prze­rwał mu: – Sko­ro mamy wal­czyć o świ­cie, mu­szę już iść na spo­czy­nek, wiek ma swo­je pra­wa. Dzie­dzi­niec, pół go­dzi­ny po wscho­dzie. Wal­czy­cie sza­blą, praw­da? Po­sta­ram się i ja od­szu­kać i do­czy­ścić moją. – I nie cze­ka­jąc od­po­wie­dzi, znik­nął w ciem­nej alei.

Se­kre­tarz mar­szał­ka dwo­ru no­to­wał skru­pu­lat­nie miej­sce i go­dzi­nę po­je­dyn­ku, za­cho­wu­jąc cały czas grzecz­ną, na­wet uni­żo­ną po­sta­wę, ale dało się za­uwa­żyć, że i on bawi się świet­nie wy­ni­kłą sy­tu­acją. Zwi­nął ru­lon i kła­nia­jąc się ni­sko, wy­co­fał się ty­łem. Bez­czel­ny dwo­rak! Nie pod­no­sił gło­wy, ale pew­nie chi­cho­tał przy tym jaw­nie. Gdzieś w od­da­li mar­sza­łek ogła­szał, że Na­ta­na­el Levi, awan­tur­nik z Kor­do­by, wy­zwał Die­ga Cu­en­cę, dru­gie­go aka­de­mi­ka z Bur­gos, a Ga­spa­ro­wi chcia­ło się wyć z po­twor­ne­go po­czu­cia klę­ski. Jed­na chwi­la spra­wi­ła, że na­gle z pana sy­tu­acji stał się przed­mio­tem po­wszech­nych drwin, z mi­strza gry – fajt­ła­pą, któ­ry nie umie usta­wić fi­gur na sza­chow­ni­cy. A wszyst­ko to los ro­ze­grał z nim na środ­ku sali w obec­no­ści ca­łe­go dwo­ru. Ci plot­ka­rze będą mieć te­raz uży­wa­nie przez naj­bliż­sze mie­sią­ce. Zaj­mą się jego po­raż­ką nie go­rzej niż sępy pa­dli­ną. Ga­spar czuł na­ra­sta­ją­cą falę chłod­nej wście­kło­ści. Szarp­nął gło­wą jak koń tar­ga­ją­cy wo­dze przed szar­żą, jego płu­ca łap­czy­wie za­czerp­nę­ły po­wie­trza, uno­sząc pierś, bar­ki roz­cią­gnę­ły się, a ra­mio­na bez­wied­nie na­prę­ży­ły. Strzep­nął dłoń­mi i omiótł dzi­kim spoj­rze­niem salę. Za­trzy­mał wzrok na gru­pie przy­glą­da­ją­cych mu się dwo­rzan. Ich przy­ci­szo­ne chi­cho­ty umil­kły, spoj­rze­nia utkwi­ły w zie­mi, a je­den z mło­dzień­ców przy­po­mniał so­bie coś na­gle i od­szedł spiesz­nie ku sali, po­zo­sta­wia­jąc bez ob­sta­wy wy­stra­szo­ną dwór­kę. Ga­spar nie­na­wi­dził ich w tym mo­men­cie jak ka­ra­lu­chów. Ale naj­bar­dziej wście­kły był na sie­bie. Mógł to prze­wi­dzieć, do tego nie trze­ba być Wi­dzą­cym jak Ruth. Wła­śnie, ostrze­gła go prze­cież, a on zlek­ce­wa­żył to. Cze­mu jej tu nie ma?

Do­tar­ło do nie­go, że być może Ruth nie przy­szła na ucztę, bo nie chcia­ła oglą­dać jego upad­ku. Nie ze stra­chu przed jego wście­kło­ścią uj­rza­ną we wczo­raj­szym prze­czu­ciu, tyl­ko z de­li­kat­no­ści. Chcia­ła może być tą je­dy­ną, któ­ra nie oglą­da jego wsty­du. I Ga­spar po­my­ślał na­gle, że musi stąd jak naj­prę­dzej uciec, że chce le­żeć z gło­wą na ko­la­nach Ruth, kląć na wła­sną głu­po­tę i dać się czo­chrać po wło­sach jak pies, któ­ry wra­ca po­ką­sa­ny z ja­kiejś bez­myśl­nej psiej przy­go­dy. Wstał, za­ci­ska­jąc szczę­ki, i ru­szył do bocz­nych scho­dów, a dwo­rza­nie mil­kli i roz­stę­po­wa­li się przed nim.

Prze­mie­rza­nie dłu­gich ga­le­rii i ko­ry­ta­rzy nocą, kie­dy sły­chać każ­de do­tknię­cie po­de­szwą po­sadz­ki, mia­ło w so­bie coś uspo­ka­ja­ją­ce­go. Ga­spar sta­rał się po­ru­szać bez­gło­śnie, ale jego ury­wa­ny, spa­zma­tycz­ny od­dech roz­le­gał się w ca­łym ko­ry­ta­rzu, a dy­go­cą­ce z gnie­wu cia­ło od­ma­wia­ło po­słu­szeń­stwa i kro­ki, w za­mie­rze­niu ci­che i mięk­kie, mimo woli koń­czy­ły się głu­chym ude­rze­niem pię­ty o po­sadz­kę, jak­by nogi nie do koń­ca umia­ły za­nie­chać wście­kłych tup­nięć. Ga­spar spró­bo­wał uspo­ko­ić od­dech. Na­brał głę­bo­ko po­wie­trza i za­trzy­mał je w płu­cach, za­nim po­zwo­lił so­bie na stop­nio­wy wy­dech. Nie cał­kiem się to uda­ło, płu­ca naj­pierw wy­pusz­cza­ły po­wie­trze po­wo­li, ale jego reszt­kę wy­rzu­ci­ły gwał­tow­nie i na­tych­miast łap­czy­wie znów za­czerp­nę­ły od­de­chu jak płu­ca to­ną­ce­go. Sta­rał się brać wdech wol­niej, za­trzy­my­wać go chwi­lę, po­tem jesz­cze wol­niej wy­dy­chać po­wie­trze i wresz­cie po­zo­sta­wać przez mo­ment w bez­de­chu. Zwol­nił, było już le­piej, drże­nie w mię­śniach nie­co ze­lża­ło, krok zmiękł i stał się cich­szy. Gdzieś od stro­ny środ­ko­we­go skrzy­dła dało się sły­szeć mia­ro­we ude­rze­nia ze­ga­ra, z dzie­dziń­ca do­la­ty­wa­ło przez chwi­lę uja­da­nie psa, a w od­le­głych za­bu­do­wa­niach od­po­wie­dzia­ły mu inne psy. Chłod­ne świa­tło księ­ży­ca oświe­tla­ło ko­ry­tarz wy­star­cza­ją­co ja­sno, by moż­na było iść nim, już nie zwal­nia­jąc kro­ku. I Ga­spar ani się spo­strzegł, gdy oto stał przed zna­jo­my­mi drzwia­mi w koń­cu ko­ry­ta­rza bocz­ne­go skrzy­dła.

Te­raz na­gle opa­no­wa­ła go nie­pew­ność. Skąd taka myśl, że Ruth w ogó­le ze­chce go oglą­dać? Rano od­pra­wi­ła go dość sta­now­czo, nie przy­szła w cią­gu dnia ani na chwi­lę, a te­raz za­pew­ne mu­sia­ła spać. Za­miast pu­kać za­skro­bał de­li­kat­nie w drzwi. Przez chwi­lę na­słu­chi­wał, lecz nic nie za­kłó­ci­ło kom­plet­nej ci­szy. Ruth spa­ła. Od­wró­cił się, by odejść. Ale w tej chwi­li drzwi uchy­li­ły się, oświe­tla­jąc ko­ry­tarz, i Ruth bez sło­wa wcią­gnę­ła go do środ­ka. Cze­ka­ła na nie­go.

I wszyst­ko było tak, jak trze­ba. Nie­wie­le py­tań, dużo czu­łe­go trzy­ma­nia za ręce i cier­pli­we­go mil­cze­nia, za­nim wę­zeł w gar­dle Ga­spa­ra stop­nio­wo roz­luź­nił się. Z pół­słó­wek za­czę­ła skła­dać się opo­wieść o tym, co się sta­ło, a Ruth wca­le nie przy­na­gla­ła go, cze­ka­ła, aż sam doda ko­lej­ny i ko­lej­ny szcze­gół, a roz­sy­pa­ne frag­men­ty opo­wie­ści skle­ją się po­wo­li w ca­łość. Wes­tchnę­ła i ści­snę­ła jego dło­nie uści­skiem nie­spo­dzie­wa­nie moc­nym i mę­skim. A po­tem wsta­ła i do­rzu­ci­ła po­la­no do wy­ga­sa­ją­ce­go już ko­min­ka. Wla­ła do przy­go­to­wa­nej ba­lii pa­ru­ją­cą wodę z ko­cioł­ka. Po izbie roz­szedł się za­pach ziół.

– Chodź tu – po­wie­dzia­ła – już do­brze… Zmyj z sie­bie ten dzień i niech ci ulży.

Po­le­wa­ła go wodą z dzba­na i osu­sza­ła szorst­kim lnia­nym ręcz­ni­kiem. A po­tem wil­got­ny­mi pal­ca­mi zga­si­ła świe­cę i czu­łym ru­chem ra­mie­nia za­gar­nę­ła go do łoża, by le­czyć go tam z bólu i wsty­du. Nie było ła­two. Po­ca­łun­ki zra­zu na­tra­fia­ły na za­ci­śnię­te usta, cie­pła dłoń obej­mo­wa­ła kark na­pię­ty, jak­by spo­dzie­wa­ją­cy się cio­su. Mru­cza­ła mu do ucha ja­kieś ko­ją­ce sło­wa, ale w od­po­wie­dzi sły­sza­ła tyl­ko wes­tchnie­nia, jak­by Ga­spar zbie­rał się, by coś po­wie­dzieć, i żad­ną mia­rą nie mógł. Aż stop­nio­wo gniew i wstyd za­czę­ły roz­pusz­czać się i ustę­po­wać bez­sil­ne­mu ża­lo­wi, a Ga­spar, pró­bu­jąc po­wie­dzieć, że już wszyst­ko w po­rząd­ku, na­gle za­szlo­chał jak męż­czy­zna, łza­mi wście­kło­ści i bez­rad­no­ści.

Gła­ska­ła go dłu­go, cier­pli­wie i po­zwa­la­ła mu łkać i kląć, kląć i łkać, aż się uspo­ko­ił. A wów­czas ja­kimś nie­praw­do­po­dob­nym ko­cim ru­chem splo­tła się z nim i w jed­nej chwi­li byli znów parą ko­chan­ków.

– Już do­brze – szep­nę­ła – już do­brze… Zo­staw. Ich nie ma. Te­raz je­steś tu. Walcz ze mną, dziel­ny psie, po­ko­naj mnie…

I nie cze­ka­jąc na jego atak, uczy­ni­ła pięk­ny śmia­ły wy­pad do pierw­sze­go zło­że­nia.

Bla­dym świ­tem na pla­cu nie było rze­czy­wi­ście wie­lu ga­piów, dwo­ra­cy jesz­cze spa­li. Po­ja­wi­ła się mło­dzież, któ­ra do­pie­ro skoń­czy­ła uczto­wać i wła­śnie szła na spo­czy­nek. Było też tro­chę cze­la­dzi dwor­skiej, któ­ra krzą­ta­ła się od brza­sku. Na szczę­ście nie po­ja­wił się ża­den z kon­ku­ren­tów. To nie był dla nich waż­ny po­je­dy­nek i bar­dziej opła­ca­ło się wy­ko­rzy­stać do­dat­ko­we dwie go­dzi­ny na sen. Wszyst­kich cze­ka­ły dziś po­je­dyn­ki, wie­lu mia­ło sto­czyć dwa. Kie­dy Ga­spar wszedł na plac, fi­lo­zof już cze­kał. Duża część nocy ze­szła Ga­spa­ro­wi na roz­pa­mię­ty­wa­niu wy­da­rzeń dnia i nad ra­nem miał prze­my­śla­ne kil­ka wa­rian­tów bar­dzo ele­ganc­kie­go po­ko­na­nia uczo­ne­go z peł­nym sza­cun­kiem dla jego wie­ku i au­to­ry­te­tu.

Spoj­rzał po raz pierw­szy na prze­ciw­ni­ka. Fi­lo­zof stał bez płasz­cza i Ga­spar w ułam­ku se­kun­dy zre­wi­do­wał swo­je noc­ne pla­ny. Nie trze­ba bę­dzie uda­wać i wal­czyć ze sztucz­ną de­li­kat­no­ścią. Ten si­wo­bro­dy męż­czy­zna był szer­mie­rzem. Kie­dyś mógł być zna­ko­mi­tym fech­mi­strzem. Za­pew­ne nie wal­czył już od lat i trud­no było zgad­nąć, ile z jego Sztu­ki oca­la­ło, ale to jed­nak z pew­no­ścią był sta­ry szer­mierz. Broń przy jego no­dze była po­zba­wio­na zdo­bień, cała jej szla­chet­na do­sko­na­łość wy­ra­ża­ła się w pro­sto­cie wy­ko­na­nia i zna­ko­mi­tej krzy­wiź­nie klin­gi za­koń­czo­nej po­sze­rzo­nym pió­rem z ostrzo­nym tyl­cem. Sta­ra zna­ko­mi­ta ro­bo­ta, nie dwor­ska za­baw­ka. Broń za­wsze mó­wi­ła bar­dzo wie­le o czło­wie­ku. Ta mó­wi­ła: „szer­mierz”. Ga­spar sta­nął na­prze­ciw­ko fi­lo­zo­fa. Lu­stro­wał uważ­nie jego po­sta­wę i strój. Na­uczy­ciel stał swo­bod­nie, z cię­ża­rem roz­ło­żo­nym na obie sto­py. Wy­da­wał się te­raz nie­co młod­szy. Sza­blę trzy­mał w pra­wej dło­ni, opusz­czo­ną do nogi, kciuk le­wej dło­ni zaś miał za­tknię­ty za pas spi­na­ją­cy ka­ftan. Cały strój, nie­gdyś za­pew­ne czar­ny, był te­raz po­sza­rza­ły i zru­dzia­ły, ze śla­da­mi licz­nych przy­gód i na­praw. Ale spod znisz­czeń nadal wy­zie­ra­ło zna­ko­mi­te rze­mio­sło. Szewc, któ­ry szył te buty, sam mu­siał wie­dzieć nie­jed­no o Sztu­ce, a ka­ftan… dziś już się ta­kich nie wi­dy­wa­ło.