Szepty dzieciństwa - Anna Sakowicz - ebook + audiobook + książka

Szepty dzieciństwa ebook i audiobook

Anna Sakowicz

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Szepty dzieciństwa to pełna emocji historia zwykłej rodziny. Pod jednym dachem mieszkają on, ona, dwójka dzieci i jej ojciec. Wszystko mogłoby układać się pięknie, gdyby nie to, że senior rodu topi smutki w alkoholu i żyje wspomnieniami o zmarłej żonie, a nad główną bohaterką krąży widmo wspomnień związanych z okrutną matką. Baśka zaś jest zwykłą trzydziestokilkuletnią kobietą, która pragnie żyć jak inni, mieć pieniądze na nowe ubrania i kosmetyki, chodzić do kawiarni. Pewnego dnia na jej drodze staje Ula, koleżanka ze szkolnej ławki...
Anna Sakowicz pokazuje, jak duży wpływ na dorosłe wybory każdego człowieka ma dzieciństwo. To przejmująca i refleksyjna powieść o rodzinie, uzależnieniach i nie zawsze łatwej do zrealizowania potrzebie normalnego życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 420

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 16 min

Lektor: Joanna Domańska

Oceny
4,2 (42 oceny)
18
17
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gagatula

Nie oderwiesz się od lektury

jestem miło zaskoczona tą historią, przeczytałam z ogromną przyjemnością, wciąga od pierwszych stron.
10
Mama23

Całkiem niezła

😟
00
Malgorzataklimek1978

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa opowieść o życiu. Nie kochającej matce ojcu alkoholiku zwykłym mężu i ułudzie pieniądza.
00
Aeksabdra

Nie oderwiesz się od lektury

Szepty dzieciństwa Anna Sakowicz Książka super. Musiałam czasem odpocząć, ponieważ jest bardzo rzeczywista, przedstawia wartości i problemy jakie mają zwykli ludzie. Ma ważne przesłanie by uważać na ludzi, szczególnie pseudo, nagle pojawiający się przyjaciele. Bardzo polecam. Lektorka też cudnie czyta.
00
Niunia81

Dobrze spędzony czas

Kolejna świetna pozycja autorki. Samo życie ją napisało...
00

Popularność




Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Szara Godzina s.c.

Projekt okładki i stron tytułowych

Anna Damasiewicz

Redakcja

Grzegorz Krzymianowski

Zdjęcia na okładce

© Stephanie Frey | Depositphotos.com

Zdjęcie autorki

© Karolina Rambowska

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Bożena Sigismund

Niniejsza powieść to fikcja literacka. Jakiekolwiek podobieństwo do wydarzeń lub postaci autentycznych jest zupełnie przypadkowe.

Wydanie I, Katowice2015

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

www.szaragodzina.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.

ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.dictum.pl

© Szara Godzina s.c., 2015

tekst © Anna Sakowicz

ISBN 978-83-64312-67-0

Sławkowi

Rozdział 1

Durny Mietek sterczy na czatach. Zawsze trafia mu się najlepsza fucha. Stoi sobie spokojnie, oparty o ścianę budynku, a ja muszę się przeczołgiwać pod drutami wystającymi z przeciętego ogrodzenia. Kurza twarz! Obciera mi plecy. Rani do żywego. A ten skurczybyk słonecznik sobie dłubie. I tfu, łupiny przed siebie. Patrzę. A on znów: tfu. Leżę, bo ruszyć się ciężko. Drut trzyma za kurtkę na plecach.

– Pst – syczę do niego. – Pst. – Nie reaguje. Zaraz mnie tutaj kto nakryje, a ten sobie pluje przed siebie, jakby w zawodach startował. – Kurwa! – wyrywa mi się w końcu. Wreszcie spojrzał. Po polsku to od razu zrozumiał. Macha do mnie – że niby pyta, o co chodzi. Pokazuję mu, że się zaklinowałam i dalej ani rusz. Dureń rozgląda się wokół. W końcu rzuca słonecznik i biegnie do mnie.

– Coś ty, oczadziała?! – szepcze donośnie. – Chcesz, żeby nas nakryli? – Odczepia drut, który trzyma mnie za kurtkę. Przepycha przez dziurę i biegiem wraca na czaty. Kątem oka widzę, że wygrzebuje z ziemi ten porzucony słonecznik. Debil mi się trafił na wspólnika.

Wstaję z klęczek. Po cichu przemieszczam się przez ogród. Nikogo na szczęście nie widzę. Docieram do jabłoni. Rozkładam pod nią koc. I sprytnie wspinam się na drzewo. W końcu robiłam to już kilka razy. Uwielbiam adrenalinę, która towarzyszy mi podczas zbierania łupów. To kapitalny zastrzyk energii na cały tydzień. Wprowadza trochę życia w mój nudny związek z tym gamoniem Mietkiem.

Kiedy jestem już na odpowiedniej wysokości, lekko potrząsam gałęzią; jabłka ciągle wiszą, nie chcą spadać, jak to założyłam w moim genialnym planie. Łapię za pień jeszcze raz. Spada jedno. Dwa. Przyglądam się gałęziom uważniej. Cholera jasna! Gdzie te pieprzone jabłka? Wczoraj jeszcze tutaj wisiały, zapraszając mnie na ucztę. A dzisiaj tylko jakieś pojedyncze wypierdki. Trzęsę z całych sił w dzikim szale wywołanym nieudanym szaberkiem. Znów spada kilka owoców. Tyle, co nic. Nie będzie dzisiaj wyżerki, ale to nieważne, przecież nie o to tylko chodzi. Schodzę, bo z daleka widzę, że debil siadł pod płotem, a jego stanie na czatach polega na oglądaniu podeszwy jednego z butów. Widzę, że emocje ominęły go wielkim łukiem. Tylko mnie się mógł trafić taki geniusz, niczym ślepej kurze ziarno. Zwijam koc z nędznymi kilkoma sztukami jabłek i skradam się do dziury w płocie. Teraz idzie zdecydowanie łatwiej. Podaję „wspólnikowi” zawiniątko.

– Co to? – pyta zdziwiony, ważąc w ręku towar.

– Sztabki złota.

– O, nie, złoto jest cięższe – odpowiada, a ja mam ochotę walnąć w ten zakuty łeb, najlepiej od razu z jakiej dubeltówki. Ale co zrobić, jak to ojciec mych dzieci. Niestety, czasami mam wrażenie, że durnowatych jak on. Skoro jednak się wcześniej nie myślało, to teraz trzeba płacić za błędy.

– Jabłka – mówię i zabieram mu to zawiniątko, bo jeszcze gotów rozwinąć je tutaj przed płotem i sprawdzać, czy to aby faktycznie nie złoto.

– Przecież wiem, żartowałem.

Wskakujemy na rowery i jedziemy od razu do domu. Trzeba było zdążyć, zanim dziadek się upije i straci kontrolę nad dzieciakami. Ostatnimi czasy chyba nie ma dnia, żeby nie zalał się w trupa. Mijamy pole Waldka. I aż coś mi w duszy chichocze, gdy widzę, że mu plony w tym roku diabli wzięli. Niech będzie jego krzywda, nie moja. Ja pola nie mam, więc u mnie zawsze plon dobry. A dzisiaj szarlotkę upiekę, tyle jabłek wystarczy. Zawsze to parę groszy człowiek przyoszczędzi przy okazji całkiem niezłej zabawy. Ma się tę inteligencję nabytą nie od parady.

– Mama! – woła Kaśka, wybiegając z domu.

– No, cześć, córcia. A gdzie dziadek?

– Dziadek śpi – odpowiada i od razu zagląda do zawiniątka z koca.

– Co to?

– Jabłuszka kupiliśmy z ojcem na targu, to szarlotki upieczemy, co ty na to?

– Fajnie – odpowiada i już niesie jabłka do domu. Kasia to pracowita dziewuszka. W szkole może nie ma samych piątek, ale da sobie radę w życiu, bo i porządki umie zrobić, i obiad sprawić. Żeby tylko chłop pijak jej się nie trafił. Bo z moczymordą to daleko się na małżeńskim wózku nie zajedzie. Mnie się kiedyś marzyły podróże po świecie. Geografię chciałam studiować, ale matka nie pozwalała. Udało mi się tylko przez kilka miesięcy posmakować studenckiego życia. Potem do roboty matka posłała i edukację w końcu na liceum skończyłam. A dzisiaj bez wykształcenia ani rusz. I klepię biedę z tym moim Mietkiem na przedmieściu. Nie podobał mi się kiedyś, bo przecież rozumem nigdy nie grzeszył, ale kwiaty mi przynosił, na śniadanie chciał zostawać. I jak raz został, tak siedzi ze mną. Wszystko sakramentem świętym przyklepał i już. Matka z ojcem chyba namawiali, mówili: „Wyjdź za mąż, ustatkuj się”, więc poszłam za ich radą. Zresztą nie pamiętam, matka może zbyt wiele wtedy nie mówiła. A marzyło mi się wielkie uczucie, przecież zawsze byłam ładna. Potrafiłam oko zrobić, kieckę nałożyć taką, że jedni się oglądali, a innym kuśka stawała. Teraz jednak po urodzie niewiele zostało. Pieniędzy nie ma aż tyle, aby kolorowe łaszki kupować. A za pensję zarobioną na kasie w hipermarkecie to ja nawet nie zawsze mam, żeby dzieciakom dobre buty kupić. Kaśka dziewczynka, więc wiadomo, że chciałaby się wystroić, a Pawełek zdziera buty w takim tempie, że trudno nadążyć.

Może to i racja, że trzeba będzie w komputer zainwestować, to dzieciaki w domu siedzieć będą, po dworze przestaną biegać, więc się na butach i ubraniach przyoszczędzi. Tylko tyle, że pójdą do szkoły i z powrotem. To niedaleko, więc może będzie z tego czysty zysk. Mietkowi jednak nie mówię o planach zakupu takiego sprzętu, bo on głowy do tego nie ma i po co ma się jeszcze nad tym zastanawiać. A z jego roboty też trudno odłożyć, bo ileż on jako pomocnik na budowie zarobi? Niewiele. A do tego więcej przestojów mają niż zleceń. Choć jest jeszcze renta dziadka. Jak mu się w porę zabierze, żeby nie przepił, to akurat na ratę będzie.

– Mamo, a co z tymi jabłkami? – krzyczy z kuchni Kaśka.

– Obierz!

– A dlaczego ja? Mnie się nie chce!

– Nie pyskuj, tylko obieraj. Potem do jedzenia to się pierwsza ustawisz.

– Co z nich będzie?

– Szarlotka.

– A starczy tych jabłek? – Głośno je liczy. Jest zaledwie osiem. Słyszę, jak po chwili pod nosem dodaje: – Ciągle tylko Kasia, Kasia i Kasia…

– Trochę mało, ale zrobimy wersję oszczędnościową – odpowiadam i już myję ręce, żeby zaraz ciasto zagnieść. Mietek w tym czasie zaległ na kanapie wielce sterany życiem. Toż kilka minut postał na czujce, przejechał się w te i nazad rowerem i pada na gębę. Odpoczywa. A ty, kobieto, do garów.

– A Pawełek gdzie?

– Chyba pobiegł gdzieś z Ryśkiem od Kuczyńskich – odparła Kasia i już posłusznie jabłka ze skórki obiera. – Może na ryby poszli.

– Oby coś złowił, to mielibyśmy na jutro obiad jak nic – westchnęłam, bo taka świeża rybka to zupełnie inaczej smakuje niż kupiona. Co prawda, jutro na szóstą idę do marketu, więc dzieciaki same będą musiały obiad ugotować, ale dadzą radę, jak im się zostawi dokładne instrukcje na kartce. – A dziadek długo już tak śpi na górze?

– Godzinę chyba. Oczywiście wypił butelkę wina i zasnął.

– Skaranie boskie z takim ojcem – znów westchnęłam. Sił na niego nie mam. Odkąd matkę pochowaliśmy, coraz częściej zagląda do butelki i żadne prośby i groźby nie pomagają, bo zawsze skądś butelczynę przytacha. Nawet jak mu całą emeryturę zabrałam, to i tak poszedł do sklepiku Maraziowej i flachę na kreskę dostał. A tyle razy jej mówiłam. Tyle prosiłam i nic. Skaranie boskie!

– Oj, mamuś, nie martw się. Niech śpi, przynajmniej nie przeszkadza i wiesz, gdzie jest. A tak, poszedłby gdzie i zasnął na ławce przed sklepem albo pod płotem.

– Masz rację – odpowiadam. Wyciągam miskę z szafki stojącej tuż przy zlewie. Wkładam wszystkie składniki i zagniatam ciasto. Kiedy ja męczę się z kruchym, Kaśka już jabłka podsmaża z cukrem i cynamonem. Przyjemnie skwierczą w garnku, a zapach taki, że ślinka leci. Nawet Mietek w końcu rusza się z kanapy i przychodzi do kuchni, aby w garnki pozaglądać.

– A obiad będzie? – pyta.

– Jaki obiad?! – krzyczę, bo przecież obiad dwie godziny temu już pożarliśmy. Fakt, że mięsa dziś nie było, ale przecież nie niedziela, więc jajko sadzone z marchewką zjeść można. – Toż przecież niedawno jadłeś i jeszcze litr maślanki wyżłopałeś! I jeszcze ci mało?

– Coś bym przegryzł – mruczy niezadowolony. Otwiera lodówkę i patrzy w jej wnętrze, jakby tam było co oglądać. W końcu wyciąga dwie parówki po pięć złotych za kilogram kupione, do gara wkłada i gotuje. Nie odzywa się, tylko krząta, tak że nerwy mnie biorą, bo przyszedł tutaj chyba po to, żeby przeszkadzać.

– Gotuj te parówki i uciekaj. – Macham ścierą. Kaśka chichocze. Jabłka odstawia z palnika i czyni ojcu lepszy dostęp do kuchenki. A ja ugniecione ciasto wkładam do zamrażarki, aby się schłodziło, i siadam przy stole. – Kasiu, wstaw czajnik, to sobie kawy zaleję, co? Jakoś się zmęczyłam dzisiaj.

Kaśka coś mruczy niezadowolona pod nosem, ale w końcu posłusznie wykonuje moje polecenie i jeszcze do szklanki wsypuje mi dwie łyżeczki kawy. A potem siada koło mnie, łokciami się podpiera i jakby odpływa w swój świat. Wzdycha tylko co chwilę, zwracając na siebie moją uwagę i pobudzając ciekawość.

– A tobie co? – pytam. I nawet się lekko wzdrygam, czy czasem nie chora. I rumieńce jakieś ma, i wzrok błędny.

– A nic – odpowiada zamyślona.

– Gadaj mi tu, jak na spowiedzi!

– A nic – wzdycha dalej. Mietek oczywiście uwagi nie zwraca, tylko patrzy w gar, jak mu się te parówki gotują.

– Mów. Choraś?

– Nie, tylko wiesz… Wszyscy w szkole mają komórki, laptopy, a my tutaj żyjemy jak w epoce kamienia łupanego. Śmieją się ze mnie, że ja taka zacofana.

– A niech się śmieją. Głupki tak mają. Nie przejmuj się – mówię już łagodniej, bo mi się jakoś Kaśki zrobiło szkoda. Chciałabym jej kupić to, co inne dzieciaki mają, ale jakoś pieniędzy na zbytki nie starcza. Ledwo koniec z końcem wiążemy.

– No tak… ale ja bym tak chciała mieć komputer. – Znów z jej drobnej piersi wyrywa się westchnienie. A mnie aż coś ściska w dołku. Od razu mi się przypomina, że przecież jeszcze kilka chwil wcześniej sama rozważałam, czy komputera tym swoim dzieciakom nie kupić, żeby w chałupie siedziały, a nie ciągle gdzieś ganiały jak psy za suką.

– Pomyślę o tym, dobra? – mówię pojednawczo. Aż Mietek na mnie spogląda, zdziwienie wyrażając, że niby skąd pieniądze weźmiemy.

– Naprawdę? – pyta córka i od razu ręce ze stołu zabiera, już głowy nie podpiera, tylko jakiegoś błysku w oku doznaje.

– Nie obiecuję, ale zobaczymy, tak?

– Coś ty, ocipiała? – wtrąca się Mietek.

– A ty pilnuj swoich parówek, bo ci się rozgotują!

– Ocipiała baba! – Teraz to on wzdycha, ale nic więcej nie mówi, tylko parówki na talerz wykłada i do krojenia chleba się zabiera. Potem siada koło mnie przy stole. Musztardę nakłada. Wygląda to jak kupa niemowlaka na talerzu. Je w milczeniu.

Kasia zalewa mi kawę, podaje ją na stół. Teraz pewnie przez kilka dni będę mieć full obsługę. Tak długo, aż kupię komputer. Już w głowie robię obliczenia. Przecież moje dzieciaki nie mogą być gorsze, też im się coś od życia należy. Ja na kasie zarabiam niedużo, Mietek, jeżeli załapie się na budowę jako pomocnik, też tyle wyciągnie, a do tego dziadek ma renty prawie czterysta złotych. Trzeba by tylko konsekwentnie dziadkowi kasę odbierać zaraz po tym, jak listonosz ją przyniesie. Wrzesień ciepły, to się na ogrzewaniu oszczędza, wydatków dużo nie ma, można by jakiś kredyt wziąć i komputer dzieciakom kupić. Może nawet sama bym sobie przypomniała, jak się go obsługuje, i od czasu do czasu do niego zajrzała. Internet to przecież dobra rzecz i chyba teraz w każdej chałupie go mają. A może bym jaką dodatkową robotę znalazła?

Tej nocy śniło mi się, że jesteśmy bogaci. Mietek to już nie był Mietek, tylko Mieczysław. Z kwiatkiem w gębie po mnie do pracy podjechał. A kwiatka w gębie trzymał, bo rękoma ściskał kierownicę nowiutkiego mercedesa. Karoseria lśniła w słońcu tak, że okulary słoneczne musiałam włożyć. Ja wychodzę ze sklepu, w którym już nie na kasie siedzę, ale kierowniczką pełną gębą jestem i całe trzy tysiące na rękę dostaję. Wychodzę. A Mieczysław szczęśliwy, uśmiechnięty od ucha do ucha, zatrzymuje się przed samiutkim wejściem. Wysiada i drzwi przede mną do auta otwiera. Ja siadam niczym królowa i widzę kątem oka, jak pracownicy przez okna wyglądają i podziwiają moją furę i chłopa. Ech… Co to był za piękny sen. Obudziłam się i od razu zatęskniłam za takim życiem, jakie w amerykańskich serialach widziałam. Tam to się żyje. I służba w domu, i kierowca, i ogrodnik. Może u mnie tęsknota za takim życiem drzemie w genach? Toż przed wojną rodzice mojej matki mieli spory majątek. Potem to wszystko jakoś na łeb, na szyję poleciało.

Spoglądam na miejsce obok siebie w łóżku. Na poduszce jeszcze ślad głowy Miecia. Jego już jednak nie ma, pognał do roboty. To dobry znak, bo może przestój na budowie się skończył. Wstaję więc, ociągając się lekko. Dopiero rzut oka na zegarek przyspiesza mnie mocno i ledwo zdążam na autobus. Potem biegiem do sklepu, aby się nie spóźnić, bo kierowniczka zawsze drze japę, jeśli która dwie minuty później przyjdzie. Och, jak ja bym była szefową, to dałabym takiej popalić za to, że nie szanuje ludzi.

Zdążam w ostatniej chwili. Sweter zostawiam w szatni i idę na swoje stanowisko pracy. Po drodze jednak coś miga mi przed oczami. Spoglądam na tablicę ogłoszeń, a tam stoi jak byk, że szukają nowych pracowników do dodatkowej pracy. Zrywam ulotkę, aby potem na spokojnie sobie wszystko przeczytać, bo może to będzie rozwiązanie komputerowego problemu.

Siadam na krzesełko przy kasie. I niczym świstak zwijający sreberka przesuwam towar przez czytnik. Ręce przyzwyczajone już do takiej roboty, więc nawet nie bolą. A ruch dzisiaj umiarkowany, w przerwach próbuję nawet spoglądać na tę ulotkę, ale nie za bardzo można się skupić. Co jakiś czas kierowniczka sprawdza stanowiska pracy, więc nie chcę podpaść.

Dopiero podczas dłuższej przerwy śniadaniowej wyciągam świstek z kieszeni dżinsów. Patrzę na niego i patrzę, bo w pierwszej chwili nie wiem, czy to faktycznie o zatrudnienie chodzi, czy może o kredyt. Firma Prawiebank się nazywa. Dumnie i pięknie to brzmi. Finanse. Przecież są mi nieobce, bo gospodarzyć w domu trzeba, aby od pierwszego do pierwszego starczyło. I naciąga się tę marną wypłatę jak gumę w gatkach. Zdolność biznesową więc posiadam.

– Co czytasz? – pyta gruba Anka.

– Ulotkę – odpowiadam i macham jej przed oczami. Wścibskie babsko, zawsze wszystko chce wiedzieć i wtyka nos wszędzie, gdzie jej nie chcą.

– O, Prawiebank – odpowiada. – Znam, znam – stwierdza z przemądrzałą miną. No, proszę, fachowiec od siedmiu boleści się znalazł.

– Skąd?

– Pożyczkę u nich ostatnio wzięłam. I powiem ci, że fajnie, bo nie muszę na pocztę chodzić, żeby wpłacić, tylko do mnie przyjeżdża taki gość w gajerku i kasuje. A żebyś widziała, jaki przystojniak. Normalnie ciacho do schrupania.

– A odsetki duże? – pytam, bo przecież to ważne, żeby nie przepłacić.

– Czy ja wiem? Ratę w sumie niedużą płacę. Wzięłam tysiąc, bo mi potrzebne było. Na pół roku i osiem dyszek tylko płacę. Facet co tydzień przyjeżdża po kasę.

– Osiem dych na tydzień? To niedużo?

– Czy ja wiem? W banku dać mi nie chcieli, bo niby zdolności nie mam.

– Że ty zdolności nie masz, to wiadomo. – Śmieję się ze swojego żartu i bystrej riposty. Anka tylko się chmurzy i przez chwilę milczy, chyba analizując, czy ma się obrazić, czy jeszcze nie.

– Śmiej się, śmiej. Jak ci kasa będzie potrzebna, to też nie będziesz wybrzydzać, tylko weźmiesz, gdzie dadzą.

– To fakt. – Trzeba było jej przyznać rację, bo niestety tak było. Jak człowiek miał nóż na gardle, to musiał sobie jakoś poradzić.

– Po co ci była kasa?

– Co ja ci będę tłumaczyć? Potrzebna była i tyle.

– Dobrze, nie obrażaj się. Tak tylko pytam.

– A co, pracowników potrzebują? – pyta, zaglądając mi przez ramię i spoglądając na ulotkę, którą dzierżę w dłoni. Gryzę kanapkę, bo zaraz przerwa się skończy, a ja przez Ankę nie zdążę jej nawet spróbować.

– Nooo – odpowiadam z pełną gębą. Anka od razu idzie w moje ślady i drugą kanapkę z torebki wyciąga. Zagryza ze smakiem.

– Muszą tam nieźle płacić, jak kredytów udzielają, nie? Ten gościu, co do nas zajeżdża, to też taki garniak ma, że mucha nie siada. I krawat. Nigdy bez niego nie przyjeżdża. Potem wyciąga skórzaną teczkę i zawsze tam pieniądze chowa. Mówię ci, Francja elegancja. A jakieś wymagania mają?

– Nie wiem, napisali tylko, że średnie wykształcenie. A przecież mam takie. „Miła aparycja”…

– A co to ta apary… coś tam?

– Dokładnie nie wiem, ale miła to ja jestem, nie? Sama przyznaj.

– Pewnie, że jesteś. I zawsze jak trza się zamienić, to też idzie się z tobą dogadać. Nie to co z tymi magistrami… – Tutaj ścisza głos. – Ta ruda, co to na czwórce siedzi, to magister. I fochy ciągle stroi. Normalnie jak księżniczka. A ręce? Dwie lewe. Żebyś widziała, jak ona szmatę trzyma. I wszystko za karę. Magistry to są najgorsze. – Kiwa głową z dezaprobatą i wraca do pałaszowania kanapki.

– W sumie to ja z magistrami nie trzymam, więc nie mam doświadczenia. A wiesz, że ja nie wiedziałam, że ta ruda to magister?

– Pedagogikę podobno studiowała. Ha, ha – śmieje się głośno. – I co jej po tym, jak tak jak my na kasie siedzi, nie?

– Nooo. – Zamyślam się. I nawet szkoda mi się tej rudej robi. Tyle lat dziewucha wkuwała na studiach, żeby teraz towar na taśmie przesuwać za marne grosze i od czasu do czasu ze szmatą po sklepie polatać. Ech, nie ma sprawiedliwości na tym świecie.

Dokańczam kanapkę. Popijam kawą z termosu. Swoja zawsze lepsza niż ta sklepowa. Anka wsuwa jeszcze batona i popija jogurtem z plastikowego pojemniczka. Wyciera gębę i stwierdza, że leci na kasę, bo kierowniczka zaraz będzie wrzeszczeć. Idę więc za nią, rozważając, czy faktycznie nie zadzwonić i nie popytać o tę dodatkową robotę. A może i kredyt by mi dali na ten komputer? Ile to Anka płaciła raty? Próbuję sobie przypomnieć. Chyba mówiła o osiemdziesięciu złotych. Muszę potem na spokojnie policzyć, czy to się opłaca, czy nie. W bambuko zrobić się nie dam żadnemu bankowi.

Wracam na kasę. Dzień pracy mija mi bardzo szybko. Nawet nie zauważam, kiedy pojawia się moja zmienniczka. Sprzątam szybko swoje stanowisko, tak żeby za flejtucha nie uchodzić, i już pędzę do domu, aby zadzwonić w sprawie zatrudnienia.

Mietka jeszcze nie ma, dzieciaki chyba przed chwilą w kuchni rządziły. Śmierdzi spalenizną, więc pewnie przypaliły ziemniaki. Znów nie usłuchały rad matki, że jak co gotują, to siedzą w kuchni i na krok się nie ruszają. Garnków przecie trzeba pilnować, bo inaczej potem węgielek na obiad zostaje. Zaglądam do naczynia na kuchence. To stąd ten smrodek zalatuje. Faktycznie, znów ziemniaki przypaliły, gałgany jedne. Wzruszam kartofle łyżką, aby sprawdzić stan garnka. Nie jest jednak najgorzej. Lekko tylko przyjarały się od spodu.

– O, już jesteś – stwierdza Kasia, wchodząc do kuchni. – Trochę się nam przypaliło, bo Paweł miał pilnować, a znów gdzieś pobiegł.

– A jedliście?

– Tak. Tutaj jest sos. – Kasia wskazuje na zielony rondel na blacie szafki stojącej obok zlewu.

Nakładam sobie ziemniaków na talerz, wsadzam do mikrofalówki, żeby było szybciej. I tak pewnie będą smakować jak z ogniska. Zagrzewam sos. Stawiam talerz na stole i zabieram się do jedzenia.

– Taty jeszcze nie ma – wtrąca Kaśka, patrząc, jak obiad znika w mojej paszczy.

– Dzwonił? Nie wiesz, o której wróci?

– Nie – odpowiada krótko.

– A gdzie Paweł znów pobiegł?

– Jak zwykle na ryby. Stwierdził, że dzisiaj na pewno coś złowi i jutro pyszny obiad murowany.

– Ha, ha – śmieję się. – Już zaczynam podejrzewać, że on gdzie indziej biega, bo od dawna nic nie udało mu się złowić.

– Bez kitu. – Kaśka się zamyśla. – Może powinnam go wyśledzić, co? Może ma jaką dziewczynę i tak za nią biega?

– A wiesz, że to by nawet pasowało.

Wyskrobuję resztki z talerza. Myję go od razu, żeby gary w zlewie nie sterczały. I nawet mnie cieszy, że dzieciaki po jedzeniu też porządek utrzymały. Co jak co, ale pod tym względem dobrze udało mi się je wychować. Nie pozmywają, będą jeść na brudnych. Służby to u nas nie ma i pewnie nigdy nie będzie, więc muszą sprzątać po sobie.

Dumna z siebie idę do pokoju. Zamykam szczelnie drzwi, żeby nikt nie słyszał, o czym rozmawiam. Wystukuję odpowiedni numer. I kiedy słyszę w słuchawce miły kobiecy głos, pytam, czy ogłoszenie dalej aktualne i czy szukają jeszcze współpracowników. Staram się być elokwentna, mówić powoli i wyraźnie. Nawet zwracam uwagę na poprawność zdań, czego na co dzień nie robię, bo zwykle mówię jak popadnie. Teraz jednak chcę wypaść idealnie. Nie wiem, jak mi idzie, bo w sumie prosta ze mnie kobieta, ale słuchając odpowiedzi pani po drugiej stronie słuchawki, jestem z siebie zadowolona. Nawet mnie cieszy, że kobieta robi błędy językowe. Czyli pewnie nie żaden magister z niej, tylko tak jak ja zwyczajna baba. Coś we mnie radośnie chichocze.

– Proszę przyjść jutro i wziąć ze sobą odpowiednie dokumenty.

– Co wziąść? – pytam, podkreślając „ś” w wyrazie, bo kobieta najwyraźniej nie wiedziała, jak mówić poprawnie.

– Proszę wziąć – to się baba uparła na to „wziąć”, kto tak mówi? – świadectwo ukończenia szkoły średniej, CV i list motywacyjny.

– Dobrze, wezmę. Przyjdę o dziewiątej, bo potem muszę iść do pracy – odpowiadam. Już jej jednak nie poprawiam. Skoro nie rozumie aluzji, to trudno. Zresztą z powodu lekkiego zdenerwowania sama zaczynam wątpić, jak to jest z tym „wziąść”, więc na wszelki wypadek nie poruszam tego tematu. Niech sobie gada, jak chce, oby tylko dodatkową robotę dla mnie miała. Podobno zarobki to prowizja od udzielonych kredytów i spływających rat, więc może być całkiem nieźle, przecież kredyty bierze dziś każdy. Zacieram więc dłonie z radości i już w myślach kalkuluję zyski, gdy nagle słyszę w kuchni hałas.

Biegnę od razu, żeby wykryć źródło zamieszania. Moim oczom ukazuje się mizerna postura ojca, który grzebie w garach. Chyba pokrywka spadła mu na podłogę.

– Nie ma nic do jedzenia? – pyta, kiedy w końcu raczy spojrzeć w moją stronę. Podchodzę do niego i ręką zagarniam powietrze na wysokości jego twarzy, żeby sprawdzić, czy trzeźwy, czy już zdążył sobie golnąć.

– Nie ma – odpowiadam i pokrywkę z dłoni mu wyrywam. Na szczęście jest jeszcze w stanie niewskazującym na spożycie. Pewnie nie zdążył wymknąć się z domu. Kładę pokrywkę z powrotem na garze stojącym na kuchence. – A rentę tato już dostał? – pytam trochę milszym głosem.

– No tak, wiedziałem, że ino kasa się dla ciebie liczy, a że ojciec z głodu umiera, to już nie – warczy.

– Z jakiego głodu? Toż to chyba ojciec jadł dzisiaj obiad, co?

– Jadłem, jadłem, ale kiedy to było? Zjadłbym jeszcze coś. Zobacz, jak mi żebra sterczą. – Podnosi sweter. Cwaniak wciąga brzuch, jak tylko może, żeby wzbudzić moją litość. Ale nie, nic z tego, znam ja się na tych jego numerach. Jak pije, to wtedy o żarciu nie pamięta, dopiero jak wytrzeźwieje, jeść mu się zachciewa. Potem siedzi w kiblu i stęka, bo żołądek nie przyjmuje. A ja muszę wysłuchiwać tych jęków jak wycia jakiejś potępionej duszy, co się po piekle poniewiera.

– Siada ojciec przy stole, to chleba ukroję – odpowiadam, żeby od garów go odgonić. Daję mu grubą pajdę, przeciągam margaryną i obkładam mielonką. – Masz, wcinaj. Tylko żebyś mi potem pić nie poszedł. A jutro rentę dołożył do domowego budżetu, bo ja szarpać się, ojciec, z tobą nie mam zamiaru. I potem karmić nie będę. Koniec. Dzieciaki w dziurawych butach łażą, a ojciec wińsko sobie kupuje. Matka przewróciłaby się w grobie, gdyby to widziała! – krzyczę. Nie mam jednak pewności, czy by rąk nie zacierała i z satysfakcją nie powtarzała: „A nie mówiłam, że nic z niego nie będzie?”.

– Matki to ty do tego nie mieszaj, dobrze? – mówi, wgryzając się zachłannie w kanapkę.

– Herbaty ojciec chce?

– Yhm – mruczy. Nastawiam więc wodę w czajniku, żeby się zagotowała. Do pustych kubków tutki wrzucam. Siadam naprzeciwko ojca i przez chwilę obserwuję, jak je. Cud będzie, jeżeli mu to nie zaszkodzi. Ale niech je. Lepsze to niż picie.

– Co tam w robocie? – pyta, kiedy stawiam przed nim gorącą herbatę.

– A, dobrze, dobrze, nie narzekam – odpowiadam. – Rozglądam się za czymś dodatkowym, żeby jakieś grosze były na czarną godzinę, bo jakoś ciągle mało tych pieniędzy.

– Ano mało, ale mnie starcza. – Siorbie herbatę, zadowolony z siebie.

– Starcza ojcu, bo się nie martwi o opłaty, prąd, gaz. Wszystko ma podane na tacy, oby tylko na wino było, a szczęśliwy. Niedługo jakiś remont przydałoby się zrobić w chałupie, bo ściany już brudne. A z czego? Ja oszczędzam na czym się da.

– Eee – mruczy i siorbie po raz drugi.

– A mógłby ojciec nie siorbać?

– Ty to taka wrażliwa jak matka. Gorące, to siorbię, żeby się nie poparzyć.

– Ech, ale niekulturalnie.

– Już ty mi z kulturą nie wyjeżdżaj. U siebie w domu jestem, a nie na dworze królewskim.

– To ojciec myśli, że o kulturę to tylko królowie dbają?

– Eee, idę do siebie, bo marudzisz jak stara baba – rzuca. Podnosi się z krzesła i rusza wprost do swojego pokoju. Nawet się na mnie nie ogląda. Po prostu znika za drzwiami.

A ja od razu korzystam z okazji, że sama zostałam, gnam do pokoju, żeby poszukać odpowiednich dokumentów. Toż jeszcze CV muszę napisać i list motywacyjny. Niech no tylko najpierw świadectwo ukończenia szkoły znajdę. Schowałam je chyba z innymi papierami w szufladzie. Wyciągam ją więc w całości, stawiam na stoliku i zaczynam przeszukiwać kartka po kartce, aby czego nie przegapić. Pamiętam dobrze, jak to świadectwo wyglądało, miało delikatne niebieskie tło. A może jednak niebieskoszare? Czort jeden wie. Jak znajdę, to się przekonam.

Przy okazji w dłonie wpada mi akt zgonu mamy. Przelatuję po nim wzrokiem. Spoglądam na datę. Niby tak niedawno, a dawno. Pamiętam, jakby to było dziś. Nagle mama zmarła. Bez ostrzeżenia. To znaczy chorowała, leżała w łóżku, ale sam koniec przyszedł nieoczekiwanie. Nawet się nie pożegnała. Ot tak, z dnia na dzień, z minuty na minutę, i już jej nie było. Kręci mi się łezka w oku na to wspomnienie, choć pamiętam, że jej śmierć przyniosła mi nieopisaną ulgę. Zastanawiałam się wtedy, czy nie jestem złym człowiekiem. Do konstruktywnych wniosków nie doszłam. Matkę pochowało się na cmentarzu i tyle po niej. Z ojca też już niewiele zostało. Kiedyś to był z niego porządny mężczyzna. Pracowity. Zawsze dbał o utrzymanie domu. A teraz? Dba jedynie o to, żeby się napić. Początkowo to mi nawet nie przeszkadzało, bo siedział w swoim pokoju, wino albo wódkę popijał. Nigdy się potem nie awanturował. Ot tak, po cichutku zatracał się w sobie i w alkoholu. Może mu od tego było lepiej? Wszyscy liczyliśmy na to, że potrwa to miesiąc, może dwa, a potem wróci do normy. Ale gdzie tam. Jak zassał butelkę, tak do dzisiaj oderwać się od niej nie może. Dobrze, że się udało załatwić mu rentę, to przynajmniej jest z niego jakiś dochód.

Przerzucam papiery. Wszystko tu jest. Świadectwa dzieci, świadectwa pracy, PIT-y, akty narodzin, akt ślubu, jakieś rachunki. Ile czasu należy te śmieci przechowywać? Gromadzić tak do usranej śmierci? Jedno jest pewne: kiedyś należałoby w tej szufladzie zrobić gruntowne porządki. O, nawet akt notarialny kupna naszego domu w tej stercie się znalazł. Spoglądam na cenę. Ciekawe, ile może być wart? W sumie nie jest w złym stanie. Jakieś niewielkie remonty od czasu do czasu się robiło. Może więc wartość domu lekko wzrosła. Odkładam jednak papier do szuflady na stare miejsce, bo zauważam dokument, który mógł być poszukiwanym przeze mnie świadectwem. Jest! Co prawda po zdjęciu trudno poznać, że ja to ja. Nazwisko też inne, bo przecież panieńskie. Spoglądam z ciekawością na oceny. Same trójki. Od góry do dołu. Przynajmniej jeden poziom się trzymało. Nawet z wychowania fizycznego trójczyna. Nigdy nie lubiłam się pocić, więc czemu miałoby być inaczej na tych zajęciach? Chociaż nigdy nie miałam raczej kłopotu z utrzymaniem odpowiedniej figury. Do chudzielców nie należałam, ale i gruba też nie byłam. Wagę w zasadzie zawsze miałam w normie.

Odkładam świadectwo na stolik. Szuflada wraca na swoje miejsce. Teraz jeszcze trzeba wykombinować kawałek czystej kartki, żeby napisać CV i list motywacyjny. Uczyliśmy się tego w szkole, więc nie powinno być problemu. Potem kilka razy wykorzystałam te umiejętności z dobrym skutkiem. Trzeba było odpowiednio podrasować swoje życie, żeby pracodawca chciał mnie przyjąć. Czym większa ściema, tym większe szanse. To było jasne. Rzeczywistości należało nadać nowe barwy. Pozbyć się szarości i czerni.

Przykładam długopis do kartki i zamieram tak na dobrych kilka minut. Przez głowę w ciągu kilkunastu lat od ukończenia szkoły przetoczyło mi się stado korników, niszcząc komórki mózgowe, więc wcale nie jest łatwo teraz coś wymyślić. Zaczynam od CV. Najpierw moje dane. To poszło sprawnie. Potem szkoły. Też nieźle. Na szczęście tylko liceum, więc nie ma co się rozpisywać. Przy dodatkowych kwalifikacjach lekko się zastanawiam. Bo przecież zrobić wszystko umiem. Jak się jest matką dwójki rozbrykanych dzieciaków, to człowiek sztukę gotowania, cerowania, prania, prasowania ma opanowaną do perfekcji. A i umiejętności medyczne wpojone, bo przecież niejedną ranę człowiek musiał opatrywać, zęby mleczne też rwał, jeśli zaszła taka potrzeba. Ale papieru na to nie ma. Jedyny, jaki mam, to obsługa kasy fiskalnej, więc to wpisuję. Ba! Komputer również obsłużyć się umie, przecież kiedyś się tego uczyłam. I prawo jazdy posiadam! O karcie rowerowej nie wspominam, bo ją kilka lat temu zgubiłam. Podobnie zresztą jak kartę pływacką. A miało się ją kiedyś. Miało. I pływało się prawie zawodowo. Ale do pracy w firmie zajmującej się finansami to chyba mało przydatne. Chociaż z drugiej strony, nie na darmo się mówi o rekinach finansjery. Po krótkim namyśle wpisuję więc umiejętność pływania.

Ostatni punkt to zainteresowania. I tutaj naprawdę mam problem. Czym ja się interesuję, jak pół dnia w robocie, a potem dzieciaki i chata do ogarnięcia. Człowiek wieczorem pada na pysk. A jedyna przyjemność, kiedy sobie sporadycznie na szaberek wyskoczy. Ewentualnie jakiś film obejrzy lub Taniec z gwiazdami. No, to jest myśl! Wpisuję film i taniec jako główne zainteresowania. Dopisuję też „muzyka”. Przecież w pracy non stop się słucha jakiejś muzyki puszczanej z głośników sklepowych. A że repertuar niewiele się zmienia, cóż z tego? Przynajmniej dobrze się utrwala w łepetynie.

CV wygląda przyzwoicie. Wyszłam prawie na światowego człowieka. Teraz tylko list motywacyjny. Nigdy nie wiem, czy ma być w nim o tym, dlaczego chcę w danym miejscu pracować, czy może tym listem mam zmotywować pracodawcę, żeby mnie zatrudnił. Zawsze nachodzi mnie ochota, żeby zastosować jakiś szantaż, że na przykład, jak mnie nie zatrudnią, to nikt z moich znajomych nic u nich nie kupi albo będę sabotować ich firmę osobiście. Ale kto by się bał takiej małej płotki jak ja? Gdybym była rekinem finansjery, stawiałoby mnie to na zupełnie innej pozycji, a tak… List motywacyjny musi się skończyć włażeniem w dupę potencjalnemu pracodawcy, który prawdopodobnie nawet dokładnie go nie przeczyta. Taki to żywot zwykłego zjadacza chleba.

Na myśl o chlebie czuję, jak burczy mi radośnie w brzuchu. Jakbym wibrator w jelitach miała. Chowam więc dokumenty do papierowej teczki. Wkładam ją od razu do torebki, żeby nie zapomnieć. I idę do kuchni. Pusto tu. Dzieciaki rozbiegły się po swoich pokojach. A ojciec pewnie też u siebie siedzi, obrażony na cały świat.

Nastawiam wodę na herbatę i stoję. Patrzę. Słucham, jak woda delikatnie szumi. Czekam cierpliwie. A w głowie już pojawia mi się myśl o kanapce. Otwieram lodówkę, chwytam margarynę i dżem. Smaruję jedną kromkę. I pochłaniam ją, zanim woda w czajniku zacznie wrzeć. Za słodko mi się robi w gębie. Prawie mnie zemdliło, więc biorę kolejną kromkę i smaruję znów margaryną. Na to kładę mielonkę i plaster pomidora. Zjadam z apetytem. I dopiero wtedy mi dobrze. Zalewam wodą tutkę herbaty. Odwracam się i o mało nie dostaję zawału. W kuchni stoi Mietek. Oparty o framugę, tylko obserwuje. Nic nie mówi, ale patrzy jakoś tak dziwnie, że podskórnie przeczuwam kłopoty finansowe.

– Coś się stało? – pytam. – Co tak stoisz i łypiesz tymi swoimi ślipiami?

Milczy. Ciągle się gapi. Wzrusza w końcu ramionami i podchodzi do kuchenki. Też robi sobie herbatę. Stawia na stole kubek i siada ciężko. Zły znak. Czerwony alarm zaczyna mi wyć w łepetynie. Mietek ma taką minę, że aż boję się zapytać, co mu się stało.

– Nie milcz, tylko powiedz. Co? Znów roboty nie ma? – ponaglam.

– Co ci powiedzieć? – Ponownie wzrusza ramionami. – Nic się nie stało.

– Mów od razu, że nic, a nie tak stoisz i milczysz, jakby mowę ci odjęło.

– Co mam mówić?

– To co tak patrzysz?

– A nic. Tak sobie.

– Pięknie. Dogadać się z tobą nie można, jak z jakim ułomkiem.

– Daj mi spokój – odpowiada i podnosi do ust kubek. Siorbie. Gorące, więc pewnie nie chce się poparzyć. Dokładnie jak mój ojciec. Skaranie boskie z tymi chłopami.

– Dobra. Nie chcesz jeść? – pytam innym tonem, ale ta jego mina nie daje mi spokoju.

– Nie, już jadłem. A gdzie dzieciaki?

– U siebie chyba – odpowiadam i czuję, że jednak napięcie mija. Na hasło „dzieciaki” od razu mi lżej. Może mi się wydawało, że coś z tym moim Mietkiem nie tak. Przecież on zawsze taki mruk. Chce pomilczeć i popatrzeć, niech milczy i patrzy. Od tego mi nie ubędzie. Siedzimy tak w ciszy. Każdy swój kubek w dłoni dzierży i popija herbatę. Co tu gadać, jak nie ma o czym. Może powinnam Mieciowi powiedzieć, że jutro zamierzam złożyć dokumenty do firmy zajmującej się udzielaniem kredytów, ale jednak tego nie robię. Powiem mu, jak już mnie zatrudnią, a tak to nie ma co sobie języka na darmo strzępić.

– A ojciec gdzie? – pyta, bo może ta cisza mu jednak przeszkadza.

– U siebie – odpowiadam. – Pójdę do niego, sprawdzę, czy czasem jakiej butelczyny nie przemycił.

Wstaję szybko i idę wprost do pokoju ojca. Pukam. Może nie powinnam, bo jeżeli ma butelkę, to pewnie po takim sygnale ją schowa. Odpowiada jednak szybko, aby wejść, więc otwieram drzwi. Trochę nieśmiało, bo nie lubię go tak sprawdzać.

– Co robisz, tato? – pytam i próbuję wywąchać kwaśną woń wina.

– A… nic. Czytam sobie.

– Co czytasz? – Siadam koło niego. Wciągam powoli powietrze, żeby zdiagnozować sytuację. Ale nic nie czuję. Ojciec ciągle trzeźwy.

– Gazetę przeglądam – odpowiada i pokazuje mi stronę tytułową. Zauważam, jak drżą mu łapy, ale tego nie komentuję.

– Toż to stare.

– Stare, ale nowej nie miałem, więc czytam jeszcze raz.

– To może jak jutro będę wracać z roboty, kupię ojcu nową, co? – Szkoda mi się go robi. Patrzę na jego pomarszczone dłonie. Ciągle drżą. Nie tylko z powodu wieku. A kiedyś tymi rękoma mógł mnie chwycić i podrzucić pod sam sufit. Zawsze chciałam, żeby tak zrobił. Jak ojciec mojej koleżanki z klasy. I ona się nie bała, bo tata zawsze ją złapał. Mój nie złapał mnie ani razu.

– Kup, chętnie poczytam – odpowiada. Siedzimy przez chwilę w milczeniu. Krępująca sytuacja. On wie, po co przyszłam. Wie, że sprawdzam go niczym dziecko, że mu nie ufam. Ale nic nie mówi. Siedzi tak z pochyloną głową. Gazetę trzyma na kolanach. Patrzy na litery, ale chyba nie czyta. Przeszkadzam mu w byciu samemu. To się czuje. Podnoszę się więc, żeby nie przedłużać tej krępującej sytuacji. I wychodzę. Za drzwiami czuję lekką ulgę. Od dawna nie umiem z ojcem rozmawiać. Kilkadziesiąt lat temu urwała się między nami nić porozumienia. Może nigdy jej nawet nie było. A może wyrosła pomiędzy nami ściana i trudno jest się przez nią przebić? Jest chyba trochę chory. Widzę, że tęskni za mamą. Na pewno ją kochał. Na swój sposób. Bez niej nie bardzo wie, jak żyć. A ja nie umiem go tego nauczyć. Liczę, że sam w końcu odnajdzie sposób. Nasłuchuję przez chwilę pod drzwiami jego pokoju. Cisza. Chyba nawet się nie poruszył.

Odchodzę. Mietek już leży w łóżku i ogląda telewizję. Myję się więc szybko i kładę obok niego. Patrzymy tępo na zmieniające się obrazki. Nawet nie wiem, o czym ten program. Mietek od czasu do czasu śmieje się w głos. Nie mogę się skupić, bo cały czas analizuję jutrzejszy dzień. Chyba zaczynam się denerwować tym spotkaniem w sprawie pracy. Przydałoby się przecież parę dodatkowych groszy do budżetu domowego.

Budzę się rano. Mietek jeszcze śpi. Dzisiaj to ja mam wcześniej do roboty, więc to on będzie musiał przygotować dzieciakom śniadanie. Wypijam łyk zimnej kawy, chwytam torebkę, która kryje w sobie dokumenty, i biegnę do pracy. Tutaj prawie zderzam się w drzwiach z Anką. Trzyma w ręku pączka. Usta ma całe w lukrze. Że nie wstyd jej obżerać się jak świnia.

– Cześć – rzucam i staram się ją wyminąć. Spoglądam jeszcze na zegarek. Za pięć minut muszę siedzieć na kasie, a trzeba jeszcze wrzucić na siebie służbowy mundurek.

– Cześć – odpowiada z pełną buzią. Wyciera wreszcie chusteczką usta. – Co tak pędzisz?

– Zobacz, która godzina! Nie chcę się spóźnić. – W końcu udaje mi się ją wyminąć. W szatni szybko wdziewam służbowy uniform. Patrzę jeszcze na grafik, na której kasie mam dziś usiąść, i szybko idę na miejsce pracy. Kątem oka widzę Ankę. Tej najwidoczniej się nie spieszy.

Siadam na swoim miejscu i od razu przy kasie pojawiają się klienci. Wczesna godzina, nie powinno być tłumów, a jednak skądś się tych ludzi naschodziło. Patrzę pomiędzy zeskanowaniem jednego a drugiego produktu, jak pchają się z wózkami. Może dziś w sklepie jakaś promocja? Zawsze kiedy jest tańsze mięso, to tylu klientów się trafia. Jakby ktoś po mieście rozpuszczał plotkę, że u nas za darmo dają. Spoglądam więc uważniej na produkty, które kasuję. Zaraz pewnie rozpoznam, co dzisiaj taniej rzucili. Przy trzecim kliencie już widzę. Udka. Cztery złote za kilogram, więc ludzie kupują na zapas. Po dwa, trzy kilogramy. Jakby dali radę to przejeść. Wepchną je pewnie do zamrażarki na kilka tygodni. Potem będą wyciągać takie nieświeże i wpieprzać z apetytem i radością, że tyle udało im się zaoszczędzić. Dorzucą do tych udek skrzydełka, które też będą w promocji, a potem jeszcze filety.

Przechodzi następny klient. Kolejne dwa kilogramy kurzych udek. Posrają się od nich, nie ma bata. Potem kasuję bułki i jakieś sery. Ciastka, ciasteczka i cukierki. Spoglądam na klienta, bo zdziwił mnie lekko jego zestaw zakupowy. Kilogramy mięcha, dwie bułki i słodycze. Dużo słodyczy.

Następna kobieta raczej skromniutko: gorzka czekolada i jogurt naturalny. Oj, nie naje się za bardzo. Dla odmiany pewnie dostanie zatwardzenia po tej gorzkiej czekoladzie. Jak to w ogóle można jeść? Czekolada ma być słodka. Musi się rozpływać delikatnie w ustach.

Klienci płyną z nurtem dnia. Jak śmieci w rzece. Zawsze w jedną stronę. Wyciągają te swoje napompowane portfele. Z trudem rozstają się z gotówką. Papierki szeleszczą w ich dłoniach, by za chwilę zniknąć w mojej kasie. Potem pakują zakupy w torby. Najgorzej z kobietami, bo te najpierw portfel muszą wepchnąć do torebki, odnaleźć suwak, odpiąć suwak, zapiąć suwak. Po chwili znów otworzyć, bo przecież została tam reklamówka. Gmera taka i gmera w poszukiwaniu „siateczki”, a wszyscy cierpliwie czekają, aż pani przesunie się łaskawie kilka centymetrów. Wreszcie wkłada zakupy do siaty. Ale nie przypadkowo, jak leci. O, nie. Najpierw butelki, to, co ciężkie, na końcu lekkie produkty. Wreszcie odchodzi. Ale w jej miejsce pojawia się następna, z bardziej lub mniej wypakowanym wózkiem. I tak trwa to przez kilka godzin. Do pierwszej przerwy. Bo dopiero wtedy jest chwila wytchnienia od siat wydętych tandetą.

– I jak tam? – Anka przysiada się do mnie.

– Co?

– No z tym Prawiebankiem. Byłaś?

– Dzisiaj po pracy idę – odpowiadam, wgryzając się w jabłko. – Trochę się denerwuję.

– Spoko. Dobrze będzie. – Podtyka mi pod nos paczkę herbatników. – Chcesz jednego?

– Nie, dziękuję. – Jak ona może zjadać takie ilości słodyczy? Nie ma w domu lustra czy co?

– Ciekawe, czy cię zatrudnią, nie?

– No…

– Wtedy następnym razem będę mogła wziąć kredyt u ciebie. Przynajmniej mnie przy okazji odwiedzisz.

– Kto wie. Może. Na razie nie chcę zapeszać. Wiesz, jak jest. Człowiek się do czegoś zapali, a potem lipa.

– Dobra. To nie zapeszam. Ile mamy jeszcze przerwy?

– Pięć minut. A potem już tylko trzy godzinki i można pomykać.

– Będę trzymać kciuki.

Uśmiecham się do niej życzliwie. Każdy kciuk się przyda. A Anki to można chyba liczyć podwójnie, bo takie pulchniutkie jak parówki.

– O czym, dziewczyny, tak plotkujecie? – pyta Janek. Wykłada towar w dziale z nabiałem. To znany podrywacz. Lubi flirtować. Twierdzi, że robi to, aby nie wyjść z wprawy, bo nigdy nie wiadomo, kiedy człowiek będzie musiał się zacząć oglądać za nowszym modelem. Janek nie ma żony. Żyje od kilku lat z jakąś babą, która czasami po niego przychodzi. Kobieta ma dziecko z poprzedniego małżeństwa. Janek często o nim opowiada. Chyba nie przepada za dzieciakiem, co nie wróży dobrze temu związkowi. Jeżeli ona ma trochę oleju w głowie, to go w końcu pogoni.

– O tobie – odpowiada zaczepnie Anka. – O kimże innym?

– Ja myślę. – Przysiada na krześle obok. – Baśka, a co ty taka smutna i zamyślona?

– Ja? Wydaje ci się.

– Nie ściemniaj. Widzę.

– Daj dziewczynie spokój – gani go Anka.

– Okej, okej. Myślałem, że to z tęsknoty za mną jest taka markotna. Dawno mnie przecież u was nie było.

– Jak ty wolisz zagadywać tę rudą i Lidkę z warzywnego zamiast nas, to ja już nic nie poradzę.

Śmieje się.

– Oj tam, oj tam. Dziewczyny, wiecie, że wszystkie was kocham i żadnej nie mogę zaniedbywać.

– To może byś tak tej swojej dziuni nie zaniedbywał, co? – rzucam, bo facet wyjątkowo mnie irytuje.

– Baśka, wyluzuj – parska, oburzony moim tonem. – Chciałem tylko zażartować, a ty to od razu z pazurami. Idę stąd, jak mnie nie chcecie.

– Baśka żartuje – próbuje ratować sytuację Anka. – Ma dziś nerwowy dzień.

Janek jednak wstaje. Z impetem popycha nogą krzesło i odchodzi od naszego stolika. Spoglądam na zegarek. Niestety, przerwa się skończyła. Wracam do kasy. Od razu podchodzą klienci. Skąd tego ludu się tyle bierze? Właśnie zakupy na taśmę wypakowuje niezła elegantka. Kobieta przeciętnej urody, ale tak zrobiona, że mucha nie siada. Na palcach złote pierścionki. To dziw, że jest w stanie dłoń podnieść. Złoto przecież sporo waży. Potem kładzie torebkę i szuka w niej portfela. Pięknie. Torba chyba luksusowa, z emblematem DG. Wyciąga w końcu portfel, a z niego złotą kartę. Spoglądam, co to za bank. Bo chyba w złotym kolorze to może sobie każdy wydać, ale ta wygląda wiarygodnie. Od razu sprzedawcy włącza się sygnał, że oto stoi przed tobą dojna krowa. Trzeba pięknie ją wycyckać. Szkoda, że sklep nie mój, kasa również. W tej sytuacji mogę jedynie przyjąć kartę i skasować.

– A może wafelki? – pytam, uśmiechając się przymilnie. – Mamy w promocji.

– Nie, dziękuję – odpowiada i czeka, aż dam jej sygnał, kiedy może włożyć kartę. Robi to bardzo zgrabnie, wyginając przy tym wymuskane dłonie. Odruchowo spoglądam na swoje. Pazury poobgryzane, pilniczka nie widziały już chyba od kilku tygodni. Nie wspomnę nawet o lakierze do paznokci. A o profesjonalnym manikiurze mogę sobie tylko pomarzyć. Jeszcze nigdy nie byłam u kosmetyczki. Nie żebym szczególnie miała taką potrzebę, ale raz na jakiś czas jak każda kobieta chciałabym pójść, położyć się na leżance, a kosmetyczka wymasowałaby mi gębusię i ponakładała różnych specyfików. A potem zabrała się do dłoni, podczas gdy w tle płynęłaby muzyczka relaksacyjna…

– Mogę już zabrać kartę? – dociera w końcu do mnie głos kobiety.

– Tak, bardzo proszę – odpowiadam, prostując się na swoim krzesełku i wracając do rzeczywistości. Dla kontrastu za elegancką panią pojawia się bardzo mało elegancki pan ze zgrzewką piwa. Wygląda na mocno zniecierpliwionego. Prawie przebiera nogami w miejscu. Pewnie gościa suszy, bo w jego spojrzeniu widać tęsknotę za browarkiem.

– Ma pan trzydzieści groszy? – pytam, bo mam kłopot z wydaniem reszty.

– Jezu, pani kochana, zaokrąglaj do złotówki, jak nie masz wydać. I kasuj to!

– Na pewno pan nie ma? – pytam dla pewności, ale już widzę pianę na jego twarzy, więc szybko kasuję towar i wydaję mu resztę na tyle, na ile mogę.

– Cholera, ileż to można się guzdrać?!

– Tyle, ile potrzeba, proszę pana – odpowiadam w miarę grzecznie, choć na pewno na to nie zasługiwał. Po nim podchodzą następni klienci. I tak w kółko, aż wreszcie dzień pracy dobiega końca.

Chowam sklepowy mundurek do szafki i nie rozmawiając już z nikim, wychodzę ze sklepu, by móc w końcu zmierzyć się z firmą finansową. Trochę się denerwuję. Boję się, jak wypadnę podczas rozmowy, ale na pewno jestem już zdecydowana podjąć dodatkową pracę.

Staram się przybrać wyraz twarzy kobiety sukcesu i zamaszystym krokiem wchodzę do budynku, na którym widzę informację, że biuro interesującej mnie firmy znajduje się na drugim piętrze. Po schodach idę raczej powoli, żeby się za bardzo nie zmęczyć i nie dyszeć jak parowóz podczas rozmowy kwalifikacyjnej. Trenuję też uśmiech. Osiem stopni w górę. Wyszczerz. Rozluźnienie mięśni i następne kilka schodów. Mówią, że taki trening jest bardzo wskazany. Słyszałam kiedyś w radiu porady, jak należy zachować się podczas takich rozmów. Podobno uśmiech od ucha do ucha na dzień dobry nie jest wskazany, ale takie wytrenowanie mięśni chwilę przed spotkaniem jak najbardziej.

Zanim więc wdrapię się na to drugie piętro, mam elegancko wyćwiczone policzki. Same wręcz układają się do kretyńskiego grymasu.

W korytarzu nie ma nikogo. Poprawiam więc ubranie. Prasuję dłonią spódnicę i odważnie pukam do drzwi. Nikt nie odpowiada, ale i tak delikatnie naciskam klamkę i zaglądam do środka. Przy biurku siedzi mężczyzna w garniturze. Elegancki jak szczur na otwarcie kanału. Tak przynajmniej ojciec kiedyś mówił na facetów w gajerkach. Uśmiecham się do swojego bystrego spostrzeżenia.

– Dzień dobry – mówię nieśmiało, kiedy udaje mi się nawiązać kontakt wzrokowy ze sztywniakiem siedzącym za biurkiem.

– Dzień dobry – odpowiada. – Pani do kogo?

– Byłam umówiona na spotkanie w sprawie pracy. Wczoraj rozmawiałam z jakąś panią przez telefon i powiedziała mi, żebym się tutaj dzisiaj zgłosiła z dokumentami – tłumaczę się niczym uczennica przyłapana na ściąganiu.

– Aha – mruczy pod nosem – to bardzo proszę.

Wstaje nawet z krzesła. Wysoki jest. Postawny. Wskazuje mi krzesło i przyjaznym gestem zaprasza, bym usiadła. Waham się, bo trochę mnie ta jego przystojność zawstydza, ale wchodzę, udając, że jestem maksymalnie spokojna. Przemierzam z trudem gabinet i kiedy docieram do krzesła, chwytam się kurczowo oparcia, niczym tonący brzytwy. Mężczyzna „strzela” do mnie od razu wyciągniętą dłonią. Podaję mu więc swoją. Z wrażenia nawet nie słyszę, jak się przedstawia. Kiedy mnie w końcu puszcza, siadam.

– Proszę pokazać dokumenty – mówi uprzejmie. Sprawia wrażenie, jakby kij połknął, ale pewnie tak kazano mu się zachowywać w stosunku do potencjalnych pracowników, bo nie wyobrażam sobie, że można być tak sztywnym na co dzień.

Wsadzam łapę do torebki. Bez trudu znajduję w niej teczkę z dokumentami. Podaję mu je zdecydowanym ruchem. Ogląda wszystkie świadectwa. Przelatuje wzrokiem list motywacyjny i CV.

– Myślę, że wszystko jest w porządku – odpowiada. – I tak musi pani przejść szkolenie i zdać nasz wewnętrzny egzamin, żebyśmy mieli pewność, że opanowała pani wszystkie procedury. Sama pani rozumie, prawda? Będzie pani miała do czynienia z pieniędzmi. A tutaj wszystko musi być w najlepszym porządku.

– To się wie – mówię. – Pieniądze to ważna sprawa.

– Czyli mogę zapisać panią na to szkolenie?

– Jasne, jeżeli taki mus.

– Tylko trzeba zapłacić wpisowe. – Tutaj spogląda na mnie, a ja czuję lekkie mrowienie na plecach. Wpisowe? Zabrzmiało to nieprzyjemnie, wręcz groźnie.

– Ile? – pytam, przełykając ślinę.

– Niedużo, pięćdziesiąt złotych. Tylko po to, żebyśmy mieli pewność, że to miejsce nie przepadnie, że na pewno pani przyjdzie.

– Jasne, a czemu mam nie przyjść, skoro sama się zgłosiłam?

– Różni są ludzie – odpowiada. – W takim razie poproszę o pani dowód. Na tym kursie wszystkiego się pani nauczy. Jak udzielać kredytów, jakie dane brać od klientów, jak zbierać raty, jak się rozliczać i oczywiście, jakie wynagrodzenie będzie pani dostawać. Ponadto przejdzie pani krótkie szkolenie z marketingu.

– Że niby ja mam zajmować się marketingiem?

– Nie. – Śmieje się. – Tylko w pewnym sensie. Musi pani przecież wiedzieć, jak pozyskiwać nowych klientów, prawda?

– A, prawda. To się rozumie. Ale wie pan, już taka gruba Anka z mojej pracy, powiedziała, że weźmie kredyt, jeśli go będę udzielać. – Teraz to ja się uśmiechnęłam. – Wiedziałam, że to pana przekona, że mam poważne zamiary wejścia w te biznesy.

– Na to trzeba będzie jeszcze poczekać – odparł. – Wpiszę panią w takim razie na dwudziestego, dobrze? Za dwa tygodnie.

– Dobrze, zdążę załatwić sobie urlop na ten dzień – odpowiadam.

– Szkolenie będzie trwało przez cały weekend: od piątku, od ósmej do niedzieli, do szesnastej. I wszystko odbędzie się w tym budynku, w sali obok.

– Dobrze. To ja zapłacę te pięć dyszek za szkolenie, dobrze?

Mężczyzna zapisuje coś w notesie. Następnie stuka w klawiaturę komputera i drukuje mi świstek z moim imieniem i nazwiskiem oraz z kwotą, którą zapłaciłam. Ja w tym czasie kładę mu na biurku banknot i zupełnie niezależnie od mojej woli pojawia mi się w głowie myśl, ile rzeczy mogłabym kupić za tę kwotę. Przełykam ślinę. Facet sprawnym gestem chowa pieniądze do biurka, jakby zgarniał okruchy z blatu. Widać, że ma pod tym względem spore doświadczenie.

Dziękuję za miłe przyjęcie i wychodzę. Za drzwiami zauważam, że spociłam się jak mysz. Cholera! Pewnie to było widać, bo na koszulce mam całkiem niezłe plamy. Może dlatego tak durnowato się do mnie uśmiechał. Trudno, stało się. Macham rękoma, aby trochę się pod pachami przewietrzyć. Oczywiście nie wysycha, ale chłodniej mi się robi, emocje lekko opadają.

Zadowolona z siebie wychodzę z budynku i od razu pędzę w stronę domu, aby wkrótce opowiedzieć o wszystkim Mietkowi. Dłużej nie mogę tego trzymać w tajemnicy. Aż mnie korci, żeby się przed nim wygadać.

Odczekuję kilka sekund przy przejściu dla pieszych, aż zapala się zielone światło, i szybko przebiegam na drugą stronę. O mało co nie potrącam staruszki, w ostatniej chwili robię jednak skuteczny unik i udaje mi się bezkolizyjnie dotrzeć na chodnik. Wtedy czuję w kieszeni miłe wibracje. Niestety, nie ma szans, żeby to było coś erotycznego; nie mogę liczyć na nic więcej niż telefon, więc z lekkim żalem wyciągam go z kieszeni i naciskam zieloną słuchawkę.

– Słucham! – drę się, żeby przekrzyczeć hałas panujący na ulicy.

– Dzień dobry, czy pani Barbara Uchańska? – słyszę czyjś zdenerwowany głos, nie potrafię go jednak zidentyfikować.

– Taak – odpowiadam niepewnie.

– Mówi Grażyna Wesołowska, dyrektorka szkoły, do której uczęszcza pani syn. – Na te słowa staję jak wryta, bo zapowiadają kłopoty. Telefon ze szkoły ZAWSZE oznacza problemy, szczególnie jak się ma w niej dzieci.

– Pawła? – pytam durnowato, jakbym miała tylu synów, że muszę się upewnić, o którego chodzi.

– Tak.

– Coś się stało?

– Oj, stało się, stało. Bardzo proszę, żeby przyjechała pani do szkoły. Syn siedzi w gabinecie pielęgniarki…

– Co?! – Jestem przerażona nie na żarty. – Stało mu się coś?

– Proszę się nie denerwować, sytuacja jest opanowana, nic mu nie jest. Paweł wdał się w bójkę. Proszę więc jak najszybciej przyjechać po syna.

– Dobrze, będę za piętnaście minut. – Rozłączam się i od razu zaczynam główkować, którędy będzie najbliżej. I co to w ogóle znaczy „sytuacja opanowana”? Pewnie jakby coś przydarzyło się jej dziecku, nabrałoby to dla niej zupełnie innego wymiaru. Już by helikopter leciał po jej dzieciaka. A on tam, biedaczek, siedzi pewnie wystraszony w gabinecie pielęgniarki. Płacze. A może, nie daj Bóg, krwawi. Krwawi? Kurza twarz! Tędy może będzie najbliżej! Skręcam w małą uliczkę pomiędzy domkami w zabudowie szeregowej. Drepczę najszybciej jak się da. Co prawda, z kondycją u mnie niespecjalnie, a jedyny sport, jaki uprawiam, to chodzenie na szaberek, a i to trenuję przecież bardzo rzadko, ale jak dziecko w potrzebie, to w matkę wstępują demony. Nie ma zmiłuj. Zmobilizuje ostatnie rezerwy. Zasuwam więc tak, że mało obcasów nie połamię. Kiedy wpadam do szkoły, jestem nieźle zgrzana, czerwona na gębie, pot mi po dupsku spływa, a plamy pod pachami mają już imponujące rozmiary. Kto by jednak przejmował się takimi drobiazgami?!

Odnajduję szybko gabinet pielęgniarki. Dobrze, że akurat trwa lekcja, nie muszę się przepychać przez rozwrzeszczany tłum dzieciaków, tylko elegancko przechodzę przez pusty korytarz. Trochę się ogarniam. Przyklepuję włosy i ocieram twarz chusteczką. Pukam i nie czekając na „proszę”, wchodzę do środka.

Ku mojej rozpaczy Pawełek siedzi na kozetce i trzyma coś przy twarzy.

– O matko, synku! – krzyczę, podbiegając do niego i niemal tratując po drodze zdziwioną pielęgniarkę. – Pawełku, kochany! Co ci, dziecko?

– Proszę się uspokoić. – Czuję na ramieniu dłoń kobiety. W pierwszym odruchu chcę ją zrzucić, bo co się baba będzie wtrącać? Serca matczynego nie rozumie czy jak? – Pani Uchańska, Pawłowi nic nie jest – słyszę powtórnie głos. A dotyk na ramieniu ciągle przypomina o jej obecności.

Prostuję się i odwracam do pielęgniarki. Patrzy na mnie zupełnie spokojnym wzrokiem. Jest opanowana i uśmiechnięta.

– Jak to nic? To po co on to trzyma przy twarzy? – Wskazuję na syna palcem. – Ja wiem, nie chce mi pani powiedzieć, tak? Ale proszę, zniosę wszystko, tylko niech mnie pani nie trzyma w niepewności.

– Mamo, nie histeryzuj – słyszę nagle Pawła. Ha! Mówi wyraźnie, czyli zęby ma chyba całe.

– Proszę usiąść. – Pielęgniarka wskazuje mi miejsce przy biurku. Przez moment waham się, czy nie będę za daleko od Pawełka, bo jakby zemdlał albo by mu się pogorszyło, to nie wiem, czy zdążę dolecieć. – Proszę – powtarza kobieta. Głupio się tak upierać. Siadam na wskazanym krześle. Spoglądam na babę i czekam, aż wyjaśni mi całą sytuację.

– Co się w takim razie stało? – pytam.

– W zasadzie powinna pani porozmawiać z dyrektorką, ale może lepiej, żeby pani dowiedziała się o tym ode mnie. Na rozmowę z dyrekcją przyjdzie pewnie jeszcze czas.

– Tak?

– Paweł pobił się z kolegą… – zaczyna kobieta.

– Jak to? – Nie mogę w to uwierzyć, bo jeżeli się pobili, to przepraszam, ale gdzie jest ten drugi delikwent? Przecież taki agresor powinien być ukarany za to, że zranił mojego synka.

– Ot tak, pobili się i nie chcą powiedzieć o co.

– A gdzie tamten chłopak?

– Rodzice go już zabrali.

– Aha. – Wzdycham. – To proszę mi powiedzieć chociaż, co się Pawełkowi stało, że trzyma okład przy twarzy. Mam się bać? Jechać na pogotowie czy jak?

– Nie, spokojnie. Będzie miał siniaka, ale do wesela się zagoi.

– Pewnie, tym bardziej że wesela żadnego nie planujemy, toż Paweł jest dopiero w piątej klasie – odpowiadam złośliwie. – Pokaż, synu, to oko – zwracam się do niego. Odsłania delikatnie okład. Nie no, naprawdę nie jest źle. Ojciec po przepiciu wygląda czasami gorzej.

– Proponuję pójść z Pawłem do dyrekcji, to wszystkiego się pani dowie, bo wiadomo, że szkoła musi wyciągnąć jakieś konsekwencje wobec niego.

– Na pewno musi, bo jak ktoś napada mojego Pawełka w biały dzień w instytucji państwowej, to nie można tego tak zostawić. Przecież państwo są odpowiedzialni za bezpieczeństwo dzieci.

– Proszę pójść do dyrekcji – powtarza zdecydowanie pielęgniarka. Wstaje od biurka. Podchodzi do Pawła i zabiera mu okład. – Pokaż – zwraca się do niego i palcem podnosi jego brodę wyżej. – Nie jest źle. Idź teraz z mamą do pani dyrektor, dobrze?

Paweł kiwa głową. Zsuwa się z kozetki i podchodzi od razu do drzwi.

– Do widzenia – szepcze na pożegnanie. Przez chwilę się waham, czy jeszcze kobiecie nie nawtykać, ale stwierdzam, że może szkoda strzępić język, więc żegnam się i od razu idę za Pawłem do gabinetu dyrektorki.

Sekretarka wprowadza nas do środka. Za biurkiem siedzi gruba niczym słoń morski dyrektorka we własnej osobie. Śmieję się w duchu, bo takiej tony tłuszczu dawno nie widziałam. Ciekawe, jak ona panuje nad dzieciakami w szkole, skoro pewnie ledwo łazi.

– Dzień dobry – mówi, podając mi rękę i nad wyraz zgrabnie przy tej masie podnosząc się z krzesła. Prosi, żebym usiadła. Zajmuję więc miejsce przy biurku, a Paweł staje sztywno koło mnie. Chyba jest lekko wystraszony, bo dawno nie widziałam, żeby miał tak przejętą minę. Wzrok utkwił w butach, nawet na chwilę nie podnosi głowy, by spojrzeć na wieloryba za biurkiem.

– Już pani wie, że Paweł wdał się w bójkę, prawda?

– Tak. I mam nadzieję, że napastnik zostanie ukarany.

– Oczywiście. Tak się jednak składa, że napastnikiem jest tutaj właśnie Pawełek.

– Że co?

– Przykro mi, ale takie są fakty.

– Jakie fakty? Co mi pani tutaj opowiada?

– Jeżeli pani nie wierzy, mogę pokazać nagranie z monitoringu. Widać na nim, jak chłopcy rozmawiają i nagle Paweł rzuca się z pięściami na kolegę. Zresztą mogą to potwierdzić świadkowie.

– No, pięknie! – krzyczę oburzona. – Rzuca się? Taka chudzinka? A teraz ma podbite oko?

– Jeżeli to panią pocieszy, to dodam, że tamten chłopiec ma rozciętą wargę i też jest chudzinką. – Dyrektorka się uśmiecha. – Sama więc pani rozumie, że musimy wyciągnąć wobec Pawła konsekwencje.

– Jakie znów konsekwencje, pani dyrektor? To ja szczeniakowi dupsko w domu przetrzepię jak należy, jeżeli trzeba – zmieniam ton.

– Nie trzeba. Nie jesteśmy zwolennikami kar cielesnych. Paweł będzie miał obniżoną ocenę ze sprawowania. Ponadto będzie razem z nauczycielem pełnił dyżur na korytarzu i jego zadaniem będzie pilnowanie porządku.

– O! – wyrywa mi się. – To mi się podoba. Niech sprząta!

– Proszę mnie źle nie zrozumieć: nie będzie sprzątał, ale pilnował, żeby nie dochodziło do żadnych incydentów. Oczywiście, jeśli nauczyciel dyżurujący nakaże, będzie musiał podnieść papierki, o ile takie znajdą się na korytarzu. W naszej szkole to się raczej nie zdarza, ale różnie z tym bywa, prawda?

– Ale mnie się wydaje, pani dyrektor, że gdyby sprzątał po lekcjach boisko lub korytarz, odechciałoby mu się wszelkich bójek.

– Mamo… – Paweł stęknął. – Proszę cię.

– Cieszę się, że wychowuje pani dzieci poprzez pracę. To się chwali, ale może umówmy się tak, że przedyskutuję to na radzie pedagogicznej i jeżeli będzie taka potrzeba, to wykorzystamy Pawła do prac społecznych na rzecz szkoły.

– O, tak! To dobry pomysł. Od razu gównia… – Spoglądam jednak na nią i z miejsca gryzę się w język. – Od razu mu ochota na bójki przejdzie – dodaję.

Paweł wciąż stoi ze spuszczoną głową. W ogóle się nie odzywa, ale doskonale wie, że w domu czeka go niezła bura. Co prawda, nie zamierzam go bić bez potrzeby, ale swoje usłyszy. Żebym musiała się za smarkacza wstydzić? Niech no tylko powiem o tym jego ojcu! Nie chciałabym być w skórze gówniarza. Spoglądam na siedzącego naprzeciwko mnie morświna. Uśmiecham się niepewnie, bo głupio jakoś tak świecić oczyma za swojego dzieciaka.

– I proszę z synem porozmawiać, bo nie chciał powiedzieć, dlaczego napadł na kolegę. Ponadto proszę przejrzeć dzienniczek Pawła, bo sporo w nim uwag na temat jego złego zachowania.

– Jakie tam napadł? Pewnie, jak to chłopcy, popstrykali się o coś – zaczynam, bo w końcu to moja krew i powinnam jej bronić. – Ale na pewno z nim porozmawiam, może mi pani wierzyć. Ojciec też z nim sobie porozmawia. I za każdą uwagę w dzienniczku rozliczymy go sprawiedliwie. Od jutra będzie chodził jak w zegarku.

– W takim razie dziękuję, że pani przyszła. – Unosi się znów zadziwiająco lekko z fotela. Podaję jej dłoń na pożegnanie. Mam wrażenie, że ściskam serdelki. Ciepłe. Miękkie. Odruchowo chcę wytrzeć dłoń w spodnie, ale się powstrzymuję. Robię to dopiero za drzwiami. A potem targam za ucho tego mojego ancymona.

– Już ci ojciec pokaże – syczę przez zęby i wyprowadzam łobuza ze szkoły. Od razu ryczy. Buczy mi przez całą drogę do domu i tłumaczy zawzięcie, że to ostatni raz, że to się już nigdy nie powtórzy.

– A o co się z nim pobiłeś?

– O nic.

– Ja ci radzę, lepiej powiedz po dobroci, bo jak w domu pas wezmę, to w końcu zobaczysz, jak to jest, gdy się kogoś bije. Przecież okazuje się, że załatwianie spraw siłą to twój sposób na życie. Że też wcześniej nie wpadliśmy na to z ojcem i od czasu do czasu nie spuściliśmy ci łomotu. Przynajmniej wiedziałbyś, jak to boli.

– Mamo…

– Co, „mamo”? A pomyślałeś o mamie, kiedy dałeś tamtemu w twarz? Co?

– Samo tak wyszło. – Znów pociąga nosem. Podaję mu kolejną chusteczkę.

– Nie rycz już, tylko powiedz, o co poszło.

– Bo on się ze mnie śmiał.

– Wielkie mi rzeczy. Pośmiałby się i już.

– Ale wszyscy w klasie mają komórki, tylko nie ja i mi dokuczają. – Znów szlocha.

– Jak to ci dokuczają?

– No, śmieją się, że nie mam telefonu, bo dziadek na pewno wszystko przepija – odpowiada.

– A co oni mają do dziadka? – oburzam się. – Za swoje pije, nie?

– No.

– Nie rycz. Zobaczysz, jak za kilka lat te komórki im dziury w mózgu zrobią. Wtedy to ty będziesz się z nich śmiał.

– Ale ja bym chciał taki telefon – mówi tak cichutko, że ledwo dosłyszałam.

– Jak będziemy mieć pieniądze, to ci kupię. Teraz nie ma mowy.

Do samego domu szlocha i ociera łzy chustką. Szkoda mi się tego mojego dzieciaka robi. Żal ściska mnie za serce. Przecież nie jego wina, że u nas z kasą krucho. A dzieciaki teraz to wiadomo, lansują się, jak mogą. I buty oryginalne, i ciuchy, i telefony, i laptopy. A u nas ani komputera, ani eleganckich ubrań. Ech, może wreszcie uda mi się załapać tę dodatkową robotę, to sprawiłoby się dzieciakom jakie przyjemności. A tak to co? Pośmiewiskiem są tylko, ot co. Przygarniam go do siebie.

– Nie płacz już, dobrze? – Całuję go w głowę i idziemy prosto do domu. Chęć na awanturę przechodzi mi całkowicie, ale i tak trzeba będzie powiedzieć Mietkowi, jak narozrabiał nasz synek. Co jak co, ale dzieciaków przed ojcem nie kryję nigdy. Za bystry ten mój Miecio nie jest na pewno, ale ojciec to ojciec i należy mu się prawda. Oczywiście tylko jeśli chodzi o dzieci.

Paweł mówi, że źle się czuje i boli go głowa, więc zaraz po wejściu do domu prowadzę go do jego pokoju. Przykładam mu dłoń do czoła. Zimne. Mógł przecież z tego stresu gorączki dostać. Na szczęście nie ma. Dla pewności przykładam jeszcze usta, ale niczego nie wyczuwam.

– Połóż się i leż. Później ojciec będzie pewnie chciał z tobą porozmawiać.

Idę do kuchni. Nie ma nikogo. Zaglądam do sypialni. I oczywiście Mietek leży z gazetą na twarzy. Czyta przez sen. A może chce mądrzej wyglądać, czort go jeden wie. Trącam go w ramię. Coś mruczy. Ściągam mu więc papier z gęby. A ten wybałusza na mnie oczyska i chyba nie bardzo wie, o co chodzi.

– Stało się coś? – pyta i lekko się podnosi. Opowiadam mu więc, co zaszło w szkole. Słucha, ale już widzę, że lekko drga mu prawy kącik ust – wkurzył się. Wyłuszczam dokładnie, o co poszło Pawłowi, i wtedy Mietek lekko łagodnieje.

– I co teraz? – pyta jak zwykle durnowato. Taki to ja mam właśnie pożytek z tego chłopa, że zawsze wszystko muszę palcem pokazać, dać wskazówki, wytłumaczyć jak krowie na rowie, bo inaczej to ani rusz. Zero pomyślunku.

– Jak to co? – pytam. – Ojciec przecież jesteś, tak?

– Noo, niby tak, ale jak tu dzieciakowi wytłumaczyć, że kasy nie ma, co?

– Normalnie, po polsku.

– Ale wiesz, w sumie to dobrze, że on sobie w kaszę dmuchać nie da, nie?

– No, tyś to jednak durnowaty chłop jest. To idź i pochwal synalka, a jutro to ty będziesz łaził do szkoły, a za kilka lat może i do więzienia.

– Nie przesadzaj. – Naburmusza się, bo przecież to takie męskie, przyłożyć komuś w zęby. – Co mają go całe życie poniżać? Teraz takie czasy, że łokciami i do przodu.

– Phy… – parskam. – To dlaczego ty się tak tymi łokciami nie przepychasz, tylko za mną drobisz te swoje koślawe kroczki, co?

– Eee, zawsze potrafisz odwrócić kota ogonem. – Wstaje z łóżka. Odkłada na stolik gazetę i wychodzi z pokoju. Pewnie idzie do Pawełka. A i dobrze, niech idzie i pogada, a nie wszystko na mojej głowie. Chwilę jeszcze tak siedzę, nasłuchując odgłosów domu, ale nic się nie dzieje. Idę więc zobaczyć do ojca, bo ta cisza jakaś podejrzana.

Pukam. Nie odpowiada, więc wchodzę. Ojciec leży na tapczanie. Koło łóżka stoi butelka piwa. Na szczęście jedna. Nie wiem, czy resztę po opróżnieniu ukrył, czy dopiero wypływa z portu trzeźwości na pełne morze pijaństwa.

– Tato? – szepczę do niego, ale w sumie nie chcę go budzić, bo jak śpi, to przynajmniej wiem, gdzie jest i co robi. Podnoszę tylko butelkę z podłogi. Sprawdzam zawartość. Jedna trzecia została, nie wypił wszystkiego. Nachylam się nad nim i wącham, by ocenić jego stan. Kilka wdechów. Bywało gorzej. Bo ma już na swoim koncie i zasikane, i obsrane łóżko. Wychodzę na palcach i zamykam po cichu drzwi. W kuchni już ktoś wali talerzami.

– O, jesteś – stwierdza Kasia na mój widok.

– Jestem, jestem – odpowiadam i zaglądam w garnki. – Zrobiłaś może obiad?

– Dlaczego ja? A Paweł raz nie może? – buntuje się.

– Starsza jesteś.

– I co z tego? Mamo! To niesprawiedliwe! On sobie leży, a ja muszę do garów.

– Takie jest życie – odpowiadam.

– Chyba tylko u nas – mruczy pod nosem, ale zapala gaz pod garnkiem. – Wyciągnęłam bigos z zamrażarki – dodaje po chwili.

– Jednak kochana jesteś. Tylko nie pyskuj, co? Zrób mały gaz, bo to musi się powoli podgrzewać.

Podnosi pokrywkę garnka. Uderza łyżką w zmarzniętą breję, jakby chciała się upewnić, że naprawdę w garnku ma bigosowy lód.

– Ojciec z Pawełkiem zaraz przyjdą, to zjemy. Akurat zdąży się rozmrozić.

– A co? Tata jest u Pawła? – dziwi się. – Coś się stało?

– A nic, pobił się z kolegą i teraz ma piękną śliwkę pod okiem.

– Paweł?

– Przecież nie tata.

Kasia parska śmiechem. Tak rechocze, że ja też nie wytrzymuję i ogarnia nas głupawka.

– W szkole jest monitoring – mówi nagle Kasia. – Pewnie go nagrali.

– A jakże! – krzyczę, choć nie wiem dlaczego, bo przecież filmik widziałam i aż tak dużego wrażenia na mnie nie zrobił. Dyrektorka się uparła, żeby dla pewności jednak mi pokazać, to oglądałam. Fakt, że od razu po ubraniu poznałam, że to Paweł grzmotnął tamtego chłopaka. Ba! Nawet jakby chciał mieć pewność, że oko kamery go widzi, spojrzał elegancko w sam środek. – Teraz jest gwiazdą filmową – zaśmiewam się ponownie, bo tylko tego brakowało, żeby taki filmik trafił do internetu, a całe miasto będzie miało ubaw z tego mojego synalka.

– Widać było wyraźnie, że to on?

– Niestety. Powiedz mi, Kasiu, bo tak ostatnio się zastanawiałam, a w szkole pewnie was uczą, jak się mówi: wziąść czy wziąć?

– Wziąć – odpowiada pewnie.

– Na sto procent? – pytam, bo jakoś nie chce mi się w to wierzyć. Przecież sama ostatnio słyszałam, jak w telewizorze jakaś babka się darła: „Nie damy wziąść krzyża!”.

– Tak, bo nasza pani zawsze mówi, że nie ma „braść”, więc nie ma „wziąść”, dlatego to zapamiętałam.

– Braść? A to baba wymyśliła.

– Ona podaje nam takie przykłady, żeby było łatwo zapamiętać.

– Aha – odpowiadam. – To całkiem logiczne. Muszę zapamiętać.

Na te słowa do kuchni wchodzą Mietek z Pawłem. Dzieciak nosem pociąga i co chwilę wyciera go rękawem. Odruchowo sięgam więc do kieszeni.

– Masz, bo pranie sam będziesz robił. – Podaję mu chusteczkę higieniczną. Wydmuchuje nos i siada przy stole. Kasia w milczeniu miesza bigos. Robi się jakaś niezręczna cisza, przerywana jedynie skwierczącą w garnku kapustą i pochlipywaniem Pawła.

– Nie rycz! – gromi go ojciec. – Stało się i się nie odstanie. Przyłożyłeś tamtemu, to źle, ale że honoru swojego broniłeś, to dobrze. I koniec tematu. – Siada obok Pawła na krześle przy stole. Łokcie opiera o blat. I siedzi niczym basza zadowolony ze spełnionego obowiązku ojcowskiego. Już chcę pytać, o czym w pokoju rozmawiali, że Paweł ryczy, ale postanawiam się w tej chwili nie wtrącać. Chyba ten Miecio aż taki całkiem durny nie jest. Może wie, co robi. Zresztą okaże się za jakiś czas, czy Paweł wyciągnie z tego jakieś wnioski.

– Nałożysz tego bigosu? – pytam Kasię.

– Znowu ja, tak?

– Kaśka, i ty musisz dzisiaj się droczyć? Proszę, nałóż ten bigos, a jutro Paweł będzie miał dyżur w kuchni, co?

– Zobaczymy, pewnie i tak się wymiga. To leń patentowany!

– A ty może pracuś?! – Paweł szybko odpyskowuje siostrze.

– Spokój! – krzyczę.

Kaśka się naburmusza, ale wyciąga talerze. Stawia je przed nami. Chleb już jest pokrojony i tylko czeka, aby nim przegryźć kapuchę. Kaśka sprawnie nakłada bigos do miski. Siada koło nas i jemy w milczeniu. Każdy macha widelcem w swoim rytmie. Nawet Paweł przestaje pociągać nosem. Pewnie bigosik mu posmakował. Dobry wyszedł faktycznie, a jeszcze jak tak poleżał w zamrażarce miesiąc, to smaku nabrał.