Cegiełki i inne opowiadania - Jan Krzysztof Piasecki - ebook

Cegiełki i inne opowiadania ebook

Jan Krzysztof Piasecki

3,0

Opis

Na „Cegiełki” składa się 11 opowiadań, z których każde stanowi osobną, zamkniętą formę. To, co je scala, to miejsce opisywanych zdarzeń, czyli okolice Sokółki na Podlasiu, gdzie żyją bohaterowie opowiadań Piaseckiego.

Bohater książki, pisarz-poeta, przybysz z miasta, poszukując swojego miejsca na ziemi i pomysłu na życie, decyduje się na diametralną zmianę – sprzedaje mieszkanie w Warszawie i kupuje gospodarstwo na odległym od stolicy Podlasiu, na przysłowiowym końcu świata.

Nikt z „tutejszych” nie kryje swojego zdziwienia, a właściwie podejrzliwości wobec przybysza: „Dla nich jestem inny. Jakbym spadł z Księżyca. Inaczej się ubieram, mówię bez wschodniego akcentu, ale przede wszystkim - co tutaj robię? Gospodarstwo dla przyjemności kupiłem? Będę uprawiał dwa hektary łąk, krzaki, jeziorka i las? To im się w głowie nie mieści. Tu nikt dla przyjemności nie siedzi”.

Odnajdziemy tu całą galerię postaci, wrażliwców, cwaniaków, miejscowych pijaczków, ludzi zasiedziałych na tym terenie od pokoleń i takich jak on przybyszów z kosmosu, którzy z różnym powodzeniem realizują swoje pomysły porzucenia starego życia i rozpoczęcia wszystkiego od nowa.

Czy bohater odnajdzie się w nowych warunkach? Czy uda mu się wrosnąć w miejscową społeczność? I czy odnajdzie tu swoje miejsce do życia?

 

Jan Krzysztof Piasecki (ur. 1949) to autor kilku zbiorów wierszy - „Z dala od was” (debiut, 1989), „Wiersze wybrane” (1998), „Niepostrzeżenie się gaśnie” ( 2006) i „To tylko ślady” (2014). Napisał też zbiór opowiadań „Pierwsza wiosenna i inne opowiadania” (2003). Swoje utwory publikował między innymi w „Twórczości”, „Integracjach”, „Powściągliwości i Pracy”, „Magazynie Literackim”, „Tekstualiach”, „Akancie”, „Wyspie”. W Programie Drugim Polskiego Radia w cyklu „Poezja przed Północą” czytane były wiersze z tomu „To tylko ślady”. Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Urodził się w Szczecinie, mieszkał w Warszawie, dziesięć lat temu osiedlił się na podlaskiej wsi, na Wzgórzach Sokolskich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 246

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (3 oceny)
0
2
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




zakupiono w sklepie:

Sklep Testowy

identyfikator transakcji:

1636048223348563

e-mail nabywcy:

[email protected]

znak wodny:

Proza Jana Krzysztofa Piaseckiego jest egotyczna, skupiona tak mocno na swym bohaterze–narratorze, że wydaje się być na granicy tego, co czytelnik jest w stanie akceptować. A jednak trudno się od niej oderwać. A to za sprawą niezwykle silnego zmysłu obserwacji, umiejętności chwytania i notowania drobiazgów: zachowań, dialogów, czynności, obyczajów, przedmiotów. Piasecki potrafi budować z drobiazgów, z tytułowych cegiełek, z bocznych wątków, szczegółów, szczególików, impresji. Robi to w sposób niezwykle plastyczny, obrazowy i interesujący.

JAN STRĘKOWSKI

Bohater „Cegiełek” żyje w takim mikroświecie, który stanowi doskonałe odbicie procesów i stosunków zachodzących w szerszej perspektywie socjologicznej. Konflikty, antagonizmy, obrazy z przeszłości, kłopoty niszczące ludzką wrażliwość obecne są u Piaseckiego jakby w szczególnym powiększeniu, ale to wszystko powiązane jest trwałymi spotami z szeroką historią, tradycją i kulturą. Dzięki temu lepiej można dostrzec i zrozumieć zawiły i często kręty bieg ludzkich losów.

WOJCIECH KALISZEWSKI

©Jan Krzysztof Piasecki, 2018

©Biblioteka Analiz, 2018

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody wydawcy jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Redakcja i korekta: Tomasz Karpowicz

Zdjęcie na okładce: Jerzy Rajecki, Podlaskie Klimaty

Projekt okładki: TYPO 2 Jolanta Ugorowska

Opracowanie graficzne i skład: TYPO 2 Jolanta Ugorowska

Warszawa, 2018

Wydanie I

ISBN 978-83-63879-98-3

Wydawca:

Biblioteka Analiz Sp. z o.o.

Ul. Mazowiecka 6/8

00-048 Warszawa

Tel. 22 828 36 31

e-mail:[email protected]

www.rynek-ksiazki.pl

Facebook.com/bibliotekaanaliz

Facebook.com/WydawnictwoBibliotekaSlow

Wydanie dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach programu „Literatura”

Skład wersji elektronicznej: Kamil Raczyński

konwersja.virtualo.pl

Obywatel Sz.

Rano zadzwoniła Franka.

– Otruli Stara! – płakała do słuchawki.

Stanął mi przed oczami ten piękny, płowy, duży pies. Łagodny, przyjacielski.

– Zaszył się pod schodami i tam umierał – powiedziała.

– Jak to się stało?

Star mieszkał w budzie w dużym ogrodzie Franki. Pilnował domu. Niekiedy wymykał się przez dziurę w siatce i truchtem biegł szeroką bitą drogą, prowadzącą przez niewielką wieś. Robił rundę i wracał. Gdy do szkoły szły dzieci, czasem szczekał przy siatce. Raczej z sympatii i nudy niż ze złości. Jeden z chłopców panicznie się go bał. „Niech pani nigdy nie wypuszcza psa, mój chłopak boi się chodzić do szkoły” – zapowiedział France ojciec dziecka.

Star znalazł dziurę w płocie i w piątek znowu przespacerował się wiejską drogą. W sobotę zaczął chorować.

– U nas trują tłuczonym szkłem dodanym do mięsa – powiedziała Franka.

– A to swołocz! Zaskarż ich.

– Syn nie chce się w to mieszać – odparła.

– To ja przyjadę i zawiozę ciało do weterynarza na sekcję. Zaskarżę ich o znęcanie się nad zwierzętami.

– Nie udowodnisz… Zresztą może to nie ci, o których myślimy. W sąsiedniej wsi ktoś truje psy w taki sam sposób.

Rzeczywiście, skarżenie sąsiadów nie miało sensu. Ale dobrze by było zrobić sekcję. Rozwiesiłbym diagnozę po płotach. Może policjant z miasteczka przeszedłby się po domach, porozmawiał z ludźmi, popytał…

Odpaliłem starego diesla i ruszyłem do Franki. Mieszkała ponad trzydzieści kilometrów ode mnie, nad Biebrzą. Po drodze zajechałem na podwórze Władzia. Uwielbiałem odwiedzać Władka i jego żonę Urszulę. Mieszkali niedaleko, nad rzeczką. Byli to ludzie prości, lecz piękni. Władek miał spore gospodarstwo i mimo wieku zapamiętale walczył o przetrwanie. Gdy owdowiał, nie mógł sobie poradzić. Ale krótko to trwało. W jego obejściu pojawiła się Ślązaczka. Tęga, dowcipna, zdawała się nad nim panować. To były pozory. Gdy Władzio dostawał białej gorączki, nikt nie mógł dotrzymać mu pola, nawet połowica. I tak pewnego dnia Ślązaczka odeszła. Został sam, znowu na krótko. Wkrótce zamieszkała u niego nowa kobieta.

– Skąd ty je bierzesz? – spytałem.

– Z Suwałk – powiedział. – Tam jest giełda, rodzaj targu. Chodzą one po takiej jednej ulicy i wybierasz, którą zechcesz. Pojedź ze mną, też sobie znajdziesz.

– E tam, z gazet je bierzesz – uśmiechnąłem się.

– Z gazet? Ty z internetu, ja może z gazet, po staremu… Co za różnica?

Samotność swoją lubiłem, żywiłem się nią łapczywie jak chlebem jakim sierocym. On natomiast nie umiał być sam. Poza tym jakże samemu uprawiać pola, kosić trawy, a do tego hodować krowy, świnie, kilka koni, drób? Niepodobna! Mężczyzna pracuje w polu, baba chodzi przy zwierzętach, gotuje obiad, parzy ziemniaki dla świń… Wieczorem razem „uprawiają się”, czyli robią obrządek, karmią zwierzęta. Potem jest czas na telewizję, flaszkę z sąsiadem, wizytę rodzinki z miasta, która po żarcie przyjechała.

Urszula została na dobre. Na dobre i złe, ściśle mówiąc. Bo Urszula, dusza rogata jak Władek, nie dała się zdominować. Gdy w przypływie białej gorączki próbował pokazać, gdzie jej miejsce, nie pozostała mu dłużna. Złapała za garnek i wkrótce Władzio siedział na podłodze skruszony, rozbrojony. Wysoka, szczupła jak on, o subtelnej twarzy pełnej wyrazu, parę lat młodsza, wydawała się jego idealnym dopełnieniem. Robotna, cały dzień na nogach, zajęła się domem, obejściem. Jedną miała słabość, powszechną w naszym kraju słynącym z gorzałki, ale i to od czasu do czasu wspólnie przezwyciężali, kłócąc się nieraz i godząc.

Wyjechałem z mojego samotnego domostwa, położonego daleko za wsią. Przejechałem przesmykiem wśród drzew i wjechałem na drogę wzdłuż łąki. Był początek maja. Najpiękniejszy miesiąc. Cała przyroda rwie się do życia, z dnia na dzień na drzewach pojawiają się liście, trawy, byliny, zioła rosną w szalonym tempie, a świergot ptaków jest tak intensywny, że jeśli z kimś rozmawiasz przed domem, trudno zrozumieć słowa. O ile jest z kim rozmawiać.

Skręciłem do drogi, potem jeszcze raz i w dali przed sobą miałem zabudowania Władzia. Po chwili wjeżdżałem na podwórze.

W domu była Urszula. Władek poszedł z jakimś gościem do sąsiadki „przytrzymać krowę”.

– Zaraz wrócą, siedź! – usadziła mnie.

Na stole czekała wódka, kieliszki, szklanki napełnione kawą. – Zaraz wrócą – powtórzyła. – Jedz.

Postawiła przede mną mięsiwa, chleb, ogórki. Jem, a ona się cieszy. Lubi mnie karmić, wydaje się jej, że mnie tym sobie zaskarbia, obłaskawia, jak tego ich żółtego dużego psa. Lubi mnie ona, to pewne. Może nawet za bardzo?

Ledwie zjadłem, do izby wkroczył Władek, a za nim – nieznajomy. Oczy intensywnie niebieskie, mocna okrągława głowa, ryżo-siwe włosy, krępy, dość jednak wysoki. Może 55 lat, może 60? W naszym wieku. Władek przedstawił go: Henryk, obywatel Sz.

Uścisnęliśmy sobie dłonie. Popłynęła rozmowa. Urszula miała się na baczności, nie piła. Ja łyknąłem w szybkim tempie trzy kieliszki wódki.

– Pan musi nadrobić, proszę pana, proszę pana! – mówi pan Henryk. – A ja, proszę pana, jestem tu incognito. Nikt nie wie, schowałem się.

– Przed kim, przed czym?

– Przed sąsiadami, proszę pana. Bo powiem dla pana, że to, delikatnie mówiąc, bardzo wścibskie społeczeństwo.

Dotąd mówił poprawnie i bez wschodniego zaśpiewu. Teraz użył formy dopełniacza zamiast celownika… „Powiem dla pana” zamiast „powiem panu”, jak my w centralnej Polsce mówimy i jak nakazują słowniki. Kiedyś na całych Kresach mówiono przez „dla”. I tak tu na północno-wschodnim Podlasiu zostało. Gdym tu przybył, Władzio piknik urządzał, zaprosił mnie. Przy stole sąsiadka zwraca się do mnie: „Zimno dla pana?”. „Dziękuję” – odpowiedziałem. – „Już się najadłem”.

Myślałem, że „zimno” to jakaś potrawa. A oni przynoszą mi koc. Bo sąsiadka w istocie pytała, czy nie jest mi zimno…

Schował się więc pan Henryk. Dlaczego? Nie od razu się dowiedziałem. Bo z ust jego popłynął słowotok rozlewny, pozornie bezładny, ale mowa to była treściwa, znamienna.

– Miałem firmę transportową – zaczął swoją opowieść, swój śpiew. – Kilka aut. Wcześniej samochodami handlowałem. Sprowadzałem z zagranicy i sprzedawałem na giełdzie w Warszawie. Z pracy rąk nie dorobisz się. Chyba że jakaś mafia czy klika… Dzieci moje do pracy chodzą i nic nie mogą odłożyć. „Jak ty, tato, na ten nasz dom zarobiłeś?” – pytają. A ja odpowiadam, proszę pana, proszę pana, że sypiałem po trzy godziny na dobę i praca, i praca; giełda, handel, transport, wożenie dzieci, pasażerów, praca w straży pożarnej, jeszcze budowy…

Spojrzałem na Władzia. Jego bystre brązowe oczy płonęły łagodnym blaskiem, na pobrużdżonej twarzy malowało się odprężenie. Urszula postawiła przed nami szklanki z parującą herbatą i talerz z ciastem.

– Słuchaj Henryka, poznał on życie – wtrącił Władek.

Wypiłem kielicha, zamyśliłem się. Uroniłem parę zdań. Gdym się ocknął, Henryk opowiadał o jakimś Stasiu. Że mu darował. Poprosiłem, by powtórzył kwestię.

– Ano, proszę pana, proszę pana, sąsiad mój Stanisław, były milicjant, zauważył, że czerpię ja wodę z gminnego ujęcia. Bo popsuł mi się hydrofor, a w pobliżu nie było innego źródła wody. Trwało to dwa tygodnie, nie miałem czasu naprawić. Tymczasem Stasio zwrócił się do pracownika, który konserwuje gminne wodociągi: „Jemu wolno brać wodę za darmo, a mnie – nie?”. Pracownik poszedł z tą informacją do kierownika, a ten mi urządził kontrolę i wystawił rachunek za wodę za rok za cztery osoby i mycie dwóch samochodów, razem pięćset złotych. Dużo pieniędzy. Następnego dnia rano wiedziałem, kto doniósł. Już wkładałem spodnie, by jechać do Urzędu Skarbowego do powiatu zemścić się. W tym urzędzie mam kolegę. Zamierzałem złożyć zawiadomienie, że Stasio po domach elektrykę instaluje, a firmy przecież nie prowadzi, podatków nie płaci… Weszła wtedy do pokoju moja żona. „Nie rób tego!”, krzyknęła. „On ma troje dzieci, co one winne?”. Darowałem. Ale świnia z niego wielka. Przecież mu do chrztu dziecko trzymałem! Ta zawiść w ludziach… Tylko raz tak darowałem – podkreślił.

A w innych wypadkach? – pomyślałem. – Wkładał spodnie i szedł donosić…

– Nazajutrz – zakończył Henryk swoją opowieść – żona moja Stasiową żonę w sklepie spotkała i powiedziała jej, co chciałem zrobić. Stasio podobno parę nocy nie spał, bał się…

Popłynęła rozmowa o kablowaniu, donosach. Tu często na siebie donoszą. Wszystko o sobie wiedzą, obserwują się, komentują – zgodzili się Władzio i Henryk.

– A w Soce?

– To samo.

– Ale na kolonii, w samotnym domu jak mój, nikt nie patrzy, nie wie, co robię – powiedziałem.

– W krzakach ktoś się zaczai i będzie siedział do wieczora – odparł pan Henryk.

– Tak, tak – Władzio mu zawtórował.

– Stanisława dom stoi obok mojego – powiedział Henryk. – Opowiada on wkoło co ja robię, ile razy na podwórko wyszedłem, kto nas odwiedził… Był milicjantem i ma to we krwi. Wszyscy oni tacy. A jak mu się coś nie zgadza, do komendanta z tym zasuwa. Dlatego tutaj z wami kaca leczę. Nikt w Sz. nie wie, że tu jestem.

Naprawiam samochody, jestem najlepszym mechanikiem w całym powiecie. Ale drugi mój sąsiad, Tolko, warsztat samochodowy ma. Parę lat temu źle auto naprawił jednemu gościowi. Ten do mnie przyszedł. „Popraw po nim”, prosi. „Ale ja nie mogę”, powiadam. „Tolko zaraz się dowie”.

Nalegał i nalegał. W końcu pojechałem i w jego garażu auto mu naprawiłem. Wyjeżdżam samochodem na jazdę próbną, a tu Tolko nadjeżdża. Zajechał mi drogę i tak spogląda bez słowa. Nazajutrz na biurku wójta leży donos na kilka stron. Wójt mnie wezwał… Jakoś się z tego wykaraskałem, ale trudno było.

Tolko sam mi dawał samochody do naprawy, ale marnie płacił, zupełnie nie wychodziłem na swoje. Jutro dwa samochody naprawiam, proszę pana. Tak jak zawsze jadę do klientów, żeby Tolko nie widział. Chociaż on, proszę pana, i tak wie… A co mam robić? Od pół roku bezrobotny jestem. W dziesięciu miejscach leżą moje podania o pracę. I nic. Jedynie prace dorywcze i te samochody… Niedawno auto dla córki kupiłem. A Tolko używane samochody z zagranicy sprowadza. Zobaczył, żem u innego kupił, miesiąc się nie odzywa. Wreszcie przyszedł z litrem wódki: „Nie mogę ja przeboleć, żeś ty nie u mnie kupił”, zaczyna od progu.

Władzio postawił na stole trzecią butelkę. Pan Henryk im więcej pije, tym większej nabiera swady. Wygląda, jakby wypił dwa kieliszki. Tylko te oczy wodniste, niby bystre, patrzące mimo nas, na siebie skierowane. My tylko tłem jesteśmy, widownią dla jego śpiewu, myślę.

– Była wielka zabawa, impreza we wiosce sąsiedniej – Henryk rozpoczął nowy wątek. – Pojechaliśmy z kolegą w dwa samochody. Oczywiście bufet i wódka. Jeszcze każdy swój alkohol przyniósł. Zabawa prawie do rana. Komendant też był. My od razu coś żeśmy przeczuli. Wróciliśmy do Sz. okrężną drogą, wielkim łukiem. Nazajutrz komendant moją żonę z Duby z pracy podwoził do domu. Powiedział jej, że postawił na rogatkach plutonowego, który przez całą noc zaczajony czekał, żeby nas pijanych w autach zatrzymać. „To którędy oni wracali?”, pyta żony mojej. Małżonka to już wtedy nie wytrzymała. „To ty taki jesteś?! Ty...!”, wrzasnęła na niego. „I jeszcze się tym chwalisz!”. Kazała mu się zatrzymać i wysiadła.

Taki to był nasz komendant, świeć panie nad jego duszą. Jak kogoś na czymś nakrył, niekoniecznie zgłaszał do prokuratury. Kazał u siebie odpracować, na przykład przy budowie domu.

– Mnie też komendant przyłapał na pewnej sprawie – wtrącił się Władzio. – Za swoją dyskrecję kazał cielaka zarżnąć i sobie dać. Zarżnąłem. „Wystarczy ci połowa cielaka?”, spytałem. „Wystarczy”. Minę miał nieszczególną. Mięso wziął. A za kilka dni dostałem wezwanie z prokuratury na przesłuchanie. Widocznie za mało dałem… Poszedłem. Prokurator smaruje akt oskarżenia… Wracając, spotkałem na mieście kolegę, który znał dobrze tego prokuratora. Zafundowałem mu dwa piwa, pogadaliśmy, wstawić się obiecał. Po kilku dniach pismo przychodzi, że postępowanie zostało umorzone. Za pół cielaka nie dało się umorzyć, a za dwa piwa i owszem!

Co za bagno, pomyślałem. Wyszedłem przed dom przewietrzyć się. Podwórze było obszerne: po drugiej stronie wielka stodoła, inne zabudowania, na lewo sadek, pod domem zagonek kwitnących bratków, na prawo rozległy długi stary pochylony chlew, w którym Władek trzymał krowy, konie, świnie, a w murowanej przybudówce – samochód i traktor. Między chlewem a domem leżał w błocie gruby pokiereszowany kabel, którym do chlewa dochodził prąd. Na prawo od chlewa stał nieduży namiot obity podartą folią, prymitywnie sklecony. Dalej, ku rzeczce, ciągnęły się łąki, poranione licznymi dziurami i dołami, które Władek wykopał, wybierając żwir. Na skraju łąk widniała ściana olszyny. Gospodarz co roku głębiej wcinał się w las, obalał większe olchy na sprzedaż, a mniejsze – na opał. Kikuty spiłowanych drzew straszyły nie mniej ohydnie niż doły na łące. „Afryka Środkowa”, określił ten widok Karol, z którym tu kiedyś wstąpiłem.

Wróciłem do izby. Było aż szaro od dymu papierosów. Urszula gotowała zupę. Na stole stała kolejna pełna butelka.

O czym mówili, gdy byłem na dworze? Zapewne o mnie…

Pan Henryk ucieszył się, że jego słuchacz wrócił.

– Jeszcze raz powiem dla pana, proszę pana, że Sz. to ciężkie miejsce do życia. Jedź pan lepiej gdzie oczy poniosą i nie wracaj. Ja też tak zrobić zamierzam…

– Ale ja tu gospodarstwo kupiłem!

– Piękne ma miejsce – potwierdził Władek. – Turystów będzie przyjmował.

– Dom otoczony parkiem, lasem, łąkami – zachwyciła się Urszula. – A ty tylko żeś dołów nakopał – powiedziała do męża.

– Więc proszę pana, jadę sobie kiedyś przez Sz. – Henryk wznowił opowieść. – Niepewnie, zakosami lekkimi jadę, bo byłem na potężnym kacu. Dojechałem do domu i coś mnie tknęło. „Wsiadaj do samochodu” – mówię do żony. – „Jedź przez Sz. Naokoło jedź, tam i z powrotem”.

Tak zrobiła. Po chwili lotna policja się pojawiła. Przed nią akurat proboszcz jechał i jego zatrzymali… Żonę zaraz też, oczywiście trzeźwa była.

– Jak to? – zapytałem. – Ktoś zadzwonił?

– A tak. Tu jak coś takiego widzą, zaraz donoszą. Dlaczego? Pięćdziesiąt złotych nagrody jest dla tego, kto zgłosił przestępstwo i to zostanie potwierdzone. To te pijaczki pod sklepem patrzą, patrzą i w końcu coś wypatrzą. Zgłaszają i na piwo mają.

Prawdę mówiąc, miałem już dość. Władek szukał w kredensie kolejnej butelki.

– Zostanie, zupę zje z nami – zatrzymywała mnie Urszula.

– Nie, kochani. Dziękuję za gościnę.

Uścisnąłem wszystkim dłonie. Władzio ledwo powstał zza stołu. Wódka mocno na niego podziałała. Nic dziwnego. haruje w gospodarstwie jak wół. A przecież ma swoje lata. Wszyscy mamy.

Pan Henryk dalej nie wyglądał na wstawionego. Tylko te oczy… jeszcze głębiej zapatrzone w siebie…

– Dziękuję za wykład, panie Henryku – powiedziałem.

– Do miłego – pożegnał mnie.

Władzio na chwiejnych nogach odprowadził mnie na podwórze. Odpaliłem diesla i pojechałem drogą między polami do mojego gospodarstwa. Skręcając przy wielkiej lipie, mimowolnie się rozejrzałem. Bo może plutonowy przysłany przez ducha komendanta czai się za drzewem i zatrzyma mnie za jazdę po pijanemu?

Nazajutrz rano zatelefonowałem do Franki.

– Zaraz do ciebie wyjeżdżam, wczoraj nie mogłem. Wezmę ciało Stara i zawiozę na badanie.

– Ale syn już psa zakopał.

– Jak to, przecież mówiłem, że zawiozę…

– On nie chce sporów z sąsiadami. Zresztą nie bardzo lubił Stara. A jego żona całkiem go nie lubiła, przecież wiesz. Nie wyobrażała sobie wychowywania dziecka przy psie.

– Bardzo to smutne.

– Ja przyjadę do ciebie – powiedziała Franka. – Bez Stara tak pusto… Tylko posprzątaj.

Svarecke bryle

– Pan już nie dojdzie do pieniędzy – zawyrokował pan Marian.

On, owszem, pieniądze ma. Pracuje niemal od dziecka. Skręca rury, wytwarza i spawa piece, jeździ je ludziom instalować. Hydraulik i przedsiębiorca. Stary jak ja, ale ma młodą żonę, kilkoro dzieci; późno się ożenił, najpierw doszedł do pieniędzy. Mieszka w tej osadzie od dziecka, nie musi się tułać, przenosić jak ja na koniec Polski. On od urodzenia jest na końcu Polski i bardzo mu tu dobrze.

Mieszkam sam – w wiejskim domu wśród parku i łąk, dwa kilometry od wsi, sześć od osady Sz., na północno-wschodnim pograniczu. Moje dochody są mizerne, żadne prawie – symboliczne dopłaty rolnicze, późną wiosną i w lecie trochę turystów. Resztę trzeba dorobić, strugam więc stołeczki, półeczki, szafeczki na starych maszynach stolarskich. Jak starcza czasu, opisuję otaczające mnie piękno i miejscowych ludzi.

Pan Marian przyjechał do mnie naprawić uszkodzoną instalację. Wyłączył wodę, wyciął pęknięte kolanko pod zlewem, połączył i zgrzał rurki. Sam bym to zrobił, gdybym miał zgrzewarkę. Do pokoju drzwi otwarte – bibliotekę zobaczył, mnóstwo książek. Zdziwił się. Nic mu się u mnie nie podobało: abstrakcyjne obrazy chyba go śmieszyły. Proste meble niechybnie uznał za godne biedaka. Skromny jest mój dom, gniazdo podupadłego artysty: nie znalazł pan Marian przedmiotu czy sprzętu, z którym mógłby się utożsamić. Aż wychodząc, natknął się na klucz francuski, leżący pod schodami: czerwony, nowiutki, ucieszył jego oczy.

– Klucz pan ma! – prawie wykrzyknął. Patrzył nań jak na rzecz czy obraz, który wreszcie mu się spodobał.

– Mam – odparłem z ulgą, jakby to był pierwszy promyk naszego porozumienia.

Bo polubiłem pana Mariana. Może dlatego, że był sobą i nikim innym? Że był tak osadzony w tutejszej społeczności, jak klocek w misternej budowli, która co prawda się nie wywróci, gdy go zabraknie, ale już nigdy nie będzie taka sama.

Dom jego stał przy bocznej drodze, prowadzącej do wylotowej drogi asfaltowej, która wiodła do jeszcze ważniejszej drogi, łączącej dwa miasteczka dużo większe niż osada Sz., czyli Sokę i Dubę. Sąsiadował ten dom z podobnym, niezamieszkałym, który pan Marian zbudował z myślą o synu. Dalej stał budynek dawnego komendanta straży, a z drugiej strony – dom stolarza. Wszystkie budynki były murowane, duże, porządnie otynkowane jaskrawymi tynkami, z rozległymi podjazdami. W głębi podwórza pana Mariana stały murowane garaże i budyneczek, w którym wytwarzał on swoje piece, giął rury i gromadził materiał. Niekiedy pomagał mu syn, a gdy miał zamówienia na piece, w warsztacie uwijało się paru osiłków, zatrudnianych na godziny. Teraz nikogo nie było – kto w drugiej połowie listopada miał kupić czy zamontować piec, już to uczynił.

Mam w lewym skrzydle mojego domu wspaniały piec kaflowy na dwa pokoje. Gdy jest nagrzany, ciepło przechodzi do kuchni w centralnej części domu. Skrzydło prawe pozostaje zimne, nieprzytulne.

– Zrobi pan centralne ogrzewanie, ale bez pokoi z piecem – zaproponowałem. − Wystarczy pięć kaloryferów. Zamiast pieca centralnego ogrzewania zamontujemy w kuchni kaflowej podkowę (jest to zamontowany w palenisku układ misternie zespawanych rur, w którym krąży woda).

Marian zapalił się do pomysłu. Zamknął się w warsztacie i pospawał podkowę. Była z grubych rur, imponująca. Przywiózł ją do mnie, a wkrótce przysłał zduna.

Zdun rozebrał kuchnię do poziomu podłogi i sklecił ją od podstaw ze starych i nowych kafli. Na koniec wmurował palenisko, czyli podkowę Mariana. Stary, wielki i zwalisty, raczył mnie opowieściami w polsko-białoruskiej gwarze. W przerwie dałem mu posiłek, jak tutaj jest w zwyczaju. Zmarkotniał, mówił mniej, pomyślałem, żem uczynił błąd jakiś, że mu nie smakowało. Dowiedziałem się potem, że nie można było bardziej urazić tutejszego rzemieślnika. Mogłem jeść nie dać, ale kieliszek wódki − koniecznie.

Wziął mało. Chyba myślał, że mu nie zapłacę. Czy dlatego, że kielicha nie dostał, że dom skromny, że gospodarz dziwny, nietutejszy? Na pytanie o cenę się ożywił, a dwie otrzymane setki obejrzał nawet pod światło. Na koniec uśmiechnął się i życzył domowi szczęścia.

Nastały grudniowe mrozy. Minus osiem, dziesięć, lód na progu, przed domem śnieg do połowy łydek. Zrobi jeszcze pan Marian ogrzewanie? Zadzwoniłem i oto nazajutrz podjeżdża przez zaspy busem, wyładowuje stalowe rury, części, narzędzia. Z synem przyjechał. Zaraz się wzięli za robotę. Tną i gwintują rury, skręcają, wiercą ściany, walą młotami. Młody mało mówi, stary gada i gada. Jego mowa to nieustający hymn samochwalny. Bo to zresztą i w lecie tego się nasłuchałem. Pokazywał mi swój dom wielki i sąsiedni dla syna wystawiony. Podobno niedaleko domy dla córek puste stoją. Opowiadał, ile to lat firmę prowadzi, jakie sukcesy, pieniądze, że już w latach sześćdziesiątych miał samochód, nową warszawę.

– Pan już nie dojdzie do pieniędzy! – powtarza kilka razy z lubością. Znów przypomina, ile zbudował domów, zarobił, zrobił i zamontował pieców. Nic to, myślę, może chociaż taniej mi za to wszystko policzy?

– Płyn do systemu wlejemy − powiedziałem. – Płyn niezamarzający. Gdy w zimie wyjadę, nie trzeba będzie spuszczać wody. Można wlać płyn?

– Dlaczego nie? Można! Ale przecież do mycia i picia masz pan bojler, i tak trzeba spuszczać wodę.

– Do bojlera też płyn wlejemy – odparłem.

Pan Marian wybuchnął śmiechem, zaraz i syn pojął mój żartobliwy koncept i obaj śmiali się do rozpuku. Nie od razu się roześmieli. Może zdumiał ich nagły żart ze strony smutnego, biednego rozbitka, za jakiego niechybnie mnie uważali?

Nastała pora posiłku, Marian wyjmował z torby jedzenie.

– Ja mam, mam jedzenie, zaraz chleb podam i kiełbasę − powiedziałem.

– Nie, żona zrobiła kanapki, jeszcze pana poczęstujemy, zjesz pan z nami.

Ustawiał na stole słoiki z sałatką, ogórkami, majonezem, położył kanapki zawinięte w papier.

– Kawę ma? – zapytał. Zamiast mówić „pan”, zaczął się do mnie zwracać w trzeciej osobie; tu na Podlasiu powszechnie się tej formy używa.

– Nie mam, nie piję kawy – odparłem.

– Kawy nie pije?! Niedobrze! To ja swoją wyjmę. Napije się?

– Nie, ja herbatę wolę – bąknąłem.

– A kielicha ma?

Machnął ręką. Pewnie już słyszał od zduna… Wyjął butelkę z brązowym płynem.

– Nalewka! – zachwalił. – Napije się?

Co było robić? Wypiłem dwa kieliszki. Nie wypić z nimi nalewki to jakby im piaskiem w oczy sypnąć, obrazić… Tutejszy naród współzawodniczy w wytwarzaniu gorzałki. Na festynie nad miejscowym zalewem odbywa się w lecie doroczny konkurs na najlepszą nalewkę.

Wrócili do roboty. Cięli, walili, gwintowali i ciskali rurami do piątej wieczór. Wcale nie przeklinali!

Nazajutrz przyjechali jeszcze na trzy godziny, przykręcili grzejniki, wlali do układu wodę. Rozpaliliśmy. Kaloryfery się zagrzały, woda w rurach krążyła, napędzana pompką, wszystko działało.

– Jeszcze płyn trzeba kupić. Ja to załatwię − powiedziałem.

Spojrzeliśmy na siebie. Chyba przyszła pora rozliczenia.

– Ile to będzie kosztować? – zapytałem.

– Trzeba policzyć − powiedział pan Marian. − Wszystko w domu policzę, do najmniejszej śrubki.

– Ale mniej więcej – nalegałem.

– Trzydzieści tysięcy – powiedział. − To musi kosztować trzydzieści.

– Chyba w starych pieniądzach? – zdumiałem się. − Trzy tysiące miał pan na myśli?

– A tak, trzy – poprawił się.

– Tak dużo? – wyrwało mi się. − Dałem przecież trzy swoje kaloryfery… A ile w tym za podkowę?

– Sześćset – powiedział bez wahania.

– Sześćset… – Zamyśliłem się. – Niech pan to wszystko dokładnie policzy. Ja podam pański adres, żeby do pana płyn przysłali. Przez internet zamówię.

Pan Marian mieszka w osadzie przy głównej drodze, a do mnie przez zaspy kurier nie dotrze, rozumowałem.

– Zgoda – powiedział stary. − Tylko niech dobrze zaadresuje.

Wypowiedział jeszcze raz swoje nazwisko, podkreślając pisownię końcówki. Widać lubił to nazwisko nie mniej niż siebie samego.

Spojrzałem mu w oczy.

– Zapłacę panu dzisiaj tyle, ile mam. To wszystkie moje pieniądze.

Wyjąłem z portfela trzynaście setek, a z portmonetki – pięćdziesiątkę. Potem zacząłem odliczać dwudziestki i bilon.

– Dobrze, nie szukaj pan więcej – powiedział stary. Przyjął ode mnie setki i pięćdziesiątkę.

Podaliśmy sobie dłonie. Stary pozbierał z synem resztę rur, narzędzia, załadowali to wszystko na pakę busa i odjechali.

Po kilku dniach zadzwoniłem. Odebrała żona pana Mariana. Głos miała młody, wysoki, jednak dość ciepły, o miękkiej kresowej intonacji. Płyn przysłano – dowiedziałem się. Wsiadłem w mój zdezelowany samochód i podjechałem do osady Sz. Pan Marian był w warsztacie w głębi podwórza. Mimo mrozu pracował. W obszernym wnętrzu panowało ciepło. Na środku stały nowe piece, maszyny, pod ścianami stalowe płyty. W niedużym piecu w rogu pod oknem płonął ogień.

– Często trzeba dorzucać? – spytałem, wskazując na piec.

– Jak się chce mieć ciepło, to i dorzucać trzeba, proszę pana szanownego – odpowiedział.

– Ja chciałbym nałożyć drewna i całą noc mieć ogień − powiedziałem.

– Tak to nie ma – odparł. − Tu ma płyn – wskazał na dwudziestolitrowy plastikowy baniak. – Rozcieńczy wodą według przepisu i wleje przez naczynie wyrównawcze.

– Nie mam jeszcze pieniędzy – bąknąłem.

– Zapłaci potem. – Machnął ręką.

– Ile to wszystko będzie razem kosztować?

– Jeszcze nie policzyłem – odparł, zniecierpliwiony. – Ale policzę, każdą śrubkę porachuję.

Do warsztatu weszła kobieta, młoda jeszcze, dorodna, ładna.

– Telefon do ciebie – powiedziała do męża.

Ukłoniłem się. Uśmiechnęła się do mnie.

– Ładną mam żonę, prawda? – powiedział, gdy poszła.

– Piękna kobieta – odparłem.

– Jak się pracuje, to się ma! Żona, dzieci, wszystko na swoim miejscu, proszę pana, proszę pana – powtórzył. – Wszystko się ma, jak się pracuje – dodał jeszcze raz.

Wziąłem baniak z płynem i poszedłem do auta. Pod warsztatem stały przyprószone śniegiem urządzenia, blachy, pręty, złom. Jednak panował tu względny ład. Też wszystko na swoim miejscu, pomyślałem. Przeszedłem wzdłuż ogrodu otulonego śniegiem. Potem minąłem żonę, która w krótkim kożuszku stała na progu.