Odkrywca - Katherine Rundell - ebook + książka

Odkrywca ebook

Katherine Rundell

4,4

Opis

Najnowsza, wielokrotnie nagradzana powieść utytułowanej pisarki Katherine Rundell – autorki znanych już i ciepło przyjętych w Polsce „Dachołazów” – o przygodach czwórki dzieci w Puszczy Amazońskiej.

 

Fred zawsze chciał zostać odkrywcą, jednym z wielkich podróżników i podziwianych dowódców wypraw. Kiedy samolot, którym leci, rozbija się w puszczy amazońskiej, chłopiec wraz z innymi ocalałymi dziećmi musi poradzić sobie w dżungli.  Czy wiedza zdobyta dzięki lekturze przygodowych książek pozwoli mu znaleźć sposób na przetrwanie, a może i powrót do domu? Czas prawdziwej  próby ma dopiero nadejść…

 

Wyjątkowa opowieść o sile przyjaźni i lojalności, o wierności sobie i swoim ideałom, a także o miłości do natury i potrzebie jej ochrony. Autorka pracując nad książką odwiedziła Amazonię, toteż powieść jest niezwykle realistyczna  - przenosimy się z bohaterami do serca dżungli i wraz z nimi przeżywamy niezwykłe przygody – budujemy tratwę, wspinamy się na drzewa i uciekamy przed aligatorem. Ta rzeczywistość zapiera dech w piersiach, a mistrzowskie tłumaczenie dopełnia dzieła. Witaj, przygodo!

 

Połączenie „Indiany Jonesa” i filmu „Odlot” – jedna z najbardziej fascynujących książek roku - Spectator

Książka piękna jak puszcza, którą z taką miłością opisuje. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie dziecka, które się nią nie zachwyci

The Independent

 

Katherine Rundell jest laureatką nagród „Blue Peter Book Award”, „Waterstones Children's Book Prize” oraz była nominowana do „CILIP Carnegie Medal” i do Nagrody Guardiana za powieść dziecięcą. „Odkrywca” przyniósł jej Boston Globe Horn Book Award i Costa Award dla najlepszej książki dziecięcej. Philip Pullman, autor „Złotego kompasu”, orzekł, że Rundell jest pisarką „o wyjątkowej wyobraźni, bezsprzecznie W PIERWSZEJ LIDZE”.

 

* * *

Książkę przeczytała jako pierwsza Justyna  Bednarek, bestsellerowa autorka wydawnictwa, na której powieść zrobiła wielkie wrażenie: Wszyscy o tym marzymy: oderwać się od naszego poukładanego życia i wskoczyć w sam środek fantastycznej przygody. Tak żeby było trochę strasznie, trochę groźnie, ale też żeby można było odkryć coś pięknego i jeszcze znaleźć skarb. Bohaterowie „Odkrywcy" – Fred, Con, Lila i Max mają to niesamowite szczęście. Dołączają tym samym do innych znanych szczęściarzy – na przykład Dzieci Kapitana Granta czy Jima Hawkinsa z Wyspy Skarbów.

Książka wymarzona dla złaknionych przygód młodych czytelników napisana nowocześnie i wartko, pozostawia w nas przesłanie, że doświadczanie świata jest dużo ciekawsze, niż siedzenie godzinami przy komputerze. I że głaskanie prawdziwego ptasznika (jest dość niegroźny) jest jednak fajniejsze, niż trzecia godzina gry w strzelankę. Ta książka to podróż, z której każdy wróci trochę odmieniony. Serdecznie polecam!

O autorce

 

Katherine Rundell  spędziła dzieciństwo w Afryce i Europie. Po obronie doktoratu na temat Johna Donne’a, stała się pisarką na pełen etat. Wykłada także w college’u All Souls w Oxfordzie. Tam też bada literaturę renesansu, a w nocy wspina się na dachy starych budynków. Za swoją twórczość otrzymała wiele nagród i nominacji. W 2017 roku została wybrana przez publiczność festiwalu Hay jedną z trzydziestu wpływowych młodych osób, które warto obserwować.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 251

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (28 ocen)
18
5
2
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dokus1980

Nie oderwiesz się od lektury

M3ga ciekawa i fajna ksiazka😁
00
29dan

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykła podróż dla czytelnika w każdym wieku🥰
00

Popularność




Tytuł oryginału: THE EXPLORER
Zdjęcie na okładce: HANNAH HORN
Ilustracje: HANNAH HORN
Opracowanie typograficzne i skład: MARZENNA DOBROWOLSKA
Redakcja: PAULINA POTRYKUS-WOŹNIAK
Korekta: MAGDALENA GERAGA
Text copyright © Katherine Rundell 2017 Illustrations copyright © Hannah Horn 2017 Copyright © for the Polish translation by Paweł Łopatka Copyright © for the Polish edition by Poradnia K, 2018
Wydanie I
ISBN 978-83-63960-91-9
Poradnia K Sp. z o.o. ul. Wilcza 25 lok. 6, 00-544 Warszawa e-mail:[email protected] www:www.poradniak.pl Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: sklep.poradniak.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Samolot zaczął wzbijać się w powietrze jak zaklęty.

Gdy tak piął się w objęcia nieba, siedzący w kokpicie chłopiec, Fred, wstrzymał oddech i wczepił palce w fotel. Zacisnąwszy zęby, w skupieniu, z drżącymi dłońmi, śledził ruchy pilota siedzącego obok: raz drążek sterowy, raz przepustnica.

Samolot drgał, pędząc coraz szybciej w zachodzące słońce, w ślad za gwałtownym skrętem Amazonki w dole. Fred spostrzegł cień sześcioosobowego samolotu, czarny punkt na błękitnej połaci, mknący w kierunku Manaus, nadrzecznego miasta. Odgarnąwszy włosy z oczu, przywarł czołem do szyby.

Za Fredem siedziała dziewczynka z małym bratem. Oboje o skośnych brwiach, śniadej skórze, długich rzęsach. Dziewczynka, która jeszcze na lotnisku do ostatniej chwili tuliła się lękliwie do rodziców, nuciła coś teraz pod nosem, zapatrzona w wodę, gdy tymczasem jej braciszek próbował zjeść pas bezpieczeństwa.

W sąsiednim rzędzie siedziała blada blondynka z włosami do pasa. Była w bluzce z żabotem, który sięgał jej do brody. Raz po raz ugniatała żabot, krzywiąc się niechętnie. Usilnie też starała się odwracać wzrok od okna.

Lotnisko, z którego właśnie wylecieli, było zakurzone i nieomal puste – ot, zwykły pas asfaltu pod srogim brazylijskim słońcem. Kuzynka Freda uparła się, by włożył szkolny mundurek i sweter do krykieta, więc w dusznej nagrzanej kabinie chłopcu zdawało się, że za chwilę się ugotuje jak na wolnym ogniu.

Silnik jęknął, a pilot zmarszczył brwi i klepnął drążek. Niemłody i nieustraszony, miał dziarskie włosy w nozdrzach i wywoskowane siwe wąsy, którym prawo powszechnego ciążenia było najwyraźniej obce. Musnął przepustnicę i samolot poszybował jeszcze wyżej w chmury.

Dzień prawie już dogasał, gdy Fred poczuł lekki niepokój. Pilot zaczął czkać – najpierw cicho, potem gwałtownie i bez przerwy. Ręka mu zadrżała i samolot dał nagłego nura w lewo. Za Fredem ktoś krzyknął. Ni stąd, ni zowąd samolot oderwał się od biegu rzeki i wykonał woltę. Pilot stęknął, sapnął i zamykając przepustnicę, zmniejszył prędkość. Zakaszlał, tak jakby się dławił.

Fred wbił wzrok w pilota, którego skóra przybrała barwę wąsów.

– Nic panu nie jest? – zapytał. – Mogę jakoś pomóc?

Pilot pokręcił głową, z trudem łapiąc oddech. Wyciągnął rękę do pulpitu i wyłączył silnik. Ryk ustał. Samolot pikował dziobem w dół, a drzewa rosły w oczach.

– Co się dzieje? – spytała ostro blondynka. – Co on wyprawia? Niech przestanie!

Chłopczyk z tyłu zaczął piszczeć. Pilot na sekundę ścisnął Freda za nadgarstek, po czym jego głowa osunęła się na pulpit.

A niebo, które przed chwilą wydawało się tak niezachwiane, skapitulowało.

Fred, biegnąc, rozmyślał, czy aby żyje. „Ale śmierć jest chyba cichsza”. Jego dłonie i stopy przeszywał huk płomieni i szum krwi w żyłach.

Noc była czarna. Próbował w biegu odzyskać oddech, żeby zawołać o pomoc, ale całkiem zaschło mu w krtani. Włożył sobie palec w gardło, by odzyskać ślinę.

– Jest tu kto? – wrzasnął. – Pali się! Ratunku!

W odpowiedzi zawył pożar – za chłopcem buchnęło ogniem drzewo. Rozległ się grzmot pioruna. Poza tym nikt się nie odezwał.

Gdzieś pękła płonąca gałąź, trysnęła czerwienią i spadła na ziemię wśród kaskady iskier. Odskakując, Fred potknął się, upadł do tyłu w ciemność, uderzył głową w coś twardego. Gałąź wylądowała w miejscu, gdzie pewnie stanąłby przed chwilą. Przełknął żółć, która podeszła mu do gardła, i znów pobiegł jak oszalały.

Gdy raptem coś trafiło go w podbródek, uchylił się i zaczął okładać się po twarzy, była to jednak tylko najzwyklejsza w świecie kropla deszczu.

Lunęło niespodziewanie, jak z cebra. Zmieniając sadzę i krew na jego rękach w smołę, deszcz gasił też pomału pożar. Fred zwolnił nieco tempo, aż wreszcie się zatrzymał. Dusząc się i krztusząc, obejrzał się za siebie, sprawdzając, jaką przebiegł drogę.

Niewielki samolot leżał wśród drzew, wypuszczając w nocne niebo sinobiałe kłęby dymu.

Oszołomiony i zdesperowany chłopiec rozejrzał się, ale nie dostrzegł ani nie usłyszał ludzi – tylko rosnące wokół jego kostek rośliny podobne do paproci i sięgające setek stóp pod niebo drzewa oraz paniczne gonitwy i pokrzykiwania ptaków. Mocno potrząsnął głową, by wygnać z uszu upiorny odgłos katastrofy.

Włosy na jego rękach były osmalone i śmierdziały zgniłym jajem. Kiedy przyłożył dłoń do czoła, drobinki zwęglonych brwi poprzylepiały mu się do palców. Otarł czoło rękawem koszuli.

Fred spojrzał po sobie. Jedna nogawka spodni była rozdarta aż po kieszeń, ale kości chyba miał całe. Okrutny ból pleców i szyi nie pozwolił chłopcu zapanować nad dziwnie obcymi teraz kończynami.

Wtem dobył się z mroku czyjś głos.

– Kto tam? Odczep się od nas!

Fred odwrócił się prędko. Wciąż walcząc z szumem w uszach, chwycił kamień i rzucił nim w stronę głosu. Skrył się za drzewem i przykucnął, gotów do skoku albo biegu.

Serce tłukło mu jak człowiek orkiestra. Starał się wstrzymywać oddech.

– Na litość boską, przestań rzucać! – odezwał się głos.

Dziewczęcy.

Fred wyjrzał zza drzewa. Światło księżyca przenikało ciemną zieleń aż po runo, na które drzewa rzucały długie niby szpony cienie, zobaczył więc tylko dwa krzewy. W obu coś szeleściło.

– Kto to? – dobiegł go głos z drugiego krzewu. – Kto tam?

Fred przymrużył oczy w mroku, czując, jak jeży mu się resztka włosów na rękach.

– Proszę, nie rób nam krzywdy – rzekły liście. Akcent nie był brytyjski, brzmiał subtelniej, a głos należał do dziecka, nie do dorosłego. – To ty rzuciłeś kupą?

Fred spojrzał na ziemię i podniósł kawałek skamieniałych zwierzęcych odchodów.

– Jejku – odpowiedział. – No tak. – Pomału oswajając się z ciemnością, dojrzał wśród sinej zieleni wpatrzone weń badawczo czyjeś połyskliwe oczy. – Jesteście z samolotu? Ranni?

– Pewnie, że ranni! Zlecieliśmy z nieba! – odparł jeden krzak, a drugi równocześnie: – Niezbyt.

– Możecie wyjść – rzekł Fred. – Prócz mnie nie ma tu nikogo.

Drugi krzew rozchylił się. Serce omal nie wyskoczyło Fredowi z piersi. I dziewczynka, i jej braciszek byli podrapani, poparzeni i umorusani popiołem, który w połączeniu z potem i deszczówką zmienił ich twarze w lepkie maski – ale żyli. Nie był sam.

– Przeżyliście! – powiedział.

– Jak widać – wtrącił pierwszy krzew – inaczej nie bylibyśmy tak rozmowni, prawda? – W strugach deszczu pokazała się blondynka. Z powagą powiodła wzrokiem po Fredzie i rodzeństwie. – Na imię mi Con – oznajmiła. – To skrót od Constance, ale nie nazywajcie mnie tak, bo zamorduję.

Fred zerknął na drugą dziewczynkę, która uśmiechnęła się nerwowo i wzruszyła ramionami.

– Dobra – odpowiedział. – Jak chcesz. Jestem Fred.

– Mam na imię Lila – przedstawiła się druga dziewczynka, trzymając brata na biodrze. – A to Maks.

– Cześć. – Próbując się uśmiechnąć, Fred naciągnął sobie ranki na policzku aż zapiekły, przestał więc i zadowolił się grymasem tylko lewej strony twarzy.

Wkroczywszy w fazę spazmatycznego ryku, Maks wczepił się w siostrę tak kurczowo, że na jej skórze wystąpiły pod jego paluszkami sińce. Drżąc z wysiłku, przechyliła się na bok, by go utrzymać. Fred pomyślał, że wyglądają jak dwugłowy stwór ze splecionymi ramionami.

– Brat jest poważnie ranny? – spytał.

Lila zapamiętale klepała braciszka po plecach.

– W ogóle się nie odzywa... Tylko płacze.

Con obejrzała się na pożar i wzdrygnęła. Blask płomieni odbijał się w jej oczach. Nie była już blondynką. Włosy zszarzały jej od sadzy i zbrązowiały od krwi. Na ramieniu miała – chyba głębokie – zadrapanie.

– Nic ci nie dolega? – spytał Fred, ocierając ręką twarz z deszczu. – Ta rana wygląda nieciekawie.

– Owszem, dolega! – rzuciła. – Zgubiliśmy się w dżungli amazońskiej i statystycznie rzecz biorąc, mamy marne szanse na przeżycie.

– Jasne. – Fred nie potrzebował tego przypomnienia. – Chodziło mi...

– Źle się czuję!!! – Głos Con przeszedł w dyszkant. – Nie ma się co oszukiwać, wszyscy jesteśmy w podłym stanie!

Krzewy szeleściły. Deszcz chłostał Freda po twarzy.

– Musimy znaleźć schronienie – powiedział chłopiec. – Duże drzewo, jaskinię czy coś, co by...

– Nie! – Maks wydał z siebie nagle mokry od śliny, przerażony skowyt.

– Nie płacz! – Fred cofnął się, wznosząc ręce. – Pomyślałem tylko...

Jego wzrok powędrował za palcem Maksa.

Trzy cale od jego bucika siedział wąż.

Brązowy w smoliste plamy, idealnie zlewał się z poszyciem, a łeb miał wielkości pięści. Wszyscy wstrzymali na sekundę oddech. Dżungla zamarła. Wtem Maks wydał drugi okrzyk, rozdzierający głębię nocy, i cała czwórka wzięła nogi za pas.

Podłoże było rozmokłe, biegli więc bezładnie, ochlapując jedno drugie błotem i trąc łokciami o drzewa. Fred gnał tak, jakby wyrwał się ze swego ciała, jak nigdy dotąd, z szeroko rozcapierzonymi dłońmi. Potknął się o jakiś korzeń, fiknął kozła i wstał, plując ziemią. Ruszył dalej. Oślepiony deszczem, pędził, wymijając mroczne cienie.

Z tyłu znów rozległ się ryk.

– Maks, proszę! – wykrzyknęła Lila.

Fred odwrócił się i poślizgnął na błocie.

– Sam nie pójdzie! – Lila pochyliła się nad bratem. – A ja go nie uniosę!

Chłopczyk położył się na plecach, wznosząc szloch do nieba, cały roztrzęsiony w rozszalałym deszczu.

– Chodź! – Fred wziął go na plecy.

Maks zaczął krzyczeć, gdy Fred go podnosił. Chłopczyk okazał się nadspodziewanie ciężki, ale Fred chwycił go za kolana i – mimo bólu przeszywającego ciało – pobiegł dalej. Tuż za nimi, głośno tupiąc, podążała Lila.

Ledwie już znosząc potworną kolkę w boku, Fred nagle wyrwał się spośród drzew na polanę. Gdy się zatrzymał, Maks uderzył główką o jego kark i zawył. Rozzłoszczony, koniecznie chciał teraz ugryźć go w łopatkę.

– Przestań – powiedział Fred, którego raptem zajęło coś innego. Jak urzeczony zapatrzył się przed siebie.

Byli na skraju rozległej polany, pod gołym niebem, oświetlonej przez wielki księżyc. Pod stopami mieli dywan zielonego mchu i trawy, a srebrna gęstwina gwiazd nad ich głowami rozjaśniała mroki nocy. Fred opuścił Maksa na ziemię i stał pochylony, z rękami wspartymi o uda, bez tchu.

– Wąż nas gonił? – spytał Maks.

– Nie – westchnęła Con.

– Skąd wiesz? – zaryczał malec.

Lila opadła na kolana, chwytając się za brzuch.

– Węże nie biegają, Maksiu, jak oboje wiemy. Po prostu...

– Spanikowałaś – rzuciła Con z goryczą. – No i tyle! Ani śladu węża, widzisz? Głupki z nas. A teraz zbłądziliśmy jeszcze bardziej.

Z drugiej strony spadzistej polany majaczyła spora sadzawka. Fred, którego bolały wszystkie mięśnie, podszedł do niej i powąchał: cuchnęła zgnilizną, był jednak straszliwie spragniony. Wziął trochę wody do ust i natychmiast wypluł.

– Bez sensu – orzekł. – Paskudna jak nogi nieboszczyka.

– Ale mi się chce pić! – krzyknął Maks.

Fred rozejrzał się po polanie w nadziei, że znajdzie wodę, nim Maks znowu się rozbeczy.

– Jak wyciśniesz włosy – poradził – to spłynie z nich woda. – Zgarnął ciemną grzywkę z czoła i wykręcił: kilka kropel spadło mu na język. – Lepsze to niż nic.

Pożuwszy chwilę włosy, Maks mocno zacisnął powieki.

– Boję się – powiedział. Bez cienia skargi, rzeczowo.

„To chyba gorsze niż łzy” – pomyślał Fred.

– Wiem – odrzekła cicho Lila. – Wszyscy się boimy, Maksiu.

Zbliżyła się do brata i przyciągnęła go do siebie. Gdy objął kościstymi paluszkami oparzenie na jej nadgarstku, nie odepchnęła go. Zaczęła szeptać mu do ucha po portugalsku łagodne słowa, jakby piosenkę, kołysankę. Oboje lekko drżeli.

Fred przełknął ślinę.

– Rano nie będzie tak źle – stwierdził.

– Czyżby? – odparła cierpko Con. – Co ty powiesz?

– Wątpię, żeby się jeszcze pogorszyło. W świetle dziennym będzie łatwiej obmyślić powrót.

Con popatrzyła na Freda surowo – i nieco wyzywająco. Odpowiedział jej spojrzeniem bez drgnienia powiek. Twarz miała regularną, symetryczną: ostry podbródek i kości policzkowe, ostro zarysowane oczy.

– I co teraz? – spytała.

– Nasi rodzice mówią... – zaczęła Lila. Na ich wspomnienie aż się zmarszczyła, ale przełknęła ślinę i ciągnęła: – Wciąż mówią, że trzeba się przespać, zanim się pomyśli. Mówią, że jak się jest wyczerpanym, to wtedy robi się głupstwa. A to naukowcy, powinniśmy więc się przespać.

Fred stwierdził, że boli go całe ciało.

– Dobra. Okej. Śpijmy.

Położył się na wilgotnej trawie. Ubranie miał mokruteńkie, ale powietrze było ciepłe. Przymknął oczy. W myślach zapragnął zbudzić się w swym łóżku w szkole, przy chrapiących współlokatorach, Jonesie i Scrasie. Po policzku przeszła mu mrówka.

– Nie lepiej byłoby czuwać, żeby nie umrzeć wskutek wstrząsu mózgu? – pomyślała na głos Con.

– Po wstrząsie mózgu mielibyśmy zawroty głowy – odparła Lila.

Już w półśnie Fred pomału sprawdzał, czy nie kręci mu się w głowie. Świat zaczął mu ulatywać.

– Jak wszyscy pomrzemy w nocy, to będzie przez was – rzekła Con.

I z tą optymistyczną myślą Fred począł oddalać się od gęstej aury nocy i od dżungli – zapadając w sen.

Jest przeraźliwie gorąco, a ja jeszcze żyję”. Były to pierwsze myśli Freda, gdy otworzywszy oczy, zapatrzył się w brazylijskie słońce. Spojrzał odruchowo na zegarek, ale cyferblat był rozbity, a mała wskazówka się urwała.

Obok spały dziewczęta. Obie całe w krwi i strupach, oddychały jednak miarowo. Con ssała kciuk.

Nad nimi tańczył rój ważek, opalizujący błękitem i czerwienią. Fred uznał, że zwabiła je krew.

Ale Maksa nie było. Chłopczyk zniknął.

– Maks! – wyszeptał Fred, zrywając się na równe nogi.

Ciszę mącił tylko furkot owadzich skrzydeł.

Serce zatłukło mu w piersi.

– Maks?! – zawołał głośniej.

Lila poruszyła się we śnie.

Pognał ku drzewom. Ani śladu chłopca.

– Maks! – ryknął, rozglądając się dzikim wzrokiem.

– Co? – Maks spojrzał w górę.

Leżał na brzuszku za kępą paprociopodobnych roślin, tuż przy cuchnącej sadzawce, lekko rozchlapując wodę.

– Maks! – Fred podbiegł do niego, krzywiąc się, bo jedno żebro gwałtownie zaprotestowało. – Mam nadzieję, że się nie napiłeś?

Maks wbił wzrok w zbliżającego się Freda, po czym zacisnął powieki i wydał okrzyk, od którego aż zatrzęsła mu się buzia. Po drugiej stronie polany wrzasnęła Lila, wyrwana nagle ze snu.

– Dzięki ci za komplement – rzekł Fred do Maksa, stwierdzając, że – usmarowany krwią i sadzą i z niekompletnymi brwiami – chyba rzeczywiście nie budzi zaufania.

Chłopiec wrzeszczał jak najęty, niemal bez tchu.

Lila zerwała się z ziemi.

– Maks! – zawołała. – Co się stało?

„Cukier” – pomyślał Fred. Przypomniało mu się, że na wstrząs najskuteczniejszy jest cukier.

– Chcesz coś słodkiego? – W kieszeni miał kilka miętówek. – Nie płacz, proszę! – Wyciągnął cukierki.

Poczuł, że dłoń jest mokra – miał skaleczone udo i krew w kieszeni nie całkiem jeszcze zaschła, więc miętówki marynowały się w niej całą noc. Krzywiąc się, włożył jedną do ust. Smak się nie poprawił, lecz cukier od razu dodał mu energii.

– Częstuj się. – Fred zwilżył śliną róg koszuli i wytarł jeden cukierek. – Miętowy.

– Nie znoszę miętowych! – odparł Maks.

– Nie mam nic innego do jedzenia.

– Skoro tak, to wezmę – zgodził się Maks tonem lorda przyjmującego chleb od chłopa.

– Proszę. – Fred włożył chłopcu cukierka do lepkiej rączki. – Nie spiesz się z jedzeniem.

Maks ssał hałaśliwie. Zaczęło mu kapać z nosa, po ustach, na podbródek.

– Maks! – zawołała Lila. – Chodź tu!

– No chodź – zachęcił Fred. Bez reszty zajęty miętówką, malec zmarszczył brwi w skupieniu. Wyglądał bardzo krucho. Fred poczuł ucisk w piersiach, ale rzekł tylko: – Może byś wydmuchał nosek?

– Nie dmucham nosa – odparł Maks. Pokuśtykali w stronę Lili. – Nie mam tego w zwyczaju.

– Jednak powinieneś.

– Nie! – Maks oblizał górną wargę z sadzy, dodając ją do posiłku.

„Z pięciolatkami niełatwo się spierać” – pomyślał Fred. Zarysowane skośnie ku górze brwi Maksa i błoto rozmazane na policzku nadawały mu zawadiacki wyraz.

Fred ujął malca za kołnierz, aby przypadkiem nie wlazł między ciernie i w coś, co wyglądało jak królicze bobki. Na pokrytej mchem ziemi rosły tu i ówdzie pnącza i kępy trawy. Jedno drzewo miało szkarłatne kwiaty, które poopadały, przykrywając poszycie jak czerwony dywan.

Usadowione wśród kwiatów, w jaskrawym słonecznym blasku, Lila i Con się sprzeczały.

– Ej ty, jakcitam, Fred! – zawołała Con. – Chodź tu i jej wytłumacz, że jest kompletnie bez pojęcia.

– Według niej... – zaczęła, rumieniąc się, Lila.

– Bez dwóch zdań powinniśmy zawrócić i czekać przy samolocie – rzekła Con. – Na wypadek, gdyby ktoś go spostrzegł z góry. Żeby nas uratowali.

– Rozsądniej będzie zostać tutaj – powiedziała Lila. Podciągnęła kolana pod brodę. – Szukając drogi powrotnej, jeszcze byśmy się zgubili. Wątpię, by ktoś dostrzegł samolot. Nie wiedzą, gdzie się rozbiliśmy, będą przeszukiwać całą dżunglę. Jesteśmy zdani na siebie. – Utkwiła zacięte spojrzenie w roślinie podobnej do dmuchawca. – Musimy jakoś dostać się do Manaus sami.

Fred przyjrzał się jej z uwagą. Miała zadrapanie na boku wąskiej twarzy i ciemne włosy splecione w dwa warkocze, z których jeden osmalił się podczas katastrofy. Była w pąsowej spódnicy i krwistoczerwonej bluzce, poplamionych teraz na szarozielono. Wyglądała na jego rówieśnicę. Gniewnie zerkała na Con.

– To szaleństwo. – Con spiorunowała ją wzrokiem. – Trzeba zostać przy samolocie i czekać na ratunek. Moi rodzice pewnie wysłali już za nami kilkadziesiąt samolotów. O ile nie setki.

– Ale – rzekła Lila – miejsce, gdzie się rozbiliśmy, jest prawie całkiem wypalone. Połowa drzew się zwęgliła, na pewno już nie ma zwierząt...

– Chcesz się z nimi zaprzyjaźnić? – przerwała Con. – To nie bajka.

– ...do jedzenia – dokończyła Lila. – No i jest tam...

– Co? – spytała Con.

– Jest pilot.

– Nie żyje – odparła Con, wyraźnie zbita z tropu. – Nic nam nie zrobi.

Lila mówiła bardzo cicho, lecz Freda zdumiało jej zdecydowanie.

– Obóz trzeba rozbić tutaj.

– Nie! – zawołała Con. – Kompletny absurd.

– Fred? – zwróciła się do niego Lila. – Ty zdecyduj.

– Nic z tego! – zaperzyła się Con. – Nie może być tak, że jeden postanawia! – Zmierzyła go wściekłym spojrzeniem od czubka głowy do pięt. – To niesprawiedliwe, chyba że się zgodzi ze mną.

Fred znów się rozejrzał po polanie. Powietrze było świeże, a niebo nad nimi błękitniało tak jak nigdy w Anglii. Już-już miał odpowiedzieć, gdy spostrzegł, że na drugim końcu, gdzie las był splątany i gęstszy, przewrócone cztery drzewa stykały się wierzchołkami. Fred poczuł, jak jeżą mu się włoski na karku.

– Nie wydaje się wam, że ta polana ma w sobie coś dziwnego? – spytał.

– To nie odpowiedź! – zirytowała się Con.

– Co masz na myśli? – zapytała Lila.

– Te drzewa, o, tam. – Wskazał.

– O co ci chodzi? Przewróciły się i tyle. Jak to drzewa – powiedziała Con.

– Tylko że one chyba się nie przewróciły – odrzekł Fred.

Pobiegł na kraniec polany. Nie dawało mu spokoju wrażenie, że coś jest nie tak. Ciekawość wzięła w nim górę nad strachem.

Największe drzewo było gigantyczne: pień miało tak gruby i wysoki jak kolumna Nelsona na Trafalgar Square. Opierały się o nie trzy mniejsze. Wszystkie rosły przedtem w kwadracie, o kilka stóp od siebie, a teraz gałęzie ich oplatały ciemnozielone pnącza.

– Nie chodź tam! – krzyknęła Con. – Zostań na widoku!

– Coś tu nie gra.

Przesunął ręką po mniejszym drzewie. U jego podnóża kapryśnie kłębiły się „paprocie”, pośród których majaczyło kilka grzybów. Przygniótł rośliny do ziemi – i serce podeszło mu do gardła.

Mniejsze drzewa nie miały korzeni. Były to sięgające piętnastu stóp kłody – wyrąbane siekierą lub maczetą i starannie wsparte o drzewo pośrodku. Paprocie wyrosły, „albo – stwierdził Fred – posadzono je” u ich podstawy, tak że zasłaniały ociosane końce.

– Kryjówka – wyszeptał Fred.

– Co mówisz? – zawołała Con.

Fred naparł na rozciągające się między kłodami pnącza.

– To jakby namiot – rzekł. – Kryjówka.

Pochylił się, by sforsować listowie.

– Nie wchodź tam!!! – Ostrzeżenie Con zabrzmiało niczym wybuch. – Nie żebym miała stracha. Ale proszę, nie wchodź. To nierozważne ryzyko.

Fred wpatrzył się w nią.

– Co?

Nigdy jeszcze nie przyszło mu do głowy, że ryzyko może być rozważne; tak jakby słyszał teraz dyrektora swojej szkoły.

– Kto wie, co się tam kryje! – krzyknęła Con. – Jaguary, węże albo szczury!

– Nie mogę nie zajrzeć! – odparł ze zdziwieniem.

– Może ma rację – powiedziała Lila. – Co do węży. Uważaj.

– J a sprawdzę! – rzekł wyniośle Maks, zrywając się na nogi.

– Nic z tego! – zabroniła Lila, łapiąc go za rękę. – Ty zostaniesz tutaj.

Fred rozgarnął pnącza zwieszające się między kłodami.

– Au! – skrzywił się.

Część wąsów miała drobne, ale groźne ciernie, które jeszcze zaogniły mu ranę na przedramieniu. Gdy znów odgarnął pnącza na bok, zamarł. Jego serce, które od katastrofy wciąż biło dwa razy szybciej niż zwykle, potroiło tempo.

Kłody stykały się ponad nim, tworząc namiot, w którym zmieściłby się klęczący mężczyzna – albo na stojąco dziecko wzrostu Maksa. W powietrzu unosiła się ostra, przenikliwa woń roślin. W kącie, pod pajęczyną, leżała – gruba na kilka cali – przeżarta przez mrówki sterta liści palmowych, jak karimata.

Fred spojrzał w górę – i wybałuszył oczy.

– Chodźcie zobaczyć! – zawołał.

Przestrzeń między czterema pniami osłaniało zadaszenie z liści palmy. Wyciągnął rękę i go dotknął. Liście były całe w dziurach, na wpół przegniłe, tak że przeświecało przez nie słońce, ale i tak zauważył, jak misternie są utkane.

Poczołgał się dalej, wolno, wypatrując węży w zielonkawym świetle. Ziemia zapadała mu się pod rękami. W przeciwnym kącie kryjówki spostrzegł pokrytą pleśnią wydrążoną tykwę. Pomacał ją ostrożnie, odwrócił do góry dnem i zmarszczył nos na wstrętny odór – z tykwy wysypały się krzemienie. Jedne oszlifowane w kształcie grotów, inne kwadratowe i pękate, wielkie jak pięść.

– Ej, wy dwie! – Fred poczołgał się z powrotem i wytknął głowę spośród pnączy. – Właźcie! Prędko, musicie to zobaczyć! Ktoś tu był!

– Odbiło ci! – fuknęła Con. – Gdyby ktoś był, zabroniłby nam naruszać swoje mienie. Mam tego dość. – Skierowała się w przeciwną stronę.

– Czekaj, Con! – krzyknął Fred. – Nie możemy się rozdzielać!

Rozwścieczony, wygramolił się z kryjówki i pobiegł za nią.

– Kto tu mieszka? – Odwróciła się do niego. Spłoszył się; miała w oczach łzy. – Nie wiesz, prawda?

– Jasne, że nie – odpowiedział. – Myślałem tylko...

– A jak ten ktoś wróci? Czytałam o czymś takim... – Con zawahała się, próbując znaleźć jak najlepszy przykład. – W bajce o złotowłosej i trzech misiach. Wiem, jak to się kończy. Nie chcę być zjedzona!

– Jestem pewny, że tej kryjówki nie zbudował niedźwiedź.

– Może kanibal?!

– Kanibalizm to mit – rzekła Lila.

– Kto tak twierdzi?

– Każdy! Naukowcy. Rodzice.

– Skąd wiedzą?

– Mama dorastała w dżungli, nieopodal Rio Solimões. I jest naukowcem. Botanikiem.

– Psotnikiem! – zawtórował Maks.

Con spojrzała na niego gniewnie, aż zadrgały jej mięśnie twarzy.

– Co za wyrafinowany dowcip...

Lila objęła Maksa opiekuńczym gestem i ciągnęła, niezbita z tropu:

– Tatuś jest Anglikiem i bada rośliny tropikalne. Na potrzeby medycyny. A babcia była asystentką uczonego; wybieraliśmy się do niej do Anglii w odwiedziny. Mieliśmy wsiąść na statek w Manaus. Chciała spotkać się z nami przed śmiercią; poznać Maksa.

Con prychnęła.

– No to chyba lepiej, że się rozbiliśmy.

Ignorując tę uwagę, Lila powiedziała:

– Słuchajcie, ktokolwiek tu mieszka... Gdyby wrócił, mógłby zabrać nas do Manaus.

– Albo zjeść na kolację – rzekła Con.

Omiotła wzrokiem rodzeństwo, zła i zdeprymowana.

– Wejdźmy do środka – zachęcił Fred. – Nikogo nie było tam od wieków. Zobaczycie.

Niechętnie i bardzo wolno, Con się odwróciła. Schyliła się i wsunęła do kryjówki. Lila z Maksem za nią.

Fred szarpnął zbutwiałe poszycie dachu.

– Moglibyśmy utkać nowy – zaproponował. – I zrobić nowe łóżka. Wtedy nie jechałoby aż tak skarpetą.

Zaczął zgarniać przegniłe liście i wypychać je z szałasu. Grunt, sypki i pylisty, miał woń tysiąca ciepłych dni spiętrzonych jeden na drugim.

Lila przyniosła naręcze liści, dużych jak poszewki, i zaczęła układać z nich posłania.

– Można by też powiesić nad wejściem więcej pnączy – stwierdził. – Żeby jakieś stwory nie zaglądały nam do środka.

Con przysiadła w kryjówce, zakładając ręce na piersiach.

– Kto przed śmiercią zapisał ci królestwo? – zapytała.

– Nikt! – Fred odwrócił się, zaskoczony. – Ale skoro mamy tu spać, lepiej, żeby nie kapało nam na głowę.

– Ja tu nie śpię! – Najeżyła się Con. – W każdej chwili ktoś może wrócić.

– Ale nie wróci – odparł Fred. – Widziałaś te krzemienie?

– Bo co?

– Są omszałe – powiedział.

– Czyli brudne. Fantastycznie. I to ma mnie podnieść na duchu?

– Chodzi mu o to, że są stare – wyjaśniła Lila. – Od dawna nikogo tu nie było.

– Ale w imię czego chcecie się narażać? – Con nie dawała za wygraną. – A jeśli wróci i uzna nas za intruzów?

– A jeśli nie zamierza wracać, no i porzucił tę kryjówkę? – zripostowała Lila cicho, acz stanowczo. – Skoro ktoś tutaj był, to znaczy, że ktoś oprócz nas też uznał to miejsce za dobre na odpoczynek. Czyli: jest bezpiecznie.

– Nie wiesz tego na pewno.

– A co w ogóle jest pewne? – spytał Fred. – Lila ma rację. Wyprowadzimy się, gdy tylko znajdziemy sposób, żeby się wydostać z dżungli. A na razie sensownie jest zostać w miejscu, w którym bywają ludzie.

– Pod warunkiem, że nas NIE ZJEDZĄ! – odpaliła Con.

– Ja zostaję – oznajmił Maks. – Chcę mieszkać w drzewo-namiocie. A jak każesz mi się wyprowadzić, to cię obsiusiam.

– Akurat! – Con cofnęła się i walnęła głową o pień drzewa.

– Zdarza mu się to czasem – ostrzegła Lila.

Co przynajmniej chwilowo rozstrzygnęło sprawę.

Znalezienie odpowiednio szerokich i wytrzymałych liści na dach wymagało trochę czasu. Liście z pierwszej sprawdzanej przez Freda partii rozpadały się w palcach, te z kolejnej wywołały zaczerwienienia i świąd skóry, ale liście trzeciego drzewa były długie jak jego ręce i mięsiste. Razem z Lilą podarł je na paski, z których wypletli wielkie kwadraty, mocując je między gałęziami pni podporowych. Con siedziała na trawie przed kryjówką i grzebała patykiem w ziemi.

Fred wczołgał się do środka i rozejrzał. Słońce nie docierało tu już przez miliony mrówczych dziurek. Światło było szmaragdowe jak skarb zatopiony w głębinie. Poczuł nagły przypływ triumfu.

– Udało się! – zawołał. – Prawie nie widać prześwitów.

Lila wydała radosny okrzyk. Wycofał się z kryjówki i podniósł za szybko. Raptem zakręciło mu się w głowie, a przed oczami zamigotały plamy. Jego płuca skurczyły się dwukrotnie.

– Źle się czujesz? – spytała Lila.

– Skądże. – Nie chciał odpowiedzieć tak niemiłym tonem, ale od zapalenia płuc nie cierpiał podobnych pytań. Starał się uśmiechnąć. – Dzięki – dodał.

Freda wysłano do Brazylii, by nabrał sił u dalekiego kuzyna, który – jak okazało się na miejscu – lubił pasjami grywać w brydża w pozbawionym światła salonie. Ojciec powiedział chłopcu przed wyjazdem, że tak będzie dla niego najlepiej.

– Nie mogę siedzieć w domu i zajmować się tobą – oświadczył. – Firma mnie potrzebuje.

– Sam się sobą zajmę – wydyszał Fred.

– Nie ma mowy – odparł szorstko ojciec.

Odkąd Fred pamiętał, godziny pracy ojca wydłużały się stopniowo z każdym rokiem. Twarz matki przypominała się Fredowi tylko w snach.

Nigdy się nie zdarzyło, by ojciec miał na sobie coś innego niż garnitur – który z czasem już nieomal wtopił mu się w skórę. Jego głos stał się oficjalny tak jak krawat.

– Traktujesz mnie jak dziecko – Fred próbował się buntować.

– Nonsens. Daj spokój, chłopcze, bądź rozsądny.

W raportach ze szkoły z internatem Freda nazywano „rozsądnym”. „W klasie nie rzuca się w oczy”. Nie bardzo umiejąc wyróżnić go na tle kolegów, nauczyciele dopisywali czasem „coraz wyższy”.

Fred czuł się zupełnie inny. Wyjąwszy wzrost – bo faktycznie wyrastał z ubrań tak prędko, że stale marzły mu kostki.

Ale w głębi duszy nie był ani bezbarwny, ani też rozsądny.

W głębi duszy Fred był iskrą, żywym srebrem. Tyle że nigdy jeszcze nie miał okazji tego dowieść, bo ojciec uparcie egzekwował utrzymanie ładu i dyscypliny. A Fred – otwarty, chłonny, przenikliwy – chciał od życia więcej, niż było mu dane.

Teraz próbował uśmiechnąć się do Lili.

– Odwodniłem się i tyle. Trzeba znaleźć coś do picia – zauważył. – Bez jedzenia można żyć długo...

– Bezwzględnie nie – przerwał Maks z oburzeniem.

– ...ale bez wody to wykluczone.

– Chcesz, żebyśmy pili z tego... – Lila zawahała się, szukając właściwego słowa – ...ścieku?

Fred otaksował wzrokiem bajorko.

– Można by, tylko wtedy raczej nie pożyjemy długo. Ale jesteśmy blisko rzeki... przypuszczalnie – odparł.

– Nim się rozbiliśmy, była po lewej – rzekła z przejęciem Lila.

– W którą stronę pobiegliśmy? – zapytała Con.

– Słońce wstaje dokładnie na wschodzie. Czyli patrząc tam, można wyznaczyć, że strona lewa jest na północnym wschodzie – orzekł Fred.

– Co to da, skoro nie wiadomo, skąd biegliśmy? – warknęła Con.

Blada, miała pod oczami sińce, jakby ktoś odcisnął jej na twarzy kciuki umazane farbą.

– Niewiele – przyznał Fred.

Ale na północnym wschodzie była Anglia. Skołatane serce uspokoiło się odrobinę – gdzieś na północnym wschodzie był jego pokój w domu i biblioteczka, i kij do krykieta pod ścianą. I ojciec.

Con uniosła ramiona, jakby gotując się do walki.

– Będziemy tak sobie zgadywać?

– Słyszałem – odparł Fred – że warto kierować się za mrówkami, bo zwykle zmierzają do wody.

– Mrówki! – obruszyła się Con. – Mamy pytać o drogę mrówki?

Lila spojrzała surowo na Con i na ziemię, przeczesując wzrokiem liście.

– Masz inny pomysł? – zapytała.

Con westchnęła i zajrzała pod powaloną kłodę.

Pierwsza kolonia mrówek zawiodła. Maks znalazł drobne, czerwone i schylił się, by je pogłaskać.

– Patrzcie! Świecą!

– Nie dotykaj! – Lila szybko porwała go znad mrówek. – Niektóre tu są niebezpieczne.

– Te? – spytała Con, cofając się o krok.

– Szkopuł w tym, że nie wiem! Te groźne nazywają się pociskowe, ale nie mam pojęcia, jak wyglądają.

– Prawdopodobnie jak pociski – odpowiedziała Con.

– Niekoniecznie – odrzekła Lila. – Lwy morskie nie mają nic z lwów. Pamiętam, jak się rozczarowałam.

– Te – stwierdził Maks – wyglądają na zwyczajne mrówki.

– Ale i tak nie wolno ich dotykać – upomniała Lila. – Więc daj sobie spokój.

Wszyscy czworo, wpatrzeni w ziemię, szli w bezpiecznej odległości od rosnących zygzakiem drzew. Mrówki doprowadziły ich do pokaźnej sterty liści.

– Rany!

Gdy Fred szturchnął liście patykiem, by sprawdzić, czy jest pod nimi woda, aż go odrzuciło. Mrówki roiły się na padłym ptaku, kiedyś najwidoczniej sępie – z którego została ledwie kupka kości i straszliwy odór.

– Nie tego się spodziewałem. – Fred pomyślał, że lepiej nie zawierzać mrówkom.

– Co teraz? – rzuciła Con, splatając ręce na piersi.

– Próbujmy dalej – odrzekła Lila. – To pewno nie te mrówki.

Ona też wypatrzyła szlak większych mrówek, o głowach krągłych jak kulki. Gdy powędrowali ich tropem w głąb lasu, Fred zaczął obserwować idącą na czele Lilę. Drobna, stawiała kroki bojaźliwie jak łania albo lemur – jakby nasłuchując dźwięków niedostępnych dla człowieka.

– Niebywałe: zdajemy się na mrówki! – Con strzepnęła z włosów pajęczynę i uchyliła się przed gałęzią. – Nawet w bajkach przewodniczką jest mądra sowa albo coś takiego. Nikt nie prosi o pomoc cholernych mrówek. – Przy „cholernych” spojrzała czupurnie na Freda, gdy wtem cierń drasnął jej skórę nad brwią, aż zawyła z bólu. – Ta dżungla to istny koszmar!

Fred obejrzał się i żołądek podszedł mu do gardła: polana zniknęła z widoku.

– Którędy będziemy wracali? – spytał.

Zieleń wokół zdawała się furkotać.

– Najpierw w lewo, koło tego obrośniętego hubą drzewa, a potem w prawo, przy krzaku o zielonkawych cierniach – odparła Con.

Omijając go wzrokiem, nie spostrzegła jego zdumienia, które zresztą czym prędzej ukrył.

– Powinniśmy znaczyć drogę – powiedział. – Żebyśmy się znowu nie zgubili.

– Świetnie – zgodziła się Con. – Chyba że jednak wolisz nagabywać... nie wiem: przechodzące larwy?

Fred wykrzesał z siebie uśmiech.

– Są znacznie wolniejsze od mrówek, więc marne z nich przewodniczki.

Nie odpowiedziała uśmiechem.

Fred cofnął się na koniec pochodu. Przystając co kilka drzew, łamał gałęzie, a na powstałe kikuty nadziewał liście.

Con pokręciła głową.

– Nic to nie da. Trzeba wziąć coś większego. – Oderwała falbanę żabotu od białej kiedyś bluzki i przywiązała ją do drzewa. – Widzisz?

Fred zwrócił oczy w jej stronę, przycupniętej w pstrokatym świetle. Ruchy miała dziwnie sztywne, jakby nie zwykła poruszać się o własnych siłach. I jakby krępowało ją ubranie. Są stroje, w których należy siedzieć spokojnie i miło się uśmiechać. Bluzka Con była właśnie taka – nim wypadek zabarwił ją brunatnie, zielonkawo i czerwono.

– Szczęście, że nie pogubiłaś falban. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Con zmiażdżyła go spojrzeniem.

– Zamknij się, świerszczyku.

Fred postąpił krok w tył.

– Po prostu... ubrania z ozdobami są praktyczne. Męskie ich nie mają.

– Niech ci będzie. Nie musisz się silić na uprzejmość.

– Cooo? – Fred wgapił się w nią, osłupiały.

– Chcę wynieść się z tego okropnego miejsca i wrócić do szkoły. Nie obraź się, ale nieszczególnie ciekawią mnie nowe znajomości. Zwłaszcza z dziećmi.

Usłyszała to Lila.

– Nie jestem żadnym dzieckiem – szepnęła, nie spuszczając mrówek z oczu. – Jestem niska jak na swój wiek i tyle.

– Ile masz lat? – Con zwróciła się do Freda. Gdy jej odpowiedział, wykrzyknęła: – Czyli jestem niewiele młodsza!

– Ja też – wyznała Lila.

– Sądziłam, że jesteś dużo starszy! – Con była zaskoczona.

– Tylko wysoki – odparł Fred, wzruszając ramionami.

– Czyli że nie ma tu dorosłych! Nawet prawie dorosłych. Czwórka dzieci. W dżungli amazońskiej...

– Na to wychodzi – przytaknął Fred.

– Niestety – rzekła Lila.

– Steniety – zawtórował jej Maks.

Oddalił się o kilka kroków, puszczając nosem bańki z gila. Lila rzuciła się za nim i złapała go za rękaw.

– Nie odchodź! – upomniała.

Na spiętej twarzy uwydatniały jej się oczy.

Gdy podążyli dalej, Freda doleciał raptem jakiś zapach, ostry, świeży, raczej niebieski niż zielony.

– Rzeka? Zdaje się, że ją czuję.

– Nie bądź śmieszny – ofuknęła go Con. – Wiadomo, że woda nie pach...

Urwała. Wśród gęstych drzew Fred dojrzał jakieś błyski.

– Chodźcie! – krzyknęła Con. – Znalazłam rzekę!

Stanęli nad spadzistym zboczem, które w dole stykało się z wodą. Rzeka była surowa, jaskrawobłękitna.

– Myślicie, że tu są kajmany? – zapytała Lila. Pomimo słońca dygotała.

Fred podczas długiej zimy, gdy chorował, przeczytał kilkanaście książek o odkrywcach, którzy zapuszczają się w dzikie ostępy uzbrojeni tylko w hełm korkowy i scyzoryk. Miał o tym całą półkę tomów, wszystkie z oślimi uszami i poplamione jedzeniem – wszystkie też pełne obszernych dywagacji o kajmanach.

Postanowił nie ukrywać prawdy.

– Przypuszczalnie – odparł – ale nie wiem, jak inaczej moglibyśmy zdobyć wodę.

– Co to jest kajman? – zapytała Con.

– Aligator – odpowiedział. – Tylko z dłuższym pyskiem.

– Trochę mniejszy – dorzuciła Lila. – Chyba.

– Chyba? – powtórzyła Con. – No, nieźle.

– Kajman lubi nasłonecznione miejsca – rzekła Lila. – A my jesteśmy w cieniu, więc chyba nic nam nie grozi.

– Tu wszystko może być groźne – oznajmił Fred. – Wchodzę.

Gdy przebiegł wzrokiem brzeg, włoski na rękach stanęły mu na sztorc.

Ściągnął koszulę, po czym znów ją włożył, uznawszy, że wymaga prania tak jak on kąpieli.

Zsunął się ze skarpy, aż błoto zachlupotało mu pod stopami, i zanurzył się w wodzie.

Rzeka okazała się zbawieniem. Ukoiła ból stóp i pieczenie poranionych rąk. Fred chwilę dreptał w miejscu, po czym dał nura pod powierzchnię, gdzie było chłodniej – i wciągnął wielki haust wody.

Mimo że miała posmak mułu, a wokół języka owinął mu się strzęp glonu, stwierdził, że nigdy dotąd nie pił czegoś tak pysznego – była lepsza od gorącej czekolady w Boże Narodzenie albo świeżej lemoniady latem.

– Wchodźcie! – zawołał.

Następna zanurzyła się Lila z Maksem na barana. Con, której twarz zesztywniała z lęku, nie mogła się zdecydować.

– W szkole nie mieliśmy pływania – oświadczyła. – Tylko taniec towarzyski.

Weszła do wody wolno i popłynęła płochliwym pieskiem, z wysoko uniesioną brodą.

Fred starł brud z rąk i nóg; rany zaszczypały go boleśnie. Potem znów zanurkował w mrocznej wodzie, nie przymykając oczu. Obok przemknęła ławica drobnych rybek, a w ślad za nimi jedna, większa. Wypłynął na powierzchnię, by złapać oddech.

– Są tutaj ryby! – zakrzyknął.

– To może byś coś złowił! – zawołała Con.

Znowu się zanurzył. Rybki umykały w panice, kiedy próbował je łapać. Większa zignorowała go zupełnie, ale spostrzegł w jej kształcie coś niesamowitego – była niemal okrągła, jak pływający płytki talerz. Wtem odwróciła się do niego i obnażyła zęby.

Fred zachłysnął się wodą i kaszląc, wystrzelił nad powierzchnię.

– Piranie! – ryknął. – Wyłaźcie!

Chwycił Maksa, który płynął obok, i rzucił się w stronę skarpy, zdjęty przerażeniem.

– Co to takiego pirania? – spytała Con.

– Ryba z zębami!

Wykrzyknąwszy wyraz, o którego znajomość Fred jej nie podejrzewał, Con zaczęła się dławić i poszła pod wodę.

Lila jak oszalała złapała ją pod ramiona, z krzykiem:

– Nie rzucaj się! – Obejmując ją ręką w talii, pomknęła w stronę brzegu. – Tylko oddychaj!

Fred z Maksem wygramolili się z wody, Lila z Con tuż za nimi. Zdyszani, padli na rozgrzaną ziemię.

Con jęknęła, wypluwając glony.

– Ryby! Ryby z zębami! Wszystko tu jest niebezpieczne. Żeby człowieka mogła pożreć nawet ryba! Co jeszcze? Gołębie-wampiry? Małpy z pistoletami?

– Czytałem – westchnął Fred – że nie gryzą, chyba że są bardzo głodne.

– Żywią się głównie małymi stworzeniami, ptakami i żabami, no wiesz – rzekła Lila.

Wycisnęła wodę z włosów. Były pokryte warstewką czerwono-brunatnego szlamu.

– Nie wyglądała... – biorąc głęboki oddech, Fred poczuł, jak serce mu zwalnia – ...na specjalnie wygłodniałą. Właściwie to była bardzo piękna. Srebrna z czerwonym podbrzuszem.

– Piękna? – Con spojrzała na niego z niedowierzaniem.

– Jeśli tylko nie poleci nam w wodzie krew, nie zwrócą na nas uwagi – poinformowała Lila. – Wiedziałam o tym, ale się przelękłam. Spokojnie możemy tutaj pływać. Myślę, że nas zignorują.

– Myślisz! Myślisz, myślisz, myślisz! – Con poczerwieniała ze złości i zaostrzyły się jej rysy. – To zębate ryby! PIRANIA! Nie da się zgłębić ich psychiki!

Lila spojrzała na Con nieodgadnionym wzrokiem.

– Myślę – odparła – że liczba mnoga wyrazu „pirania” to „piranie”.

– Pewnie, pewnie! Nawet przed pożarciem pamiętaj o gramatyce.

Ociekając wodą, skierowali się w milczeniu ku polanie. Po drodze Lila starła bluzką błoto z buzi Maksa. Ich ciała, schnąc, parowały w słonecznym cieple.

Wróciwszy na polanę, niespodziewanie poczuli się jak w domu. Na gałęzi nad głową Freda przysiadła szkarłatna papuga. Zdumiona gromadką przemoczonych dzieci, zaskrzeczała – i znów wzbiła się do lotu.

Fred wyszukał najostrzejszy krzemień i obciął swoje popielate szkolne spodnie, zmieniając je w postrzępione szorty. Lewa nogawka była krótsza, ale postanowił się tym nie przejmować. Zranienie na nodze ładnie się zasklepiało. Zdjął i wyżął sweter.

W duszy Freda coś zaczęło jaśnieć. Pod słońcem, wśród ptasich krzyków, w jaskrawozielonym bezmiarze. Nienazwane i oszałamiające.

Nadzieja...?

„Albo wstrząs mózgu” – pomyślał.

Choć Fred wypił tyle wody, że wydęło mu brzuch, wciąż był straszliwie głodny. Wnętrzności piekły go i głośno domagały się pokarmu. Con zachichotała. Fred walnął się w żołądek, by go uspokoić. Osłabiony i dziwnie wiotki, czuł się nieszczególnie.

Nie miał niczego w ustach, odkąd przed wejściem na pokład schrupał jabłko. Rozmyślał, ile czasu upłynęło – czy to już półtorej doby? „Skoro wylecieliśmy w sobotę, to – zakładając, że krótko byliśmy nieprzytomni – dzisiaj powinna być niedziela” – stwierdził.

Przeszły go ciarki. Potrząsnął głową, rozpaczliwie próbując wymazać spod powiek obraz płonącego samolotu.

– Są tu chyba jadalne owady – rzucił bez zastanowienia po to głównie, by rozproszyć myśli.

Spostrzeżenie Freda przywitała beznamiętna cisza i zawisła na chwilę w powietrzu niby opar.

– Znajdą się też owoce – dodał. – Pewnie jest ich tutaj sporo. Są małpy, a one muszą się czymś żywić. Choćby bananami. W kryjówce były liście. Może są i jagody.

– Skąd się dowiemy, że jagody nie są trujące? – zainteresowała się Con.

– Spróbuję – odpowiedział Fred.

– A jak umrzesz? – dopytywała.

– Wszyscy powinniśmy spróbować, jeżeli coś się znajdzie – rzekła Lila. – Tylko nie Maks.

– A to czemu? – zdziwiła się Con. – Skoro my narażamy życie, to i on chyba może, prawda?

– Bo jest za mały! – odparł Lila. – I ma różne uczulenia.

– To niesprawiedliwe! – Con uderzyła kamykiem o kamień, tak że Maks podskoczył.

Fredowi puszczały nerwy: spiekota wzmogła tylko gorycz w ustach.

– Con – powiedział. – Przestań.

– Nie znasz mnie aż tak dobrze, żeby zwracać mi uwagę. Nikt nie mianował cię wodzem.

Fred opanował się, wściekły, czując, jak rozdyma nozdrza.

– Nic takiego nie sugeruję!

– Daj spokój. – Ze zmarszczoną twarzą Lila zdławiła szloch, a może okrzyk, próbując zmienić temat. – Co mówiłeś o owadach?

– W jednej mojej książce jest napisane, że można jeść owady, które żerują na strąkach kakaowca.

– Jakiej?

– Zwyczajnej, o odkrywcach.

Jej bohaterem był Percy Fawcett, człowiek, który wyprawiał się nad Amazonkę w poszukiwaniu miast ze złota. Takie książki zapierają dech i olśniewają.

– Jak według twojej książki – Con wymówiła to z powątpiewaniem – wyglądają te owady?

– Niepozornie – odrzekł Fred. – No i mówi ona, żeby nie jeść owadów, które nie mieszczą się w nosie.

– Coś więcej na ten temat? – rzuciła Con; nawet jej zęby wyglądały sarkastycznie.

– Nie.

Nie pierwszy raz Fred pożałował, że większość jego książek nie ma ilustracji.

– Lila ci powie – rzekł Maks z dumą. – Lila zna się na zwierzętach. Omal nie wyrzucili jej ze szkoły, bo chciała trzymać wiewiórkę w ławce. – Uśmiechnął się. – Mama bardzo się gniewała.

– Cicho bądź! – Lila spiorunowała go wzrokiem.

– Owad to nie zwierzę! – oznajmiła Lila. – Więc raczej nie skorzystamy z tej wiedzy.

– Serio się znasz? – Fred spytał Lilę.

W jej oczach pojawiły się błyski.

– Sama nie wiem. Choć właściwie... – Poderwała się jak oparzona. – Maks, nie odchodź. Zaraz wracam.

– Co? Nie! – Naburmuszony Maks położył na ziemi liść, który obgryzał. – Czekaj!

Ale Lili już nie było. Pomknęła w las, powiewając nadpalonymi warkoczami.

Kolejny kwadrans upłynął niespokojnie. Maks wyrywał się za siostrą, ale zniknęła wśród zarośli jak kamfora. Fred wziął go na ręce, by nie zapuszczał się między skupione gęsto drzewa. Maks ugryzł go za to w rękę – a Con, która nazwała go smarkaczem, w goleń.

Zanim zdążyła ugryźć go w odwecie, spośród drzew wypadła Lila. Jej oczy promieniały spokojem.

– Co za szczęście, omal się nie zgubiłam! Pewnie ominęłam któryś skręt.

Była zdyszana, a jej czoło połyskiwało kroplami potu. Trzymała oburącz zrobioną ze sweterka jakby sakwę.

– Znalazłaś jedzenie? – spytała Con.

– Mhm – przytaknęła. Potem wzięła w niej górę uczciwość, więc dodała: – Prawie.

Otworzyła prowizoryczny worek, wysypując na trawę kilkadziesiąt strąków.

– Nie we wszystkich tkwią larwy – rzekła. – Ale moglibyśmy posilić się też ziarnami kakaowca. – Zaczęła je rozłupywać paznokciami.

Fred podniósł z ziemi strąk – były w nim dwa otwory.

– Coś tu jest. – Spróbował to wytrząsnąć, ale bez powodzenia. Gdy pogmerał w dziurce patykiem, na dłoń wypadł mu tłusty czerw długości dwóch centymetrów.

– O, właśnie! – ucieszyła się Lila. – To czerw! Możesz go zjeść!

– Z ochotą – skłamał Fred.

Czerw leżał mu na dłoni; bez ruchu, choć lekko pulsując. Gdy Fred go powąchał, Con zachęciła:

– Dalej, ty na to wpadłeś.

– Fuj! – Fred zatkał nos palcami, zebrał się w sobie i przegryzł czerwia na pół. Był miękki, ale miał w środku piasek, który paskudnie trzeszczał w zębach. Wzdrygając się, chłopiec przełknął go z trudem. – Przypomina smakiem czekoladę – stwierdził.

– Serio? – zdumiała się Con.

Z jej twarzy, a nawet uszu, bił sceptycyzm. Trudno wyrażać emocje poprzez uszy, jej jednak się to udało.

– Ale głównie ziemię – przyznał Fred. – Fistaszki z ziemią.

W mig usypali spory kopiec z wijących się różowawych czerwi. Fred starał się ucieszyć, że znaleźli cokolwiek do jedzenia – i sromotnie poległ.

Lila wzięła trzy najbardziej pulchne i podsunęła je na dłoni bratu.

– Nie! To nie jedzenie. Maks jada tylko prawdziwe. Mama nie pozwala jeść owadów.

Lila westchnęła.

– Mówi o sobie w trzeciej osobie, gdy jest niespokojny.

– Maksio nie jest niespokojny – podjął malec. – Jest po prostu grzeczny. – Potarł ranę na kolanie i dostał czkawki. – Chcę do domu – powiedział.

– Rozumiem – odparła Lila, przyciągając go do siebie. – Ale nie znaleźliśmy nic innego. Nie bardzo wiem, co dalej.

Odepchnął ją.

– Mama by wiedziała! – Zadrasnął jej paznokciem skaleczenie na policzku.

– Ale mamy tu nie ma! – Zaczęła gwałtownie mrugać i wytarła nos ręką.

– Może by je tak usmażyć? – rzekł Fred. – Zrobić z nich naleśnik?

– Na czym? Nie mamy patelni – przypomniała Con.

– Ale są kamienie. – Lila oczyściła twarz bluzką, próbując przybrać pogodny ton głosu. – Moglibyśmy zrobić czekoladowe naleśniki. Takie jakby.

– Takie jakby – powtórzyła Con. – Takie niesłychanie jakby.

Ze zmieszanych z ziarnami kakaowca i utłuczonych czystym kijem czerwi wyszła papka, którą – mrużąc oczy i nie wydziwiając – spokojnie można było wziąć za ciasto.

– Teraz trzeba tylko rozpalić ogień i to upichcić – rzekł Fred.

– Tylko – odburknęła Con.

– Potrzebujemy krzesiwa – stwierdził.

– Podpałki – dodała Lila.

– I zapałek – ogłosiła Con.

– Ja zadbam o podpałkę – zaofiarował się Fred.

Prawie całe drewno wokół obeschło już po przedwczorajszej ulewie. Trzymając w zębach brzeg swetra, niósł je jak w hamaku. Noc w dżungli nie wpłynęła korzystnie na smak wełny.