Jesteś cudem - Regina Brett - ebook + audiobook + książka

Jesteś cudem ebook i audiobook

Regina Brett

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nowa książka autorki bestsellera Bóg nigdy nie mruga
cieszącego się niesłabnącym zainteresowaniem czytelników na całym świecie

Regina Brett, doświadczona przez los dziennikarka, wie, że szczęście zależy od nas samych. Od naszych wyborów i decyzji, które najczęściej wcale nie są tak trudne, na jakie wyglądają. Każda próba zmiany świata wokół siebie na lepsze sprawia, że dokonujemy rzeczy niemożliwych. Cudów, które są osiągalne dla każdego z nas. Codziennie.

Autorka niezwykłej książki Bóg nigdy nie mruga, którą pokochali czytelnicy na całym świecie, nie stawia przed nami zadania ponad nasze siły. Pisze raz humorystycznie, innym razem refleksyjnie, ale zawsze z niezachwianą wiarą w człowieka; w dobro, które w nim tkwi i które sprawia, że niemożliwe staje się możliwe.

Jesteś cudem to zbiór inspirujących lekcji o tym, jak niewiele trzeba, by coś zmienić. To 50 felietonów, które obudzą w nas natchnienie. Choć każdy z nich jest zupełnie inną historią, zebrane w jednym tomie tworzą przewodnik pomagający dostrzec i docenić siłę zmian na lepsze – małych cudów.


Regina Brett pisze od 1986 roku. Za felietony drukowane na łamach największej gazety w Ohio, „The Plain Dealer”, otrzymała wiele krajowych i stanowych nagród. Była też dwukrotnie nominowana do nagrody Pulitzera w dziedzinie reportażu. Jej ostatnia książka, Bóg nigdy nie mruga, trafiła na listę bestsellerów „New York Timesa”. Regina Brettprowadzi swój własny talk-show oraz stale wspomaga organizacje non profit.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 288

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 59 min

Lektor: Joanna Jeżewska

Oceny
4,3 (271 ocen)
157
61
31
20
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Katty252

Z braku laku…

Pamiętam jak dekadę temu zobaczyłam książki Reginy Brett w księgarni. Ślicznie razem wyglądały, miały fajne kolorowe i minimalistyczne okładki, a tytuły brzmiały dość poważnie. Nie wiem czemu wtedy się na nie nie skusiłam (albo wiem, nie było ich w bibliotece na dziale młodzieżowym XD), ale postanowiłam zrobić to teraz. I wiecie co? Mam wrażenie, że zupełnie nic z niej nie wyciągnęłam. Być może jest to wina mojego wewnętrznego sceptycyzmu. A być może za bardzo rozmijamy się z autorką w kwestii wiary, celowo sięgnęłam po tę jej książkę, która wydawała się dość świecka, ale niestety bądź stety, w niej również Bóg odgrywa dużą rolę.
10
DorotaKwio77

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka, zwłaszcza na słabsze chwile, dni w życiu. Bardzo mi pomogła i na pewno nie jest to ostatnia pozycja Reginy Brett po którą sięgnąłem szukając ... koła ratunkowego :)
00
RadekSte

Nie oderwiesz się od lektury

Szczerze polecam. Już dawno nie czytałam książki, przy której tyle płakałam. Powinien ją przeczytać każdy. I nastolatki, i młodzi dorośli, i Ci starsi też. Skłania do refleksji i cieszenia się każdym dniem.
00
mardob47

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawe felietony pomagajace w zyciu codziennym z lekko rozmazanym tlem ktory sprzyja reflelsji o wartosciach potrzebnym nam do rozwiazywania problemow i
00
choligan

Dobrze spędzony czas

otwiera oczy i serce na po prostu bycie i czerpanie z życia
00

Popularność




Tytuł oryginałuBe the miracle. 50 Lessons for Making the Impossible Possible

Copyright © 2012 Regina Brett. All rights reserved.

Grand Central Publishing, Hachette Book Group, 237 Park Avenue, New York, NY 10017 www.HachetteBookGroup.com

Dziękujemy za zgodę na przedrukowanie tekstów.

Felietony, które pierwotnie ukazały się w dzienniku „Plain Dealer”, zostały przedrukowane za zgodą Plain Dealer Publishing Co. Plain Dealer posiada prawa autorskie do felietonów Reginy Brett z lat 2000–2011. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Felietony, które pierwotnie ukazały się w dzienniku „Beacon Journal”, zostały przedrukowane za zgodą Beacon Journal Publishing Co. Inc. Beacon Journal posiada prawa autorskie do felietonów Reginy Brett z lat 1994–2000. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Wszystkie cytaty z Biblii pochodzą z IV wydania Biblii Tysiąclecia.

Przekład Olga Siara

Redakcja i korekta Dominika Pycińska, Maria Brzozowska, Lidia Kowalczyk

Konwersja Tomasz Brzozowski

Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2013. Wszelkie prawa zastrzeżone.

ISBN-13: 978-83-63944-25-4

Insignis Media ul. Szlak 77/228–229, 31-153 Kraków telefon/fax +48 12 636 01 90www.insignis.pl, e-mail:[email protected],facebook.com/Wydawnictwo.Insignistwitter.com/insignis_media

Dla Gabrielle,

Wstęp

Codziennie na swojej drodze mijamy cudotwórców. Najczęściej są przebrani za zwykłych ludzi: nauczycieli, fryzjerów, pielęgniarki, sekretarki, kasjerów, taksówkarzy i tym podobnych.

Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy trzęsąc się z nerwów, przystanęłam, żeby zapłacić za parkowanie. Na większości parkingów podjeżdżasz do budki, parkingowy bierze od ciebie pieniądze, wydaje ci resztę i odjeżdżasz. Wasze oczy się nie spotykają i żadne z was nie pamięta później tego spotkania.

Tym razem parkingowy wyprostował się, wysunął głowę z budki i szeroko się do mnie uśmiechnął. Spojrzał mi prosto w oczy, przywitał się, uścisnął mi dłoń i pobłogosławił mnie, zanim odjechałam.

Powiedział, że uwielbia swoją pracę; że jego powołaniem jest błogosławić wszystkich, którzy w drodze przez swój dzień przejeżdżają przez jego parking. W tym, co ja uważałam za zwykłe pobieranie opłaty, on widział swoją życiową misję. Odjechałam uspokojona, z nową energią.

Wszyscy miewamy takie momenty. Zdarzają się w towarzystwie ludzi, którzy wiedzą, że każdy człowiek się liczy, że nie trzeba zarabiać dużo pieniędzy, żeby naprawiać świat, bo wystarczy zacząć od tego, co masz, i po prostu wyolbrzymiać dobro.

Łatwo poczuć się przytłoczonym wszystkimi problemami tego świata. Ileż to razy słyszymy: „Dlaczego ktoś czegoś z tym nie zrobi?”. Czasem te słowa wychodzą z waszych ust. Z moich też. Słyszymy złe wieści i szepczemy: „Teraz może pomóc tylko cud”. A potem czekamy i czekamy, aż ktoś inny stanie się tym cudem.

Czekamy, aż ktoś inny zareaguje. Ale cudem nie jest to, co robią inni. Cudem jest to, co robi każdy z nas. Cudem jest, kiedy zwykli ludzie dokonują czegoś niezwykłego. Nie musisz rozwiązać problemów całego świata, żeby stać się cudem. Wystarczy, że zrobisz coś we własnym domu, biurze, dzielnicy, społeczności.

Od dwudziestu sześciu lat mam zaszczyt być felietonistką gazety „Plain Dealer”, wydawanej w Cleveland, a wcześniej pisałam dla dziennika „Beacon Journal”, który ukazuje się w Akron. Życie mnie rozpieszcza. Zwykli ludzie ze wszystkich środowisk otworzyli przede mną serca i opowiedzieli mi, w jaki sposób udało im się uczynić niemożliwe możliwym. Niektórych z nich poznasz w tej książce, bo część esejów ukazała się oryginalnie w tych dwóch pismach.

Inspiracją do mojej pierwszej książki – Bóg nigdy nie mruga. 50 lekcji na trudniejsze chwile w życiu – były moje zmagania z chorobą nowotworową. Tamte pięćdziesiąt lekcji napisałam z wdzięczności za to, że mój licznik wskazał pięćdziesiątkę. Trzynaście lat temu, łysa po chemioterapii i osłabiona po naświetlaniach, nie byłam pewna, czy uda mi się zestarzeć. Od tamtej pory poznałam wiele osób, które pokonały raka – nauczyły mnie, żeby zająć się tym, co możliwe, niezależnie od rokowań.

Tamtych pięćdziesiąt lekcji obiegło świat, najpierw w postaci drukowanych felietonów, później e-maili, które ludzie w całej Ameryce i na całym globie przesyłali sobie nawzajem, wreszcie w postaci książki. Cytują je dyrektorzy generalni korporacji, sędziowie i pracownicy socjalni. Przesłano je w setkach newsletterów i przedrukowano w niezliczonych biuletynach kościelnych i lokalnych gazetach. Ludzie noszą tematy moich lekcji w portfelach, przypinają je pinezkami do ścian w pracy i przyczepiają magnesami do lodówek.

Kiedyś usłyszałam, że ludzie czytają, bo chcą wiedzieć, że nie są sami. Mam nadzieję, że w tych nowych felietonach zawarte są osobiste prawdy, które przemawiają do nas wszystkich. Mam nadzieję, że niniejsza książka pomoże wam zaakceptować siebie takimi, jakimi jesteście, a po jej przeczytaniu zapragniecie być najlepsi, jak potraficie, żeby uczynić niemożliwe możliwym.

Nie wszystko możemy zrobić, a tego, co zrobić możemy, nie możemy zrobić idealnie, ale to nic. Wystarczy, że postawimy pierwszy krok, właśnie tu i właśnie teraz. Wystarczy, że postawimy pierwszy krok, a odmienimy świat.

Pięćdziesiąt lekcji

Lekcja 1 Zacznij tam, gdzie jesteś

Jest takie stare powiedzenie: „Jeśli myślisz, że jesteś za mały, żeby mieć wpływ na świat, to nigdy nie znalazłeś się w namiocie z komarem”.

Zawsze, kiedy to słyszę, aż cierpnie mi skóra na myśl o tym, że przez jednego małego, nieznośnego insekta całą noc nie mogę zasnąć, a potem drapię się przez cały dzień.

Tak naprawdę jesteśmy wystarczająco duzi albo wystarczająco mali, czyli mamy idealne rozmiary, żeby wpływać na świat.

Kiedy pracowałam jako reporterka w Akron w stanie Ohio, redakcja zleciła mi relacjonowanie sprawy dziewczynki porwanej w pewien wrześniowy poniedziałek.

Dziewięcioletnia Jessica Repp wyszła rano z domu, żeby pojeździć na swoim różowym rowerku. Odjechała dwie przecznice, kiedy zatrzymał się przy niej samochód. Kierowca zapytał, czy zna kogoś w tej okolicy. Później wysiadł i otworzył bagażnik, udając, że czegoś szuka. Nagle ściągnął Jessikę z roweru, wrzucił ją do bagażnika i szybko odjechał.

Tata Jessiki zadzwonił do redakcji „Beacon Journal” i błagał nas, żebyśmy napisali o jego zaginionej córce. Było już późno, czasu zostało najwyżej na zanotowanie tych kilku faktów, które mógł nam podać, i opisanie wyglądu dziewczynki. Policja nie potwierdziła jeszcze żadnych informacji o śledztwie, bo sprawa była zbyt świeża. Niewiele wiedzieliśmy na pewno. Nie istniał wtedy jeszcze system natychmiastowego powiadamiania o zaginięciu dziecka ani niezliczone całodobowe kanały informacyjne. Sheryl Harris, jedna z naszych reporterek, została tego dnia dłużej w pracy, żeby wydobyć z ojca wszystkie najdrobniejsze szczegóły. Postarała się, żeby następnego dnia w gazecie ukazało się zdjęcie jego córki. Właściwie zdążyła tylko opisać jasnowłosą dziewczynkę w różowej bluzce.

Minęła doba, a Jessica się nie odnalazła. Wiadomość o jej zaginięciu podawały już wszystkie media. Stałam przed domem Jessiki w tłumie dziennikarzy, czekając na złą wiadomość, która musiała nadejść. Każdy funkcjonariusz organów ścigania powie wam to samo – jeśli dziecko nie odnalazło się w ciągu dwudziestu czterech godzin, to już się nie odnajdzie. Przez dom przewijali się pastorzy, sąsiedzi i parafianie. Już wyglądało to na pogrzeb.

Czy umiecie sobie wyobrazić, co czuje rodzic zaginionego dziecka? Jak to jest – modlić się i przez całą noc nie odchodzić na krok od telefonu w nadziei, że nadejdzie wiadomość o cudzie? Zamiast tego mamę, tatę, siostrę i brata Jessiki obudził dźwięk helikopterów policyjnych, szukających jej ciała. Oficerowie na koniach sprawdzali, czy zwłok nie porzucono na pobliskich polach kukurydzy. W sprawę zaangażował się szeryf i FBI. W okolicy roiło się od policjantów. Funkcjonariusze wzięli nawet łódź, żeby przeszukać okoliczne jeziora. Psom policyjnym dano do powąchania ulubionego misia Jessiki, by podjęły trop zaginionej dziewczynki.

Między domem a zaparkowanym przed nim samochodem szeryfa chodził tam i z powrotem samotny chłopczyk. Jonathan, brat Jessiki, miał trzynaście lat. Ciągle pytał, czy jego siostra już się odnalazła. Miał oczy przekrwione od płaczu i budzenia się co chwilę przez całą noc, żeby sprawdzić, czy może Jessica nie śpi bezpieczna w swoim łóżku.

Stałam na chodniku, obserwując krzątaninę policji wokół mnie i nade mną, i modliłam się za dziewczynkę i jej rodzinę. I wtedy cały dom zadrżał w posadach.

Policja znalazła Jessikę.

Żywą.

Jej mama, siostra, brat i wszyscy pozostali wybiegli na zewnątrz we łzach, dziękując Bogu. Ojciec robił akurat kolejne kopie zdjęć Jessiki, kiedy usłyszał o jej odnalezieniu. Natychmiast zostawił odbitki i puścił się pędem do szpitala.

Ruszyli tam wszyscy dziennikarze. Policjanci, którzy tam byli, jeszcze nie wiedzieli, co dokładnie się wydarzyło. Kiedy zapytali o to dziewczynkę, zaczęła płakać.

Okazało się, że o piątej nad ranem porywacz zabrał ją do sklepu spożywczego sieci Dairy Mart w Barberton. Sprzedawca – czyli człowiek na jednym z najniższych możliwych szczebli kariery – sumiennie wykonywał swoje obowiązki, kiedy do sklepu wszedł mężczyzna z małą dziewczynką, która wyglądała na przerażoną. Chłopak spojrzał na dziewczynkę, a potem na zdjęcie Jessiki Repp obok artykułu, który napisała Sheryl. Rozpoznał dziecko. I zadzwonił na policję.

Ten sprzedawca uratował Jessice życie. Zidentyfikował porywacza, który był klientem jego sklepu. Jakiś czas później pracownik stacji benzynowej wezwał policję, bo zauważył dziwnie zachowującego się mężczyznę. Nagranie ze stacji potwierdziło, że to porywacz. Zatrzymał się, żeby kupić papierosy. Tuż przed jedenastą rano policja rozpoznała jego samochód na parkingu. Obok mężczyzny siedziała mała dziewczynka.

Policjanci powiedzieli, że porywacz był chory psychicznie i nieobliczalny. Ich zdaniem najprawdopodobniej wkrótce wpadłby w panikę i zabił dziewczynkę.

Moja przyjaciółka Sheryl wiele lat później zdobyła Nagrodę Pulitzera – największe wyróżnienie dla dziennikarza – za serię tekstów o stosunkach rasowych. Nawet nie pamięta, że napisała ten krótki artykuł o porwaniu Jessiki Repp. Był zbyt błahy, by wpłynąć na jej karierę. Takie dziennikarstwo nie przynosi nagród, ale moim zdaniem jest jeszcze bardziej satysfakcjonujące. Takie dziennikarstwo ratuje życie.

Najważniejszy artykuł, jaki kiedykolwiek napisała, był prawdopodobnie jednym z najkrótszych. Nie wiem nawet, czy został w ogóle podpisany. Ale pomógł uratować życie dziecka.

Nigdy się nie dowiedziałam, jakie były dalsze losy tamtego pracownika stacji benzynowej albo sprzedawcy ze sklepu spożywczego, który jako pierwszy zgłosił na policję, że widział porywacza z dziewczynką. Często są to anonimowi ludzie, którym nie patrzymy w oczy, kupując litr mleka, paczkę papierosów czy benzynę.

Ale ta historia zmieniła sposób, w jaki postrzegam tych, których mijamy każdego dnia – ludzi pracujących w zawodach, których większość z nas nie chciałaby wykonywać. Nauczyli mnie, że nikt nie jest zbyt mały, żeby wpłynąć na rzeczywistość.

Jeśli chcesz przynieść światu wielką zmianę, wykonuj swoje drobne zadania z większą miłością, większą uwagą, większą pasją. Po prostu pokochaj swoją pracę, swoją rodzinę, swoją okolicę, zadanie, które ci powierzono.

Wszystko się może zdarzyć, wystarczy, że wykorzystasz okazje, które stwarza ci los. Zaczynając tam, gdzie jesteś, możesz po prostu wbić do kasy mleko, papierosy i benzynę. Albo uratować komuś życie.

Lekcja 2 Zajmij się tym, co możliwe

Bywa, że niemożliwe zaczyna się od czegoś tak niewielkiego jak guzek.

Przez wiele lat przestrzegałam zalecenia: „Co miesiąc badaj sobie sama piersi”. Tyle że, jak większość kobiet, robiłam to „mniej więcej”. Raz na kilka miesięcy badałam się w mniej więcej odpowiedni sposób, ale nigdy tak dokładnie, jak radzili lekarze. Nie chciałam szukać problemów. Jeśli czegoś szukasz, możesz to znaleźć. Szukanie raka jest przerażające. Dzięki Bogu, że go szukałam.

Którejś nocy, uciskając pierś opuszkami palców, nagle coś wyczułam. Zatrzymałam dłoń w tym miejscu. Kiedy pojawiło się to stwardnienie? To pewnie nic takiego, ale nie było go tu, kiedy ostatni raz się badałam. To „nic” okazało się II stadium raka. Chirurg usunął mi guz wielkości winogrona.

Kiedy słyszysz słowo „rak”, masz wrażenie, jakby ktoś podniósł planszę, na której rozgrywa się twoje własne życie, i podrzucił ją do góry. Wszystkie pionki są w powietrzu. A potem lądują na nowej planszy. I jest zupełnie inaczej. Nie wiesz, od czego zacząć. Strach opada, kiedy możesz faktycznie coś zrobić, kiedy zajmiesz się tym, co możliwe.

Przed rozpoczęciem chemioterapii spisałam najlepsze rady od lekarzy, rodziny i przyjaciół, sugestie z książek i podpowiedzi ludzi, którzy wygrali z rakiem. Stworzyłam z nich Instrukcję, jak o siebie dbać. Miała mi przypominać, że rak jest do pokonania. Opracowałam plan, jak przetrwać cztery miesiące chemioterapii i sześć tygodni codziennych naświetlań. Na pierwszej stronie obiecałam sobie, że to przetrwam:

Ja, Regina, ślubuję wyzdrowieć.

Ślubuję kontynuować leczenie, nawet jeżeli wywoła ono chwilowe zmiany w moim życiu: fizyczne, emocjonalne czy psychiczne. Ślubuję wytrwać w podjętym leczeniu i nie patrzeć wstecz. Ślubuję zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby wyzdrowieć i żyć.

Kiedy chorujesz na raka, masz wrażenie, jakbyś znalazł się w innej strefie czasowej: w Strefie Raka. Na Zwrotniku Raka wszystko kręci się wokół twojego zdrowia albo twojej choroby. Nie chciałam, żeby w moim życiu liczył się tylko rak. Najważniejsze było życie, rak był na drugim miejscu. Wymyśliłam więc własną strategię: postanowiłam cieszyć się życiem mimo raka. Chciałam spędzać przyjemnie czas ze wszystkimi ludźmi, których kocham, przeczytać wszystkie pozycje z listy książek do przeczytania, obejrzeć wszystkie filmy, które przegapiłam, i kupić pianino, bo zawsze o tym marzyłam. Planowałam żyć tak, jak dawniej – na tyle, na ile będzie to możliwe: pisać felietony, grać w siatkówkę, prowadzić kurs kreatywnego pisania na uniwersytecie.

Rankiem przed pierwszą chemioterapią spakowałam do plecaka butelkę wody, swoją Instrukcję, notes, długopisy, landrynki, discmana, płyty kompaktowe, słuchawki i książki. Wszystko miało potrwać najwyżej dwie godziny, ale byłam przygotowana na każdą okoliczność. Rozsiadłam się w fotelu, jakbym była na plaży, włożyłam słuchawki i słuchałam, jak Louis Armstrong śpiewa: „Widzę zielone drzewa i czerwone róże, widzę, jak kwitną dla ciebie i dla mnie. I myślę sobie, jaki wspaniały jest świat”.

A świat był wspaniały, chociaż przez rok miałam wrażenie, że kręci się wokół raka. Kiedy w 1998 roku zachorowałam na nowotwór piersi, w okolicy nie było grup wsparcia dostępnych bezpłatnie i bez ubezpieczenia. Każdy szpital prowadził własny program, ale nie istniał żaden centralny ośrodek, w którym można by było spotkać się z ludźmi, którzy przeżyli to samo, i spróbować jogi, masaży, reiki, ćwiczeń fizycznych, journalingu i różnych technik holistycznych wspomagających leczenie.

Byłam rok po operacji, kiedy w moim życiu pojawiła się Eileen Saffran. Eileen miała marzenie. Chciała stworzyć miejsce, w którym każdy człowiek dotknięty rakiem mógłby za darmo otrzymać wsparcie, jakiego potrzebuje. Siedziałam przy stole z kilkudziesięcioma innymi osobami, które zaprosiła na to pierwsze spotkanie organizacyjne. Jej marzenie wydawało mi się zbyt śmiałe, zbyt dalekosiężne, zbyt niemożliwe. Wątpiłam, żeby mogło się spełnić, więc wycofałam się z jej projektu. Nie wróciłam jeszcze do pełni sił po naświetlaniach i chemioterapii, a poza tym po prostu nie mieściło mi się w głowie, że ten plan może się powieść.

Eileen była pracownikiem socjalnym. U obojga jej rodziców w odstępie sześciu miesięcy zdiagnozowano raka. Jej tata miał nowotwór płuc, a jej mama – chłoniaka nieziarniczego. W ciągu trzech lat straciła ich oboje. Towarzysząc im podczas leczenia, uświadomiła sobie, że ludziom potrzebne jest miejsce, w którym będą mogli znaleźć pomoc. Eileen wyobraziła sobie ośrodek, który nie będzie w żaden sposób kojarzył się ze szpitalem – ani przez zapach, ani wygląd, ani atmosferę. Miejsce, w którym nie trzeba będzie mieć ubezpieczenia, żeby uzyskać pomoc psychologa. Miejsce, do którego nie będzie trzeba przynosić skierowania od lekarza, chcąc skorzystać z masażu. Miejsce, w którym każdy dotknięty chorobą nowotworową otrzyma wsparcie za darmo. Miejsce, w którym ludzie nie będą się czuli tacy samotni.

Eileen konsultowała się z pacjentami oddziałów onkologicznych i osobami korzystającymi z pomocy psychologa. Powołała zespół doradców, spotykała się z onkologami i organizacjami wspierającymi chorych na raka. Zbierała informacje o podobnych instytucjach w całym kraju. Założyła stronę internetową touchedbycancer.org. I osiemnaście miesięcy po tym pierwszym spotkaniu otworzyła ośrodek nazwany The Gathering Place (Miejsce spotkań). Nie mam pojęcia, jak to zrobiła.

W czym tkwi tajemnica jej sukcesu?

– W naiwnym optymizmie – zdradziła mi.

Kiedy odwiedzam The Gathering Place, przychodzi mi do głowy cytat z Alicji w  Krainie Czarów. Tytułowa bohaterka mówi: „Nie mam co próbować, nie można uwierzyć w to, co niemożliwe”, na co Biała Królowa odpowiada:

Zdaje się, że nie masz w tym wielkiej wprawy. Ja w twoim wieku zawsze ćwiczyłam to przez pół godziny dziennie. Nieraz jeszcze przed śniadaniem dochodziłam do sześciu niemożliwości, w które udawało mi się uwierzyć*.

Jeśli chcesz osiągnąć to, co niemożliwe, zajmij się tym, co możliwe.

Eileen stworzyła medyczną Szwajcarię. The Gathering Place to autonomiczny ośrodek wsparcia dla chorych na raka. Szpitale nie toczą o niego bojów rejonowych. Nie ma tu znaczenia, gdzie pacjent się leczył. Każdy jest mile widziany. A wszystkie usługi są dostępne za darmo dla każdego chorego.

Ośrodek oferuje masaże, terapię manualną, journaling, tai-chi, jogę, porady dietetyczne i zajęcia fizyczne. Prowadzi też grupy wsparcia dla chorych na niemal każdą odmianę raka. Są grupy wsparcia, które pomagają zostawić chorobę za sobą, lepiej wyglądać i odnaleźć wewnętrzny spokój, oraz programy wybaczania, dbania o siebie i zdrowego gotowania. Asystent medyczny doradza w kwestii opłat za leczenie, testów klinicznych i innych rodzajów terapii. Adwokaci wolontariusze spisują oświadczenia dotyczące zgody na zaniechanie uporczywej terapii i pomagają w rozporządzaniu majątkiem.

To miejsce, które goi rany i przywraca nadzieję. Miejsce, w którym nikt nie poprosi cię o potwierdzenie ubezpieczenia. Miejsce, w którym nie czujesz się jak petent.Nie ma tu zastrzyków ani pobierania krwi, nie prowadzi się kuracji medycznych ani testów.

The Gathering Place przypomina raczej dom z kominkiem, wygodnymi meblami i oryginalnymi obrazami na ścianach. Wszystko przekazali ośrodkowi prywatni darczyńcy i organizacje.

W 2000 roku ośrodek mieścił się na niecałych sześciuset metrach kwadratowych. Od tamtej pory podwoił swoją powierzchnię, a roczny budżet operacyjny centrum wzrósł z 360 tysięcy dolarów do 1,8 miliona. Budynek został już spłacony. Źródłem finansowania ośrodka są datki osób prywatnych i organizacji. Pracuje w nim pięciuset wolontariuszy.

Tam, gdzie niegdyś była sterta błota, dziś kwitnie kojący ogród z fontannami i wodospadami, kamiennymi rzeźbami i karmnikami dla ptaków. Okucia żelaznych bram przedstawiają zawiły labirynt, podobnie jak w każdej opowieści o odrodzeniu, prowadzący od metalowego kokonu gąsienicy do ogromnego srebrnego motyla.

To miejsce, które przypomina ci, że świat jest wspaniały, nawet jeśli walczysz z rakiem albo pomagasz zmierzyć się z nim komuś, kogo kochasz.

Nie mamy jeszcze lekarstwa na raka, ale ludzie tacy jak Eileen leczą ze strachu przed rakiem, dając innym nadzieję. My też możemy to zrobić. Trzeba tylko zająć się tym, co możliwe, choćby nawet wydawało się to niemożliwe.

* Lewis Carrol, Alicja w Krainie Czarów, przeł. Robert Stiller, Warszawa 1986, s. 160. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki.)

Lekcja 3 Nieważne, ile masz na koncie – możesz mieć ogromny wpływ na świat

Jako dziennikarka zyskałam sobie przydomek „Ciocia Dobra Rada”, bo za bardzo staram się wszystkim pomóc. Nie obrażam się, kiedy ktoś żartobliwie nazywa mnie pracownikiem socjalnym. To ważny zawód – pracownicy socjalni robią tak wiele, żeby ulżyć zagubionym, samotnym, zapomnianym.

Kilka lat temu zostałam poproszona o wygłoszenie mowy podczas uroczystości rozdania dyplomów na Wydziale Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Case Western Reserve. Nie byłam pewna, co właściwie chcę przekazać absolwentom. Przed wystąpieniem zapytałam więc wszystkich moich przyjaciół z tej grupy zawodowej, o czym powinnam mówić. A oni poradzili mi, żebym była zabawna. Pracownikom socjalnym przyda się trochę rozrywki.

„Opowiadaj dowcipy”, powiedzieli.

Dowcipy? Nie znałam żadnych dowcipów o pomocy społecznej, poza tymi, które przysłali mi przyjaciele:

Ilu pracowników socjalnych potrzeba, żeby zmienić żarówkę?

Żadnego. Dają żarówce siłę, żeby sama się zmieniła.

Ilu pracowników socjalnych potrzeba, żeby zmienić żarówkę?

Żadnego. Żarówka nie jest przepalona, ona po prostu świeci inaczej.

Ilu pracowników socjalnych potrzeba, żeby zmienić żarówkę?

Żadnego. Powołali zespół do opracowania raportu, jak sobie radzić z ciemnością.

I ostatni, mój ulubiony:

Ilu pracowników socjalnych potrzeba, żeby zmienić żarówkę?

Nie trzeba zmieniać żarówki. Trzeba zmienić system.

To od nich znam stary kawał o złodzieju, który mierzy z broni do pracownika socjalnego, krzycząc: „Pieniądze albo życie!”, na co pracownik socjalny odpowiada: „Przykro mi, pracuję w pomocy społecznej, więc nie mam pieniędzy… ani życia”.

To samo można powiedzieć o policjantach, pielęgniarkach, nauczycielach i osobach wykonujących wiele innych zawodów, które znajdują się na froncie życia. Ci ludzie odgrywają bardzo ważną rolę, ale często zarabiają bardzo niewiele. Kiedy ostatni raz to sprawdzałam, początkowe wynagrodzenie pracowników socjalnych wynosiło około 28 tysięcy dolarów rocznie. Nie mają dużo na koncie. A może jednak?

Zmieniłam zdanie na ten temat pod wpływem poety Taylora Maliego. Ludzie na całym świecie przesyłają sobie w mailach jego inspirujące słowa o tym, ile mają na koncie nauczyciele. Dzięki jego wierszowi zastanowiłam się jeszcze raz nad tym, ile mają na koncie pracownicy socjalni.

Nauczyciele nie zarabiają tyle, ile są warci. Nie przechwalają się swoimi pensjami, domkami nad morzem i wakacjami spędzanymi na południu Francji. Ich pensja razem z dodatkami może się wydać żałosna, biorąc pod uwagę, ile czasu i energii wkładają w planowanie lekcji, ocenianie klasówek, pomoc uczniom i uspokajanie zdenerwowanych rodziców.

Mali pokazał, że nauczyciele są ważni, bo lepiej niż ktokolwiek inny potrafią nakłonić dzieci do ciężkiej pracy. Dzięki nauczycielom trójka z plusem może znaczyć dla ucznia tyle co Medal Honoru, jeśli dał z siebie wszystko. Z drugiej strony, piątka z minusem może być jak jedynka, jeśli dziecko wie, że mogło się bardziej postarać. Nauczyciele potrafią sprawić, że rodzice drżą ze strachu na zebraniach albo przy słuchawce telefonicznej.

Czytając wiersz Maliego, przypomniałam sobie pana Ricco, mojego nauczyciela angielskiego w dziewiątej klasie. Mógł zostać, kim tylko zapragnie. Mógł osiągnąć wszystko, co tylko zapragnie. Uwielbiał operę, poezję i dobre wino. Ale uczył opryskliwych dziewiątoklasistów w gimnazjum Brown Junior High w Ravennie w stanie Ohio, jak napisać jeden porządny akapit.

Był jeszcze pan Maske, który prowadził chór w mojej szkole średniej. Do dziś czasem śpiewam pod prysznicem partię altów z musicalu West Side Story, której mnie nauczył. Zazdrościłam sopranom ich melodyjności, ale on mi pokazał, że każda partia ma znaczenie – nawet ta najmniejsza. Nie wierzyłam mu, dopóki nie zajęliśmy swoich miejsc w szkolnej sali koncertowej. Mogłabym przysiąc, że brzmimy prawie jak Mormoński Chór Tabernakulum. Zawsze, gdy słyszę Hymn Bojowy Republiki, widzę jego dłonie, tańczące w powietrzu, by połączyć nasze drżące głosy w jedną piękną pieśń.

I był też pan Roberto, który przynajmniej raz w tygodniu powtarzał mi: „Nie ma czegoś takiego jak darmowy lunch, Brett”. Ten nauczyciel biologii używał nazwisk uczniów jak kropki w każdym zdaniu. Był naszym osobistym instruktorem musztry z Korpusu Piechoty Morskiej. Dzięki niemu segreguję śmieci. Dzięki niemu podnoszę kamienie w strumyku, żeby sprawdzić, co pełza pod spodem. Dzięki niemu przycinam rośliny, żeby lepiej rosły. Dzięki niemu chciałam być strażnikiem leśnym.

Nie pamiętam nazwisk wielu innych nauczycieli, ale nigdy nie zapomnę, ile im zawdzięczam. To zasługa jakiegoś nauczyciela, że umiem prowadzić budżet domowy, rozumiem, na czym polega procent składany, i potrafię obliczyć, ile farby potrzeba do pomalowania pokoju o wymiarach trzy na pięć metrów. To zasługa jakiegoś nauczyciela, że wprost uwielbiam czytać – a kiedy człowiek uwielbia czytać, otwiera się przed nim cały świat.

Wielu ludzi właśnie tym zajmuje się w pracy. Otwieraniem świata dla innych. Niestety, często znajdują się na szarym końcu listy płac. I w tym momencie wracamy do pracowników socjalnych.

Pracownicy socjalni, podobnie jak większość nauczycieli, nie mają dużo na koncie. A może jednak mają?

Co mają na koncie?

To, że bezpłodna para przez całe życie świętuje Dzień Matki i Dzień Ojca, bo pomogli jej adoptować dziecko narkomanki, którego nie chciał nikt inny.

To, że jakieś dziecko zasypia spokojnie każdego wieczoru, nie bojąc się pięści swojego ojca.

To, że jakiś bezdomny weteran czuje, iż ma swoje miejsce na świecie.

To, że jakaś nastolatka przestaje się samookaleczać.

To, że jakaś bita kobieta znajduje w sobie siłę, by na dobre opuścić swojego kata.

To, że jakiś chłopiec z zespołem Downa czuje się jak najmądrzejsze dziecko na świecie.

Co mają na koncie?

To, że dziesięciolatek wierzy, że jest chciany i kochany niezależnie od tego, jak długo zostanie w kolejnej rodzinie zastępczej.

To, że nastoletni ojciec liczy do dziesięciu i wychodzi z pokoju, żeby nie zrobić krzywdy swojemu nowo narodzonemu synowi.

To, że schizofrenik potrafi pokonać swoje demony.

To, że ofiara gwałtu pierwszy raz od wielu lat mówi o tym, co przeszła.

To, że były skazaniec odstawia butelkę i jest w stanie utrzymać stałą pracę.

Co mają na koncie?

To, że skłócona para zaczyna się ze sobą lepiej dogadywać i rezygnuje z rozwodu.

To, że umierająca na raka kobieta godzi się ze swoją przeszłością, akceptuje swoją krótką przyszłość i jedna się ze swoim Bogiem.

To, że stary człowiek, mąż cierpiącej na Alzheimera, wraca myślami do dobrych czasów, kiedy żona jeszcze go pamiętała.

To, że zapomniani czują się ważni, a niezbyt piękni – atrakcyjni. Zagubieni – zrozumiani, a załamani stają się szczęśliwi.

Co mają na koncie?

Tak jak Taylor Mali powiedział o nauczycielach – mają na koncie więcej, niż większość ludzi zgromadzi przez całe życie.

Zmieniają świat.

Lekcja 4 Wyolbrzymiaj dobro

Noszą etykietki nadane im przez świat: menel, nieudacznik, były więzień, alkoholik, prostytutka – dopóki nie spotkają Larry’ego Petrusa i nie odkryją, że nie mają one nic wspólnego z rzeczywistością.

Niewiele osób, przestępujących progi Katolickiego Ośrodka West Side w Cleveland, robi dobre pierwsze wrażenie. Przychodzą zdenerwowani. Mamroczą pod nosem prośby o pieniądze. Śmierdzą wczorajszym tanim winem. Mają na sobie nieprane od wielu tygodni ubrania.

Larry, który miał siedemdziesiąt lat, kiedy go poznałam, podczas swoich dyżurów w ośrodku we wtorkowe i czwartkowe poranki nie zauważał żadnej z tych rzeczy. Przy biednych szare jak morze oczy Larry’ego tracą ostrość widzenia.

Nie zauważa brudu, porażek, wstydu. Zakłada te swoje dwuogniskowe okulary i staje twarzą w twarz z synami i córkami Boga.

– Wychodzę od tego, co myśli o nich Bóg – powiedział mi. – Bóg nigdy nie żałuje żadnego aktu stworzenia.

Kiedy ponad dziesięć lat temu Larry zaczął pracować społecznie, sortował ubrania. Któregoś dnia ktoś poprosił go o pomoc w napisaniu CV. Wkrótce był już zasypywany podobnymi prośbami. W ośrodku zaczęto go nazywać Mistrzem CV. Pracownicy powiesili plakat, zachęcający przybyłych do zwracania się do Larry’ego, jeśli potrzebują napisać życiorys.

– Życiorys jest jak etykietka na puszce. Mówi człowiekowi, kim jest, co ma w środku, co ma do zaoferowania – wyjaśnił mi Larry tak cichym głosem, że musiałam się nachylić, żeby go usłyszeć.

Ten mężczyzna z jedwabistymi siwymi włosami i czarnymi brwiami, rysującymi mu się na twarzy niczym grube znaki zapytania, nie spotyka się z biednymi po to, żeby poznać listę ich poprzednich miejsc pracy czy daty zatrudnienia.

Schodzi głębiej.

Pyta: „Co tam osiągnąłeś? Jakie masz marzenia? Nadzieje? Hobby?”.

– W życiu każdego z nich jest coś, o co jeszcze nikt nie zapytał – powiedział mi.

Larry nigdy nie drąży, jak to się stało, że są biedni.

– Społeczeństwo i tak ich za to obwinia – wyjaśnił.

Niczym ksiądz słucha w nabożnym skupieniu wszystkiego, co chcą mu wyznać, a każdym uściskiem daje im rozgrzeszenie.

Pochylił się i oparł ramiona na spranych dżinsach, żeby opowiedzieć mi szeptem o kobiecie, która piła od dziecka, a dziś jest trzeźwą mężatką.

– Te historie są nie do wiary – mówił. – Prostytucja, kazirodztwo, przemoc. Przychodzą tu z podbitymi oczami i złamaną szczęką.

Larry wierzy w nich wszystkich. „Dopóki żyją, zawsze jest nadzieja” – to jego credo.

Każdemu mówi, jakim jest dobrym człowiekiem, i każdego zachęca, żeby był tym, za kogo uważa go Bóg. Pomaga odnaleźć ludziom to, co w sobie zagubili. Pewien czterdziestopięcioletni mężczyzna wykonywał dotąd tylko prace niewymagające kwalifikacji: sprzątał boisko drużyny Cleveland Indians, pracował na zmywaku i był pomocnikiem kelnera. Larry dowiedział się, że studiował i chciał zostać nauczycielem, dlatego w rubryce „Cele osobiste” wpisał mu: „Chciałbym kontynuować naukę i podjąć pracę nauczyciela”.

Larry odkrył, że jeden z jego podopiecznych pracował jako wolontariusz w ośrodku dożywiania, więc umieścił to w jego CV. Inny był zatrudniony w pralni i nadzorował dziesięciu pracowników. Larry nauczył go mówić: „Odpowiadałem za…” zamiast: „Pracowałem dla…”.

Larry nie pisze, że ktoś był po prostu operatorem prasy dziurkarskiej. Wspomina, że taka osoba wykonywała pięćset części na godzinę, że pracowała na dwunastogodzinnych zmianach, że prasa ważyła sześćset ton. „Tyle umiejętności!”, woła wtedy Larry, podekscytowany okruchami złota, jakie znajduje w każdym człowieku.

Jest emerytowanym sprzedawcą śrubek. W domu przepisuje notatki, a potem robi kopie życiorysów i wręcza je każdemu w ładnej teczce. Kiedy skończy, jego zapłatą jest rozpromieniona twarz, która mówi: „Wow! Naprawdę jestem kimś. Faktycznie mam coś do zaoferowania”.

– Sprawiam, że zaczynają marzyć o tym, kim mogą zostać, zamiast zadowalać się tym, kim już są. Staram się tchnąć w nich nadzieję – rzekł. – Nadzieja nic nie kosztuje.

Znajduje ukrytą wartość w każdym zagubionym człowieku przychodzącym do ośrodka, gdyż nabrał w tym wprawy. Jeżeli w każdym szukasz dobra, to nie tylko je znajdujesz, ale wręcz wyolbrzymiasz. Przypomniał mi pewien werset Biblii, odpowiedź Maryi, kiedy dowiedziała się, że jest w ciąży: „Wielbi dusza moja Pana”.

Moja dusza ma zły zwyczaj wyolbrzymiać myśli, które wcale nie są dobre ani pobożne. Zbyt często skupiam moje wewnętrzne szkło powiększające na niemiłej uwadze jakiegoś nieznajomego, która natychmiast wydaje się jeszcze bardziej nieprzyjemna. Czasem kieruję lupę w przeszłość, na nauczyciela, który wyśmiewał się ze mnie w trzeciej klasie podstawówki, albo na przyjaciół, którzy zawiedli mnie w liceum, a wtedy rany się pogłębiają. Kiedy indziej odwracam szkło w stronę przyszłości, a nieskończony strumień lęku, niepokoju i zmartwień wzbiera i zamienia się w rwącą rzekę, która unosi mnie ze sobą.

Co by się stało, gdyby twoja dusza naprawdę wielbiła Boga? Gdybyś we wszystkich widział dobro, we wszystkich widział Boga – tak jak Larry?

Wtedy w każdej minucie każdego dnia miałbyś przy sobie specjalne szkło powiększające. We wszystkim, na co byś przez nie spojrzał, widziałbyś Boga.

Wyobraź sobie, że widzisz Boga w swoim szefie. W koleżance w pracy siedzącej przy sąsiednim biurku. W kierowcy przed tobą na autostradzie. W sąsiedzie, który nie kosi trawnika. W tym hałaśliwym facecie z metra sprzedającym batoniki.

Wyobraź sobie, że widzisz wyłącznie dobro w swoim małżonku. W mężu, który chrapie i nie opuszcza klapy od sedesu. W żonie, która za często się czepia i ani na chwilę nie przerywa swojego monologu, żeby wysłuchać, co masz do powiedzenia.

Wyobraź sobie, że widzisz wyłącznie dobro w swoich dzieciach. W maluchu, który wpada w histerię w dziale słodyczy. W dziesięciolatce, która nie chce posprzątać swojego pokoju. W nastolatku, który bez pozwolenia pożyczył samochód i go rozbił.

Wyobraź sobie, że dostrzegasz Boga w diagnozie „rak”, którą właśnie słyszysz. Albo w zwolnieniu z pracy. Albo w teście ciążowym, który dał wynik pozytywny… albo negatywny.

Co by było, gdybyś skierował swoją lupę na to, co dobre we wszystkich tych aspektach twojego życia, które wydają się martwe: w małżeństwie, z którego chcesz się wyplątać; w pracy, która cię nudzi; w rodzinie, która cię frustruje; w osobie, którą widzisz w lustrze?

Rośnie wszystko, na co spoglądam przez szkło powiększające.

Muszę sama zdecydować, gdzie je skieruję.

Lekcja 5 Daj z siebie wszystko i nie zadręczaj się. Może jest jeszcze za wcześnie na ocenę

Najgorszy felieton, jaki napisałam w życiu, stał się jednym z moich najlepszych tekstów dzięki pewnej nauczycielce.

Jo Anne Hollis została kiedyś ogłoszona Najlepszym Nauczycielem Roku w szkole zawodowej w miasteczku, w którym dorastałam. Kochała uczyć gospodarstwa domowego uczniów z trudnościami w przyswajaniu wiedzy oraz tych z licznymi niepełnosprawnościami. Widziała w nich obietnicę, której nikt inny nie dostrzegał. Po mistrzowsku umiała sprawić, że ludzie czuli się ważni. Kiedy robiłam z nią wywiad, Jo Anne umierała na raka. Było kilka dni przed Wielkanocą, a artykuł miał się ukazać w Niedzielę Wielkanocną.

Następnego dnia po spotkaniu z Jo Anne napisałam czwartkowy felieton, który okazał się jednym z najgorszych moich tekstów. Usiłowałam być zabawna, ale mi nie wyszło. Wena mnie opuściła i nie potrafiłam wykrzesać z siebie nic sensownego. W felietonie wyjaśniałam, dlaczego Wielkanoc to najobrzydliwsze święta w roku. Oto fragment tekstu, zatytułowanego: „Wielkanocne smakołyki, przez które dostaniesz kręćka”:

Kolorowy zawrót głowy. Nawet wielkanocny zając ma mdłości. Każdy producent myśli, że konsumenci wybierają słodycze na podstawie ich koloru: im jaskrawsze, tym lepiej. Wciąż króluje krzykliwy odcień różu, ale ostry fiolet depcze mu po piętach.

I dlaczego wszystko musi być w kształcie jajka? Kto o tym zadecydował? Na pewno nie zając wielkanocny. Jedyne dobre jajka to jajka po diabelsku. Niebieskie landrynkowe jajka? Istnieją od zawsze, ale które dziecko chciałoby zjeść cokolwiek w takim kolorze? I jaki rodzic by mu na to pozwolił?

Nadal najlepiej sprzedają się czekoladowe zające, ale spróbujcie znaleźć takiego, który nie smakuje jak eksponat z muzeum figur woskowych. Jeśli myślicie, że ja jedna mam tego dosyć, poczekajcie tylko do niedzieli. Nie zdziwcie się, jeśli zając wielkanocny zostawi przy waszym koszyczku małą brązową pamiątkę. I nie mam na myśli rodzynek w czekoladzie.

Koledzy z redakcji przewracali oczami, czytając mój felieton. Usłyszałam, jak jeden z nich stwierdził, że chyba pisałam go resztkami sił. Kilkoro czytelników zadzwoniło z krytyką. Było mi wstyd. Napisałam najlepszy artykuł, na jaki było mnie stać tamtego dnia, ale te negatywne opinie uruchomiły mój wewnętrzny magnetofon, który zawsze odtwarza to samo nagranie: „Do diabła, co jest z tobą nie tak? Czy ty nic nie potrafisz zrobić dobrze?”. W dni, kiedy oceniam siebie gorzej niż ktokolwiek inny, nadal słyszę w głowie wściekły głos mojego taty.

Przestał mnie dręczyć dopiero po rozmowie z mężem Jo Anne w pierwszy dzień świąt, po ukazaniu się mojego tekstu o niej. Napisałam w nim, dlaczego kadra szkoły Maplewood Joint Vocational School w moim rodzinnym miasteczku, Ravennie, przyznała jej nagrodę Najlepszego Nauczyciela Roku.

Jo Anne miała czterdzieści cztery lata i umierała na raka macicy. W ciągu zaledwie pięciu miesięcy choroba zajęła okrężnicę, wątrobę, płuca, kręgosłup i mózg. Ale równie trudno jak z wiadomością o przerzutach, było Jo Anne pogodzić się z tym, że już nie wróci do pracy.

Nie przyszła więcej do szkoły, ale wciąż miała do przekazania coś ważnego ze szpitalnego łóżka ustawionego w domu. Pierwsze, czego się od niej nauczyłam, to patrzeć drugiemu człowiekowi w oczy i mówić mu po imieniu. Od chwili, w której jej orzechowe oczy pochwyciły moje spojrzenie, nie przestawały się we mnie wpatrywać.

Kiedy przeprowadzałam z nią wywiad, była przykuta do łóżka. Łysą głowę miała owiniętą piękną jedwabną chustą. Gestem wskazała, bym podeszła bliżej, chciała patrzeć mi w oczy podczas rozmowy. Biło od niej ciepło, jakiego nie poczułam od nikogo nigdy wcześniej ani później. Tak, jakby jej całe ciało emitowało światło, którego się nie widzi, tylko czuje. To było jak zetknięcie z czystą miłością i łaską. Im bliżej podchodziłam, tym mniej zauważałam – że wypadły jej włosy, że ma niemal przezroczystą skórę.

Powiedziała mi, że nauczyciele przyjeżdżali pełnymi autobusami pod jej dom i stali w ogródku z transparentami: „Świetna robota, Jo”, „Nauczycielka światowej klasy” oraz „Nauczyciele zmieniają życie”. Wszyscy po kolei przechodzili przez trawnik pod okno sypialni, żeby jej podziękować.

Jo Anne mówiła o swojej pracy w czasie teraźniejszym, chociaż wiedziała, że nigdy do niej nie wróci. Każde zdanie kończył atak kaszlu. Opowiedziała mi, dlaczego kocha uczyć niepełnosprawne dzieci.

– Kiedy wchodzą do klasy, wbijają oczy w podłogę – wyjaśniła. – Nie mają poczucia własnej wartości. Nie mają pojęcia, że każde z nich jest dobrym człowiekiem. Ludzie je upokarzają. Ludzie próbują je ukryć. Unikają ich. Czuję ogromną satysfakcję, patrząc, jak ich wzrok odrywa się od podłogi i napotyka moje spojrzenie, bo wtedy wiem, że te dzieci sobie poradzą.

Jej zadaniem było znaleźć uczniom pracę w sektorze usług.

– Umiejętności zawodowe mogą zdobyć wszędzie, jeśli tylko ludzie okażą im cierpliwość – powiedziała. – Trochę trudniej zdobyć umiejętności życiowe.

Kiedy Jo zabierała uczniów furgonetką na obiad, zatrzymywała się przy ulubionej restauracji każdego dziecka i pozwalała wszystkim dokonać własnego wyboru. W Zjednoczonym Kościele Chrystusa, gdzie prowadziła szkółkę niedzielną, założyła koło opieki, którego członkowie odwiedzali chorych, wysyłali kartki z życzeniami i wozili potrzebujących do szpitala.

Jako drużynowa skautek dużą wagę przywiązywała do zabawy. Jej skautki nie zawsze śpią pod gołym niebem na wyjazdach.

– Raz w roku nocujemy w Sheratonie – zwierzyła mi się szeptem, jak dziecko, które zdradza swój sekret. – Skoro dziewczyny właśnie tam chcą wydać pieniądze zarobione na sprzedaży ciastek, to ja nie mam nic przeciwko. Po prostu lubię się dobrze bawić. Jeśli coś będzie dla nich świetną zabawą, zapamiętają to do końca życia, niezależnie od tego, czy chodzi o lekcje w szkole, obowiązki domowe, czy pomoc w kościele.