Brat bez brata. Dokąd prowadzi Polskę Jarosław Kaczyński - Mariusz Janicki, Wiesław Władyka - ebook

Brat bez brata. Dokąd prowadzi Polskę Jarosław Kaczyński ebook

Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

5,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jak doszło do tego, ze schyłkowa, wydawałoby się, partia, z niedzisiejszym przywódcą, formacja, która sprawiała wrażenie kuriozalnej sekty, stała się mocarnym ugrupowaniem zmieniającym wszystkie reguły państwa?
Autorzy szczegółowo analizują w niej myśl i metodę polityczną Jarosława Kaczyńskiego, rozbierają na czynniki pierwsze ideologię i praktykę „dobrej zmiany”, próbują przewidzieć, jakie są dalsze plany szefa PiS na ewentualną drugą kadencję rządów tej formacji. Obszerna część książki to tekst oryginalny, dotąd niepublikowany – całościowy obraz sytuacji po czterech latach rządów dzisiejszej władzy. Pozostałe rozdziały to swoista publicystyczna kronika, pozwalająca zrozumieć, w jakim miejscu i dlaczego znalazła się dzisiaj polska polityka – czyli wybór artykułów zamieszczanych w POLITYCE w latach 2007–19, od czasu wydania poprzedniej pozycji Janickiego i Władyki „Cień wielkiego brata”.

„Historia pokazuje, że wolność jest zdobywana w poruszających aktach strzelistych, a tracona po cichu, po trochu, ustawami przeprowadzanymi po nocach. Żadna władza nie ogłasza uroczyście odbierania swobód, ona to po prostu robi i nazywa jeszcze większą wolnością. Wystarczy chwilowa utrata czujności, fatalne zauroczenie, „znudzenie polityką” – to idealne warunki dla podbierania praw. Utrata wolności często przebiega bezboleśnie, ale potem jest już za późno. Trzeba więc stale sobie przypominać, czego mamy bronić i przed czym.” (fragment książki)



O autorach:
Mariusz Janicki jest pierwszym zastępcą redaktora naczelnego tygodnika POLITYKA i kierownikiem działu politycznego i komentatorów pisma. Współautor książek m.in. „Baba na świeczniku” (wywiad rzeka z Ewą Łętowską). Absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego.
Wiesław Władyka jest historykiem, profesorem zwyczajnym, związanym z Uniwersytetem Warszawskim. Publicysta i komentator tygodnika POLITYKA. Autor książek, m.in. „Krew na pierwszej stronie”, „Kartki z PRL”, „Październik 56”.
W ostatnich latach Mariusz Janicki i Wiesław Władyka najczęściej piszą w duecie. Obaj dwukrotnie nominowani do nagrody Grand Press w dziedzinie publicystyki, finaliści Nagrody Radia ZET im. Andrzeja Woyciechowskiego oraz Nagrody im. Dariusza Fikusa. W 2007 roku wspólnie wydali książkę „Cień wielkiego brata. Ideologia i praktyka IV RP”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 630

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



BIBLIOTEKA POLITYKI
Tytuł: Brat bez brata. Dokąd prowadzi Polskę Jarosław Kaczyński
Autorzy: Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
Copyright © by Mariusz Janicki, 2019
Copyright © by Wiesław Władyka, 2019
Copyright © by POLITYKA Spółka z o.o. SKA, 2019
Opracowanie graficzne: Janusz Fajto
Korekta: Krystyna Jaworska, Zofia Kozik
Redaktor prowadzący: Piotr Zmelonek
Wydawca: POLITYKA Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. 
ul. Słupecka 6, 02-309 Warszawa
polityka.pl, sklep.polityka.pl
Konwersja:eLitera s.c.
Zdjęcie na I okładce:© Łukasz Ostalski/Reporter
Zdjęcie na IV okładce:© Leszek Zych/POLITYKA
Warszawa 2019
ISBN 978-83-64076-92-3

WSTĘP

To jest najlepszy czas na lekturę tej książki. Zbliżamy się do wyborów, które na długie lata, może na pokolenie, określą warunki życia w Polsce. Ustawią nasze relacje z władzą, między nami samymi, z sąsiadami Polski, ze współczesnym światem. Dokładnie 30 lat po rozpoczęciu wielkiej historycznej podróży Polaków ze Wschodu na Zachód; z sowieckiego bloku do Unii Europejskiej; od siermiężnego socjalizmu do otwartej gospodarki; od „władzy ludowej” do liberalnej demokracji – musimy jeszcze raz dokonać wyboru. Bo znaleźliśmy się na rozstajach. I albo potwierdzimy, że staliśmy się częścią Zachodu, ze wszystkimi jego kłopotami, wątpliwościami, autokrytycyzmem, ale też wartościami, aspiracjami, racjonalnością – albo zdecydujemy się kontynuować trwający od 4 lat eksperyment ustrojowy: budowę autorskiego państwa Jarosława Kaczyńskiego.

Znaleźliśmy się w dziwnej sytuacji, gdy o losie bardzo dużego narodu w środku Europy faktycznie może decydować jeden człowiek, dziś samotnie stojący na szczycie stworzonej przez siebie piramidy władzy. Być może on wie, dokąd prowadzi, czy też chciałby zaprowadzić, Polskę, ale my, którzy nie mamy dostępu do zamkniętego kręgu władzy, skazani jesteśmy jedynie na domysły. Niestety, w chaosie informacji prawdziwych i zmyślonych, w zalewie patetycznych słów i najdzikszych oskarżeń, w mieszaninie idei, urojeń, emocji, jakie codziennie wytwarzają politycy i mielą media, łatwo się pogubić, stracić orientację. Książka Mariusza Janickiego i Wiesława Władyki tę rzeczywistość porządkuje, nazywa, daje czytelnikowi kompas i mapę. Jest – według mnie najlepszym z dostępnych – przewodnikiem po politycznej dżungli, która wokół nas wyrosła.

Obaj autorzy, od lat 90. członkowie zespołu „Polityki”, stworzyli bez wątpienia najbardziej oryginalny w polskich mediach publicystyczny duet. Od wyborów 2005 r., które po raz pierwszy wyniosły do władzy Prawo i Sprawiedliwość, Mariusz Janicki (szef działu politycznego tygodnika) z Wiesławem Władyką (uniwersyteckim profesorem historii i publicystą) stali się wiernymi obserwatorami, analitykami, a nawet, można powiedzieć, intelektualnymi prześladowcami PiS. A przez ostatnie lata – także samozwańczego naczelnika państwa Jarosława Kaczyńskiego. W tym czasie napisali pewnie ze 200 artykułów poświęconych celom, metodom, retoryce oryginalnej polskiej odmiany populizmu. W 2007 r., na kilka tygodni przed przyspieszonymi wyborami, część tych tekstów ukazała się w bestsellerowej książce pt. „Cień wielkiego brata. Ideologia i praktyka IV RP”. Teraz wychodzi drugi tom, zatytułowany „Brat bez brata. Dokąd prowadzi Polskę Jarosław Kaczyński?”, swoisty sequel, obejmujący lata 2007–19.

Warto podkreślić, że nie jest to tylko wybór, pisanych na bieżąco, analiz politycznych. Duża część książki to oryginalny, niepublikowany wcześniej w „Polityce”, całościowy opis, rekonstrukcja panującej dziś w Polsce ideologii państwowej, która – poza żartobliwym określeniem „kaczyzmu” – nie dorobiła się jeszcze własnej nazwy. Niezwykłe wrażenie robi zwłaszcza lektura artykułów opublikowanych w „Polityce” w latach 2007–10, czyli po upadku pierwszego rządu PiS, kiedy większość komentatorów politycznych uważała partię Kaczyńskich za zamknięty historyczny epizod. Chyba tylko Janicki z Władyką ostrzegali, że ta formacja ukorzenia się i rozrasta, że hoduje sobie wyborców, doskonali techniki organizacji i propagandy. Że projekt IV RP może wrócić i to w wersji „turbo”. Artykuły publikowane po 2010 r. pokazują, jakim politycznym napędem stała się dla tej formacji katastrofa smoleńska, jak bardzo śmierć brata zradykalizowała samego Jarosława Kaczyńskiego, wprowadziła w jego polityczny projekt element osobistej zemsty, desperacji, twardą bezwzględność.

Już w „Cieniu wielkiego brata” znalazł się precyzyjny, dziś brzmiący niemal jak proroctwo, opis wczesnych politycznych koncepcji i zamiarów PiS. Wtedy autorzy jeszcze nie używali, bo w ogóle nie używano w odniesieniu do PiS, pojęcia populizmu. Ale zauważali, że partia Kaczyńskiego zamierza odejść od zasad „liberalnej demokracji”, respektu dla prawa i instytucji państwa. Pisali o projekcie przejęcia przez PiS Trybunału Konstytucyjnego, o planie bezwzględnego podporządkowania partii tzw. mediów publicznych i o odradzaniu się dziennikarstwa reżimowego, o technikach „kryminalizacji” opozycji, o podmianie sensu słów, o planie korumpowania wyborców, szkalowania Unii Europejskiej itd. Kilkanaście lat temu! Książka „Brat bez brata”, która w pierwszej części jest „kroniką zapowiedzianej katastrofy” 2015 r., to kasandryczne wrażenie pogłębia: czy naprawdę nikt z obozu ówczesnej władzy tych tekstów nie czytał, nie przejmował się, nie zauważał tego, przed czym ostrzegali Janicki z Władyką?

W kampanii 2015 r. obaj autorzy byli często atakowani za „straszenie PiS-em, który przecież się zmienił, uspokoił, schował swoich radykałów”. Podobnie – jako antypisowskich fundamentalistów – krytykowano ich, gdy już po zdobyciu pełni władzy przez partię Kaczyńskiego wymyślili i wprowadzili do politycznego obiegu pojęcie „symetryzmu” (według, popularnej zwłaszcza na lewicy, formuły „PiS-PO jedno zło”). Ale każdy miesiąc „dobrej zmiany” przynosił potwierdzenie tezy, że PiS nie tworzy po prostu kolejnego rządu RP, ale, w swoim przekonaniu, rząd ostatni, pieczętujący moralny i polityczny triumf „dobra nad złem”. Że stawką nadchodzących wyborów nie będzie przyszły układ władzy, ale przyszłość samej demokracji i samych wyborów. Książka Janickiego i Władyki dostarcza przekonujących argumentów, dlaczego nie można się na to godzić. Jeśli chodzi o sam temat, to nie jest przyjemna lektura, ale jak to jest znakomicie napisane! Jak to się czyta!

Kiedy w 2007 r. ukazywał się „Cień wielkiego brata”, wszystkie sondaże wskazywały na nadchodzące nieuchronnie wyborcze zwycięstwo PiS; 12 lat później, gdy ukazuje się „Brat bez brata”, jest dokładnie tak samo. Ale Janicki i Władyka, tak odczytuję ich gorzkie często teksty, nie stracili jeszcze wiary w siłę demokracji i w rozum wyborców. Więc w tych czasach to jest także książka ku pokrzepieniu serc.

Jerzy Baczyński

redaktor naczelny

tygodnika „Polityka”

I

Dokąd zmierza Jarosław Kaczyński

.

Jak doszło do tego, że schyłkowa, wydawałoby się, partia, z niedzisiejszym przywódcą, formacja, która sprawiała wrażenie kuriozalnej sekty, stała się mocarnym ugrupowaniem zmieniającym niemal wszystkie reguły państwa?

Kiedy w 2007 r. po parlamentarnych wyborach PiS oddawał władzę, wiele wskazywało na to, że w ogóle – powoli, ale nieuchronnie – schodzi z politycznej sceny. Że jeszcze będzie oddziaływać na część elektoratu, ale coraz słabiej, już bez napływu nowych sympatyków. Co prawda wcześniej, podczas kampanii, przegrana partii Jarosława Kaczyńskiego nie wyglądała wcale na pewną; długo walka Platformy z PiS była wyrównana. W momencie publikacji naszej książki „Cień wielkiego brata. Ideologia i praktyka IV RP”, na kilka tygodni przed wyborami, nic jeszcze nie było przesądzone, a wręcz wydawało się, że szala przechyla się na stronę PiS.

Przeważyła jednak słynna debata Tusk–Kaczyński, która diametralnie zmieniła dynamikę wydarzeń i polityczną atmosferę. Jeśli mówi się, że w 2007 r. społeczeństwo z krzykiem odrzuciło rządy PiS, to ten krzyk i przebudzenie nastąpiły niemal w ostatniej chwili. Tak czy inaczej, wysokie zwycięstwo wyborcze Platformy Obywatelskiej zdawało się dowodzić, że nastąpił gwałtowny przełom, a PiS jako ugrupowanie anachroniczne, skierowane mentalnie w przeszłość, solidnie poobijane w latach 2005–07 (głównie na skutek własnych działań), zmierza do partyjnego lamusa.

Zwłaszcza że po kilku pierwszych latach członkostwa Polski w Unii Europejskiej coraz bardziej zaczęły być widoczne korzyści z przynależności do tej wspólnoty. Do pełnoletności dochodzili Polacy urodzeni już w III RP, z nowymi aspiracjami i możliwościami, dla których liberalna, nowoczesna Polska w Europie zdawała się oczywistym, naturalnym środowiskiem. Panowało przekonanie, że te wartości wyznawane są powszechnie, przynajmniej w tzw. mainstreamie, który się rozszerza. Stale poprawiały się wskaźniki ekonomiczne, ludzie się bogacili, tempo wzrostu gospodarki było wysokie, dochód na mieszkańca rósł, napływały inwestycje. Platforma wydawała się idealnym ugrupowaniem na te nowe czasy, a premier Donald Tusk, proponujący rozwój infrastruktury, otwarcie na Zachód i doszlusowanie z czasem do państw starej Europy – najbardziej adekwatnym do sytuacji szefem rządu.

FAŁSZYWY KONIEC PIS

Ten ogląd został wzmocniony ponownym zwycięstwem Platformy w 2011 r. Za chwilę miały się odbyć w Polsce (organizowane wspólnie z Ukrainą) mistrzostwa Europy w piłce nożnej jako swoiste zwieńczenie tego modernizacyjnego procesu. Nastrój był taki, że nawet tak doświadczony polityk i spec od politycznego marketingu jak Michał Kamiński napisał w 2012 r. książkę „Koniec PiS-u”. Samemu Donaldowi Tuskowi w jednym z wywiadów wyrwała się fraza, że „nie ma z kim przegrać”.

Nie chodzi tu o pokazywanie własnych przewag, ale nie możemy nie wspomnieć o tym, że sami już pod koniec zwycięskiego dla Tuska 2011 r. napisaliśmy artykuł o 10 mitach polskiej polityki. Na pierwszym miejscu tej listy wymieniliśmy mit polegający na przekonaniu, że PiS już nigdy nie wygra wyborów. Pisaliśmy wtedy: „Nie ma dzisiaj innej partii opozycyjnej, która chociażby zbliżała się poparciem do ugrupowania Kaczyńskiego. W ostatnich wyborach trzecia w kolejności formacja dostała trzy razy mniej głosów niż PiS. Fakt, że po wyborach PiS jawi się jako ugrupowanie schyłkowe, kuriozalne i w jakimś sensie nieważne, nie powinien mylić. (...) Partia ta konsekwentnie od wyborów tworzy język przejęcia władzy (...), którego prawdziwe znaczenie ujawni się przy zaistnieniu niekorzystnych wariantów ekonomicznych w Polsce i w Europie. Dzisiaj kod PiS-u brzmi dziwacznie i panikarsko, ale za rok, dwa te same frazy mogą być przyjmowane jako naturalny opis zdarzeń. (...) nie można uznać z góry za przegraną głównej partii opozycyjnej, przy prawomocnym założeniu, że żadna partia, także Platforma, nie będzie rządzić wiecznie. A innego zmiennika Platformy niż PiS nie widać. Dopóki więc się taki nie pojawi, możliwość budowania rządu przez Kaczyńskiego i jego ludzi jest wciąż realna. Wystarczą kilka procent wyższe notowania PiS-u niż w ostatnich wyborach (...)”.

Każde zdanie z naszej prognozy potwierdziło się już 2–3 lata później. Okoliczności ekonomiczne, mimo ogólnego przezwyciężenia światowego kryzysu, odcisnęły swoje piętno na gospodarce, a zwłaszcza dochodach Polaków, które w wielu grupach zawodowych przestały rosnąć. PiS konsekwentnie podtrzymywał swój „język przejęcia władzy”, jak to nazwaliśmy w 2011 r., wzmocniony efektem smoleńskim. Już w 2012 r., po piłkarskim (przegranym) Euro, zaczęły być dostrzegalne pierwsze oznaki erozji władzy Platformy, której druga kadencja była coraz gorzej oceniana, na co w dużym stopniu, w tym samym roku, wpłynęła reforma podnosząca wiek emerytalny.

Donald Tusk lubił mówić: „Sami sobie róbcie bolesne reformy”, ale w końcu się na taką zdecydował, chcąc polepszyć stan publicznych finansów, systemu emerytalnego oraz ratingi Polski na międzynarodowych rynkach. To wtedy nastąpiły pierwsze duże spadki notowań Platformy, których ta partia nigdy już nie odbudowała. Niekorzystny dla Tuska trend pogłębiał się w 2013 r., kiedy jeszcze rządzący mieli czas na reakcję, zbudowanie nowej politycznej opowieści, wprowadzenie programów socjalnych czy podwyżek w sferze budżetowej, nawet jeśli w ograniczonej skali. Chodziło również o ogłoszenie końca kryzysu, nawet jeśli głównie symboliczne. Ale także o danie do zrozumienia, że zakończyła się główna faza gospodarczej i ustrojowej transformacji, trwającej od 1989 r., która mogła wymęczyć społeczeństwo. Że oprócz nadganiania zaległości wobec Europy można już po prostu trochę „pożyć”. To znużenie wielką przemianą dobrze wyczuł PiS. Kaczyński właśnie w tym musiał dostrzec szansę. Do walki ideologicznej i kulturowej dodał komponent socjalny, bytowy oraz narodowo-religijny. Ta mieszanka, jeśli chodzi o polityczny efekt, okazała się wybuchowo skuteczna.

Platforma kompletnie nie zauważała tego nowego zagrożenia. Kontynuowała narrację ustaloną jeszcze w 2007 r., w zupełnie innych realiach, a PiS był już dwie długości z przodu. Zapewne kiedyś historycy i politologowie będą mówić, że 2013 r. był przełomowy i dla Platformy krytyczny, bo PiS już szykował się do wielkiego skoku, czego Platforma w ogóle nie zauważyła. A w połowie 2014 r. uderzyło tsunami w postaci afery podsłuchowej. Potem Donald Tusk, jak mówili ludzie z jego otoczenia, już nie wierzył w kolejne wyborcze zwycięstwo PO. Ale szansa na nie została zaprzepaszczona wcześniej.

Jeden z bohaterów afery podsłuchowej, ówczesny szef MSW Bartłomiej Sienkiewicz, w nagranej potajemnie w restauracji rozmowie z Markiem Belką mówi m.in: „Najpierw są takie aspiracje, aby państwo było bardziej umyte i bardziej przypominało to, co na Zachodzie (...). A potem aspiracje przesuwają się do własnego portfela. I jest pytanie, co ja z tego mam. Więc centralny problem, jaki jest przed nami, to problem 14. roku, portfela Kowalskiego. Koniec, kropka”. Widać, że Sienkiewicz w prywatnej rozmowie dobrze ocenił zmieniające się wiatry. Tyle że nic z tego w sensie politycznym nie wynikło. A wtedy – odwrotnie niż dzisiaj – to Platforma była u władzy, a PiS mógł tylko obiecywać. Ale Platforma nawet niczego nie obiecała, a był na to czas właśnie w 2013 r. i jeszcze w pierwszych miesiącach 2014 r. Kryzys gospodarczy się kończył, pojawiły się oznaki rosnącej koniunktury, ale rządzący politycy wciąż zachowywali się jak w szczycie kryzysu, mówili „nie da się”. Jakby kryzys na nowo obudził w ludziach Platformy dawnych neoliberałów z Kongresu Liberalno-Demokratycznego, strażników budżetu nieuznających żadnego poluzowania polityki finansowej, uznających, że nawet jeśli jest chwilowo trochę lepiej, to na pewno zaraz będzie gorzej. Po trudnych czasach szykowali się na jeszcze trudniejsze. I zamiast wydać pieniądze na transfery socjalne i mieć nadal liberalną demokrację, pozwolili wydać je PiS na to, aby tę demokrację demontować. Ten neoliberalny stupor Platformy, w jaki wpadła już po ustąpieniu kryzysu, to jedna z głównych przyczyn utraty władzy przez to ugrupowanie.

Nawet nie chodzi o to, że Platforma nie wymyśliła 500 plus, bo takie proste rozdawnictwo rzeczywiście nie mieściło się wtedy w żadnej koncepcji ekonomii rynkowej – do tego trzeba było innej ideologii. Ale też nic nie wskazuje na to, aby została podjęta jakakolwiek dyskusja na temat precyzyjniej dedykowanych socjalnych transferów czy choćby podwyżek w sferze budżetowej obejmującej przecież kilka milionów Polaków. Platforma przegrała zatem nie w 2015 r., ale już dwa lata wcześniej.

MECHANIZM BEZWŁADNOŚCI

Zmiennicy PiS na opozycji się nie pojawili, a alternatywna opowieść partii Kaczyńskiego o Polsce zaczęła być coraz bardziej słuchana. Stało się coś niespodziewanego: po dekadzie pozostawania w Unii, otwarciu europejskich granic, podejmowania nauki i pracy za granicą, po realizacji setek wspomaganych przez fundusze strukturalnych inwestycji przewagę zaczął powoli zdobywać eurosceptyczny PiS. Osłabła pamięć o wydarzeniach z lat pierwszych rządów formacji Kaczyńskiego, tamta emocja opadła, a pozytywna energia przestała równoważyć czarny obraz kraju rysowany przez Kaczyńskiego, który jeszcze raz okazał się politykiem inteligentnym i niesamowicie przebiegłym. Platforma wciąż jednak go nie doceniała, obowiązywał dogmat, że Tusk ma sposób na szefa PiS, że go rozgryzł i rozbroił. Nic podobnego.

Zadziałał bezwładnościowy mechanizm, który opisaliśmy na łamach „Polityki” – władza, która przestaje się podobać, oddaje stery najsilniejszemu przeciwnikowi, a to że był nim akurat PiS, nie stanowiło żadnej przeszkody. Okazało się, że polityczna inercja przeważa nad zbiorową pamięcią. Partii Kaczyńskiego nikt nie wyparł z roli głównego antagonisty Platformy dlatego, że najwyraźniej chodziło o spór ważny, bardzo realny i mocno zakorzeniony. Po dwóch przegranych PiS w wyborach parlamentarnych elektorat tego ugrupowania nie zniknął. Przeciwnie, poczuł się zraniony, w jakiejś mierze upokorzony i dlatego zdeterminowany. Kaczyński na trwałe dotarł do istotnej tkanki społecznej, a jego wpływy rosły. Najwyraźniej rozwijały się dwa wątki jednocześnie: oficjalna opowieść władzy PO-PSL, gdzie wszystko się rządzącym zgadzało, oraz legenda tworzona przez opozycyjny wówczas PiS. Kiedy ten pierwszy wątek się załamał, został tylko drugi, bo trzeciego nie było.

Miało być inaczej. Wydawało się, że marny wynik PiS w wyborach parlamentarnych w 2005 r., który jednak dał Kaczyńskiemu władzę (co prawda przy konieczności dogadywania się z Lepperem i Giertychem, którymi zawsze gardził), był i tak szczęśliwym dla PiS przypadkiem, maksymalnym osiągnięciem tej formacji, efektem słabej kampanii Platformy. Ale okazało się, że w kolejnych wyborach PiS nie tracił dystansu i w końcu dotarł do 37 proc. w 2015 r., kiedy znowu do Kaczyńskiego uśmiechnęła się fortuna w postaci kilkunastu procent „podprogowych” zmarnowanych głosów, zwłaszcza na lewicę, która nie weszła do Sejmu.

PiS zaczął obsługiwać zwarty ideologicznie elektorat, a dodatkowych wyborców skusił socjalnymi obietnicami. Swoje zrobiło odejście Donalda Tuska z funkcji premiera w 2014 r. i oddanie stanowiska Ewie Kopacz, która mimo starań nie była w stanie podtrzymać atrakcyjnej, liberalnej, wolnościowej narracji. Nie sposób dzisiaj rozstrzygnąć, czy ktoś inny na stanowisku szefa rządu byłby zdolny powstrzymać rozpad władzy Platformy, ale nie da się tego wykluczyć. Polityk świeższy, bardziej oddalony od ówczesnego kręgu decyzyjnego PO mógłby może osiągnąć lepszy wynik. Tak czy inaczej, tamto odejście Tuska z funkcji, z dających się jakoś zrozumieć ludzkich i politycznych motywów, powoduje, że jego misja jest niedokończona. Tusk zapewne ma tego głęboką, a być może także bolesną świadomość. Z niektórych jego ówczesnych wypowiedzi wynikało, że uznał on, iż słabnięcie Platformy pod koniec drugiej kadencji jej rządów wynikało z przyczyn obiektywnych. Jakoby nie było możliwe odwrócenie trendu przechwytywania wyborców przez PiS, ponieważ Platforma zapłaciła swoją cenę za konieczną modernizację (i to w warunkach kryzysu), jak wcześniej Unia Wolności. Trudno to jednoznacznie rozstrzygnąć, ale to tłumaczenie wydaje się zbyt łatwe.

W 2014 r. i następnym poczucie, że energia przesunęła się na stronę PiS, że rządzący słabną, że dają sobie narzucić tematy, że nie mają odpowiedzi na wspólnotowy, rewindykacyjny i „godnościowy” język opozycji, gwałtownie narastało. Także jasne stawało się, że po 2007 r. obóz Tuska popełnił sporo błędów, miał na koncie wiele zaniechań i niekonsekwencji, które nacierający PiS bezwzględnie wykorzystywał. Należała do tego zestawu niechęć czy nieumiejętność rozliczenia IV RP za politykę lat 2005–07, brak szerszych wizji wykraczających poza hasło „Polska w budowie” (rozumiane dosłownie), praktyczne porzucenie polityki socjalnej, zlekceważenie wagi ideologii i całościowej opowieści, także politycznego marketingu.

Platforma zaczęła się jawić jako bezduszna, technokratyczna siła, która wiele postulatów zbywała hasłem „nie da się”. Nowoczesna, jak można było sądzić, partia oddała tu niemal całkowicie pole zdawałoby się omszałemu, zapatrzonemu w przeszłość ugrupowaniu, które jednak nieoczekiwanie zaczęło korzystać z najnowszych technik perswazji oraz z mediów społecznościowych. Do tego doszło rozleniwienie ludzi Platformy, przekonanie, że władza jej się należy i będzie wieczna. Zaczęły się tworzyć grupy interesów, wewnętrzne koterie, budowanie własnego powodzenia finansowego pod polityczną osłoną. To jest taka faza, kiedy wydaje się, że wszystko można, że panuje się nad sytuacją całkowicie i bezterminowo. Była to ta sama choroba, która dotknęła SLD u schyłku rządów tej formacji w latach 2003–05. Oczywiście wybory parlamentarne w 2015 r. można też potraktować jako polityczną awarię, bo gdyby nie zmarnowane przez lewicową koalicję blisko 8 proc. głosów (przez nieprzekroczenie progu wymaganego dla koalicji ugrupowań), gdyby nie koszmarna kampania prezydencka Bronisława Komorowskiego, pomysł Leszka Millera z kandydatką Ogórek, wejście Pawła Kukiza, sugestywny występ Adriana Zandberga podczas debaty – PiS nie objąłby władzy. Ale też można spojrzeć z drugiej strony: te czynniki mogły odegrać swoją destrukcyjną rolę, bo główna siła opozycyjna, czyli Platforma, dramatycznie osłabła. Z poziomu 40 proc. poparcia jeszcze kilkanaście miesięcy wcześniej do okolic 20 proc. Tak tracąca siły formacja stała się wrażliwa na każdy wstrząs i wszelkie niesprzyjające okoliczności. „Awaria” więc nie była przypadkiem, ale wynikła z łańcucha przyczyn.

KRÓTKA PAMIĘĆ ZBIOROWA

Pisaliśmy wielokrotnie o błędach PO, pytaliśmy samego premiera Donalda Tuska o wizje i programy wykraczające poza „ciepłą wodę w kranie” i „antywizyjność”. Zawsze z mniej więcej tą samą odpowiedzią, zaczerpniętą od znanego ideologa liberalizmu, brytyjskiego filozofa Johna Graya (którego Tusk bardzo ceni): że polityka to w gruncie rzeczy sztuka reagowania na bieżące wydarzenia, rozwiązywanie problemów i nieszukania niepotrzebnych, ryzykownych wyzwań. Także nam nieobce było uczucie rozczarowania i dawaliśmy temu wyraz w wielu tekstach. Zwłaszcza że można było wyczuć u wielu ludzi znużenie i znudzenie rządami PO-PSL, narastające pretensje, które współbrzmiały z dyskredytującą propagandą ze strony PiS.

Nie było zatem zbyt popularne „straszenie PiS-em”, co jednak uprawialiśmy z uporem, ku pewnej irytacji, z jaką się spotykaliśmy. Zresztą nie zgadzaliśmy się na samo określenie „straszenie”, bo to brzmi infantylnie. Chodziło w istocie o pokazanie wszystkich konsekwencji wyboru do władzy formacji odległej od liberalnego modelu. Staraliśmy się pokazywać, że pragnienie „zmiany” nie jest bezkarne, że koszty w końcu przyjdą. I po 2015 r. przyszły. Za socjal trzeba było zapłacić Trybunałem Konstytucyjnym, za „porządek” oddaniem prokuratury w ręce rządu, za obniżony wiek emerytalny – zamachem na sądy i skompromitowaniem mediów publicznych. I tak dalej. Padały argumenty, że przecież PiS nie ogłaszał, że taka będzie cena, nie obiecywał likwidacji trójpodziału władzy czy wysadzania z funkcji pierwszego prezesa Sądu Najwyższego. To prawda, ale to wszystko dokładnie i bezpośrednio wynikało z tego, czym był i jest PiS.

Wydawało nam się nieprawdopodobne, aby ludzka pamięć była na tyle krótka, że lata 2005–07 aż tak wyblakły, straciły na znaczeniu. Ale tak się działo. Nawet osoby w tamtym czasie bardzo krytyczne wobec PiS nagle się „zresetowały”, postanowiły dać partii Kaczyńskiego „nową szansę”, uznały, że wszystko się zmienia, nawet Kaczyński. Ostrzegaliśmy, że nic się nie zmieniło, że to wciąż dokładnie ta sama partia z tym samym stosunkiem do demokracji, historii, ustroju, mediów, Unii Europejskiej, kwestii praworządności. Że wszystkie, nawet najbardziej uzasadnione, pretensje do rządów PO-PSL nie skasowały tych cech PiS. Przewidywaliśmy, że to ugrupowanie wróci w doskonalszej postaci, z precyzyjniej dopracowanym planem transformacji systemu, z lepszą obsługą marketingową i pomysłami na pozyskanie elektoratu.

Zwyciężyło jednak pragnienie odmiany, nawet niewiadomej, co nowy obóz władzy nazwał „dobrą zmianą”. Wiedza i doświadczenie z przeszłości nie skumulowały się ani utrwaliły, a związki przyczynowo-skutkowe rozluźniły. Wyborcy widzieli „starą Platformę” i „nowy PiS”, mimo że nie było żadnych przesłanek, aby sądzić, że zmienili się Kaczyński, Macierewicz czy Ziobro. Wystarczyło, że lider PiS zamiast siebie podstawił Andrzeja Dudę i Beatę Szydło. Była to pokazowa lekcja Realpolitik. Kaczyński wygrał, bo właściwie ocenił duże grupy elektoratu, zobaczył je w realnym wymiarze, przestał je przeszacowywać. Spostrzegł prawdziwe oczekiwania, aspiracje i hierarchie wartości. Dopasował właściwą maskę do sytuacji i doczekał się oklasków. Do dzisiaj PiS jest partią z najlepiej rozpoznanymi wyborcami, nie wymyślonymi, idealnymi, ale do bólu prawdziwymi, dlatego wiernymi.

Powtarza się często, że Jarosław Kaczyński co jak co, ale ma umiejętność stawiania diagnoz. Że wyczuwa potrzeby społeczne i narastające oczekiwania. Szuka dla nich propagandowych i z reguły populistycznych odpowiedzi, obarczając przy tym winą za całe zdiagnozowane zło politycznego przeciwnika – tego, który niczego nie ma do zaoferowania biednym i wykluczonym (jak się przyjęło mówić). Pogardza ludem, jego wiarą, gustami, patriotyzmem, bo jest zajęty swoimi przyjemnościami, „harataniem w gałę” i paleniem cygar. Walczyliśmy z tym przekonaniem co do wyjątkowej słuszności diagnoz Jarosława Kaczyńskiego. Byliśmy i jesteśmy przekonani, że trafne wizje szefa PiS nie dotyczą spraw państwa, jego organizacji, realnych potrzeb, naprawy instytucji i służb państwa, dobrego umiejscowienia kraju w strukturze europejskiej. Kaczyński stawia diagnozy społeczne dotyczące głównie własnego elektoratu i tu rzeczywiście osiąga sukcesy. Jest to rodzaj samosprawdzającej się prognozy. A zwłaszcza kiedy jest wspomaganie nadzwyczajnymi wydarzeniami.

SMOLEŃSK

Katastrofa lotnicza pod Smoleńskiem w 2010 r. paradoksalnie wciąż jest niedoceniana jako wydarzenie polityczne. Strona liberalna, kierując się racjonalizmem, uznała, że po wyjaśnieniu przyczyn wypadku rzecz jest w zasadzie zamknięta – oczywiście pozostaje serdeczna pamięć, współczucie, pomoc rodzinom. Dla formacji Kaczyńskiego katastrofa stała się wydarzeniem symbolicznym i romantycznym, pokazującym polski los polegający na cyklicznym składaniu ofiar ojczyźnie. Smoleńsk został umieszczony w porządku martyrologicznym, powstańczym i religijnym. To była warstwa niejako metafizyczna. Ale była też treść czysto praktyczna, użyteczna w politycznej walce: spisek, zamach, perfidna zbrodnia na niewygodnym prezydencie, winni w Rosji, winni w Polsce. To dwa ostrza tych samych nożyc, którymi PiS zaczął ciąć tkankę rządzonego przez dzisiejszą opozycję państwa.

Ówcześni rządzący nie docenili finezji tej opowieści. Bardzo długo nie było odpowiedzi na kolejne teorie Antoniego Macierewicza, które traktowane jako zwykłe brednie, nie wydawały się mieć większego znaczenia. Błąd polegał tu na tym, że wynurzenia byłego ministra obrony, także Jarosława Kaczyńskiego, potraktowano jako część publicznego dyskursu, który z natury rzeczy odrzuca takie niedorzeczności. Ale właśnie wtedy zaczął się tworzyć równoległy tor emocji, informacji i interpretacji, nastąpiło ostateczne rozdwojenie przekazu. To początek dwóch polskich światów. Dla PiS była to zdobycz nie do przecenienia. W świecie, rzec można, ogólnie obowiązującym partia ta nie miała szans na powrót do władzy. Jedyną nadzieją tego ugrupowania było wykreowanie alternatywnej rzeczywistości z własnymi kryteriami prawdy, patriotyzmu, zasług. Najlepszą okazją dla wprowadzenia tej strategii była sprawa smoleńska, przez swój tragiczny ciężar, niekwestionowany narodowy dramat.

A stworzony po 2010 r., na bazie katastrofy, równoległy świat mógł potem służyć, i posłużył, do propagowania innych kwestii. Do zbudowanej w ten sposób bańki dało się wtłaczać kolejne treści: Polska w ruinie, zdradliwe elity, podtrzymujący tradycje lud, z których obrzędów (miesięcznice) śmieją się liberalni, wykorzenieni kosmopolici z wielkich miast. To już wtedy, na początku dekady, Macierewicz jeździł po powiatach i gminach z tezami o zamachu, urabiał grunt pod przyszłe sukcesy PiS: w wyborach w 2015 r. czy w elekcji europejskiej w maju 2019 r., kiedy polska prowincja z południowo-wschodniego „pasa biblijnego” pokazała szczególne polityczne wzmożenie. Rzecz jasna przyczyniły się do tego wielkie transfery socjalne po 2015 r., ale stawiamy tezę, że nie byłoby takich sukcesów, gdyby nie pracowite tworzenie od kwietnia 2010 r. niszy, która od czasu Smoleńska sukcesywnie się rozrastała. Rozrzucenie pieniędzy z budżetu państwa trafiło na przygotowany wcześniej grunt. Mityczno-symboliczna otoczka pozwoliła choćby odpowiednio nazwać pieniądze przekazywane bezpośrednio do ręki i złagodzić interpretację, że dochodzi do politycznego przekupstwa. Kontrnarracja PiS głosiła, że chodzi o wyrównanie szans, powrót do mateczników, do zdrowych polskich rodzin, docenienie „zwykłych Polaków”, którymi dotąd elity się nie interesowały i nimi „pogardzały”.

Smoleńsk zintensyfikował jeszcze jedno zjawisko: brutalizację polityki. Nierzadko właśnie tragiczne wydarzenia, które teoretycznie powinny skłaniać do zadumy, refleksji, jedności w żałobie, powodują, że konflikt się pogłębia. Dla PiS śmierć prezydenta, brata lidera ówczesnej opozycji, wielu innych działaczy, stała się – tak to można było postrzegać – źródłem dodatkowej surowości, powodem pozbycia się już wszelkich skrupułów, jeśli takie wcześniej były, wobec politycznych przeciwników. Konfrontacja ze śmiercią, sprawami ostatecznymi, zwłaszcza w połączeniu z sugerowaniem winy ówczesnej ekipy rządzącej, stała się specyficznym alibi dla politycznej bezwzględności. Jakby dawano do zrozumienia, że wobec kwestii o takim ciężarze jakiekolwiek dawne zasady już nie obowiązują. Nie ma już negocjacji, nie ma normalnej gry z jakimikolwiek regułami fair play, to koniec tamtej epoki, Smoleńsk zmienił wszystko. Zapewne tyleż było w tym emocji, ile wyrachowania, ale liczył się pozytywny dla PiS skutek. Po przygotowaniu ideowym terenu walki partia Kaczyńskiego przystąpiła do etapu głównego – programu socjalnego. Kaczyński i Macierewicz wykonali pracę romantyczną, a do pozytywistycznej fazy oddelegowano niezużytych w poprzednim „heroicznym” okresie Andrzeja Dudę i Beatę Szydło. Ta mieszanka okazała się piorunująca.

ZWYCIĘSKA METODA PERSWAZJI

Powrót PiS do władzy, mimo naszych ostrzeżeń osiem lat temu, zaskoczył niemal wszystkich. Sami przyznajemy, że przegranej w prezydenckich wyborach Bronisława Komorowskiego nie przewidzieliśmy. To był absolutny blitzkrieg twórców kampanii Andrzeja Dudy. Na zaspany i rozleniwiony sprzyjającymi sondażami sztab Komorowskiego i Platformy spadły zupełnie nowe pomysły i innowacyjne wyborcze technologie PiS. To, co wcześniej było robotą chałupniczą, z pomysłami i spontanicznymi chwytami w rodzaju „dziadka z Wehrmachtu”, teraz stało się systemem, z wykorzystaniem internetu, wysokobudżetowych konwencji, objazdami kraju. Również sterowanym entuzjazmem zaprzyjaźnionych mediów, także społecznościowych, zręczną socjotechniką polegającą na wtłaczaniu swoich przekazów do środowisk politycznych przeciwników. Na to nałożyły się trendy ogólniejsze, wzrost nastrojów nacjonalistycznych, spowolnienie europejskiej integracji, sprzeciw wobec skutków ekonomicznej globalizacji, kryzys migracyjny (który Kaczyński wykorzystywał, podsycając nastroje antyuchodźcze). Także słabnięcie przywództwa w największych krajach Zachodu, intrygi Rosji Putina, podanie w ogólną wątpliwość wartości całej liberalnej demokracji.

A w podglebiu społecznym pojawiło się niezadowolenie i rozczarowanie czy to osobistym losem, materialnymi niepowodzeniami, odstającymi od doświadczeń tych, którym powiodło się lepiej. A także, co z czasem zrobiło wielką karierę jako przyczyna populizmu, deficyt godnościowy, z czego świadomie, na chłodno skorzystał PiS. Odczuwały go tysiące ludzi, niekoniecznie biednych, choć ci oczywiście także. Michał Buchowski, wybitny polski antropolog, w ostatnio wydanej książce („Czyściec”, 2019) pisał: „To neoliberalna polityka bogacąca elity, erodująca klasy średnie i wykluczająca »zbędnych«, stworzyła podatny grunt dla prawicowego populizmu”. Taka teza jest bardzo gruba, choćby dlatego, że mistyfikuje wiele zjawisk życia społecznego. Nie uwzględnia tego, że Polska wcale nie była „w ruinie” i że relatywnie bardzo korzystnie wyszła z kryzysu po 2008 r., niemniej niesie ona jakąś prawdę. Z czego – sądząc po publikacjach, które ukazały się już po 2015 r. – zdawano sobie sprawę dość powszechnie, tak wystawiając rachunki za przeszłość, jak i poszukując nowego ustrojowo-ekonomicznego paradygmatu na przyszłość.

W sytuacji narastającego chaosu zaczęły brać górę odpowiedzi prostsze, masowo bardziej zrozumiałe, niewymagające analizy i brania pod uwagę zbyt wielu sprzecznych czynników. Takiej odpowiedzi w Polsce udzielał Kaczyński, na Węgrzech Viktor Orbán, w Turcji Recep Erdoğan, w USA Donald Trump, we Francji Marine Le Pen, we Włoszech Matteo Salvini, w Niemczech Alternatywa dla Niemiec. Złe, samolubne i puste moralnie elity, fałszywa demokracja, w ramach której nie można dokonać prawdziwej zmiany, ubezwłasnowolnienie suwerennego narodu, przejęcie władzy przez wielkie korporacje, utrata tożsamości przez kraje i całe kontynenty – to pojęcia z tego nowego krytycznego słownika. O każdym z nich da się dyskutować, ale rzecz w tym, że taka debata nie jest przewidziana, bo rzeczy zostały już nazwane i jednoznacznie zdiagnozowane, występują tylko w pakiecie.

Dlatego dawne podziały partyjne straciły na znaczeniu. Tworzy się teraz raczej polityczno-marketingowe projekty skupione wokół kilku tematów. Od lat w Europie, ale także w Polsce, nie powstała formacja, która przyjęłaby nazwę w miarę precyzyjnie określającą jej ideologiczny profil. Lewica, prawica, socjaldemokracja, konserwatyści, chadecja, socjaliści, komuniści – to przeszłość. Teraz są na przykład Możemy, Marsz, Ruch Pięciu Gwiazd, Wiosna. Również w przypadku tej tendencji Prawo i Sprawiedliwość było prekursorem.

POETYKA BUNTU

Przy takim trendzie liberalna demokracja, zanurzona w procedurach, standardach, dyrektywach, sądowniczej kazuistyce – mimo że wszystko to ma służyć, i służy, obronie obywatelskich wolności przed przewagą władzy – stała się w opinii wielu grup społecznych zbyt skomplikowana, nieatrakcyjna i bezduszna. Lepiej przyswajalna okazała się poetyka buntu, sprzeciwu wobec elit, realnych i wymyślonych, wobec społecznych nierówności, zamachu na tradycję. Pod te hasła podłączają się partie, które mimo kwiecistych nazw są klasycznymi formacjami władzy, cynicznymi, z dużymi pieniędzmi, rozdające posady, sterujące biznesem, wpływami i mediami. Jak mało kiedy pasuje tu znana formuła, że musi zmienić się wiele, aby wszystko pozostało po staremu.

Na użytek „ludu” tworzona jest romantyczna legenda antysystemowych buntowników, za którą kryją się jednak stare jak świat praktyki autorytarne, nepotyzm, rozdawnictwo stanowisk w zamian za posłuszeństwo, przejmowanie instytucji, tworzenie rozbudowanych dworów pochlebców i klientów. Kiedy nawet pojawiają się postulaty, aby budować od nowa polityczny ład, modele demokracji choćby bez partii politycznych, to jako pierwsze do procederu obrzydzania polityki zgłaszają się najlepiej zorganizowane ugrupowania, klasyczne, wodzowskie partie, jak PiS.

Partia Kaczyńskiego jest jak najbardziej za tezą, że dawny czas się skończył, polityka jest brudna, prawdziwe życie jest gdzie indziej. Lepiej się gromadzić w lokalnych wspólnotach, parafiach, kołach gospodyń, w gminach. A że nad tym jest tworzona wielka centralna, wszechwładna czapa władzy, to ma pozostawać poza codziennym oglądem obywatela. Ten specyficzny paternalizm widać też po tym, jak PiS podchodzi do protestów społecznych i strajków. „Nieautoryzowane” akcje napotykają zdecydowany odpór. Grupy, które chcą coś uzyskać samodzielnie, bez placetu „centrali”, są pokazowo łamane, ku przestrodze dla innych. To władza rozdaje dobra w kolejności, jaką uzna za stosowną. Obdarowuje według korzystnego politycznego rozdzielnika, a nieposłuszeństwo zawsze jest karane.

Do tego dopasowana jest tzw. idea. Cytowany Michał Buchowski pokazuje drogę, jaką przeszły niektóre systemy polityczne, od komunizmu do współczesnych form tzw. demokracji suwerennej: „z autorytarnego komunistycznego piekła przeszliśmy przez czyściec reform demokratycznych zastawiony łożami madejowymi neoliberalizmu ekonomicznego, przez który dochodzimy – inaczej niż zakładano – nie do raju, lecz... z powrotem do przesyconego fałszywymi proroctwami piekła, tym razem nacjonalizmu, fundamentalizmu kulturowego z jego religijnymi podtekstami i autorytaryzmem”.

Ugrupowaniem mieszczącym się w tej logice w polskich warunkach jest PiS, który w sztuce kamuflażu okazał się znacznie zręczniejszy od przeciwników. Obudował się sztafażem suwerenności, godności, tradycji, religii. Kupuje głosy, korzystając z budżetu państwa. Nie unika afer i skandali, ale któż nie jest bez winy – jak mawia Jarosław Kaczyński. Wydawałoby się, że to tylko jeszcze jedno ugrupowanie czystej władzy, którego celem jest zapewnienie swoim członkom życiowej i finansowej pomyślności. Oczywiście taki skutek występuje w dużym natężeniu, a nawet dla wielu członków tej partii może być pożądany i jedyny. Jednak wiele wskazuje na to, że dla Jarosława Kaczyńskiego jest to wciąż bardziej środek, a nie cel.

Przez wiele lat pisaliśmy, że Kaczyński ma zwarty projekt przebudowy polskiego ustroju, który zarysował już podczas swojego kameralnego wystąpienia w Fundacji Batorego w 2004 r. (to chyba najbardziej niedoceniony „wykład” w najnowszej historii Polski). Że korzysta z ludzkich słabości i interesowności, że jest skłonny zabiegać o pomyślność finansową swojej partii (np. Srebrna), ale po to, aby przeprowadzić swój zasadniczy ideologiczny plan. Nasi polemiści wytykali nam, że demonizujemy zarówno Kaczyńskiego, jak i jego ugrupowanie. Że – ich zdaniem – o wielu sprawach decydują przypadek, okoliczności, wymogi chwili. Że Kaczyński wcale nie jest tak poukładany i zdeterminowany, jak sądzimy, działa w dużej mierze kierowany bieżącymi impulsami. Ci, którzy głosili takie tezy, chyba nie zauważali, że sami pomniejszają swojego lidera, de facto unieważniają jego idee, twierdząc, że cały chaos w kraju, setki awantur, nieporozumień, zadrażnień na arenie międzynarodowej są tylko efektem bieżącego załatwiania kryzysów, jak nie przymierzając, robił to – według nich – Donald Tusk.

DOKOŃCZONY PLAN

My zawsze „ratowaliśmy” Kaczyńskiego przed taką oceną. Uważaliśmy – i nadal uważamy – że lider PiS co prawda ulega normalnym w polityce „wypadkom”, czasami traci pełne panowanie, ponieważ mnogość spraw przerasta jego możliwości kontrolowania. Ale jednocześnie zawsze ma na uwadze swoją zasadniczą wizję polityczną. Mogą następować perturbacje, opóźnienia w realizacji, zmiany kolejności punktów planu. Niemniej ogólna linia ideowa jest konsekwentnie podtrzymywana i są na to dowody.

Kiedy na wiosnę 2007 r. Trybunał Konstytucyjny zakwestionował najważniejsze założenia lansowanej przez PiS ustawy lustracyjnej, było jasne, że Kaczyński nie przeforsuje lustracji bez zmiany konstytucji albo wymiany składu Trybunału Konstytucyjnego, o czym zresztą w tamtym czasie sam mówił. Podobnie kiedy sądy odrzucały akty oskarżenia albo uniewinniały oskarżonych w sztandarowych sprawach IV RP, politycy tego ugrupowania mówili, że przy takim sądownictwie niczego nie uda się im w kwestii afer i „układu” załatwić. Kumulacja tych prokuratorsko-sądowych spraw, podobnie jak lustracja, przypadła na koniec pierwszej kadencji rządów PiS.

Potem nastąpiła ośmioletnia przerwa na rządy PO-PSL. I od czego PiS zaczął swoje ponowne rządy na jesieni 2015 r.? Od przejmowania Trybunału Konstytucyjnego, ponownego włączenia prokuratury do rządu, a potem rozprawy z sądownictwem. Platforma tylko zakłóciła plan Kaczyńskiego na, bagatela, prawie dekadę, ale w pierwszej chwili, kiedy tylko było to możliwe, Jarosław Kaczyński natychmiast odkurzył notatki z harmonogramem prac i przystąpił do ich wdrażania w punkcie, w którym mu irytująco przerwano. W poprzedniej odsłonie swoich rządów zidentyfikował źródła imposybilizmu, jak to nazywał, który nie pozwolił mu na swobodę wypełniania politycznej misji. A w pierwszej nadarzającej się chwili, kiedy zdobył wreszcie samodzielną sejmową większość, zaczął go natychmiast zwalczać, w najbardziej newralgicznych punktach.

Często słychać, że różnica pomiędzy zwolennikami PiS a sympatykami opozycji nie jest w istocie taka duża. Że najgorętsze emocje dotyczą głównie polityków, a jeszcze bardziej publicystów, którzy narzucają innym swoje traumy i idiosynkrazje. Nic bardziej mylnego. Jarosław Kaczyński bardzo długo pracował nad określeniem i pogłębieniem istniejącej dzisiaj linii podziału w polskim społeczeństwie. Kiedy na początku lat 2000, wraz z rozpadem AWS ostatecznie stracił na znaczeniu podział na postsolidarność i postkomunę, stało się jasne, że nowy konflikt musi przebiegać inaczej. Używając zgrabnej metafory prof. Andrzeja Friszke, Polska znowu pękła, ale nie po starych szwach.

NOWE OSIE SPORU

Charakterystyczne, że po ponownym zwycięstwie wyborczym SLD w 2001 r. Kaczyński niemal w ogóle nie podnosił kwestii walki z postkomunizmem (lustracja w 2007 r. nie była przecież wymierzona w postkomunistów). Już wtedy musiał myśleć o projektowaniu nowej osi sporu, po to w tym właśnie roku założył PiS; także w 2001 r. powstała PO. Mylący był czas, kiedy Platforma i PiS uchodziły za oczywistych koalicjantów po wyborach w 2005 r. To było od początku nieprawdziwe, bo już wtedy to były dwa kompletnie różne żywioły. Przepastnego podziału politycznego nie spowodowała porażka Donalda Tuska w wyborach prezydenckich, tym bardziej nie miało znaczenia niepowodzenie, kuriozalnych zresztą, rozmów koalicyjnych w celu tworzenia rządu. Nie zdecydowało „niepogodzenie się Platformy z przegraną”, co przez cały okres IV RP podnosili politycy PiS.

Partie Tuska i Kaczyńskiego od zarania obsługiwały różne elektoraty, systemy wartości i idee. Nie zmieniają tego faktu uwagi, że nabór polityczny do tych ugrupowań bywał przypadkowy – że ktoś mógł trafić do PO albo do PiS w zależności od towarzyskich czy środowiskowych układów. Tak bywało, ale nie miało to większego znaczenia dla politycznych ról, w jakich w zasadzie od razu obsadzili oba ugrupowania wyborcy. Oni dość szybko odgadli istotę ideowego konfliktu. W jakimś zakresie została ona wskazana przez samą partię Kaczyńskiego w wyborczym haśle z tamtych czasów: Polska solidarna kontra liberalna. Po zdjęciu z niego marketingowego, sytuacyjnego znaczenia w sumie dość trafnie określiło ono wtedy dwie wizje państwa i społecznych wartości. Zwłaszcza jeśli przyjąć, że nie chodziło tylko o kwestie ekonomiczne.

PiS podnosił nadrzędną wobec jednostek wspólnotowość, socjalność, państwowy paternalizm i nieskrępowaną niczym wolę większości. Platforma natomiast była utożsamiana z większym indywidualizmem, przedsiębiorczością, odpowiedzialnością za własny los, które sumują się w zbiorowy sukces. Partia Tuska starała się po prostu o dołączenie do państw zachodniej Europy bez lokalnych eksperymentów. Kaczyński zaś wyczuł szansę w zatrzymaniu się – i zachęceniu do tego swoich wyborców – w połowie drogi między opiekuńczym quasi-socjalizmem a znanym z programów części zachodnich partii kulturowym konserwatyzmem. Podobne konstrukcje myślowe przytrafiały się także w innych krajach postkomunistycznych, ale doktryna Kaczyńskiego jest na tyle oryginalna, że warto ją bliżej zrekonstruować.

NATURALNA WŁADZA

W centrum wizji Kaczyńskiego pozostaje skuteczna władza jako niemal święta prerogatywa przyznawana przez „suwerena”. Taką władzę może zapewnić państwo totalne, czyli takie, w którym polityczna większość panuje nad wszystkimi instytucjami i organami. Istotą tego projektu jest to, że każda decyzja władzy może i powinna być zrealizowana. W rozumieniu lidera PiS, jeśli wola zwycięzcy wyborów i posiadacza parlamentarnej większości napotyka sprzeciw lub ograniczenia, to demokracja nie jest pełna, powstaje wspomniany wyżej deficyt, czyli imposybilizm. Instytucja, która stoi na przeszkodzie w spełnieniu woli suwerena, a wyraża ją wybrana przez obywateli władza, powinna zostać podporządkowana, „uzdrowiona”, a jeśli to nie pomoże – spacyfikowana.

W ujęciu Kaczyńskiego transmisja władzy w kierunku społeczeństwa powinna być niczym niezakłócona, płynna i naturalna. Ma dominować prymat „pierwotnej wybieralności” – ci, których bezpośrednio wskazuje naród, mają prawo decydować wtórnie o wszystkim, a zwłaszcza swobodnie kierować ludzi do wszelkich instytucji. Powoduje to sytuację szczególną. Ludzie wybrani przez władzę wciąż zasiadają w teoretycznie niezależnych organach, ale przez sposób doboru ludzi instytucje te nie są już niezależne. Nieprzypadkowo politycy PiS często powtarzają, że ważne, kto kim jest, z jakiej pochodzi rodziny, z jakiego układu, środowiska. Kadry decydują o wszystkim.

Kaczyński z reguły podtrzymuje formalną postać instytucji, wystarczy mu obsadzenie ich swoimi ludźmi. Koresponduje to z jego postrzeganiem polityki – jako sieci specyficznych, niemal osobistych powiązań i zobowiązań, gdzie wymagana jest lojalność wykraczająca poza normalne stosunki w demokratycznym państwie. W tej wizji procedury zawsze ustępują „biologii”, czyli realnym związkom między ludźmi, którzy są właściwi lub nie. Uczciwi to ci, którzy mają glejt władzy. Demokracja liberalna, której istota polega właśnie na sterylnych procedurach, normach, standardach – oddzielonych od prywatnych lojalności, woluntaryzmu, w takiej sytuacji zdaje się bezsilna. Kaczyński w istocie nie jest przeciwny układom, nieformalnym powiązaniom, istnieniu politycznej familii poza jakąkolwiek demokratyczną kontrolą. Sam przyznał, że jest częstym gościem w domu prezes Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej. Chodzi tylko o to, aby te układy i powiązania dotyczyły zaufanych, „prawych ludzi”.

Istota systemu Kaczyńskiego polega na tym, że przejęta instytucja (np. prokuratura, służby specjalne, media, sądownictwo, trybunały, instytucje kontrolne) nadal ma uchodzić za niezależną, na którą można się powołać w argumentacji, że demokracja jest zachowana, a nawet jest jeszcze większa niż wcześniej. Na przykład jeśli prokuratura nie wszczyna śledztwa, to widocznie nie ma powodu. To, że na jej czele stoi członek rządu i lider partii koalicyjnej, nie ma tu znaczenia. „Niezależne” media publiczne robią swoje i nie można przecież ingerować w ich przekaz, bo to dopiero byłoby niezgodne z demokratycznymi zasadami, a skargi można kierować do KRRiT (opanowanej przez PiS) albo do Rady Mediów Narodowych (jak wyżej). Jeśli komuś nie podoba się ustawa, niech zgłosi jej niekonstytucyjność do Trybunału Konstytucyjnego, a tam szefuje rzeczona sędzia Przyłębska. Z tego kręgu trudno się wyrwać, bo z pretensjami do rządów PiS można się zwrócić praktycznie wyłącznie do instytucji, którymi rządzi PiS.

Innymi słowy, przejęta demokracja, która już nie jest liberalną demokracją (a według wielu teoretyków ustroju w istocie nie ma innej), ma nadal wyglądać jak taka demokracja. Jest w tym jakiś paradoks, z którego Kaczyński może sobie zdawać sprawę albo nie. PiS jest przeciw procedurom, które ograniczają władzę, chce wybierać sędziów, prokuratorów, urzędników wszystkich szczebli, jest nieszczęśliwy, że nie może wiele nakazać prezydentom miast. Ale jednocześnie nie chce wprost przyznać, że wyrzeka się zachodniego, liberalnego systemu. Udaje, że to wciąż państwo prawa, poszanowania zasad i trójpodziału władz. Nikt w to nie wierzy, ani opozycja, ani duża część wyborców samego Kaczyńskiego, którzy – przeciwnie – byliby wdzięczni, gdyby lider PiS oficjalnie i uroczyście odwołał liberalną demokrację w Polsce, jak zrobił to Viktor Orbán na Węgrzech. Kaczyński zaś wciąż udaje, że „naprawia” system, a nie – jak jest w rzeczywistości – całkowicie go zmienia. Jednak skutek jest taki sam.

Wielu komentatorom, gdy analizowali swoistą mimikrę Kaczyńskiego, która polegała w istocie na imitowaniu, udawaniu demokracji liberalnej przy jednoczesnym jej fałszowaniu i podmienianiu na system zmierzający do autorytaryzmu, nasuwało się porównanie z PRL. Tak jak wtedy istniało na przykład coś, co nazywano „parlamentaryzmem socjalistycznym”, tak i teraz istnieje coś na kształt „parlamentaryzmu dobrej zmiany”. Podobieństw jest mnóstwo, bez trudności można odszukać paralele choćby między językiem nienawiści z tamtej epoki, na przykład z czasów haniebnego Marca ’68, z tym używanym dzisiaj przez media bliskie PiS. Czy w ogóle w metodach politycznych zastosowanych po 2015 r. dostrzec wiele z praktyk i sposobów stosowanych przed 1989 r. Kaczyński deklarujący swój ontologiczny antykomunizm znalazł się zatem w sytuacji dość niekomfortowej. Może być z powodzeniem przedstawiany jako kontynuator lub imitator polityki PRL, jej antydemokratyzmu i fałszu. Tym bardziej że bez żadnych oporów potrafi wysługiwać się funkcjonariuszami tamtego reżimu. Ale „wychowanie” sobie dużego, wiernego elektoratu chroni go przed takimi ocenami. Wyborcy lidera PiS wykluczają takie analogie, dla nich Kaczyński jest wyjątkowy. Jego projekt, nawet jeśli czerpie skądś inspiracje, to wszystko dla dobra kraju.

KACZYŃSKI I POPULIZM

Bardzo interesująca jest relacja Jarosława Kaczyńskiego z populizmem. Sprawdziliśmy, że w poprzedniej odsłonie władzy PiS, w latach 2005–07, praktycznie nie używaliśmy w swojej publicystyce tego pojęcia, chociaż wspólne rządy tej formacji z Samoobroną Andrzeja Leppera i LPR Romana Giertycha zdawały się pokazową wersją tego trendu. Jednak ten termin się wtedy powszechnie nie pojawiał. Zdaje się jednak, że Kaczyński, parafrazując Moliera, mówił prozą, choć tego nie podkreślał. Polski populizm rodził się po cichu, bez deklaracji i definicji. Był to wówczas populizm ideologiczny, w jakimś sensie teoretyczny, a komponent ekonomiczny pojawił się dopiero po światowym kryzysie lat 2008–13. To wtedy także ujawniły swoją siłę ruchy populistyczne w Europie, a Kaczyński do ideologii dołożył koncepcję transferów socjalnych.

Jednak to Kaczyński na długo przed innymi zastosował główne składniki populizmu: atak na elity, podnoszenie krzywdy ludu i krzywdy całego kraju, tajemniczy „układ” (słowo klucz w latach 2005–07), który nie pozwala na rozwój kraju i poprawę losu obywateli, wyjątkowość narodu polskiego. Ale Kaczyński nie miał jeszcze wtedy masowego poparcia, brakowało mu charyzmy populistycznego przywódcy i nie wprowadził jeszcze metody rozdawnictwa. Ten specyficzny prepopulizm potem zyskał te brakujące elementy, dołożył politykę antyimigracyjną, nacjonalizm i niechęć wobec ponadpaństwowych struktur. W Europie Kaczyński najlepiej dogaduje się z podobnymi ugrupowaniami, także z administracją prezydenta Donalda Trumpa. Jednak także się od innych populistów różni – przede wszystkim w tym, że bardziej niż zagraniczni odpowiednicy sięga do systemu państwa, ma głębszy kulturowy projekt trwałej cywilizacyjnej zmiany. Wydaje się wręcz, jakby populizm był w jego oczach narzędziem, teraz dodatkowo „modnym”, do przeprowadzenia takiej zmiany. W tym sensie to jakby „populizm plus”, coś w sumie więcej niż opierające się głównie na antyimigranckiej retoryce inne europejskie populizmy. Najbliżej Kaczyńskiemu do Orbána i Węgier pod rządami Fideszu, ale i tu widać różnice: Kaczyński nie stworzył oligarchii, nie jest patronem wielkiej rodzinnej grupy biznesowej, dla której władza jest narzędziem pomnażania dóbr materialnych. Przy Kaczyńskim można robić interesy, ale nie jest on ich promotorem. Populizm Kaczyńskiego polega na pomnażaniu władzy wszelkimi sposobami, po to, aby zmienić społeczeństwo.

PRODUCENCI PRZEKAZU

Wśród wielu paradoksów, jakie są związane z Prawem i Sprawiedliwością, jest i taki, że najbardziej anachroniczna w ideowej i państwowej treści partia najszybciej i najlepiej pojęła wagę nowoczesnych technologii komunikacyjnych w walce politycznej. Siła nowych mediów i technik potężnie zagrała w kampanii prezydenckiej przeciwko Bronisławowi Komorowskiemu. A potem tylko ten mechanizm udoskonalano. Media społecznościowe, memy, multimedia, portale – zostały koncepcyjnie sprzężone z publicznymi radiem i telewizją oraz zaprzyjaźnioną prasą. Zmalało znaczenie dawnych form: konwencji, konferencji prasowych, spotów telewizyjnych, a bardziej się liczy nieprzerwanie płynący strumień propagandowy, wlewający się, w zależności od potrzeb, w różne ścieżki dystrybucji.

W produkowaniu takiego strumienia największe sukcesy odniósł właśnie PiS, stąd m.in. wrażenie wyraźnej przewagi tej partii w przestrzeni publicznej. Trzeba dodać, że eksperci już dawno zauważyli, że media społecznościowe na całym świecie bardziej sprzyjają prawicy niż innym politycznym nurtom. Zamknięte, głęboko konserwatywne formacje używają tych mediów do stworzenia szczelnych, samowystarczalnych baniek informacyjnych, a ich odbiorcy, bardziej niż zwolennicy innych sił politycznych, są skłonni w takich bańkach pozostawać. Dają one poczucie bezpieczeństwa pewności tkwienia w strefie przyjaznych poglądów i wartości.

Nowoczesna machina propagandowa jest niezbędnym instrumentem wyborczym, ale stanowi też bardzo ważną część „ciągu technologicznego”, o jakim napisaliśmy kilka lat temu, a który we wczesnej wersji pojawił się już w latach 2005–07. Istnienie takiego ciągu potwierdza wiele działań i akcji PiS, a rzecz rozgrywa się zazwyczaj w czworokącie: władza polityczna – służby specjalne – media – prokuratura, czasami z dodatkiem IPN. Człowiek lub wroga grupa, środowisko, którzy stają się obiektem „obróbki”, są najpierw wskazani przez władzę, potem pojawiają się na ich temat informacje, nagrania, dokumenty, następnie do ataku przystępują media, a w końcu prokuratura, odpowiadając na „zaniepokojenie społeczne”, podejmuje postępowania i śledztwa. W rezultacie może dojść do spektakularnego zatrzymania, kiedy znowu media odgrywają zasadniczą rolę, wszechstronnie obsługując takie policyjne i prokuratorskie akcje.

ZASADY „DOBREJ ZMIANY”

W 2015 r. nowa odsłona rządów PiS zastąpiła dawną IV RP, która okazała się beta-testem dojrzałej, obowiązującej dzisiaj koncepcji. Okres 2005–07 był dla PiS pasmem męczarni, awantur, afer, wobec których partia ta była bezradna. Choćby każdy strajk (np. lekarzy czy pielęgniarek) urastał do rangi wielkiego problemu. PiS w parlamentarnych wyborach w 2005 r. nie sięgnął nawet 30 proc., wciąż pozostawało duże polityczne centrum, które wahało się i poddawało zmiennym nastrojom. Dlatego głównym zadaniem na przyszłość stało się dla lidera PiS zbudowanie solidniejszej bazy, utwardzania kolejnych warstw fundamentu, zmniejszania marginesu niepewności.

Jakby dopiero po latach Kaczyński wprowadził do swojego praktycznego instrumentarium dawną radę Jana Olszewskiego, o której wspominał: aby nie robić inteligenckiej partii, prawicowej kopii Unii Wolności, jak wcześniej w przypadku Porozumienia Centrum. Jednak w poprzedniej odsłonie rządów trochę tak było. PiS starał się bardziej o biograficzny odwet, pokazanie, że po drugiej stronie są równoważne elity – wobec Adama Michnika czy Bronisława Geremka. Finanse zostały oddane liberałce Zycie Gilowskiej, bo Kaczyński wtedy jeszcze liczył się z opinią światowych rynków. Sam słabo czuł gospodarkę, bał się kompromitacji swoich rządów, wolał zaufać bardziej mainstreamowej Gilowskiej i innym ekspertom – zwłaszcza że było jeszcze przed kryzysem, który podważył ich autorytet i poluzował ekonomiczne reguły. Ale ceną pozostawania w głównym nurcie był brak socjalnych prezentów dla wyborców. Pozostawała goła ideologia, walka z układem, kąsanie elit i „wyższych branż” (lekarze), lustracja. Zachowując proporcje i okoliczności, przypomina to dzisiejszą obronę standardów państwa prawa przez opozycję. Nagle okazuje się, że to swoista abstrakcja, „nadbudowa”. Kaczyński też wówczas był za bardzo abstrakcyjny dla szerokiego elektoratu, który niewystarczająco rozumiał, o co mu chodzi.

Zasadniczy nowy pomysł Kaczyńskiego polegał na uznaniu za konieczne, aby jego władzę tym razem ochraniał socjalny kokon, uodporniający ugrupowanie na okresowe kryzysy wizerunkowe. Stąd wprowadzenie rozdawnictwa z budżetu na gigantyczną, nieporównywalną z niczym wcześniej, skalę. Kaczyński nie ryzykował, dlatego porzucił półśrodki i postanowił pójść frontalnie. Dając ludziom pieniądze bez dochodowych kryteriów, osiągnął dwa cele. Rzeczywiście potrzebujący na przykład środków z programu 500 plus uznali go za dobrodzieja, a ci lepiej sytuowani dostali mały dyskomfort: biorą, choć dobrodzieja nie szanują.

Wiele wskazuje na to, że Kaczyński podłożył ukryty ładunek wybuchowy, który choć nie od razu eksploduje, z czasem albo zniechęca do głosowania przeciwko PiS, albo w końcu skłania do poparcia tego ugrupowania. To typowy, znany psychologom, dysonans poznawczy, który – jak podpowiadają liczne eksperymenty, musi zostać w końcu zredukowany. A redukcja może iść w omawianym przypadku w dwóch kierunkach: albo rezygnacji z takich pieniędzy, albo na zmianie stosunku do dostawcy świadczenia. A praktyka dowodzi, że motywacja materialna, przynajmniej w skali masowej, zawsze dominuje nad pozostałymi.

Psychologia społeczna podpowiada jednak, że motywacja czysto ekonomiczna jest w sumie „niska” i wyłącznie taka dla wielu wyborców może być trudna do zaakceptowania. Innymi słowy powiedzenie sobie, że „głosuję na PiS, bo dzięki temu mam pieniądze do ręki”, może budzić rozmaite etyczne dysonanse. Aby te rozterki złagodzić, Jarosław Kaczyński dostarcza wsadu ideowego: etniczna i kulturowa tożsamość, wstawanie z kolan, obrona przed uchodźcami, religijny patriotyzm, kult przodków, w tym żołnierzy wyklętych, wiara w niepokalaną historię narodu, przynależność do lepszej części społeczeństwa.

Stworzyła się triada filarów „dobrej zmiany”: socjal – obudowany ideologią – który daje pełnię władzy. Socjal bez ideologii byłby mniej skuteczny, ideologia bez socjalu szybko by upadła, jak w latach 2005–07. Dopiero wszystko razem działa jak w dobrze naoliwionym mechanizmie. To by się nie udało, gdyby nie epokowe odkrycie Jarosława Kaczyńskiego z 2014 r. (podsuflowane mu przez życzliwych ludzi biznesu lub nie, według różnych wersji), że pieniądze trzeba dać: po pierwsze, wszystkim, bez dodatkowych kryteriów, a po drugie, do ręki, a nie w postaci choćby ulg podatkowych. Ma być poczucie, że „władza daje”, a nie – że „mniej odbiera”. To kolosalna różnica, której odkrycie legło u podstaw wszystkich sukcesów PiS, poczynając od 2015 r. 

Wcześniej rozmaite siły polityczne grzęzły w tzw. polityce społecznej. Próbowały kierować pieniądze na rozmaite punktowo kierowane programy (mniej lub bardziej udane), stosowały wiele warunków, procedur, progów dochodowych. Nikomu do głowy nie przychodziło, że budżetowe środki można po prostu bezpośrednio rozdać, wysłać na konta. Liberalna reguła, ukuta już w latach 90., głosiła, że po czasach PRL-u trzeba dać ludziom wędkę, a nie gotowe ryby. Niech się wykażą, podejmą pracę w dobrych zawodach, zmieniają branże, otwierają własne interesy. Ale Kaczyński najwyraźniej wyczuł, że wielu Polaków się tym zmęczyło. Dlatego postanowił znowu dostarczać rybę.

Do tego doszła nieprawdopodobna i w sumie niespodziewana światowa koniunktura gospodarcza. PiS miał już podobne szczęście w latach 2005–07, ale w ostatnich latach hossa jest jeszcze większa niż dekadę temu. Bez tego plan Kaczyńskiego byłby znacznie trudniejszy do zrealizowania, choć na pewno i tak – może w mniejszej skali – zostałby przeprowadzony.

Termin „dobra zmiana” ma kilka znaczeń. Ma sugerować, że po złej przyszła dobra władza. Że widać to w portfelach, o które tamta władza nie dbała. Że nastąpiła zmiana w traktowaniu „zwykłego Polaka”, wcześniej zaniedbywanego przez zapatrzoną w elity władzę. Bo w efekcie ma zwyciężyć wrażenie, że nastąpiła generalna zamiana miejsc – ci, którzy byli „na dole”, teraz będą „na górze”. Elity stały się gorszym sortem. Pojawił się nowy rodzaj szlachectwa: przynależność do wspólnoty PiS, która automatycznie uszlachetnia i nadaje sens.

Do pierwszego kręgu wtajemniczenia może wejść każdy. Już lata temu Kaczyński powiedział, że nie ma dla niego znaczenia, czyje ręce podnoszą się za jego projektami. Ale otwarte lub półotwarte są następne kręgi, jedni wchodzą, inni są odrzucani, decydują nie do końca jasne okoliczności. Zdarzają się błyskawiczne kariery, nawet z poziomu wójta gminy; w wojsku awanse o kilka stopni naraz.

„Dobra zmiana” ma sprawiać wrażenie, że każdy może zostać każdym, jeśli tylko zaakceptuje warunki gry i nienaruszalną pozycję politycznego patrona. Zburzone zostały „ich” hierarchie, kryteria, oceny, gusta. Bo sens „dobrej zmiany” polega na tym, że jest ona z założenia całościowa: teraz kto inny ma decydować o wartości czyjegoś dorobku, postawie moralnej, na czym polega przyzwoitość, o tym, co jest wstydem i bezwstydem, ile komu się należy. Bo „dobra zmiana” rozbiła coś, co i tak ledwo dyszało przed drugą epoką PiS: jednolitą opinię publiczną. Przejęcie przez PiS telewizji TVP i całkowite jej podporządkowanie przekazowi partyjnemu spowodowało, że informacyjna bańka władzy zyskała w oczach wielu status oficjalnej i jedynej wyroczni o sprawach państwa, społeczeństwa i świata zewnętrznego.

Wszystkie te zmiany zmierzały do przygotowania transformacji głównej, ustrojowej. Jeżeli poprzednie elementy spodobały się, to kolejne – pacyfikacja Trybunału Konstytucyjnego, włączenie prokuratury do rządu, rozprawa z Sądem Najwyższym, opanowanie Krajowej Rady Sądownictwa, próby ograniczenia kompetencji samorządów – miały stać się naturalną kontynuacją tego politycznego procesu. Zmiana ustroju jako oczywista i niezbędna konsekwencja pakietu socjalnego była głównym pomysłem „dobrej zmiany”.

Likwidacja liberalnej demokracji została niejako przemycona jako niezbędny składnik całej systemowej transformacji. W efekcie ma powstać przekonanie, że 500 plus, 300 zł na szkolną wyprawkę czy dodatkowa emerytura wymagają tego wszystkiego, co PiS zrobił z demokratyczną, polegającej na rozdzielności władz, ramą państwa. Dopiero wtedy wszystko się domyka. Pojawia się zarazem ścieżka do niezakłóconego „rzeźbienia” władzy, napawania się omnipotencją. Ci, którzy znają Jarosława Kaczyńskiego, mawiają, że lubi on mieć wszystkie drogi otwarte, nawet jeśli z nich w końcu nie skorzysta. Do największej irytacji doprowadza go świadomość, że czegoś nie może zrobić, nawet jeśli tego naprawdę nie zamierza. Bo chodzi o otworzenie wszystkich możliwości. Na tym ma polegać prawdziwa, „zdrowa” władza – na swobodnym dysponowaniu instrumentami. Tylko wtedy można bez niepotrzebnego skrępowania realizować polityczne marzenia. Jarosław Kaczyński to robi, dopóki ktoś mu nie przerwie.

USTRÓJ MARZEŃ

Gdyby odtworzyć państwowy ustrój marzeń Kaczyńskiego z wielu jego wypowiedzi, wyglądałby on następująco: na szczycie jest centralny ośrodek dyspozycji politycznej, instytucje działają niezależnie, ale w ramach tych dyspozycji. Urzędnicy, funkcjonariusze, sędziowie wykonują niezawiśle swoje funkcje, ale powinni podejmować decyzje zgodnie z interesem suwerena, a ten interes określa wybrany wolą tego suwerena ośrodek dyspozycji. Wolność decyzji instytucji polega na tym, że mogą one wydawać rozstrzygnięcia słuszne, czyli zgodne z interesem suwerena albo z nim niezgodne. W tej drugiej sytuacji muszą się liczyć z konsekwencjami, na przykład z postępowaniem dyscyplinarnym, zwolnieniami, brakiem awansu. Jeśli chcieć ująć doktrynę Kaczyńskiego w największym skrócie, to daje on zupełną swobodę w powzięciu jedynie słusznej decyzji.

Ośrodek dyspozycji politycznej to po prostu Jarosław Kaczyński, który de facto rządząc państwem, jest w nim formalnie tylko liderem jednej z partii, choć dysponującej w parlamencie efektywną większością. Partia ma dążyć do zwycięstwa wyborczego, przejąć władzę wykonawczą i reszta już sama się robi. Zatem prawdziwym źródłem władzy Kaczyńskiego jest jego partia, tak uregulowana i ułożona, że jedynowładztwo lidera jest niekwestionowane, a ugrupowanie stoi ponad państwem lub – inaczej – dysponuje dowolnie tym państwem. Nastąpiło swoiste upartyjnienie państwa, a tym samym jego zawłaszczenie. Partia wykorzystuje państwo nie tylko wprost politycznie, także ekonomicznie. Państwo ze wszystkimi swoimi zasobami, dochodami i budżetami należy, tylko nieco upraszczając, do Jarosława Kaczyńskiego, któremu słusznie dziękuje się za kolejne prezenty dla narodu (np. słynne wiosenne „Jarkowe”). A jak Kaczyński nie chce dać prezentu, to nie daje. To na Nowogrodzkiej zapadają decyzje, kto do jakiej idzie spółki, na jakie ministerstwo, do jakiej ambasady. To władza osobista.

Podsumowując ten wątek: demokracja w Polsce ma być prawdziwa, czyli „nasza”, ale biorąc pod uwagę zrzędzenie Europy, powinna na razie w miarę przypominać tzw. normalną demokrację, dopóki nie zmieni się, albo nie zneutralizuje, Europy. Trzeba dążyć do tego, aby ludzie zachowywali się właściwie sami z siebie, po to, aby nie trzeba było ich karać, bo to nie jest przyjemne. Każdy może przystąpić do dobrej wspólnoty wokół PiS, poza ewidentnymi zdrajcami, i w tym sensie ma wolną wolę kierowania swoim życiem. Można wystąpić przeciwko tej wspólnocie, ale po co? Co to daje poza poczuciem wykluczenia i gorszą pracą? Władza typu PiS daje szansę: można się przyłączyć albo wyłączyć, wtedy nie ma się pełnej gwarancji bezpieczeństwa, ale też nie musi się od razu pojawiać zagrożenie.

Państwowa doktryna Kaczyńskiego jak dotąd polega na specyficznej zasadzie, w której nie chodzi o proste rozróżnienie – dla zwolenników bezpieczeństwo, dla wrogów gwarantowane represje. Podział na razie jest inny, bardziej w wersji soft, czyli dostęp lub brak dostępu. Do prestiżu, stanowisk, awansów, pieniędzy, biznesowych kontraktów, dotacji, ogólnych życiowych możliwości itp. Do tego dochodzą gratyfikacje powszechne, czyli kolejne wypłaty z budżetu państwa na rękę. To dwa poziomy tej samej strategii, tyle że o różnym zasięgu. Część przekazu jest kierowana specjalistycznie, na poziomie branż i środowisk. Tam następuje kupowanie elit inteligenckich, biznesowych, urzędniczych i to jest reklama nakierowana indywidualnie. Natomiast transfery socjalne to bardzo kosztowne zagarnianie wielką siecią, nie wiadomo ilu wyborców w nią wpadnie. Jak dotąd jednak rachunek się PiS zgadzał. Nieprzerwanie od 2015 r. PiS w sondażach góruje nad innymi ugrupowaniami.

Staraliśmy się, nie my jedyni oczywiście, odtworzyć ten mechanizm „kupowania” społeczeństwa, wciągania kolejnych środowisk w krąg wpływów PiS. Stawialiśmy pytania: które grupy tworzą ten osławiony żelazny elektorat, w jakich regionach i w jakich słojach pokoleniowych i środowiskowych, a które są labilne, dają się złowić w czasie wyborów, tak jak to stało się w 2015 r. w wyborach prezydenckich i parlamentarnych. Także – jak głęboko i w jakich formach pleni się w państwie „dobrej zmiany” konformizm i oportunizm. Każde większe środowisko poddane jest tej operacji łamania, przeciągania, szantażowania, podkupywania. Te pytania są nadal otwarte i niesłychanie ważne przed wyborami parlamentarnymi, zwłaszcza że Kaczyński powtarza wiele z chwytów zastosowanych cztery lata temu.

SWOJSKA BAWARIA

Ale sama technologia władzy nie wyczerpuje zainteresowań i planów Jarosława Kaczyńskiego. Mówił on wielokrotnie, że wzorem do naśladowania jest dla niego niemiecka Bawaria, jako bogaty land z nowoczesną gospodarką i infrastrukturą, a zarazem tradycyjny i religijny. Tak lider PiS chciałby widzieć Polaków – jako odrzucających liberalne obyczaje, zanurzonych głęboko w historii tradycjonalistów, ale w zaawansowanym technologicznie kraju. Bawaria jest dla niego symbolem sielskiej prowincji, oddalonej od narażonych na cywilizacyjne zepsucie centrów. W Polsce Kaczyński też stawia na nieskażony „teren”, gdzie kultywuje się wiarę i idealny obraz własnego narodu. „Staropolacy” Kaczyńskiego, pozostając w kulturze tradycyjnej, mają żyć w poczuciu siły autorytetu przywództwa, cenić wizję państwa przedstawianą przez władzę.

Niepodważalny autorytet władzy wyraźnie imponuje szefowi PiS, dlatego swego czasu jako wzór przedstawiał również autorytarną Turcję, państwo ludne, z silną armią, autorytarnym przywódcą (tysiące więźniów politycznych), aspirujące do pogodzenia religijności z nowoczesnością. Kaczyński podkreślał, że Turcja to przykład państwa, które nie jest mocarstwem, ale wszyscy się z nim liczą.

Używając uproszczenia, wzorcowy Polak jedzie elektrycznym samochodem z różańcem zawieszonym na wstecznym lusterku. Dlatego postawił pod koniec 2017 r. na Mateusza Morawieckiego jako premiera. Ten człowiek zdawał się dokładnie realizować ten „bawarski” wzorzec: technokrata, były bankowiec, ale zarazem radykalny katolicki tradycjonalista, niemal narodowiec, antykomunista z rodowodem.

Problem w tym, że Kaczyński widzi Bawarię taką, jaką chce ją widzieć. Pomija fakt, że ten niemiecki land jest częścią praworządnego państwa, ze swobodnie działającym prywatnym kapitałem. Państwa, które nie ma kłopotów choćby z niezależnym sądownictwem, orzecznictwem konstytucyjnym czy publicznymi mediami. Struktura polityczna Bawarii jest na wskroś demokratyczna, a tradycjonalizm i konserwatyzm są bardziej regionalną specyfiką niż wyrazem istotnej politycznej treści.

Tradycyjny Polak w nowoczesnym paternalistycznym kraju z silnym państwowym przemysłem, znający swoje miejsce we wspólnocie, niekwestionujący autorytetu władzy – to bliski wizji Kaczyńskiego obraz. Jak powiedział kiedyś jeden z polityków rządzącej na Węgrzech partii Fidesz, można należeć do propaństwowej wspólnoty. Wtedy każdy dostaje od władzy propozycję pracy dla kraju. Ale jeśli jej nie przyjmie, sam wybiera swój los i nie ma prawa narzekać, że spotykają go niepowodzenia. Wiele wskazuje na to, że Kaczyński uważa taki układ za uczciwy. Gdyby wszyscy przyłączyli się do PiS, problem sprzeciwu i politycznego wykluczenia, nagród i kar zniknąłby automatycznie. Zostałaby wreszcie uchwalona nowa konstytucja sankcjonująca te zmiany. Nastąpiłby wielki finał, koniec „drogi”, którą PiS podąża i która, jak mówi prezes tej partii, wymaga wciąż wzmożonych wysiłków. Demokracja co prawda nie zna pojęcia wielkiego finału, ale też jego nastąpienie – tak jak widzi to PiS – zmieniłoby postać samej demokracji w Polsce.

W tej konstrukcji systemu i ustroju, a może przede wszystkim praktyki rządzenia Jarosław Kaczyński dąży do podporządkowania sobie wszystkiego, co się da, lub przynajmniej zneutralizowania jakiejkolwiek samodzielności lub niesubordynacji. Objęło to także relacje z Kościołem, którego oczywiście całkowicie podporządkować nie sposób, ale można go oswoić, przekupić, wciągnąć we wspólne interesy i w wizję omnipotentnego państwa katolickiego. I tak się dzieje. Jeszcze bardziej i silniej takie relacje kształtują się z Solidarnością, która właściwie dała się zredukować do żenującej roli przybudówki PiS. Proces przejmowania organizacji, społecznych związków, w tym komitetów sportowych, kół i zrzeszeń, a już zwłaszcza samorządów będzie trwał, jeśli PiS pozostanie przy władzy, bo taka jest akurat jej natura w tym wydaniu politycznym i ideowym.

A sam Polak wedle tej wizji Kaczyńskiego nie pozostaje jednak samopas na pustym polu, miotany różą wiatrów, ma być zaopiekowany, przytulony przez władzę, jeśli oczywiście zrozumie, jakim jest Polakiem, jak powinien myśleć i czuć. To jest immanentna cecha każdego systemu, który ma inklinacje autorytarne – nie zostawia się obywateli samym sobie. Obywateli po prostu należy prowadzić i wychowywać, kształtować, uczynić ich „prawdziwymi”, w tym przypadku Polakami katolikami.

Do tego ma być użyte (i jest używane zawsze, gdy PiS dochodzi do władzy) wielkie instrumentarium techniki i treści, można powiedzieć – baza i nadbudowa. Technika to oczywiście zastosowanie konkretnej władzy wykonawczej, wprowadzenie ustaw, nakazy i zakazy, nagrody i kary, odpowiednio dopasowana polityka kadrowa. Jednym z ich fundamentów, naczelnym przekazem jest tzw. polityka historyczna, która składa się z opowieści o przeszłości oraz z ceremoniałów i uroczystości państwowych, z edukacji, propagandy. Opowieść historyczna władzy sięga głębokich czasów, bo od zawsze Polacy mają prawo być dumni z siebie i swoich dokonań, wedle nakazu, że z historii Polski się nie szydzi, nie drwi, że trzeba ją wychwalać i nie krytykować nadmiernie, a najlepiej w ogóle.

SZYDERCY I PATRIOCI

Można spojrzeć na dzisiejszy konflikt jako na starcie dwóch aksjologii, dwóch odmiennych porządków myślowych, również dwóch stron konfliktu „historiozoficznego”. Odnajdziemy tu „odwieczny”, historycznie udokumentowany, stary spór „szyderców” z „patriotami”, który występował przez długie dziesiątki lat historii nowożytnej i nowoczesnej Polski. Są także inne, nazwijmy to tak, interesy historyczne władzy czy nawet osobiste Jarosława Kaczyńskiego. Chodzi o takie odczytanie historii, by Prawo i Sprawiedliwość zostało ulokowane w procesie historycznym jako bezpośrednie wcielenie chwały polskiej, jako dziedzic najważniejszych przekazów „ducha dziejów” i zasług. Jako naturalny pretendent do sprawowania władzy w kraju. Jako obóz polityczny, który zawsze miał w przeszłości rację, więc ma prawo rządzić teraz i ma legitymację, by kierować narodową przyszłością. Nie chodzi tylko o to, że wynik wyborczy daje możliwość rządzenia, to za mało, mają być także argumenty historyczne. Notabene władza przejmowana przy pomocy rewolucji czy zamachu stanu, nie mogąc odwołać się do wyborczo potwierdzonej woli ludu, zawsze uciekała się i ucieka do identycznej argumentacji.

Zatem Kaczyński sięga do państwotwórczych idei i praktyk Józefa Piłsudskiego i do narodowo-ludowych Romana Dmowskiego, czyli ideałem jest silne państwo zamieszkane przez naród, który jest jednocześnie ludem. Taka synteza z podwójnym testamentem i dziedzictwem. Sięga Jarosław Kaczyński po wszystkie wielkie czyny Polaków, z powstaniem warszawskim na czele, do czego służy też legenda Lecha Kaczyńskiego, zasłużonego w budowaniu kultu 1944 r. I tak dalej, w tym łańcuchu po drodze jest próba przejęcia od Wałęsy na rzecz Lecha Kaczyńskiego przywództwa Solidarności i strajków 1980 r., próba zdezawuowania Okrągłego Stołu, wyniesienia rządu Jana Olszewskiego jako najwybitniejszego w Trzeciej RP, która sama w sobie była niefortunnym eksperymentem, zastąpionym wreszcie w 2015 r., po próbie lat 2005–07, rządami PiS...

Taka reorientacja i usłużność wobec polityki są bezpardonowe, wspierane konkretnymi decyzjami wobec choćby muzeów i różnych miejsc pamięci, wobec podręczników historii, wzmacniane pomnikami, nominacjami i dymisjami, wypowiedziami publicznymi dostojników PiS z Andrzejem Dudą i Mateuszem Morawieckim na czele, innych, mniejszej rangi, nie wspominając. Zasięg i apetyty są jeszcze szersze, dotyczą całej właściwie kultury: teatrów, filmów, wystaw, programów telewizyjnych, akademii, prezentacji polskiego dorobku za granicami kraju. To jest program integralny, całościowy, wspierany przez Kościół, ale też wspierający tenże, a już zwłaszcza inicjatywy i interesy ojca Rydzyka. Dzieła i inscenizacje, cała właściwie kultura poddana zostaje swoistej cenzurze i dyscyplinie, zwłaszcza tam, gdzie sięgać może wedle swoich uprawnień minister kultury i dziedzictwa narodowego (i często sięga), a jeśli nie – to surowej ocenie, naganie, bywa, że także organizowanej nagonce.

Wyposażony w ten sposób obywatele stają się Polakami, wyposażeni inaczej lub mający zastrzeżenia, jakieś wątpliwości nimi nie mogą być, są Inni. Obcy.

WOLNOŚĆ PRZEŻYCIEM POKOLENIOWYM

Po czterech latach rządów PiS widać, że taki model władzy i rozmowy ze społeczeństwem podoba się wielu milionom obywateli. Powstaje pytanie, dlaczego jednocześnie wizja państwa Kaczyńskiego tak licznym Polakom wydaje się nie do zaakceptowania, wręcz odpychająca. Głównym powodem jest prawdopodobnie poczucie naruszanej wolności – jej najgłębszej istoty. Wielu zwłaszcza młodszych komentatorów i publicystów próbuje głosić tezę, że w oporze przeciw PiS mamy do czynienia z pewną fiksacją pokolenia, dla którego generacyjnym doświadczeniem było powstanie nowej Polski po 1989 r. To ma być uraz po czasach PRL, podobno zniekształcający dzisiejszą perspektywę, skłaniający do obsesyjnego przywiązania na przykład do niezawisłości sądów (bo jej za komuny nie było), do wolnych mediów (po czasach „Dziennika Telewizyjnego” z okresu stanu wojennego), do konstytucji (bo ta peerelowska była atrapą) itd. A zdaniem pokoleniowych krytyków rzeczywistość się przesunęła, hierarchia spraw zmieniła, pojawiły się nowe globalne problemy. Należy rozumieć, że nie ma już absolutnego prymatu pewnych tematów, że sprawy państwa i społeczeństwa trzeba traktować całościowo i wymiennie.

Naszym zdaniem nie jest to prawda, ponieważ wolność nie podlega ani cyklom generacyjnym, ani żadnym negocjacjom, ani wymianie na inne wartości. Niezależna procedura prokuratorska i sądowa, autonomiczne instytucje kontrolne, swoboda różnych branż i środowisk w delegowaniu do organów kraju swoich przedstawicieli, rozdział państwa od spraw wiary i wyznań, zgoda na prymat konstytucji – to nie katalog wynikający z jakiejś konkretnej partyjnej ideologii, ale podstawowe menu mające początek w logice wolności. Do niej też należy, wręcz ją konstytuuje, wolność myśli, przekonań i gustów. Po prostu wolność – najogólniej – kultury. Dokładnie w ten aksjologiczny zestaw mierzy PiS. Stąd zapewne tak gwałtowny sprzeciw „niePiSu”.

Zarówno przed pierwszymi jak i drugimi rządami formacji Kaczyńskiego zdarzały się w historii kraju afery, naruszenia i nadinterpretacje prawa, przekręty, nadużycia, polityczne kombinacje – ich lista jest długa. Na tym przez lata budował swoją opowieść PiS. Rzecz w tym, że przez dekady te nieprawidłowości, choć bolesne, nie miały charakteru systemowego. Były oczywistymi błędami, wypaczeniami, potknięciami. Wykryte i obnażone zawstydzały sprawców, podlegały surowemu osądowi opinii publicznej, ale też spotykały się z reakcją instytucji państwa – bo żadna z nich nie była wtedy do końca przejęta przez jedną partię. Nie było takiej zwartości politycznej, która chroniłaby swoich, mimo ewidentnych dowodów na nieuczciwość czy nawet przestępstwo. System, mimo wad, nie był domknięty. A do takiego domknięcia dąży teraz partia Jarosława Kaczyńskiego. Wciąż na tej samej zasadzie: „dobry” system można domknąć.

Surowy wobec afer osąd opinii publicznej przed 2015 r. był faktem, o którym się dzisiaj zapomina. Nigdy PiS nie był atakowany przez swoje media tak jak Platforma przez media ponoć jej podlegające. Odnosiło się nawet wrażenie, że to właśnie z tej strony płynęła najbardziej dokuczliwa, bo wnikliwa krytyka, wyrazy niechęci do liderów Platformy. Pojawiła się nawet moda na demonstrowanie rozczarowania i zapowiadanie, że na Platformę to się głosu nigdy nie odda albo po prostu nie pójdzie się do urn („nie ma na kogo głosować”). Na wynik wyborów w 2015 r. miało to na pewno duży wpływ, tym bardziej że towarzyszyło temu demonstrowane znudzenie jakimikolwiek wnikliwszymi analizami różnic ideowych, aksjologicznych i politycznych między głównymi formacjami.

Warto