Bóg zawsze znajdzie ci pracę - Regina Brett - ebook + audiobook + książka

Bóg zawsze znajdzie ci pracę ebook i audiobook

Regina Brett

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Najnowsza książka Reginy Brett, autorki bestsellerów „Bóg nigdy nie mruga” i „Jesteś cudem”

To książka dla tych, którzy przestali kochać to, co robią.

I dla tych, którzy kochają swoją pracę, ale pragną odnaleźć głębszy sens także w innych sferach życia.

Dla tych, którzy są bezrobotni, wykonują pracę poniżej swoich kwalifikacji albo czują się nieszczęśliwi w życiu zawodowym.

Dla tych, którzy zeszli z obranej niegdyś drogi, chwilowo albo bezpowrotnie.

Dla tych, którzy dopiero rozpoczynają karierę zawodową i chcą się dowiedzieć, jak zapisać tę czystą kartę.

Dla tych, którzy przeszli na emeryturę albo nie mogą już dłużej pracować, a pragną wieść pełniejsze życie.

Dla tych, którzy kochają swoją pracę tak bardzo, że chcą zainspirować innych i pomóc im odnaleźć życiową pasję.

Dla tych, którzy – jak ja – czuli się kiedyś zagubieni w życiu i kluczyli krętą ścieżką, dopóki ta nie zaprowadziła ich w idealne miejsce. Wierzę, że każdy z nas ma takie miejsce. Musimy je tylko odszukać. Albo odprężyć się i pozwolić, żeby to ono odszukało nas.

Regina Brett

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 307

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 26 min

Lektor: Joanna Jeżewska

Oceny
4,4 (221 ocen)
138
50
25
4
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
choligan

Nie oderwiesz się od lektury

cudowne kolejne inspiracje płynące od R. Brett
00
aniab2205

Nie oderwiesz się od lektury

Autorka po raz kolejny wraca do własnych doświadczeń i historii poznanych ludzi pokazując jak czerpać z tego, co nas otacza i doświadcza, jak pracować nad sobą, by czerpać radość z własnej pracy, jakąkolwiek drogę w końcu obierzemy.
00
dziezyknatalia

Dobrze spędzony czas

8/10 wzruszająca
00
Weronika128

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo podnosząca na duchu i dostarczająca rozrywki opowieść o zyciu
00
Eblinka

Nie oderwiesz się od lektury

Jeżeli faktycznie szukasz pracy to książka dla Ciebie, jeżeli jej nie szukasz to też dla Ciebie. Pomaga docenić to co mamy i uwierzyć w to, że nadzieja i wiara mogą zdziałać cuda. Polecam każdemu kto szuka sensu w prozie życia codziennego.
00

Popularność




Tytuł oryginałuGod Is Always Hiring. 50 Lessons for Finding Fulfilling Work

Copyright © 2014 Regina Brett. All rights reserved.

Grand Central Publishing, Hachette Book Group, 237 Park Avenue, New York, NY 10017www.HachetteBookGroup.com

Wszystkie cytaty z Biblii pochodzą z IV wydania Biblii Tysiąclecia.

Przekład Olga Siara

Redakcja i korekta Dominika Pycińska, Maria Brzozowska

Konwersja Tomasz Brzozowski

Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone.

ISBN-13: 978-83-63944-67-4

Insignis Media ul. Szlak 77/228–229, 31-153 Kraków telefon / fax +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.plfacebook.com/Wydawnictwo.Insignistwitter.com/insignis_media (@insignis_media)instagram.com/insignis_media

Dla Bruce’a, mojego męża, mojego cheerleadera, mojego

Wstęp

W ciągu minionych pięciu lat miałam przyjemność przemawiać przed tysiącami osób podczas niezliczonych wykładów i spotkań z czytelnikami. Pytanie, które słyszę najczęściej, brzmi: „O czym będzie twoja następna książka?”.

Kiedy mówię publiczności, że chcę napisać książkę, która pomoże odnaleźć głębszy sens w pracy oraz w życiu codziennym, tak by stały się one prawdziwą pasją, słyszę brawa. Od moich czytelników wiem, że domagali się oni tej książki jak najszybciej.

Oto i ona.

Bóg zawsze znajdzie ci pracę to zbiór inspirujących esejów, historii i felietonów, które mają pomóc ludziom ujrzeć ich pracę i życie w nowym świetle.

To książka dla wszystkich tych, którzy przestali kochać to, co robią.

I dla tych, którzy kochają swoją pracę, ale pragną odnaleźć głębszy sens także w innych sferach życia.

Dla tych, którzy są bezrobotni, wykonują pracę poniżej swoich kwalifikacji albo czują się nieszczęśliwi w życiu zawodowym.

Dla tych, którzy zeszli z obranej niegdyś drogi, chwilowo albo bezpowrotnie.

Dla tych, którzy dopiero rozpoczynają karierę zawodową i chcą się dowiedzieć, jak zapisać tę czystą kartę.

Dla tych, którzy przeszli na emeryturę albo nie mogą już dłużej pracować, a chcą wieść pełniejsze życie.

Dla tych, którzy kochają swoją pracę tak bardzo, że chcą zainspirować innych i pomóc im odnaleźć życiową pasję.

Dla tych, którzy – jak ja – czuli się kiedyś zagubieni w życiu i błądzili krętą ścieżką, dopóki ta nie zaprowadziła ich w idealne miejsce. Wierzę, że każdy z nas ma takie miejsce. Musimy je tylko odszukać. Albo odprężyć się i pozwolić, żeby to ono odszukało nas.

Napisałam tę książkę, żeby pomóc ci znaleźć pracę, którą pokochasz, i zbudować wokół niej życie pełne miłości. Niezależnie od tego, kto jest twoim szefem, ile zarabiasz i jak sobie radzi gospodarka, masz dość siły, żeby rozwijać, wzbogacać i pogłębiać własne życie i życie ludzi wokół siebie.

Te lekcje są owocem moich doświadczeń jako matki samotnie wychowującej dziecko przez osiemnaście lat, moich refleksji z okresu walki z rakiem, a także inspiracji życiem innych ludzi, których poznałam, gdy szukałam dla siebie drogi zawodowej, oraz w ciągu dwudziestu dziewięciu lat pracy dziennikarskiej. Mam nadzieję, że każda z tych lekcji pomoże ci zerwać się rano z łóżka, poczuć przypływ energii w porze lunchu, a wieczorem spokojnie zasnąć – albo po prostu poruszy cię i stanie się iskrą, która nada sens twojej pracy i twemu życiu.

Lekcja 1 Kiedy nie dostajesz tego, co chcesz, dostajesz coś lepszego – doświadczenie

Większość życiorysów nie pokazuje krętej ścieżki, którą wiedzie nas los, ani etykietek, jakie przyklejali nam ludzie po drodze. Wygładzamy swoje CV, zmieniamy nazwy dawnych stanowisk, pomijamy te epizody, których chętnie byśmy sobie oszczędzili.

Kiedyś moje CV zmieniało się co pół roku. Mniej więcej tyle czasu wytrzymywałam w większości miejsc pracy jako dziewczyna. Sześć miesięcy. Musiałam się jeszcze wiele nauczyć. Ale nauka szła mi opornie.

Mottem mojego życia stało się powiedzenie: „Jestem kobieta pracująca, żadnej pracy się nie boję”. Odnajdywałam się także w piosence country, zatytułowanej It’s Five O’Clock Somewhere („Gdzieś wybiła już piąta”), która opisuje moment, gdy tracisz nad sobą panowanie i masz ochotę wygarnąć szefowi, co o nim myślisz, ale zamiast tego lepiej po prostu pójść do domu. Któregoś dnia nie dałam rady. Rzuciłam pracę jako kelnerka i wypadłam jak burza z restauracji. Nie zatrzymałam się nawet po to, żeby opróżnić słoik z napiwkami.

Niektórzy ludzie pną się po szczeblach kariery. Ja przemykałam pod drabiną. Przez lata szczęście jakoś mi nie dopisywało, za to miałam szczęście do pecha. Moja pierwsza szefowa była prawdziwą suką. Mówię poważnie. To była pudlica o imieniu Mam’selle, która mieszkała w domu obok. Pierwsze pieniądze zarobiłam, wyprowadzając psa sąsiadki. Mam’selle miała jaskrawoczerwony manicure i kokardę. Po długim spacerze ta biała kulka wreszcie załatwiła swoją potrzebę, więc odprowadziłam ją do domu. Właścicielka uniosła puchaty czubek ogona.

„Nie… nie wytarłaś jej?!” – wykrztusiła zaskoczona.

Przysięgam, że Mam’selle posłała mi złośliwy uśmieszek. Nie utrzymałam długo tej pracy. Sądziłam, że mam wyprowadzać psa, a nie go czyścić mu futro.

Potem zatrudniłam się jako asystentka w nowo otwartym teatrze, gdzie musiałam do upadłego czyścić garderoby i łazienki. Chodziłam jeszcze do szkoły średniej, a wracałam do domu po północy. Z tej pracy zwolnili mnie moi rodzice. Później awansowałam na kasjerkę w aptece Clark’s Pharmacy, gdzie przez większość czasu ścierałam kurz z opakowań witamin, próbując wyglądać na zajętą i nie dać się złapać na podjadaniu batonów. Rzuciłam to, żeby pracować jako kelnerka w restauracji Widener’s i wyławiać kilka centów napiwku z kałuży keczupu.

Stamtąd przeszłam do miejscowego szpitala, gdzie nosiłam różowy fartuch i siatkę na włosy. Godzinami stałam w białych butach, nakładając chorym pacjentom mus z suszonych śliwek na tace przy długim taśmociągu. Na moim identyfikatorze pracowniczym widniał uroczy tytuł „Pomoc kuchenna”. W życiorysie przemianowałam się na Asystentkę ds. diety. Zachowałam tę siatkę na włosy i identyfikator – wkleiłam je do swojego albumu, żeby przypominały mi o tym, jak od szóstej rano do trzeciej po południu spłukiwałam w szpitalnej kuchni tace i naczynia umazane wymiocinami i krwią pacjentów. Nie pamiętam nawet, czy nosiliśmy wtedy rękawice ochronne.

Przez pewien czas pracowałam jako sekretarka. To był okres prehistoryczny – przed erą komputerów. Wtedy szczytem marzeń była elektryczna maszyna do pisania i taśma korekcyjna. Od siłowania się z kalką maszynową miałam całe ręce w tuszu, za to po mistrzowsku posługiwałam się korektorem. Dziwię się, że szef nigdy nie zastał mnie zemdlonej od tych wszystkich oparów. Nienawidziłam tej pracy. Któregoś dnia cały poranek zajęło mi wystukanie na maszynie trzystronicowego listu. Niestety, szef wręczył mi go z powrotem, zamaszyście podkreśliwszy literówki na czerwono. Gdyby tego nie zrobił, mogłabym pokryć je korektorem, a tak musiałam przepisać wszystko od nowa.

Pracowałam w wielu miejscach, zanim zrozumiałam, że pragnę czegoś więcej niż praca. Do pracy chodzi się po to, żeby mieć pieniądze na opłacenie rachunków. Praca to miejsce, w którym karane jest pięciominutowe spóźnienie, nawet jeśli zatrzymałeś się, żeby pomóc kierowcy w potrzebie. Praca to miejsce, z którego idziesz na zwolnienie lekarskie, żeby mieć czas szukać lepszej posady. Praca może być stabilna i bezpieczna, ale równocześnie jest nudna. Robisz to, czego się od ciebie oczekuje, a potem wracasz do domu. Idziesz na zwolnienie, kiedy tylko nadarzy się okazja, bo tak naprawdę chciałbyś się zwolnić na dobre.

Dzięki pracy zarabiasz na życie. Dzięki karierze możesz je kształtować. Praca oznacza wypłatę. Kariera oznacza wyższą wypłatę. Kariera wymaga wykształcenia, kwalifikacji i gotowości do podejmowania ryzyka. Dlatego postanowiłam znaleźć karierę dla siebie. Sześć razy zmieniałam kierunek studiów, od biologii przez botanikę, ochronę przyrody, język angielski i public relations aż po dziennikarstwo. Uniwersytet Stanowy w Kent zlitował się nade mną i przepuścił mnie na następny rok, chociaż oblałam chemię i dostałam kiepskie oceny z zoologii i psychologii dziecięcej. Dwanaście lat zajęło mi ukończenie czteroletnich studiów, ponieważ przerwałam je, żeby pójść do pracy i urodzić dziecko. Rozpoczęłam naukę w 1974 roku, ale zakończyłam ją z rocznikiem 1986, mając trzydzieści lat. Potem przyszedł czas na magisterium z dziennikarstwa i odnalezienie mojej życiowej misji.

Dawniej myślałam, że tylko tacy ludzie jak Matka Teresa albo Gandhi mają życiową misję. Ale wszyscy ją mamy. Jak ją odnaleźć? Wsłuchując się w swoje życie.

A co ze wszystkimi ślepymi zaułkami na mojej ścieżce kariery? Nie ma czegoś takiego. W boskiej gospodarce nic się nie marnuje. Z czasem wszystkie kropki dają się połączyć. W dzieciństwie uwielbiałam książeczki z rysunkami powstającymi z połączonych kropek. Każda miała swój numer, dzięki czemu łatwiej było odtworzyć rysunek. W prawdziwym życiu kropki nie są ponumerowane.

Wyboista ścieżka mojej kariery długo wyglądała na labirynt bez wyjścia, dopóki któregoś dnia wszystkich kropek nie połączyła jedna linia. Jak to mawia pewien mój przyjaciel, Bóg pisze równo, chociaż stawia krzywe litery. Uwielbiam ten wers z piosenki zespołu Rascal Flatts: „Bóg pobłogosławił krętą ścieżkę, która doprowadziła mnie prosto do ciebie”. Bóg naprawdę pobłogosławił moją krętą ścieżkę. Nigdy nie zgubiłam drogi. Bóg zawsze dokładnie wiedział, gdzie jestem.

Te wszystkie zajęcia, które wydawały mi się niedorzeczne i bezmyślne, bardzo mnie wzbogaciły. Tyle że wtedy tego nie dostrzegałam. Skromna pensja w wysokości dwustu dolarów tygodniowo przesłaniała mi bogactwo doświadczeń, jakie zdobywałam.

Zajęcia uważane przez niektórych za niewdzięczne nadały mojemu życiu sens. Odrabiając pańszczyznę jako kelnerka, nauczyłam się współczucia dla niewidomego mężczyzny, który w każdą środę przychodził do restauracji na wątróbkę z cebulą i miał zwyczaj przepędzać ludzi z drogi swoją białą laską, wykrzykując zamówienie.

Praca w domu pogrzebowym nauczyła mnie pocieszać ludzi w żałobie, dlatego wiele lat później, już jako reporterka, wiedziałam, jak rozmawiać z ojcem, którego syn został postrzelony, gdy wracał do domu na rowerze. W zespole ratownictwa medycznego walczyliśmy z czasem o życie pacjenta – takie doświadczenie uczy więcej o nieprzekraczalnych terminach niż jakikolwiek redaktor w newsroomie.

Na stanowiskach asystenckich nauczyłam się szybciej i lepiej pisać na maszynie. Prowadząc terapię dla alkoholików, zaczęłam rozpoznawać, kiedy mój rozmówca kłamie – jak wtedy, gdy siedziałam naprzeciwko pewnego mężczyzny z wyrokiem za zamordowanie człowieka po pijanemu, ale nadal nie przekonanego, że ma problem z alkoholem.

W kolegium do spraw wykroczeń drogowych wpisywałam do protokołów informacje o mandatach. Dzięki temu wiedziałam, gdzie szukać rejestrów sądowych, gdy zbierałam informacje do artykułu o mężczyźnie skazanym trzydzieści dwa razy za prowadzenie samochodu w stanie nietrzeźwości, któremu zwracano prawo jazdy, dopóki nie zabił w wypadku dwóch studentów.

Przepisując długie pisma procesowe jako sekretarka w kancelarii prawnej, poznałam zasady funkcjonowania systemu sądowniczego, dlatego mój artykuł o niewinnym człowieku oczekującym na wykonanie wyroku śmierci doprowadził do zmiany prawa w Ohio, dzięki której oskarżyciele nie mogą już ukrywać dowodów. Po dwudziestu latach od aresztowania bohater tamtego tekstu wyszedł na wolność.

Mówi się, że życie to coś, co upływa, kiedy ty jesteś zajęty snuciem planów na przyszłość. To samo dotyczy twojego CV. Jeśli mu na to pozwolisz, zacznie żyć własnym życiem. Niektórzy próbują wytyczyć swoją ścieżkę kariery i zaplanować każdy krok, ale rzeczywistość jest dużo bardziej szczodra. Ślepy zaułek tak naprawdę prowadzi okrężną drogą na nową trasę, którą nie planowałeś iść. Każde doświadczenie wzbogaca twoje życie już teraz albo na przyszłość. Chociaż nie zdawałam sobie z tego sprawy, wszystkie chałtury, które ledwo znosiłam, przygotowywały mnie do wykonywania pracy, którą kocham.

Kiedy dopiero zaczynasz się rozwijać, nie zawsze dostrzegasz, że wzrastasz. Jeśli jesteś jedną z tych osób, które czują się zagubione w życiu, głowa do góry. Może zagubiony trafisz właśnie tam, gdzie życie i tak miało cię zawieść.

Lekcja 2 Wszystko się zmienia, kiedy ty się zmieniasz

To był klucz do mojej przyszłości albo pakt z diabłem. Nie mogłam się zdecydować, która wersja jest prawdziwa, dlatego nie wiedziałam, co zrobić z dokumentem trzymanym w dłoni.

W wieku dwudziestu dwóch lat stałam się żerującym na rodzicach pasożytem. Nie miałam pracy ani żadnych perspektyw zawodowych. Jako samotna matka nie mogłam utrzymać ani siebie, ani mojego nowo narodzonego dziecka. Czułam się nie w porządku, mieszkając z mamą i tatą i za nic nie płacąc. Miałam wrażenie, jakby na moim ubraniu widniała szkarłatna litera A. A jak Antytalent. Nie radziłam sobie jako córka, siostra ani matka.

Nie mogłam szukać pomocy u ojca mojej córki. Postawiłam na nim krzyżyk, jeszcze zanim się urodziła. Powiedziałam mu, że nie chcę wyjść za niego za mąż, więc teraz nie mogłam się do niego zwrócić. Bałam się, że mi ją odbierze; że będzie chciał przekonać sąd, że może zapewnić jej lepsze życie niż ja.

Kiedy zaszłam w ciążę, rzuciłam studia. W czwartym miesiącu odeszłam z pracy w zespole ratownictwa medycznego. Oprócz ratowania życia musiałam jeździć po zmarłych do szpitali, domów opieki i prywatnych mieszkań. Odbieranie zwłok nie było prestiżowym zajęciem, ale dzięki niemu miałam z czego opłacić rachunki i, jak żartowaliśmy, przynajmniej nikt nie narzekał. Ale kiedy zaszłam w ciążę, nie mogłam ryzykować, że uszkodzę sobie kręgosłup albo narażę zdrowie dziecka, podnosząc ludzi ważących sto pięćdziesiąt kilogramów. Zakład pogrzebowy nie chciał trzymać więcej niż dwóch pracowników na dyżurze, więc odeszłam.

Nie wiedziałam, gdzie szukać następnej pracy ani co zrobić z dzieckiem w ciągu dnia. Moja córka miała tylko jednego rodzica. Gdybym znikała na cały dzień, nie zostałby jej już żaden. Nie mogłam ustawiać zmian tak, by wszystko pogodzić, bo grafik był z góry ustalony. Praca od siódmej do piętnastej oznaczałaby, że moja córka codziennie po przebudzeniu widziałaby obcego człowieka. Na zmianie od piętnastej do dwudziestej trzeciej nigdy nie mogłabym utulić jej do snu. Z kolei gdybym pracowała od dwudziestej trzeciej do siódmej, mała nigdy nie spałaby w domu.

Aplikowałam na różne stanowiska, ale nie miałam wystarczających kwalifikacji. Nie potrafiłam nawet pisać na maszynie. Własny samochód był poza moim zasięgiem, więc pożyczałam auto od taty. Dla rodzica samotnie wychowującego dziecko marzenia to za mało. Potrzebne są jeszcze pieniądze, żeby je spełnić. Nie miałam nic oprócz dziecka – pod każdym innym względem byłam bankrutem. I dlatego teraz trzymałam w rękach ten dokument.

Jego oficjalny tytuł brzmiał: Pomoc dla rodzin o niskich dochodach. Ale w moim miasteczku nazywaliśmy sprawy po imieniu: zasiłek. Zastanawiałam się, co zrobić z trzydziestodwustronicowym formularzem. Przejście na zasiłek wydawało się znacznie łatwiejsze od znalezienia pracy i przedszkola, które nie pochłonie całej mojej pensji. Korzystając z pomocy społecznej, uzyskałabym też ubezpieczenie zdrowotne dla siebie i swojej córki. Wydało się to rozsądnym rozwiązaniem.

Ale za każdym razem, kiedy próbowałam podpisać formularz, coś mnie powstrzymywało. Musiałabym oficjalnie zgłosić, kto jest ojcem mojej córki, żeby urzędnicy mogli ściągnąć od niego alimenty. Nie podałam jego nazwiska nawet do aktu urodzenia. Koniec końców nie podpisałam tych dokumentów z jednego powodu – bałam się, że jeśli kiedykolwiek zacznę pobierać zasiłek, to już nigdy nie przestanę. Opieka społeczna ma pewne pułapki. Najpierw przypomina linę ratunkową, na końcu której znajduje się wolność, ale może zamienić się w pęta, które nie pozwolą ci ruszyć z miejsca. Zawsze, kiedy chcesz zarobić dodatkowe pieniądze, ryzykujesz utratę wszystkich świadczeń i opieki zdrowotnej.

Bez samochodu trudno znaleźć pracę w małym miasteczku. Nie ma w nim autobusów, metra ani żadnych innych środków transportu publicznego. Jest tylko transport prywatny. Ogranicza cię odległość, jaką możesz pokonać pieszo do pracy i z powrotem. Zakład pogrzebowy oddalony o niecałe dwa kilometry mieścił się w tym obszarze. Nie chciałam znów odbierać zwłok, ale zaoferowano mi pracę biurową, więc ją przyjęłam.

A potem się zakochałam. Nie w pracy, tylko w moim szefie. Kiepski pomysł, ale rozpacz jest złym doradcą. Potrafi wmówić człowiekowi, że agresywny alkoholik to książę z bajki. Zakochałam się we wszystkim, co miał: w jego sukcesach, pieniądzach i szczęściu. Mieszkał we wspaniałym domu. Chodził do pracy w garniturze. Jadał w restauracjach. Cóż z tego, że trochę popijał? No dobrze, więcej niż trochę. Urwany film, jazda po pijanemu, nieprzychodzenie do pracy.

Przez tych kilka miesięcy, kiedy się spotykaliśmy, robiłam wszystko, żeby go uratować. Gdyby mi się udało, moglibyśmy żyć długo i szczęśliwie. Postanowiłam stać się dla niego tak ważna, żeby przestał pić. Spędziliśmy wiele godzin na głębokich rozmowach, których później nie pamiętał. Umawialiśmy się na ósmą, a on o dziesiątej dzwonił z baru, że już jedzie. Pojawiał się wreszcie o drugiej nad ranem, po zamknięciu knajpy, zbyt pijany, żeby ustać na nogach, i padał nieżywy na kanapę.

W końcu przyjaciele, którzy znali zasady AA, wyjaśnili mi, że muszę się od niego życzliwie odsunąć, przestać liczyć, ile drinków wypił, i przestać liczyć, że się zmieni. Nie miałam z nim przyszłości, ale nie interesowała mnie przyszłość bez niego. Uwielbiałam jego dom. Miał jadalnię, dużą werandę i sypialnie dla wszystkich dzieci, jakie chciałam mu kiedyś urodzić. Ale zanim zdążyłam porzucić te marzenia, on porzucił mnie.

W tym czasie moja córka uczyła się już chodzić. Dorastała, chociaż ja wciąż zachowywałam się jak dziecko. Wreszcie zebrałam dość oszczędności, żeby wyprowadzić się z domu rodziców do mieszkania oddalonego o dwie przecznice. Bałam się. Moja skromna wypłata musiała teraz wystarczyć na dwieście dziesięć dolarów czynszu i wszystkie rachunki. Poza tym pierwszy raz byłam zdana tylko na siebie. Nie wyjechałam z miasta na studia ani nie wyprowadziłam się do akademika. Nigdy wcześniej nie musiałam wziąć za siebie pełnej odpowiedzialności.

Kiedy zaszłam w ciążę, w moje życie wtargnął chaos; teraz z tej rozsypanej układanki zaczął wyłaniać się jakiś obraz. Co sześć miesięcy zmieniałam pracę na lepiej płatną. Poznałam nowe koleżanki, a jedna z nich zabrała mnie na rekolekcje, chcąc pomóc mi odnaleźć życiową drogę. Tam pewien ksiądz poradził mi, żebym zmieniła model swoich relacji z mężczyznami. Nie miałam czasu skorzystać z tej rady. Dwa tygodnie później byłam zakochana.

David mierzył ponad metr osiemdziesiąt, jeździł mazdą RX-7, świetnie się ubierał i nie pił alkoholu. Emocjonalnie był na poziomie nastolatka, ale ja też. Któregoś dnia przyjechał po mnie podrasowaną corvettą, a potem mknęłam autostradą z prędkością ponad dwustu kilometrów na godzinę. Wyjeżdżaliśmy na weekendy bez uprzedzenia, podrzucając moją córkę babci.

David przysyłał mi kwiaty, kupował ubrania i zabierał mnie na wakacje. Nigdy nie kończyły mu się pieniądze. Kiedy wydawał je na mnie, byłam zadowolona; kiedy wydawał je na coś innego, wpadałam w furię. Nie wiedziałam, że nie należały do niego, tylko do jego rodziców. Po którymś wyjeździe operator kart kredytowych przysłał pracownika do domu Davida, żeby przeciął wszystkie jego karty.

David studiował za darmo dzięki stypendium rządowemu, ale zamiast chodzić na zajęcia, grał w pokera i jeździł na motocyklu. Ja pracowałam do późna i mało zarabiałam. On jeździł drogim samochodem – ja miałam używanego, jaskrawo pomarańczowego forda fiestę, którego kupiłam za 2300 dolarów z własnych oszczędności. Żeby się nie rozpadł, mój tata okleił go taśmą i uszczelnił okna kitem.

Jak wyobrażałam sobie przyszłość? Moją przyszłością był David. Chciałam skończyć studia, zamieszkać we własnym domu i mieć rodzinę. Ślub z Davidem otworzyłby mi do tego drogę. Kiedy się zaręczyliśmy, diament w pierścionku był tak duży, jak sobie wymarzyłam. Wreszcie miałam wszystko.

Straciłam to dwa miesiące później. Podczas gdy ja przymierzałam suknie ślubne, on sypiał z innymi kobietami. Na domiar złego dowiedziałam się o jego zdradach na kręgielni. Od wielu dni dziwnie się zachowywał, więc w końcu zapytałam go wprost, półżartem: „Zdradzasz mnie czy co?”. Kiedy nie odpowiedział, wybiegłam na zewnątrz. I wtedy podjęłam decyzję – nie, nie wracam do domu, żeby wypłakiwać oczy w samotności. Wróciłam do środka i zaczęłam się na niego wydzierać, złapałam go nawet za kołnierzyk i podarłam koszulę od znanego projektanta. Miałam go dość, ale co gorsza, miałam też dość osoby, którą się stałam.

To był koniec. Zwróciłam mu pierścionek i powiedziałam, żeby dał mi go wtedy, kiedy będzie chciał mnie i tylko mnie. Nigdy nie dostałam tego pierścionka z powrotem. Ale dostałam coś lepszego.

Dostałam furii. Byłam wściekła na niego. I na siebie. I dzięki tej złości wreszcie wzięłam się w garść.

Miałam dwadzieścia sześć lat. To był najwyższy czas, żeby dorosnąć. Zrywając z nim, zerwałam też z osobą, którą nie chciałam już być. Nadszedł moment, żebym wzięła odpowiedzialność za siebie i swoje życie.

Bez Davida moja przyszłość była czystą kartą. To ode mnie zależało, jak ją zapiszę. Musiałam przejąć kontrolę nad swoim życiem. Najpierw oddałam mu wszystko, co zostawił w moim domu – łącznie z „Playboyami”, które schował w komodzie. Seksowną minispódniczkę i wyzywającą czarną sukienkę, które od niego dostałam, wymieniłam na praktyczne spódnice i spodnie odpowiednie do pracy. Potem sięgnęłam po katalog kursów uniwersyteckich i zaczęłam go przeglądać. Nie miałam pojęcia, kim chcę zostać ani co chcę robić, ale wiedziałam jedno: chcę być szczęśliwa.

Wtedy świat się przede mną otworzył. Wszystko w moim życiu zaczęło się zmieniać, kiedy postanowiłam zmienić siebie. Wcale nie musiałam znaleźć właściwej osoby dla siebie. Musiałam stać się właściwą osobą.

Lekcja 3 Jeśli ukryjesz swój talent, nigdy nie rozkwitnie

Któregoś dnia wypełnialiśmy w liceum test predyspozycji zawodowych, żeby sprawdzić, kim zostaniemy w przyszłości. Wyniki nas rozśmieszyły. Mnie wyszedł terapeuta oddechowy, a mojej przyjaciółce Betsy – kierowca ciężarówki.

Dziś Betsy jest pielęgniarką. Ja zostałam pisarką.

Kto by pomyślał?

My, w głębi duszy.

W głębi duszy wszyscy wiemy, kim jesteśmy.

Ale potrafimy wspaniale ukrywać swoje największe pasje.

Robiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby nie wykorzystać swojego talentu. Ukryłam go najgłębiej, jak potrafiłam, i walczyłam z każdym, kto próbował go wydobyć. W dziewiątej klasie pan Ricco, mój nauczyciel języka angielskiego, kazał nam pisać jeden akapit tygodniowo. Buntowałam się. Odkładałam to na ostatnią chwilę i wybierałam najnudniejsze tematy, żeby go zniechęcić. Ale to on wyszedł z tego starcia zwycięsko – chociaż nie zdawałam sobie z tego sprawy, zrobił ze mnie pisarkę.

Wciąż mu się opierałam. Nigdy nie pisałam do gazetki szkolnej, nie pomagałam przy publikacji rocznika i nie uczestniczyłam w żadnych fakultetach pisarskich. Tak bardzo bałam się zostać tym, kim rozpaczliwie pragnęłam być – pisarką. Wiele osób w głębi duszy zna swoje przeznaczenie. Wiedzą, co chcieliby robić w życiu, ale są zbyt przerażeni, żeby faktycznie się tym zająć, bo to oznacza ryzyko porażki. Wolimy ukryć ten talent głęboko w sobie, bo tam będzie bezpieczny, nietknięty i niewykorzystany. Dużo łatwiej jest o czymś marzyć i śnić, niż naprawdę zacząć działać, narażając się na klęskę i odrzucenie.

Pisałam w tajemnicy, zapełniając kolejne pamiętniki i dzienniki. Pewnego dnia z brawury albo głupoty dałam je do przeczytania siostrom. Później, kiedy zrozumiałam, co zrobiłam, wrzuciłam wszystkie zapiski do metalowego kosza na śmieci przed domem i spaliłam je. Kiedy płomienie trawiły moje słowa, miałam wrażenie, że gaszą też ogień we mnie.

Ale on wciąż się tlił. W dziesiątej klasie, kiedy poznałam twórczość Henry’ego Davida Thoreau, otworzyła się we mnie nowa przestrzeń. Poczułam się tak, jakbym mogła nabrać do płuc więcej powietrza. Nie stać mnie było na własny egzemplarz Waldena, więc przepisałam tekst słowo w słowo ze szkolnego wydania, zaczynając od wyjaśnienia, dlaczego autor zamieszkał w lesie.

Sama też prawie skończyłam w lesie, żeby uniknąć pisania. Wszyscy znamy powiedzenie: „Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach na przyszłość”. Gdyby bogowie spojrzeli łaskawym okiem na moje plany, zostałabym leśniczym. Tak bardzo bałam się pisać, że rzuciłam to i zmieniłam kierunek studiów na ochronę przyrody. To prawdziwa ironia losu, że ostatecznie pracuję jako dziennikarka, zapełniając słowami gazety i książki. Mam nadzieję, że leśnicy zdołają ocalić dość drzew, żeby nie zabrakło dla mnie papieru.

Gazety pokochałam już jako dziecko, kiedy przesiadywałam u stóp mojego ojca, przy jego butach do pracy ze stalowymi noskami. Po powrocie do domu zatapiał się w lekturze najświeższych wiadomości, a ja udawałam, że czytam strony, które zrzucał na ziemię. Ciekawiło mnie, co go tak fascynuje po wielu godzinach łatania dachów. Gdy moja mama znajdowała chwilę na lekturę, co nie zdarzało się prawie nigdy przy jedenaściorgu dzieci, lubiła felietony Ermy Bombeck. Czytając teksty Ermy, miałam wrażenie, że pisanie jest proste. I było proste, dopóki pisałam w pamiętniku. Moje słowa pozostawały bezpiecznie schowane przez wiele lat.

Ukrywałam swój talent ze strachu, że okaże się niewystarczający. Puszczałam mimo uszu prośby, żebym z niego korzystała. Powtarzałam Bogu, że nie jestem jeszcze gotowa, aż któregoś dnia przyszło mi do głowy: „A co, jeśli Bóg przestanie mnie o to prosić?”. Możesz się bać, kiedy Bóg wzywa cię do wykorzystania twojego talentu, ale jeszcze bardziej przerażająca jest myśl, że kiedyś się podda i zajmie się kimś innym.

Prześladowała mnie biblijna przypowieść o talentach. Pewien człowiek dał jednemu ze swoich sług pięć talentów, drugiemu dwa, a trzeciemu jeden. Pierwszy sługa obracał przekazanymi mu monetami, dzięki czemu zarobił kolejnych pięć. Drugi sługa również podwoił swój stan posiadania. Tymczasem mężczyzna z jednym talentem wykopał dziurę w ziemi i ukrył w niej pieniądze ze strachu. Kiedy pan wrócił, nagrodził pierwszych dwóch mężczyzn. Sługa, który zakopał swój talent, oddał nietkniętą monetę. Pan wpadł w gniew, zabrał mu talent i wyrzucił go z domu. Następnie oznajmił pierwszym dwóm sługom: „Każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Byłeś wierny w rzeczach niewielu, nad wieloma cię postawię” (Mt 25,14–30).

Jeśli dobrze wykorzystasz to, czym zostałeś obdarzony, otrzymasz więcej. Nie dostaniesz więcej talentów, dopóki nie zaczniesz korzystać z tych, które już masz.

Każdy z nas otrzymał pewien dar, ale niektórzy nigdy go nie rozpakowali. Każdy ma jakieś powołanie, życiową misję, wyjątkowy talent. O twoim powołaniu nie musi świadczyć zajmowane w pracy stanowisko. Niekoniecznie przeczytasz o nim na swojej wizytówce, w opisie obowiązków albo w CV. Masz je raczej wypisane w sercu. Robiłam wiele rzeczy, zanim znalazłam to miejsce w życiu, które pisarz Frederick Buechner nazywa „miejscem, gdzie spotyka się twoja największa radość i największy głód świata”.

Co powinieneś zrobić z tymi darami, które otrzymałeś od Boga? Bóg chce, żebyś z nich korzystał. Nie oszczędzaj ich na później. Kiedy Izraelici cierpieli głód w drodze do Ziemi Obiecanej, Bóg zesłał im mannę z nieba. Chleb za darmo! Ludzie ze strachu odłożyli trochę na następny dzień, ale chleb pokrył się pleśnią. Bóg chciał, żeby uwierzyli, że wystarczy im jego codzienna łaska.

Nie oszczędzaj swojego talentu. Musisz wykorzystać wszystko, czego się nauczyłeś i co odkryłeś, zanim dostaniesz więcej. Moje pisanie musiało wyjść poza granicę mojej sypialni. Ale kto miałby czytać moje słowa? Kto miałby je opublikować? Kto miałby za nie zapłacić? To już nie była moja sprawa. Nadszedł czas na działanie. Chociaż w modlitwie mówiłam Bogu: „tak”, to słowo nic nie znaczy, jeśli nie poprzesz go działaniem.

Do czego jesteś powołany? Odpowiedź leży w tobie samym. Zamiast dręczyć rodzinę i przyjaciół pytaniem, czym powinieneś się zająć, przyjrzyj się swojemu krajobrazowi wewnętrznemu i poszukaj tam duchowej interpretacji własnego życia. Bóg zdradził ci już rozwiązanie tej zagadki, tylko szeptem. Większość z nas żyje zbyt szybko i hałaśliwie, żeby się wsłuchać w jego słowa.

Wielu ludzi nie odnajduje swojego powołania nie dlatego, że go nie zna, lecz dlatego, że boi się je poznać, bo wtedy musieliby zacząć działać. Kiedyś na przyjęciu przysłuchiwałam się, jak pewna kobieta narzekała licznie zgromadzonym wokół niej słuchaczom, że ma mnóstwo możliwości zawodowych, tylko nie potrafi spośród nich wybrać. Za każdym razem, kiedy ktoś dawał jej dobrą radę, natychmiast ją odrzucała, wzdychając: „Nie wiem, co zrobić”. Dostawała dużo uwagi i zainteresowania dzięki swojej niewiedzy i bezradności.

Nagle usłyszałam podszept intuicji, zajrzałam jej w oczy i zapytałam cicho: „A chcesz się dowiedzieć?”.

Spojrzała na mnie z oburzeniem. Wszyscy wokół ucichli. A potem jej spojrzenie złagodniało. „Tak”, odpowiedziała i podzieliła się z nami tym, co kochała robić tak bardzo, że aż się tego bała.

Ktoś opowiedział mi kiedyś piękną historię. Zanim przychodzimy na świat, każdy z nas posiada całą wiedzę, jakiej potrzebujemy w tym i przyszłym życiu. Ale tuż przed narodzinami anioł kładzie nam palec na ustach, jakby chciał nas uciszyć, i zostawia nad nimi ślad, a my zapominamy wszystko, co wiemy. Przez resztę życia próbujemy odzyskać tę utraconą wiedzę.

Czasem kładę sobie palec na górnej wardze, dokładnie w tym niewielkim zagłębieniu, i słucham.

Spróbuj sam. To ci przypomni, żeby przestać mówić i wsłuchać się w to, co już wiesz.

Lekcja 4 Nieważne, jak na ciebie mówią. Ważne, kiedy odpowiadasz

Ludzie stale to robią. Zapytaj kogoś: „Czym się zajmujesz?”, a usłyszysz to okropne, pięcioliterowe słowo: „tylko”.

„Jestem tylko dozorcą”.

„Jestem tylko sanitariuszem”.

„Jestem tylko kierowcą autobusu”.

„Jestem tylko sekretarką”.

Tylko?

Uwielbiam spotykać ludzi, którzy nie mogą się doczekać, żeby mi powiedzieć, czym się zajmują. Wymyślają dla siebie własne tytuły stanowisk i cieszą się z tego, kim są.

Kobieta, która robi klientom manikiur, mówi o sobie: technik stylizacji paznokci. Facet, który naprawia pianina, na wizytówkach mianuje się dyrektorem technologii pianistycznej. Mężczyzna w parku rozrywki, który naprawia karuzelę, uważa się za specjalistę do spraw płynnej jazdy. Dziewczyna, która czyści pływalnię miejską, nadała sobie tytuł menadżera konserwacji pływalnianej. Pracownik ochrony hotelowej nazywa się dyrektorem ds. przeciwdziałania stratom.

Co oznacza tytuł zawodowy?

Wszystko i nic. To zależy od tego, o jakim tytule mowa, kto ci go nadał, a przede wszystkim – czy dodaje ci skrzydeł, czy cię ogranicza. Zamiast się kulić, żeby nie wyjść poza granice swojego stanowiska, czasem trzeba poszerzyć szufladkę, do której się trafiło, i samemu stworzyć odpowiedni tytuł.

Zasada jest prosta: wykonuj swoje obowiązki, ale wygospodaruj też trochę czasu na zajęcia nadobowiązkowe, które zaprowadzą cię na stanowisko, o jakim marzysz.

Kiedy dostałam pracę jako reporterka działu biznesowego w dzienniku „Beacon Journal” w Akron, przepłakałam całą drogę do domu. Byłam zadowolona z wynagrodzenia i świadczeń pracowniczych, ale nie chciałam mieć nic wspólnego z biznesem. Nie chciałam pisać o wynikach sprzedaży, dorocznych walnych zgromadzeniach i kwartalnych sprawozdaniach finansowych. Nienawidziłam liczb i danych. Nie pasowały do mantry, jaką wpojono nam na wydziale dziennikarstwa: „Piszcie o ludziach!”. Gdzie kryli się ludzie w rzędach notowań i statystyk giełdowych?

Musiałam ich znaleźć i tak właśnie zrobiłam. Pisałam wiadomości biznesowe, ale oprócz tego przygotowywałam materiały o przedstawicielach ciekawych zawodów. Bohaterami moich tekstów byli: kominiarz, kierowca betoniarki i pilot sterowca. Pisałam reportaże o pracownikach trzeciej zmiany i rolnikach; towarzyszyłam też pewnej kobiecie w jej drodze przez akademię policyjną.

Na początku nie wszystkim podobał się mój zapał, ale produkt końcowy zwykle spotykał się z uznaniem. Zbyt wielu szefów szufladkuje pracowników. Niezależnie od tego, do jakiej szufladki trafisz, spróbuj zrobić w niej więcej miejsca dla siebie. A najlepiej wyłam jej ścianki, roztrzaskaj ją o podłogę i zamień na ogromną czystą kartę, którą zapiszesz, czym tylko chcesz.

Nie pytaj nikogo o pozwolenie. Po prostu działaj. W końcu lepiej prosić o przebaczenie niż o zgodę. Każdego ranka przed pracą zdecyduj, kim chcesz być – i bądź właśnie tą osobą. To zależy od ciebie i od nikogo innego. Sam odpowiadasz za treść swojego CV, sam musisz stawiać sobie ambitne wyzwania i nadać znaczenie temu, co robisz od dziewiątej do piątej.

Zanim dostałam wymarzoną posadę felietonistki, mówiłam ludziom: „Jestem felietonistką bez felietonu”. Dzięki temu mogłam wybiec myślami poza stanowisko reporterki i zobaczyć się na wymarzonym stanowisku. Uwielbiam te słynne słowa poetki Lucille Clifton: „Nieważne, jak na ciebie mówią; ważne, kiedy odpowiadasz”. To zależy od ciebie.

Thelma, sąsiadka moich rodziców, pracowała w szpitalnej kuchni. Była w wieku mojej mamy i dorastając, współczułam jej, że przez całe życie nosi w pracy różowy fartuszek i siatkę na włosy, dopóki nie zrozumiałam, dlaczego to robi.

Chociaż pracowała jako pomoc kuchenna, Thelma uważała się za kogoś więcej. Piekła najlepsze kruche ciasto w mieście. Pacjenci dostawali prawdziwy rarytas. Nieważne, jak nazywało się jej stanowisko. We własnych oczach była cukiernikiem.

Pomyślałam o Thelmie, kiedy poproszono mnie o wystąpienie na ceremonii na cześć pracowników centrum medycznego Cleveland Clinic z dwudziestopięcioletnim stażem. To mógł być nudny wieczór; cała seria machinalnych uścisków dłoni, pozowania do zdjęć i wręczania zegarków. Bezduszne widowisko, ograniczające się do taśmowych podziękowań dla dwustu pracowników. Mogli zostać potraktowani jak trybiki w ogromnej maszynie medycznej, jaką jest Cleveland Clinic.

Zamiast tego poczułam się tam tak, jakbym otworzyła skrzynię ze skarbem cenniejszym od jakichkolwiek klejnotów. Każdy pracownik został uhonorowany za rolę, jaką naprawdę pełnił w szpitalu – jako kluczowy członek zespołu, który ratuje chorych i podnosi jakość życia pacjentów, ich rodzin i swoich kolegów.

Wszyscy zaczęli pracować w szpitalu przed erą komputerów, kiedy dokumenty wypełniano ręcznie, pielęgniarki nosiły białe czepki i nikt nie płacił za parking. W tamtych czasach gabinety były wielkości wind, a niektóre naprawdę znajdowały się w dawnych szybach windowych.

Tej nocy, podczas uroczystości na ich cześć, na sali balowej nie dało się odróżnić lekarzy od pracowników archiwum. Nie miało znaczenia, kto ile zarabia i jaki nosi tytuł. Tej nocy wszyscy byli sobie równi. Wszyscy poświęcili szpitalowi dwadzieścia pięć najlepszych lat życia. W programie znajdowały się krótkie biografie każdego pracownika, ale nie były to punkty zaczerpnięte z ich CV, tylko informacje, które liczą się naprawdę: „Zawsze uśmiechnięty. Świetny rozmówca. Niespożyta energia. Opowiada ciekawe historie. Skromny”.

W programie znalazła się wzmianka o tym, że jedna z oddziałowych w Centrum Onkologii często ślęczała do późna przy biurku, usiłując skoordynować zapisy pacjentów. Człowiek, którego nazwalibyśmy salowym, nie ograniczał się tylko do sprzątania; pomagał również odwiedzającym chorych trafić do właściwej sali. Szef służby przeciwpożarowej też był kimś więcej. Ten mistrz punktualności przez pierwszy rok pracy codziennie przyjeżdżał do Cleveland z Columbus i ani razu się nie spóźnił. To dwie i pół godziny drogi – w jedną stronę.

Pewien pediatra słynął z naśladowania głosu Kaczora Daffy’ego, czym podczas badań rozśmieszał nawet najbardziej przerażone dzieci. Zyskał też uznanie za to, że przyczynił się do wprowadzenia w życie przepisu o obowiązku noszenia kasku podczas jazdy na rowerze. Jedną z pielęgniarek określono mianem aktorki, artystki komediowej i autorki z publikacjami na koncie. Miała przydomek Zaklinaczki Chorych. Jakie wypowiadała zaklęcia? Zapewne: „Wyzdrowiej, wyzdrowiej, wyzdrowiej”.

Na sali usłyszałam o lekarzu, który specjalizował się w protetyce twarzy. Dawał pacjentom szansę na nowe życie z nowymi oczami, uszami, nosem i ustami. Dzięki niemu pacjenci mogli znów rozkoszować się napojem, posiłkiem albo pocałunkiem.

Mężczyzna, który prowadził magazyn artykułów sypkich i uzupełniał zapasy, zawsze dbał o to, żeby noworodki miały co jeść. Pilnował, czy w szpitalu jest wystarczająco dużo mieszanki dla niemowląt i sond do karmienia.

Wyszłam z tej uroczystości przekonana, że salowi tego świata znaczą tyle samo co kardiochirurdzy i że to nieważne, jak nazywają nas inni. Sami decydujemy, kim naprawdę jesteśmy. I sami musimy usunąć słowo „tylko” z nazwy swojego stanowiska.

Lekcja 5 W dramacie życia nie ma małych ról

Tak wielu z nas patrzy na świat zbyt ciasno, nie pozwalając sobie dokonać czegoś wspaniałego. Powstrzymujemy się przed okazaniem komuś życzliwości, bo wolimy zostawić to innym albo obawiamy się, że nam się nie uda.

Czasem właśnie tak czują się ludzie na niższych szczeblach kariery, niewidzialni w swoich boksach: anonimowi pracownicy działu księgowości, bezimienne głosy z działu fakturowania w słuchawce. Tymczasem wystarczył tydzień, żeby kilka z tych osób odmieniło życie jednego człowieka. I to na zawsze.

Wszystko zaczęło się pewnej letniej nocy w 2003 roku, kiedy Marty Kenny stracił prawą dłoń w wypadku samochodowym. Jeden z jego towarzyszy zostawił go na moście we Flats, przemysłowej dzielnicy Cleveland, a drugi został i uratował Marty’emu życie.

Tamten ciepły czerwcowy dzień rozpoczęli w najlepszej komitywie. Marty i Dean Stecker od rana montowali siding winylowy, wbijając gwoździe w palącym słońcu. Potem trafili na imprezę, na której spotkali Grega, kumpla Marty’ego.

Greg zawiózł ich do baru we Flats. Kiedy wyszli o 23.30, Greg ruszył z miejsca tak ostro, że koła boksowały na żwirze. Jechał prawie sto kilometrów na godzinę w miejscu, w którym limit prędkości wynosił czterdzieści. Nagle wcisnął gaz do dechy. Marty krzyknął do niego, żeby zwolnił, a potem ze strachu zaparł się dłonią o drzwi. Samochód wpadł w koleinę i na moście podnoszonym oderwał się od ziemi. Bach!

Auto wbiło się w ścianę mostu z taką siłą, że obróciło się w powietrzu i tarło o stalową konstrukcję od strony pasażera, zgrzytając o ząbkowany metal jak pociąg z zaciągniętym hamulcem. Zatrzymało się na boku siedemdziesiąt metrów dalej. Dean wyczołgał się przez okno, ale Marty utknął pod autem. Nie miał już prawej dłoni.

Dean pchnął mocno samochód, żeby postawić go z powrotem na koła i uwolnić Marty’ego. Oszołomiony Greg kręcił się obok; jego wizytówki spadały na wodę jak confetti. Dean ściągnął koszulę i zacisnął ją na ręce Marty’ego. Zawołał, żeby Greg wezwał pogotowie, a potem patrzył wstrząśnięty, jak kolega przystaje, podnosi urwane boczne lusterko i odjeżdża z jedynym telefonem komórkowym. Jego nadzieja na ratunek zgasła, kiedy czerwone światełka zniknęły w mroku.

Dean przytulił się całym ciałem do krwawiącego przyjaciela. Siedzieli razem na moście zawieszonym nad rzeką Cuyahoga. Marty tracił tyle krwi, że spływała przez stalowe pręty jak deszczówka. Dean kołysał Marty’ego w ciasnym uścisku, jakby to mogło zatrzymać krwotok. Obaj byli przesiąknięci jego krwią.

Na tym ciemnym, pustym moście w przemysłowej części Cleveland Dean dopingował Marty’ego, żeby się trzymał, żeby nie tracił przytomności. Kiedy Marty umilkł, Dean kołysał go w ramionach i mówił mu to wszystko, co powinien usłyszeć umierający człowiek: „Twoja żona cię kocha, twój syn cię kocha i ja cię kocham”.

Nagle usłyszał dudnienie i zobaczył światła samochodu. Wypuścił Marty’ego z objęć, wybiegł przed przejeżdżające auto i zaczął wzywać pomocy. Kierowca zadzwonił po ambulans. Zaimprowizowana opaska uciskowa Deana ocaliła Marty’emu życie.

Później na sali sądowej sędzia uniósł zdjęcia okaleczonej ręki Marty’ego. Greg stał z dwiema zdrowymi dłońmi, skutymi kajdankami za plecami. Marty patrzył na nie z zazdrością, gniewem i smutkiem. Greg został skazany za spowodowanie wypadku drogowego i ciężkiego uszczerbku na zdrowiu. Marty sięgnął po dłoń żony, ale nie miał czym jej chwycić. Żona położyła palce na kikucie jego ręki i ścisnęła go.

Ten dwudziestojednolatek już od czterech miesięcy zmagał się z codziennymi czynnościami: wiązaniem butów, wypisywaniem czeków, zmienianiem pieluch nowo narodzonej córeczce i grą w baseball z czteroletnim synkiem. Utrzymywał się z pieniędzy, które zaoszczędzili z żoną na naprawę domu.

Stałam na moście, na którym stracił dłoń, kiedy odwiedził to miejsce pierwszy raz od wypadku. Przesunął palcami po chropowatej kratownicy, przyjrzał się śladom hamowania i spojrzał na rzekę.

„Szukam swojej dłoni” – zażartował, ale widziałam, że jest w tym trochę prawdy. Zostawił na tym moście część siebie.

Marty niewiele pamięta z tej nocy. Dean nie może jej zapomnieć.

Napisałam długi artykuł o tym wypadku, ich przyjaźni i wysiłkach Deana, żeby uratować przyjaciela. Razem uczcili koniec procesu. Usiedli przy stole w domu Marty’ego, odsuwając na bok stosy rachunków za leczenie. Dopóki Marty nie pracował, a jego żona nie zarabiała zbyt dużo w przedszkolu, mogli liczyć na to, że zostaną pokryte z programu Medicaid. Ale Marty nie wiedział, jak zapłacić za protezę, o której marzył. Jego syn chciał, żeby tata miał mechaniczną dłoń i przybijał mu piątkę. Dean martwił się, że Marty podupadnie na duchu, jeśli nie będzie mógł wziąć do rąk kija baseballowego, założyć przynęty na haczyk albo równocześnie trzymać obu dzieci za ręce.