Sacco di Roma. Złupienie Rzymu w 1527 roku - Zdzisław Morawski - ebook

Sacco di Roma. Złupienie Rzymu w 1527 roku ebook

Zdzisław Morawski

4,0

Opis

Sacco di Roma to włoskie określenie oznaczające zdobycie i złupienie Rzymu jakie miało miejsce dniach 6-14 maja 1527 roku przez niemiecko-hiszpańskie wojska Karola V podczas wojny z Francją, papieżem Klemensem VII oraz miastami włoskimi. To barbarzyńskie zniszczenie miasta i wymordowanie ogromnej liczby jego mieszkańców położyło kres epoce odrodzenia w Rzymie i jest uważane za symboliczną datę końca włoskiego Renesansu. Zdzisław Morawski w znakomity sposób kreśli dzieje owej wojny, prezentuje sylwetki najważniejszych jej aktorów i opisuje budzące zgrozę sceny plądrowania miasta i mordów popełnianych na jego mieszkańcach, jak również zakończenie konfliktu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 285

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zdzisław Morawski

SACCO DI ROMA

złupienie Rzymu w 1527 roku

Armoryka

Sandomierz

BIBLIOTEKA TRADYCJI EUROPEJSKIEJ, Nr 47

Redaktor serii: Andrzej Sarwa

Projekt okładki i opracowanie graficzne: Juliusz Susak

Na pierwszej stronie okładki: Sack of Rome. May 6, 1527. after Martin van Heemskerck (1555). (licencja public domain)

Źródło: Internet – http://pl.wikipedia.org/wiki/Plik:Sack_of_Rome_1527.jpeg

Copyright © 2013 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel (0-15) 833 21 41

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.strefa.pl/

ISBN: 978-83-64145-71-1

I. Dramaty Zamku św. Anioła

Do K.

Czy pamiętasz ten piękny wiosenny poranek ubiegłego roku, kiedyśmy pierwszą, jak należy po przybyciu do Wiecznego Miasta, wycieczką, zdążali razem do św. Piotra? Uderzył nas widok tak doszczętnie zmienionego Nadtybrza. W szare, jednostajne, a wysoko sterczące głazy ujęto łożysko rzeki, która w ich obramowaniu znikła niemal zupełnie. Targować się o to trudno. Stale powtarzające się wylewy wymagały zapory, i nadbrzeżni mieszkańcy dobrze na tym wyjdą. Ale przybysz nie zdoła stłumić tęsknoty za dawnym rozległym widokiem z »mętnym Tybrem«, wijącym się w malowniczych skrętach przez miasto. Kamienne kleszcze, zwężające koryto rzeki, zamykają i dalsze poza nią widoki, a ponad ten wał sterczy tylko niekształtna budowa nowego pałacu sprawiedliwości, otoczona rozrastającym się dokoła banalnym miastem. Minęliśmy te nieudane nowotwory najnowszego Rzymu, i nagle wielki, dawny Rzym do nas przemówił: na skręcie ukazała się ponura masa Zamku św. Anioła. 

A chyba mało który z pomników rzymskich wymowniejszymi przemawia słowy. Zbudowany wśród ogrodów Domicji na miejsce wiecznego spokoju dla prochów wędrownego cesarza, miał się z kolei ten Hadrianowy grobowiec stać widownią wszystkich prawie niepokojów średniowiecznego Rzymu, tak, że każda jego szczerba, to jakiś znaczony dziejami dies nefastus miasta. Wieść niesie, że już w początku V stulecia pierwszy od wieków Rzymu zdobywca, Alaryk, uderzył na te mury i że żołnierze jego splądrowali groby. Od tego czasu połączony portykiem z kościołem św. Piotra, stał się ten grobowiec ważnym strategicznym punktem, twierdzą obronną, strzegącą przejścia przez Pons Aelius na lewy brzeg Tybru. Ale twierdzę tę zdobiły jeszcze cudne marmurowe rzeźby, arcydzieła greckiej i rzymskiej sztuki, którymi Hadrian mauzoleum swoje wyposażył. Cała prawie ta strojna powłoka miała zniknąć w pierwszej połowie VI w., w czasie napadu Witigesa na Rzym. Gotowie, oblegający twierdzę, już drabiny przystawiali do murów i już mieli wtargnąć do wnętrza, kiedy nagle runął na nich z góry deszcz marmurowy: załoga cesarska w rozpaczliwej obronie jęła druzgotać posągi i odłamami ich ciskać na oblegających. Szturm został odparty, ale nad pobojowiskiem, na którym wśród tysięcy poległych Gotów bielały krwią zbryzgane szczątki bogów i herosów starożytności, sterczał pod koniec tego w dziejach Rzymu pamiętnego dnia ogołocony ze swych ozdób i sposępniały już na wieki grobowiec cesarski. 

Wkrótce zatarła się też nazwa moles i przyjęła inna, castellum, a kiedy Grzegorz Wielki wśród błagalnej procesji całego Rzymu w czasie morowej zarazy ujrzał nad tym grobem unoszącego się w powietrzu Anioła, który na znak zmiłowania Bożego miecz chował do pochwy, znikło na pamiątkę tego cudu i imię cesarza-założyciela, i grobowiec Hadriana stał się Zamkiem św. Anioła. Na wpół forteczny, na wpół więzienny, miał on być i nadal to schroniskiem uciemiężonych, to warunkiem władzy samozwańczych panów Rzymu, to wreszcie miejscem stracenia jednych albo drugich. Wiek X znaczy się w nim kobiecymi rządami Marocji, która umocowawszy się w jego warownych murach, każe się zwać senatrix et patricia, panuje nad zniewieściałym Rzymem, wtrąca papieża Jana X do więzienia, na jego miejsce pod imieniem Jana XI własnego wynosi syna, aż za sprawą drugiego syna, Alberyka, wypędzona z twierdzy i wyzuta z władzy, kończy burzliwy żywot w klasztorze. Nie dobiega zaś jeszcze to stulecie kresu, a już inne, czarniejsze dramaty w tych samych rozgrywają się murach. Naprzód Bonifacy VII Francone, papież-samozwanicc, łupieżca kościołów rzymskich i skarbu św. Piotra, który do Konstantynopola uwiózł, więzi w Zamku św. Anioła dwóch z rzędu papieży, Benedykta VI i Jana XIV, z których pierwszy uduszony, drugi głodem umorzony kończy; potem, po kilku zaledwie latach, broni się tamże przed wojskami Ottona III Krescencjusz, jeden z tych ambitnych marzycieli średniowiecznego Rzymu, postać odradzająca się z kolei to pod nazwiskiem Rienzego w XIV-tym, to Stefana Porcaro w XV wieku, nieudany wskrzesiciel dawnej rzeczypospolitej rzymskiej, stracony na koniec za tę myśl spóźnioną na szczycie Zamku, który odtąd lud przez długie lata jeszcze »wieżą Krescencjusza« nazywał. 

Następuje epoka cesarzy salickiego domu, czasy wielkich zapasów państwa z Kościołem, a w nich znów Zamek św. Anioła ważną odgrywa rolę: w jego obronne mury chroni się wielki Hildebrand, kiedy cesarz Henryk IV, zająwszy Rzym, zdobywszy szturmem Kapitol i Septizonium, przez antipapę Klemensa III u św. Piotra koronować się kazał. Grzegorza VII uwolnił z Zamku przybyły na odsiecz dzielny Robert Guiscard, ale z tą odsieczą łączy się wspomnienie jednej z najstraszniejszych klęsk, jakie Rzym średniowieczny dotknęły: saraceńskie hordy Guiscarda złupiły i podpaliły miasto, które od Colosseum i Forum aż do Lateranu spłonęło doszczętnie, tak, że cała południowa część Rzymu, naówczas najbardziej ludna, na długie wieki w tych dniach rozboju zamarła; Awentyn zamienił się w pustynię, Pole Marsowe w rumowisko, dalej, po Lateran, zostały tylko zgliszcza. 

W wieku XII wzrastająca potęga baronów rzymskich zostawia swoje ślady w dziejach Zamku, którego forteczne znaczenie wzmaga się jeszcze wśród ciągłych starć i zatargów powaśnionych z sobą dumnych rodzin. I tak w r. 1133 po raz pierwszy koronacja cesarska Lotara przez papieża Innocentego II odbywa się pod osłoną rozsiadłych na gruzach starego miasta Frangipanich nie u św. Piotra, lecz w Lateranie, bo dzielnicą Leonińską zawładnął oparty na potędze Pierleonich i broniący się w twierdzy św. Anioła antipapa z ich rodu, Anaklet. W kilkanaście lat później wychodzi zaś z więzień zamkowych, idąc na stos wzniesiony na dzisiejszej Piazza del Popolo, wydany w ręce sprawiedliwości przez Barbarossę, a przedtem długo opieką senatorów rzymskich i potężnego rodu Contich osłaniany, zawzięty wróg papiestwa, Arnold z Brescii. Rozwielmożnienie się Colonnów. Orsinich, Savellich, Contich, Frangipanich, szło w parze z zanikiem pamiątek starego Rzymu. Świątynie, cyrki, grobowce, nawet łuki triumfalne, zamieniane przez nich w fortece, za każdym ich pogromem niszczono, nieraz równano z ziemią - i tak padały jedne po drugich pomniki dawnego miasta. Wielką ich zagładą były mianowicie krótkie ale pamiętne w połowie XIII w. rządy Brancaleona de Casalecchio, którego lud rzymski z Bolonii wezwał, senatorem obrał, i który poskromienie rozbójniczych możnowładców z nieubłaganą przeprowadził surowością. Ocalał w czasie tej zawieruchy Zamek św. Anioła, ale nie miał ocaleć w dotychczasowych swoich kształtach w epoce groźniejszych burz XIV stulecia. 

Na pierwszą połowę tego najsmutniejszego w dziejach papiestwa wieku przypada sieroctwo Rzymu po przeniesieniu Stolicy Apostolskiej do Awinionu, czasy głębokiego upadku Wiecznego Miasta, kiedy »bydło pasło się u św. Piotra i w Lateranie aż po wielki ołtarz«, do św. Pawła »pasterze z Kampanii trzody swe zapędzali na nocleg«, a marmury z Colosseum i świątyń okolicznych wyłamywano, aby je palić na wapno. I dziwnym trafem właśnie w tym czasie tak srogiej starożytnych pamiątek zagłady, pojawia się jeden z ich najwcześniejszych miłośników, niepozbawiony zrazu pewnej świetności marzyciel, potem upojony własną wielkością szaleniec, a którego imię i losy znów z Zamkiem św. Anioła się łączą. W nim bowiem chronił się Rienzi, kiedy w roku 1347, opuszczony po raz pierwszy przez lud, zstępował z szczupłą już garstką stronników ze schodów Kapitolu i szedł w upadku jeszcze dumny, więc przybrany w szkarłat i wśród dźwięku srebrnych trąb procesjonalnie przez miasto do twierdzy, w której się zamknął przed czyhającymi na niego w Kampanii baronami rzymskimi. Po trzydziestu latach zaś znów się te same bramy na ratunek innych zbiegów otwarły: działo się to w czasie najdramatyczniejszego conclave, jakie chyba historia papieska pamięta, kiedy w siedemdziesiąt pięć lat od awiniońskiego wygnania kardynałowie po raz pierwszy znowu w Rzymie do obioru stanęli. Lud wtargnął do pałaców watykańskich, z żądaniem, aby elektem był Rzymianin, a strwożeni kardynałowie, posadziwszy na tronie przybranego naprędce w szaty pontyfikalne zgrzybiałego kardynała Tibaldeschi, pierzchnęli sami do Zamku św. Anioła. Przez cały dzień szalał zbuntowany motłoch w Watykanie, hołdując przerażonemu i broniącemu się napróżno starcowi, aż dopiero nazajutrz, wybrany już przedtem Włoch, lecz nie Rzymianin, Urban VI, porządek przywrócił i władzę objąć zdołał. 

Z chwilą tego burzliwego conclave rozpoczyna się sromotne rozdarcie Kościoła, półwiekowa prawie epoka wielkiej schizmy Zachodu. Naprzeciwko Urbana VI staje ambitny Robert z Genewy, jako antipapa awinioński pod imieniem Klemensa VII, i rozpoczyna się walka, której ofiarą miał paść Zamek św. Anioła, bo po zdobyciu go na załodze bretońskiej, zostawionej przez przeciwnika, Urban VI twierdzę zburzyć kazał. Zniknęły wtedy ostatnie szczątki ozdobne Hadrianowej budowli, z której tylko sam rdzeń wewnętrzny grobowca pozostał. Ale nie długo miały stać te mury w ruinie; punkt, strzegący przejścia przez Tyber, był zbyt ważny i ochrona dla Leonińskiej dzielnicy niezbędna. Toteż kiedy Marcin V Colonna, temporum suorum felicitas, jak go tak wymownie w ścisłości swej napis grobowy w Lateranie nazywa - po uciszeniu się całowiecznej prawie burzy do Rzymu wkroczył, aby z czasem wspaniałe dzieło odnowiciela spełnić, zastał tam wprawdzie taką nędzę, że wedle słów kronikarza »w dzień św. Piotra nie było za co lampki na grobie Apostoła zapalić«, wilki odgrzebywały ciała na cmentarzach watykańskich, pagórki sterczały nagie i puste, w dolinach potworzyły się cuchnące bagna, a dzielnica Leonińska wyglądała jak porzucone rumowisko; - ale nad tym obrazem zniszczenia i klęski panował już odbudowany przez Bonifacego IX warowniej jeszcze i jeszcze w surowej swojej masie potężniejszy Zamek św. Anioła. 

Odtąd należał on już wyłącznie do papieży, stał się najważniejszą strażnicą ich władzy świeckiej. Toteż dowódcą czy dozorcą zamkowym, bo oba obowiązki łączyły się często, był zawsze najzaufańszy papieski powiernik, nieraz jeden z nepotów, którego wyrugowanie po śmierci papieża z twierdzy bywało zwykle pierwszym zadaniem i pierwszym kłopotem konklawistów lub wybranego następcy. W wieku XV dzieje Zamku na osobną zasługiwałyby monografię; tyle patrzącemu na jego posępne mury staje przed oczyma związanych z nimi żywych scen i wybitnych postaci z tych czasów. Każdy niemal pontyfikat zapisuje się tu jakąś wymowną pamiątką. I tak za panowania Eugeniusza IV przypada nagły, do dziś dnia tajemnicą osłonięty, upadek kardynała Vitelleschi, którego z pewnością do najciekawszych indywidualności i typów włoskiego quattrocenta zaliczyć można. Niegdyś żołnierz spod znaków rozbójniczego Tartaglii, potem w kardynalską purpurę przybrany kondotier, zarządzał on, jako legat rezydującego we Florencji papieża, Rzymem i Państwem Kościelnym, a rządził na modłę ówczesnych tyranów, bezwzględnie i okrutnie. Ale kiedy u szczytu potęgi, po poskromieniu wiecznie zbuntowanych Colonnów, Orsinich, Savellich, w maju 1440 r. opuszczał Rzym na nową wyprawę do Umbrii, zastąpił mu drogę na moście św. Anioła kasztelan zamkowy, Antonio Rido, i wszczął długą z legatem rozmowę, aż całe wojsko na drugą stronę rzeki przeszło. Wtedy, na dany znak, skoczyła załoga z twierdzy, most odcięto łańcuchem, a ranionego i usiłującego przedostać się na drugą stronę Tybru kardynała ściągnięto z konia i wtłoczono w bramę zamkową, która się za nim zawarła. Czy był on może w zmowie z gotującym się właśnie do napaści na Rzym Piccininem, czy padł ofiarą nienawidzących go a otaczających Eugeniusza IV Florentczyków, to pozostało zagadką. Ale żywy już Vitelleschi z twierdzy św. Anioła nie wyszedł. 

Za pontyfikatu wielkiego wskrzesiciela starożytności, Mikołaja V, zginąć miał w Zamku ostatni z tych zapóźnionych średniowiecznych szaleńców, którzy ufali, że im się starożytny rzeczy porządek w Rzymie wskrzesić uda. Spisek był poważny, dzień na porwanie, a w razie oporu zamordowanie papieża już wyznaczony, a celem, wypędzenie papiestwa z Rzymu na zawsze. Zapobiegliwości znakomitych towarzyszy Mikołaja V, kardynałów Bessariona, Capranica, Scarampo, udało się zapobiec katastrofie i schwytać na czas spiskowców. Z nich jeden, Battista Sciarra, zdołał na razie przebić się i umknąć; drugi, a główny winowajca, Stefano Porcaro, stracony został w Zamku św. Anioła, do ostatka wierny urojonemu posłannictwu i powtarzający jeszcze w chwili zgonu: »Ludu mój, dziś ginie twój oswobodziciel. W kilkanaście lat potem spotyka się zaś w tych samych murach ślady innego, mniej poważnego, toteż nie śmiercią, tylko czasowym wiezieniem odpokutowanego sprzysiężenia. Na tych głazach, na których się zapisały niemal wszystkie ówczesne zdarzenia i prądy, nie mógł się nie zapisać prąd wieku najsilniejszy, humanizm. Kiedy więc Paweł II Barbo uderzył na drużynę Pomponiusa Laetusa, oddającą się mrzonkom wskrzeszenia pogańskiego świata, a skwapliwiej jeszcze szerzeniom pamfletów na religię, Kościół i jego widomą głowę, pierzchnęli przywódcy tej nowej Akademii w rozsypce; sam Pomponius skrył się w Wenecji; drugi, a nas bliżej obchodzący, Kallimach, po dłuższej peregrynacji na Wschodzie zabłąkał się aż na daleką Północ, do Krakowa, gdzie, jak śpiewał współczesny mu poeta Cantalicio: 

....Barbos fugiens ex urbe furores 

Barbara quae fuerant regna, Latina fecit. 

Trzeci, późniejszy bibliotekarz watykański z czasów Syxtusa IV, Platina, nie zdołał uciec i dostał się za rygle więzienne Zamku. Stąd, spoza tych murów, wychodziły jego listy do papieża, tak w swej małoduszności i płaskim pochlebstwie dla oceny większości ówczesnych humanistów znamienne, owe listy, w których całą winę na zbiegłego »pijanego« Kallimacha zrzucał, najwierniejszą w roli donosiciela służbę na przyszłość przyrzekał, i w charakterystycznym dla epoki zwrocie zapewniał, że »jak Apostołowie chwałę Chrystusa w Ewangelii, a Homer Achillesową sławę w pieśni«, tak on w razie zwrócenia mu łaski papieskiej »złoty wiek Pawła II w piśmie uwieczni«, nie tylko zaś do papieża, ale i do prefekta zamkowego, Rodriga Sanchez de Arevalo, wystosowywał Platina płaczliwe swoje epistoły, a że Don Rodrigo zaliczał się także do obozu humanistów i sam chętnie za pióro chwytał, więc wywiązała się ta w swoim rodzaju chyba jedyna korespondencja, w której istotę winy i pokuty w klasycznych zwrotach roztrząsał więzień z dozorcą.

Z burzliwym schyłkiem XV stulecia mnożą się dramatyczne wspomnienia, przywiązane do murów Zamku. I tak, za ostatnich lat panowania Sykstusa IV, kończy się w nim, z większym niż kiedykolwiek w ciągu wieków zacięciem wznowiona, walka Colonnów i Orsinich. Za pomocą ulubionych papieskich nepotów, Riariów, zwyciężają Orsiniowie, i Lorenzo Colonna ginie w Zamku św. Anioła. Po śmierci zaś tego papieża, w pięć wieków po Marocji, po raz drugi obejmuje kobieta dowództwo zamkowe: najdzielniejsza z niewiast quattrocenta, Katarzyna Sforza, którą współcześni prima donna d'Italia zwali, żona ohydnego Hieronima Riario, a z powtórnych ślubów matka wsławionego w następnych wojnach Jana delle Bande Nere, zamyka się w twierdzy, staje na czele załogi, i wśród zaburzeń, przygotowujących wybór Innocentego VIII, targuje się spoza murów z kardynałami o mienie, przywileje i wpływ znienawidzonych powszechnie Riariów. Wśród smutnego zeświecczenia Kurii rzymskiej w owej epoce, wzmaga się naturalnym następstwem znaczenie obronnego Zamku. Najwymowniej się więc zapisują na jego kamieniach rządy Borgiów, których »Byk« herbowy widnieje po dziś dzień na tarczach zdobiących twierdzę. Nieprawidłowy wybór, a stąd wśród ogólnej nienawiści ciągła obawa soboru i złożenia z urzędu, niepokoiły giętkie sumienie, ale trwożliwą przy całej ambicji duszę Aleksandra VI. Toteż starą twierdzę przez architekta swego Giuliana da Sangallo w potężną fortecę zamienił, nowym pasem murów, wałem i głęboką fosą okolił, krużganek łączący ją z Watykanem ubezpieczył, a wewnątrz dla siebie schronisko urządził, które następnie, co tak dziwnie z charakterem tej surowej budowy i ze zmysłowością jej odnowiciela licuje, podobnie jak komnaty swe w Watykanie, przez mistrza naiwnej słodyczy, Pinturicchia, freskami przyozdobić kazał. 

Najważniejsze chwile tego pontyfikatu należą znów do wspomnień zamkowych. A więc naprzód ta z nich najdonioślejsza, gdy wśród niemej grozy wszystkich państw italskich Karol VIII zstępował z Alp i w pochodzie triumfalnym niósł przez Włochy miecz zwycięski, w którym lud upatrywał spełnienie ponurych proroctw Savonaroli, miecz mściciela, gladius Domini super terram cito et velociter... Położenie papieża było rozpaczliwe; pomocy nie mógł się spodziewać znikąd, prócz od jednej spowinowaconej rodziny Arragońskiej z Neapolu, a właśnie przeciwko niej skierowaną była w pierwszej linii wyprawa francuska. Zresztą zbliżanie się Karola VIII łączyło się z groźbą soboru, a sobór znaczył dla Aleksandra VI utratę niegodnie piastowanej godności. Groźbę tę potęgowała obecność w orszaku królewskim zbuntowanych kardynałów tej miary, co Ascanio Sforza, Colonna, Savelli i Giuliano della Rovere; pierwszy był bratem Lodowika Mora, a więc tego właśnie, który Francuzów do Włoch sprowadził; dwaj drudzy stali na czele zrebelizowanych znów przeciw papieżowi wielkich rodów rzymskich; czwartego, późniejszego Juliusza II, potężna indywidualność, a tradycyjna już do Borgiów nienawiść, starczyła sama za legion nieprzyjaciół. 

W pierwszej chwili przestrachu kryje Aleksander VI w Zamku św. Anioła ów skarb największy, którego już za dwóch pontyfikatów papieże jak oka w głowie strzegli, a którego zazdrościły im Francja, Neapol, Wenecja i Węgry. Skarbem tym był wydany przez Rycerzy św. Jana Innocentemu VIII brat Bajazeta, powaśniony z nim książę Dżem, w którym dwory i dyplomacja ówczesna, przeceniając jego znaczenie, upatrywały na wypadek zamierzanej zawsze, ale nigdy do skutku nie przychodzącej krucjaty, najważniejszą do wygrania przeciwko sułtanowi kartę. Za tym skarbem, wkrótce po wkroczeniu Karola VIII do Rzymu, a po rozbiciu się pierwszych układów, ucieka i sam papież w obronne mury twierdzy i stamtąd prowadzi dalsze układy, ustępując przed przemocą na wszystkich prawie punktach, godząc się nawet na wydanie Dżema w ręce króla, ale, co znamiennym, nie godząc się do końca na oddanie Francuzom samego Zamku. Z niego, w kilka dni później, krytym krużgankiem zdąża on do Watykanu na pierwsze osobiste z Karolem VIII spotkanie, nacechowane pozorami czci z jednej, uległości z drugiej strony, w istocie pokrywające tylko wykrętami zobopólne niedowierzanie i zawiść. 

Burza tej pierwszej wyprawy francuskiej, choć była naprawdę początkiem długoletnich wojen a końcem dotychczasowego porządku rzeczy we Włoszech, przeminęła przecież bez większej dla papieża ujmy, dzięki mianowicie zwrotowi nagłemu na jego stronę najbardziej nieobliczalnego gracza w polityce owej epoki, Lodowika Mora. Innego rodzaju burze miały przecież wnet nad głowę Aleksandra VI nadciągnąć: 16 czerwca 149 roku przyniesiono do Zamku znalezione w nurtach Tybru po dwudniowem poszukiwaniu ciało pierworodnego syna papieża, młodego księcia Gandii. Kto był mordercą, to do dziś dnia pozostało tajemnicą. Ale tragiczność chwili, kiedy Aleksander VI, którego największe zboczenia miały swe źródło w nadmiernej, ślepej miłości do dzieci, »wyjąc z bólu tak, że go na ulicy słychać było«, jak świadczy jeden z współczesnych kronikarzy, żegnał po raz ostatni w Zamku św. Anioła zwłoki zamordowanego syna, dorasta grozą starożytnych tragedii, jeżeli słusznym jest podejrzenie, że mordercą księcia Gandii był brat jego Cezar, i jeżeli ojciec to podejrzenie dzielił. Wśród rzymskiego ludu, przypisującego Borgiom jakąś nadprzyrodzoną, szatańską moc, snuły się ponure legendy; opowiadano, że w nocy duch zamordowanego księcia pojawia się w Zamku i jęcząc błąka po murach, a kiedy pod koniec tego samego roku prochy wybuchłe wysadziły górną część twierdzy w powietrze i zdruzgotały stojącego na szczycie marmurowego Anioła, widziano w tym znowu znak gniewu Bożego i Wenecjanin Malipiero zapisywał w swej kronice, że »wielkie a nadzwyczajne rzeczy dzieją się za rządów Aleksandra VI: piorun uderzył w jego antikamerę w Watykanie, Tyber zalał miasto, syna mu w straszliwy zamordowano sposób, a teraz Zamek św. Anioła wyleciał w powietrze«. 

Szkody naprawiono prędko, bo po zbyt przelotnym zwrocie w siebie popadł Aleksander VI w zupełną moc młodszego syna, który, jako wielkorządca Romanii, potrzebował bezpiecznego w stolicy schroniska dla siebie, a jeszcze bardziej warownych kaźni dla swych ofiar. Tych ofiar regestr wypełnia znów czarną kronikę Zamku, a na ich czele widnieją nazwiska dwóch młodzieńców cudnej urody, Manfredich, panów na Faenzy, których Cezar z dziedzictwa wyzuł, sromotnie pohańbił i wreszcie, pomordowanych w więzieniu, do Tybru wrzucić kazał. Pasmem takich gwałtów snuły się rządy Cezara, a charakterystycznym i znowu z historią Zamku splecionym jest rys, że kiedy władza innych nepotów kończyła się zwykle natychmiast z chwilą zgonu ich opiekunów, strach przed Cezarem przeżył Aleksandra VI i raz jedyny w dziejach kościelnych conclave zrazu w twierdzy odbyć chciano. Choroba, na którą Cezar równocześnie z ojcem zapadł, utrudniła mu w pierwszej chwili po zgonie papieża ruchy i udaremniła zamiary. Sam mówił później do Machiavella, że na przypadek śmierci ojcowskiej przygotował był wszystko i obliczył się z wszystkim, prócz z własną, nieprzewidzianą niemocą. A tu umysł się wzdryga przed nasuwającym się siłą rzeczy pytaniem, coby się było stało, gdyby w tej chwili, kiedy dwanaście tysięcy wojska miał na zawołanie, sięgnął był po tiarę papieską dla siebie. 

Jeszcze raz pojawia się on w Zamku. Działo się to w czasie kilkotygodniowych zaledwie rządów Piusa III Piccolomini. Cezar, nie dając za wygraną, prosi o pozwolenie powrotu, donosi, że chory śmiertelnie, w Rzymie przynajmniej umierać pragnie. Dobrotliwy papież pozwala i przyjmuje go w Watykanie. Ale w tej samej chwili zrywa się burza: prześladowani tak zawzięcie i długo przez Borgiów Orsiniowie chwytają za broń, na czele ich staje dzielny, »a podobny do psa wściekłego« Bartolomeo d'Alviano i zgraja ta wypada za Tyber, uderza na Watykan i żąda wydania Borgii. Papież, konający właśnie, nie może już dać odpowiedzi, a Cezar, po raz pierwszy może w życiu zalękły, porywa młodziutkiego brata, zrodzonego z pięknej Julii Farnese, ucieka z nim krytym krużgankiem przez Borgo i chowa się w Zamku. Tam zwraca się przemoc Orsinich i zaczyna się oblężenie twierdzy, z której uwolnić miał Cezara, ale tylko aby go złamać na zawsze, wstępujący w kilka dni później na Stolicę Apostolską najdawniejszy i najwytrwalszy wróg Borgiów, Juliusz della Rovere. 

Takie sceny budzą się, takie postacie zmartwychwstają przed oczyma przechodnia, patrzącego na Zamek św. Anioła. Wzrok błądzi po szarych jego murach, szuka pamiątek po Alaryku lub Witigesie, Grzegorzu Wielkim lub Henryku IV, po Arnoldzie z Brescii lub Rienzim; wyobraźnia, ten wzrok duszy, odtwarza przeżyte tu dramaty, widzi jakby na znak zgonu starożytnego świata Gotów, rzucających na wiatr popioły cesarskie, to znów Hildebranda, broniącego tak nieugięcie praw Kościoła przeciw przemocy świeckiej, lub Borgię nad trupem jednego z tych dzieci, które z krzywdą Kościoła po świecku wywyższał. Obrazy te przesuwają się zmienne jak w kalejdoskopie, snują przecież bez przerwy na tle posępnym średnich wieków, odzwierciedlając każdy prąd czasu i wpływ ludzki, w doli czy w niedoli, w wielkości czy w upadku, historię papiestwa i Rzymu. Ale nad wszystkie dramaty, które się na tern rozegrały miejscu, góruje jeden: tragedia z chwili nieprzewidzianego przełomu w dziejach kościelnych, a niewidzianego pogromu w annałach Wiecznego Miasta, kiedy już nie ramiona same, lecz zbuntowana dusza Północy targnęła się na Rzym i spieniona fala protestantyzmu uderzyła po raz pierwszy o mury Zamku św. Anioła. Osobami dramatu byli, jak w wiekach średnich, choć w odmiennych teraz całkiem warunkach, papież i cesarz, a tragedia zwała się Sacco di Roma.

II. Zmrok Odrodzenia

Ażeby ową tragedię pojąć, należy wprzód uprzytomnić sobie choćby pokrótce przeddzień tych wypadków, a mianowicie panowanie i osobę pierwszego papieża z rodu Medyceuszów. Czy Leon X zasłużył na to, aby, jak się to utarło, dać całemu stuleciu sygnaturę swego imienia, to pytanie, a pytanie tein większe, że bodaj który wiek był równie niejednolity, jak właśnie ten wiek XVI, z wybujałością indywidualną w swym zaraniu, z ujęciem tej indywidualności w karby powszedniego, twardego obowiązku w czasach kontrreformacji. Leon X nie był też bynajmniej najwybitniejszą osobistością w szeregu papieży tej epoki. Daleko mu było do wielkich pomysłów Juliusza della Rovere, żelaznej energii Pawła Caraffy, lub zdolności rządzenia Sykstusa Peretti. Tak samo i sztuka nie za jego pontyfikatu do najwyższej doszła doskonałości, bo już przed nim duch Boży w Dyspucie, duch ludzki w Szkole Ateńskiej w najpiękniejsze wcielił się kształty i przed nim Prorocy i Sybille roztoczyli swą tremendam majestatem na stropie kaplicy Sykstyńskiej. Więc jeżeli wiek XVI imieniem Leona X naznaczono, to szukać by w tym należało chyba wyrazu naturalnego, wdzięcznego hołdu za to, że na lata jego panowania przypada jedna z tych chwil błogich w dziejach ludzkości, a przynajmniej jej wybrańców, w której jak motyle z kwiatu, pili słodycz życia. Podobnych chwil musieli używać ludzie za Peryklesa w Atenach, za Augusta w Rzymie, potem może w ostatnich latach przed wielką Rewolucją we Francji. Po ponurym panowaniu Borgii, po zbrojnych rządach Juliuszowych, nastaje z Leonem X epoka względnego spokoju, wczasu do używania rozkoszy życia. Jest to u schyłku skwarnej i burzliwej doby Odrodzenia zachód orzeźwiający i pogodny. 

Już powierzchowność Leona X różniła go zupełnie od poprzednika, zdradzała inny charakter i usposobienie. Z portretów Juliusza II patrzy na nas człowiek quattrocenta, o wielkich, bezwzględnych namiętnościach, ale równie wielkim, nieugiętym duchu. Hart i siła malują się na tych myślami pooranych, w twarde rysy pociętych licach. Leon X to człowiek inny, o tyle tylko do quattrocenta należący, o ile Florencja i dwór ojca jego, Wspaniałego Lorenza, wiek swój wyprzedziły. W jego rysach znać już jakby znamię epigona, miękkość i pewne znużenie: wysoki, ale otyły, z dużą na krótkim karku osadzoną głową o zarumienionych policzkach i oczach spod obrzękłych powiek na wierzch wysadzonych, a tak krótkowidzących, że zawsze szkła powiększającego używać musiał, z orlim nosem i o ustach wydętych, które ogólnemu wyrazowi słodyczy dodawały cechę pewnej wyniosłości - oto jak go nam przedstawiają portrety, słynna kamea ze zbiorów w Uffizi i opisy współczesne. Do tych opisów dodać należy piękną, białą rękę, o którą dbał, i na którą, jak mówi jeden ze współczesnych kronikarzy, »często nie bez zadowolenia« - saepins haud sine uolupłałe - spoglądał. 

Wychowany na dworze ojca wśród zbytku rozkoszy umysłowych pod okiem Angela Poliziana - politissimi illius Politiani, jak go Erazm Rotterdamski nazywa, - upatrywał on w pewnym duchowym sybarytyzmie treść i zadanie życia, a w następstwie poniekąd i cel papiestwa w tym, aby głowa Kościoła była przede wszystkim głową umysłowego rozwoju, pierwszym mecenasem nauk i sztuki. Do świetności rzymskiej wnosił wdzięk atmosfery florenckiej i w wytwarzaniu jej wokoło siebie był prawdziwym mistrzem. Curis animique doloribus quacunque ratione adilum intercludere - troskom i boleści nie dawać dostępu - to było wedle nieporównanej, choć cierpkiej charakterystyki tak zwanego Anonima Watykańskiego, głównym i ciągiem jego staraniem. Własną swobodę lubił zaś przeszczepiać w drugich i stąd, jak mówi ten sam świadek, nigdy nikogo »bez nadziei« odprawić, nigdy nikomu odmowy dać nie zdołał. Co innego, że się nieraz na obietnicy kończyło, której niedotrzymanie przysparzało mu nieprzyjaciół. Łagodziła to wielka, zbytnia, bo do zupełnego roztrwonienia skarbu papieskiego prowadząca hojność i legendarną była owa purpurowa sakiewka, której papież nie wypuszczał z ręki, rozdzielając tak szczodrze złoto, że, jak Francesco Vettori mówił, »łatwiej było kamieniowi podlecieć w górę, niż dukatowi ostać się w ręku papieskim«. Ale magnes ten przyciągał wszystko, co w ówczesnych Włoszech błyszczało nauką lub talentem, i stwarzał ten wspaniały Leonowy dwór, jakiemu równego świat nie znał. 

Opisywać go nie tu miejsce, lecz dość wspomnieć, że na czele tego dworu i w najbliższym otoczeniu papieskim stali: dowcipny Bibbiena, świetny Pietro Bembo, uczony Sadoleto, zręczny dyplomata Lodovico di Canossa, rozpoczynający właśnie swą karierę literacką czy dziennikarską zjadliwy Aretino, a dalej bibliotekarze watykańscy, zrazu Fedra Inghirami, potem młodszy - Beroaldo, archiwariusz Acciajuoli, historyk Paolo Giovio, powołany do reformowania Sapienzy filozof Nifo, i cała zgraja poetów, jak Trissino, Ruccellai, Sihestri, improwizatorów, jak Marone, Brandolini, Querno, mniejszych lub większych wieszczów i wieszczków, których w samym Rzymie liczono do stu dwudziestu, a którzy znając dobrze medyceuszowskie rozmiłowanie Leona X w literaturze, nie wychodzili z pałacu i, jak świadczą współcześni, z nieubłaganym natręctwem wciskali się za papieżem do kościoła i ogrodów, do sal i do komnat prywatnych. Przelotnie pojawiał się wśród tej zgrai wielki Ariosto. Częściej przybywał w poselstwie z Mantuy wykwintny autor Cortegiana, Baltazar Castiglione, to znów na przemian w poselstwie cesarskim lub francuskim, dostojny uczeń Aida Manuzia, Alherto Pio z Carpi; kilkakrotnie odwiedzała Rzym najrozumniejsza pani owych czasów, urocza margrabina mantuańska Izabella d'Este Gonzaga, którą przyjmowano w Watykanie przedstawieniem pieprznej „Calandry” kardynała Bibbieny. Pod opieką i za przykładem papieża tworzyły się obok głównego centrum dworskiego życia pomniejsze środowiska, skupiające uczonych i artystów wokoło mecenasów tej miary, co wspomniany właśnie Bibbiena, co Bindo Altoviti, któremu Michał Anioł darowywał kartony swych fresków w Sykstynie, co wreszcie ów wesoły założyciel »Farnesiny«, najświetniejszy typ bankiera z czasów Odrodzenia - mercator curiam romanam sequens - Agoslino Chigi. 

W dziedzinie sztuki charakterystycznym pozostanie stosunek Leona X do największego geniusza epoki, do Michała Anioła. Dziewięcioletnie rządy tego papieża znaczą się zupełnym prawie zastojem w twórczości mistrza. A nie można sobie tego wytłumaczyć samą tylko polityczną niechęcią czy nienawiścią, którą wielki florencki republikanin do Medyceuszów żywił, kiedy później, choć ze wstrętem, wspaniałe ich grobowce pod rozkazami drugiego papieża z ich rodu, Klemensa VII, wykonał. Ale to, co na opuszczającym zawsze w połowie każde zadanie i zawsze buntującym się artyście potrafiła wymóc Juliusza II surowa i żelazna, Klemensa VII sucha i rozkazująca dłoń, do tego nie zdołała nagiąć go nielubiąca przemocy, delikatna, biała ręka Leona X. Bo był on, zawsze według świadectwa Anonima Watykańskiego, calliditate artibusque paternis ad deliniendos conciliandosque hominum animos instructus - przebiegłością i odziedziczonymi po ojcu zdolnościami do przyswajania i podbijania sobie ludzi wprawny - a tą drogą nie trafiało się do Buonarottiego. Ci dwaj ludzie rozumieć, dostroić się do siebie nie mogli: apokaliptyczne Sybille ze stropu Sykstyny, to były prorokinie według pokroju i miary potężnego liguryjskiego papieża, - do wykwintnego papieża toskańskiego przemawiały wyraźniej, zrozumiałej pełne harmonii i wdzięku wróżki sponad łuków w Santa Maria della Pace. 

Toteż rodzajem