Romans w papilotach -  - ebook + audiobook

Romans w papilotach ebook i audiobook

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Obie ulepione ze słabości: do kanapy, do rodziny, do prysznica, który oczyszcza z codziennych strachów. Już nic nie muszą: nie muszą wygłaszać poglądów i nie muszą ich nie wygłaszać, nie muszą być śliczne ani dobrze wypaść, nie muszą wypowiadać złotych myśli, ba! w ogóle mogą

z zachwytem pomilczeć. Chcą natomiast: kochać, dbać o przyjaciół, pielęgnować umysł, żeby jak najdłużej cieszyć się życiem i nie być ciężarem dla otoczenia. „Romans w papilotach” to lektura rozrywkowa, mądra, refleksyjna i... pozwalająca uwierzyć, że wiek nieodwracalnie dojrzały to nie koniec świata, lecz początek przygody.

Romans w papilotach” to trzecia część korespondencji Marii Biłas-Najmrodzkiej i Elżbiety Narbutt. Poprzednie to „Romans w papilotach” i ”Żaba w papilotach”. Książki można czytać w dowolnej kolejności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 128

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 40 min

Lektor: Ewa Abart

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadzący: Andrzej Gumulak

Redakcja: Donata Cieślik

Korekta: Krystyna Krajewska

Skład i łamanie: Dawid Szulik

Copyright © by Maria Biłas-Najmrodzka, 2017

Copyright © by Elżbieta Narbutt, 2017

Copyright © by Wydawnictwo Czarno na białym,

Warszawa 2017

Wydanie pierwsze

Zdjęcia na okładce: Fotolia.com

Wydawnictwo Czarno na białym sp. z o.o.

02-134 Warszawa; ul. 1 Sierpnia 28/48

[email protected]

wydawnictwoczarnonabialym.pl

ISBN (wersja papierowa): 978-83-64374-38-8

ISBN (wersja elektroniczna – e-book): 978-83-64374-37-1

Druk i oprawa: booksfactory.pl

Konwersja wersji elektronicznej:

Wydawnictwo Czarno na białym

Elżbieta Narbutt

lekarz weterynarii i dziennikarka: w weterynarii nie odniosła sukcesu, bo — jak mówi — trudno zaufać lekarzowi, który z racji niedowidzenia nie bardzo odróżnia krowę od buhaja. Lepiej jej się powiodło w dziennikarstwie.

Maria Biłas-Najmrodzka

absolwentka filologii polskiej, matka, babcia i społecznica o niespożytej energii. Jedna z założycielek Wędrującego Klubu Czytających Dzieciom, autorka unikatowego wydania bajek, właściwie przypowieści dla dzieci.

Obie ulepione ze słabości: do kanapy, do rodziny, do prysznica, który oczyszcza z codziennych strachów. Już nic nie muszą: nie muszą wygłaszać poglądów i nie muszą ich nie wygłaszać, nie muszą być śliczne ani dobrze wypaść, nie muszą wypowiadać złotych myśli, ba! w ogóle mogą z zachwytem pomilczeć. Chcą natomiast: kochać, dbać o przyjaciół, pielęgnować umysł, żeby jak najdłużej cieszyć się życiem i nie być ciężarem dla otoczenia.

„Romans w papilotach” to lektura rozrywkowa, mądra, refleksyjna i... pozwalająca uwierzyć, że wiek nieodwracalnie dojrzały to nie koniec świata, lecz początek przygody.

„Romans w papilotach” to trzecia część korespondencji 

Marii Biłas-Najmrodzkiej i Elżbiety Narbutt. 

Książki można czytać w dowolnej kolejności.

Wydawnictwo czarno na białym

poleca

książki w dobrym stylu

Droga Elżbieto!

Trzecie papiloty?

Po „Bigosie w papilotach”, „Żabie w papilotach” teraz „Romans w papilotach”? Dziwy! Bo czy ktoś kiedyś słyszał, żeby romansować, będąc w papilotach?

Nobody! Never!

Ale czy żabę w papilotach ktoś widział? Nikt! A my tak! Więc, droga Elżbieto, w drogę!

Całuję, Marysia.

Droga Marysiu,

gdy przychodziłam do swojej Matki i zastawałam Ją wtuloną w róg kanapy, brali mnie diabli. Wizytę zaczynałam od wyrzutów, że siedzi i nic nie robi, a przecież by mogła... Tu zwykle następowała długa lista spraw, którymi moja blisko dziewięćdziesięcioletnia Matka mogłaby się zająć. Ja mówiłam, a Ona patrzyła na mnie spłoszona i jakby zawstydzona. Jakże byłam okrutna! Zdaję sobie z tego sprawę dopiero dziś, gdy moja kanapa stała się jednym z bardziej lubianych sprzętów w domu, a przecież do tamtego wieku Mamy sporo mi jeszcze brakuje.

Po porannej kawie lubię uciec pod miękki kocyk i w cieple podumać nad zawiłościami tego świata. Jest mi wtedy bardzo dobrze. Trochę także podrzemię i, co gorsza, nie uważam tego czasu za stracony.

Refleksje nad destrukcyjnym działaniem kanapy nachodzą mnie późnym wieczorem w łóżku. Obiecuję sobie wtedy, że jutro zacznę dzień inaczej: żadna kanapa, żadne dumanie, tylko praca u podstaw.

Jak zapewne się domyślasz, rankiem następnego dnia znowu jestem na kanapie.

Jeśli jednak jakimś cudem uda mi się uniknąć pułapki kanapy i zabiorę się do robienia czegokolwiek, na przykład włączę pralkę lub zacznę do Ciebie pisać, mój nastrój znacznie się poprawia. Jestem pełna pomysłów i ani mi w głowie bezczynne rozmyślania.

Daleka jestem od wywalenia kanapy ze swojego życia – jest mi niezbędna jak powietrze. Może kiedyś... Nie dziś, nie! Wszystko w odpowiednim czasie. I nie od samego rana.

Tylko jak do tego się przekonać?

Całuję, Twoja E.

Droga moja Elżbieto!

Proszę Cię, abyś – najlepiej nigdy – nie pozbywała się ludzkich słabości. Nie chodzi już o to, że gdybym ja – wiedziona Twoim przykładem – miała się pozbyć swoich, stałabym się gołym i bosym cieniem pogodnego człowieka. Wszak dobrze wiesz, że cała jestem ulepiona ze słabości.

Weźmy na przykład prysznic – jeden z najlepszych wynalazków ludzkości.

Zawsze, gdy pod nim stajesz, myślisz z zachwytem o przyrodzie, która daje wodę, o perfumeriach, które dają mydła, o wielkości duszy samego prysznica, który od ciebie niczego nie oczekuje, a daje wolność, leniwe stanie i niewyobrażalną fizyczną przyjemność. Użyjesz szamponu do włosów, żelu pod prysznic, płynu do higieny intymnej...

I stoisz.

Woda na ciebie leci, a ty – jak gdyby nigdy nic – tylko myślisz o niebieskich migdałach.

Znów użyjesz szamponu do włosów, żelu pod prysznic, płynu do higieny intymnej...

Znów woda na ciebie leci, a niebieskie migdały powiększają się do rozmiaru świeżych kokosów.

I stoisz. Jak cielę.

Użyjesz do włosów płynu do higieny intymnej, a resztę skąpiesz w szamponie.

Woda na ciebie leci, a na kokosowych palmach siedzą kolibry i mówią do siebie tak, jak nie mówią nawet wróbelki i sikorki.

Woda leci, lecz instynkt ci nakazuje wykonać jakąś pracę. A tu kolibry... kolibry... kolibry...

Znów płyn do higieny intymnej na głowę, a szampon na resztę ciała...

Instynkt.

Nagi instynkt.

Ps 1

Przeczytałam ten list przed kliknięciem wyślij i złapałam się za głowę: dlaczego sterczę i sterczę pod tym prysznicem?

Dla niebieskich migdałów?

Dla kilku kolibrów?

Dla kokosowych palm?

Może dla tego pięknego świata, który oczyszcza mnie z codziennych strachów przed zalewem złych, tragicznych informacji, przed własną bezsilnością wobec tego, co uważam za nieprawe, i w ogóle przed tym, co każdego z nas po ludzku przewraca i nie pozwala mu się podnieść?

Nagi instynkt samoobrony?

Dzięki ci, ludzkości, za wynalezienie prysznica!

Pozbyć się czegoś takiego i stać pod wodą bez przyjemności?

Pozbyć się dumania na kanapie?

W życiu!

Ps 2

Obie wiemy, że starość ma kilka uciążliwych defektów, ale ma też trochę takich radości, jakich nie masz w żadnym innym wieku; na przykład to – jak mawiała Stefania Grodzieńska – że już nic nie muszę. Nie muszę wygłaszać poglądów i nie muszę ich nie wygłaszać, nie muszę być śliczna, ani dobrze wypaść, nie muszę wypowiadać złotych myśli – ba! – w ogóle mogę z zachwytem pomilczeć. Nie muszę również nie mieć słabości i świecić przykładem. Natomiast mogę – bezgłośnie sobie chichocąc – prawdziwie współczuć tym, którzy muszą (lub też jeszcze muszą):

– mieć pogląd na każdy temat (i go wygłosić)

– mówić dużo i bez przerwy, ze strachu przed ciszą

– muszą być zawsze ubrani, jak należy

– muszą poczekać, aż zostaną w towarzystwie docenieni,

a zwłaszcza

– muszą mieć rację!

Biedacy!

Ps 3

Nie zdążyłam się pochwalić: kupiłam sobie nowe przepiękne leginsy. Są w kolorze głębokiej oliwkowej zieleni, a na nogawkach mają nieznane mi, bordowe kwiaty. Więcej kwiatów jest na lewej, bo wzór jest asymetryczny.

Jak to dobrze, że nie mam dziś czterdziestu lat i nie jestem na stanowisku, bo nie wypadałoby mi ich włożyć. Dobrze też, że nie mam pięćdziesięciu ani sześćdziesięciu, bo miałabym obawy, czy aby nie jestem na nie za stara. Co innego, gdy mam siedemdziesiąt pięć lat i „nic nie muszę”. Dawno żaden ciuch nie sprawił mi takiej radości. Po prostu nie mogę nimi się nacieszyć!

Całuję Cię i przepraszam za tyle PS-ów. Chyba rozsadza mnie zachwyt nad wiekiem,M.

Kochana Marysiu,

przeczytałam z radością Twój list o tym, że już niczego nie musimy.

Z tej radości poszłam zaparzyć sobie kawę. Po drodze potknęłam się o krzesło z poskładaną do prasowania bielizną pościelową. Muszę wreszcie tym się zająć.

Coś więc jednak muszę...

Wyprasowałam i pomyślałam, że muszę zmienić obleczenie, bo o ile można spać w nieuprasowanej pościeli, o tyle trudno w brudnej. Z prześcieradłem i powłoczką na poduszkę poszło mi łatwo. Schody zaczęły się przy ciężkiej kołdrze. Nijak nie mogłam sobie z nią poradzić. Po prostu zabrakło siły. W końcu poprosiłam o pomoc młodszą ode mnie o ćwierć wieku sąsiadkę. Załatwiła sprawę obleczenia w dwie minuty.

A swoją drogą, czy ta głupia kołdra musiała w ciągu ostatniego roku aż tak utyć?

I jeszcze jedno pytanie: dlaczego trudno jest kupić kopertę taką, jak kiedyś bywały, czyli z dziurą pośrodku. Były wprawdzie trudniejsze do uprasowania, ale znacznie łatwiejsze w użyciu, zwłaszcza dla kogoś nieco (!) starszego.

Historia z kołdrą zmusiła mnie do zrewidowania poglądu na to, co muszę, a czego nie. Nie muszę jechać latem do Zakopanego, skoro najlepiej mi w domu. Nie muszę już kupować sobie butów na szpilkach, bo najlepiej czuję się na płaskich obcasach. Nie muszę prowadzić jałowych sporów politycznych ani tracić czasu na spotkania z głupimi ludźmi...

Listę mam długą i nie muszę Cię nią zanudzać.

Muszę natomiast dbać o przyjaciół, utrzymywać w porządku siebie i dom, tudzież pielęgnować umysł, żeby jak najdłużej cieszyć się życiem i nie być ciężarem dla otoczenia.

Na razie mi to jakoś wychodzi.

Całuję Cię najserdeczniej, Twoja E.

Kochana moja Elżbieto!

Od jakiegoś czasu mam potrzebę opowiedzenia Ci dość intrygującej ludzkiej historii, którą usłyszałam od pewnej kobiety. Jest to historia miłości. Nie spodziewałam się po sobie, że słuchanie tej opowieści tak mnie wciągnie.

Po śmierci Andrzeja definitywnie zamknęłam tę część emocji.

Definitywnie?

Coś mi się wydaje, że nie doceniłam siły ludzkich uczuć. Pisać o miłości. Pisać o miłości?

Czy to znaczy: opisać romans? Nigdy nie robiłam czegoś takiego. Bardzo się boję, że nie potrafię.

Czy się zgadzasz, żebym – co pewien czas – przysyłała Ci fragmenty tego pisania, bo dobrze kiedy to czyta i ocenia ktoś przytomny i patrzący na rzecz z boku.

Pozostająca w nieoczekiwanych emocjach, Marysia.

Ps

Bohaterką (i narratorką) opowieści jest blisko pięćdziesięcioletnia kobieta – wykształcona, rozgarnięta, ciekawa świata, używająca mózgu i serca. Taka, której może się zdarzyć wszystko.

Napisz pilnie, czy przypadkiem nie zwariowałam i czy mogę Ci przysłać pierwszy kawałek.

Całuję,Marysia.

Droga Marysiu,

to świetny pomysł z tym opisaniem romansu. Pisz. Bardzo Cię proszę – PISZ. Ciekawa jestem, jak się rozwiążą życiowe problemy Twojej bohaterki. W moim bliskim otoczeniu przewijają się stadka wspaniałych, samotnych kobiet w wieku pięćdziesiąt plus. Owe panie – wszystkie wykształcone, zadbane, mądre i finansowo niezależne – dręczy tylko samotność. Próbują szukać bliskiej istoty na portalach randkowych, lecz skutek jest mizerny. Kilka spotkań, jakiś wspólny wyjazd i znajomość się rozłazi. Tak jak rozlazło się pierwsze małżeństwo.

Obok tych wspaniałych samic, niejako w tle, rysują się postaci pań brzydszych, głupszych, biedniejszych, za to z uregulowanym życiem osobistym. Pewien mój znajomy kobieciarz utrzymuje, że te pierwsze mają w mózgu za dużo szarych komórek, a mężczyźni tego nie lubią. Moim zdaniem jest akurat na odwrót. Te mniej atrakcyjne panie biorą życie takim, jakie jest z pewną dozą samokrytycyzmu. Stąd bardziej realnie.

Twoja bohaterka – jeśli dobrze zrozumiałam – jest przedstawicielką tych wspaniałych. Będę śledziła jej losy z ogromnym zainteresowaniem.

Obiecuję.

A teraz z innej beczki.

Mam już dosyć tegorocznej zimy. Bez mrozu i śniegu. Zastanawiam się, czy moje zimowe, paradne płaszcze kiedykolwiek znajdą się jeszcze na moim grzbiecie. Wyrzucić szkoda, trzymać dalej śmierdzące naftaliną – bez sensu. Oderwij się na chwilę od opisywania romansu i doradź, co mam zrobić.

Całuję Cię,Twoja E.

Elżuniu!

Paradne płaszcze wyrzuć na balkon. Zobaczymy, co los przyniesie.

Wysyłam Ci pierwszy kawałek opowieści. Mam sporą tremę przed tym, czy potrafię opowiedzieć historię tak, jak sama ją usłyszałam. Spróbuję.

Mój dwuletni wnuk Staś powiedziałby w tym momencie: – Babciu! Raz, dwa, trzy: start!

A gdyby mi coś nie wyszło dodałby:

– Babciu, poradzisz sobie!

Albo tak, jak teraz się często mawia:

– Babciu, dasz radę.

Zobaczymy, czy rzeczywiście dam radę.

Marysia.

Ps

Aha! Pomyślałam, że tę opowieść będę Ci pisała kursywą, bo wiem, że Twój mówiący komputer za każdym razem uprzedzi Cię o zmianie czcionki. Co Ty na to?

Jeszcze raz – Marysia.

Uwaga! Raz, dwa, trzy: start!

O

d dłuższego czasu Alicja myślała o zaangażowaniu się w działalność społeczną. To miałby być wolontariat. Wiedziała, co chciałaby robić, ale przeszkadzały obawy, jak sobie poradzi, zwłaszcza z organizacją grupy wolontariuszy. Nigdy przedtem nie robiła podobnych rzeczy, nie angażowała się w podobne sprawy. Z nieoczekiwaną propozycją przyszli Zuza i Łukasz, którzy postanowili poznać Alicję z kimś, kto zna na wskroś te zagadnienia. Zaprosili ją więc do siebie.

Kiedy wchodziła do mieszkania Zuzi i Łukasza, przy stole siedziały już cztery osoby: Tomasz Kwaśny z towarzyszącą mu młodszą o jakieś dziesięć lat kobietą oraz oboje gospodarze. Ona była piąta. Aha, więc to ten gość, którego miała poznać i ewentualnie skorzystać z jego pomocy, pomyślała Alicja, zaglądając z przedpokoju do jadalnego. Jak mawiała jej przyjaciółka Magda: „Z wierzchu wyglądał normalnie”. Miał ze sto siedemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, na oko sześćdziesiąt lat, lekko siwiejące włosy i nieco rysujący się brzuch. Ale przecież nie dla urody go zaproszono.

Jeszcze zdejmowała płaszcz w przedpokoju, gdy przy stole stawiano kropkę po jakimś ważnym zdaniu o Afryce. Nie zapamiętała, czy sześćdziesięciolatek właśnie stamtąd wrócił, czy też tam właśnie się wybierał. Ostatnio nie wsłuchiwała się szczególnie w to, co ktoś opowiadał o tym, co robi. Sama nie mogła nadążyć za tym, co miała do zrobienia.

Lubiła dom Łukaszów. Rozmowy, jakie odbywały się przy ich stole, zawsze coś nowego wnosiły, człowiek czegoś ciekawego się dowiadywał. Ludzie o szerokich zainteresowaniach, wielu pasjach, którymi potrafili się dzielić. Nawet na dzisiejszym spotkaniu obowiązywał określony temat, został również wyznaczony cel, a dzięki niemu Alicja miała szansę wydobyć z ich gościa niemałą wiedzę o uruchamianiu społecznych działań i szukaniu dla nich sponsorów. Był dziennikarzem, trochę pisarzem. Alicja słuchała go uważnie, zwłaszcza że lubiła ten sposób relacjonowania spraw: bez świętego ognia w oczach, bez ekscytowania się własnymi sukcesami – konkretnie, pragmatycznie, rzeczowo. I tak właściwie się dowiedziała, co chciała wiedzieć.

Kolacja była udana.

Ten dobór elementów – dobrej kuchni i dobrego towarzystwa – stanowił zawsze mocną stronę domu Zuzy i Łukasza.

– I oczywiście wtedy należy sprawie szczególnie się przyjrzeć – kończąc kwestię, powiedział siwiejący sześćdziesięciokilkulatek...

Zaskoczyło Alicję, że Kwaśny za długo zatrzymał na niej spojrzenie. Właściwie tak długo patrzył, że była zmuszona spuścić wzrok. Ludziom patrzącym znad okularów to pewnie się zdarza, pomyślała.

Droga Marysiu,

demografowie biją na alarm, że niedługo będziemy społeczeństwem głodnych starców, bo nikt nie zarobi na nasze emerytury, a tymczasem w moim otoczeniu sypnęło dziećmi. Urodziły się trzy dziewczynki i siedmiu chłopców. Czyżby groziła nam wojna?

Ale nie o wojnie chcę dziś z Tobą porozmawiać, lecz o zmianach obyczajowych.

Połowa dzieci jest owocem związków sakramentalnych, druga połowa – partnerskich. I co? I nic. Status rodziców nie robi żadnego wrażenia. Jeszcze nie tak dawno, za czasów mojego dzieciństwa, o nieślubnych dzieciach dorośli mówili szeptem, żeby nie gorszyć podsłuchujących wnuczek czy córeczek. W domu moich dziadków o takich wstydliwych wypadkach dorośli rozmawiali po francusku. Efekt był taki, że na lekcjach francuskiego znałam wyrazy, których dziecko z dobrego domu znać nie powinno.

Naiwnością jest przecież sądzić, że sześciolatka nie połapie się, o czym mówią starsi...

Gdy trochę podrosłam, obce języki wyszły z użycia, a nieślubne potomstwo nazywało się dziećmi miłości. I znowu mętlik w mojej małej głowie. Piotruś nie ma tatusia i jest dzieckiem miłości, a ja, która mam, kim jestem? Dzieckiem wzajemnej niechęci rodziców?

Biorąc pod uwagę, że moi rodzice byli już po rozwodzie, ta wersja była wielce prawdopodobna. W dodatku babcia utrzymywała, że owoce miłości są zazwyczaj bardzo udane, tak pod względem urody, jak i inteligencji. Po takich deklaracjach babci stawałam przed lustrem i robiło mi się smutno.

Dalsze nauki dotyczące dzieci pobierałam już na podwórku pod trzepakiem. Teraz, kiedy wiem na ten temat wszystko, ogromnie cieszy fakt, że starsze pokolenie nie wyczynia już takich łamańców w kontaktach z przedszkolakami. Wszystkie dzieci są równe, a co łączy mamusię i tatusia nie powinno mieć większego znaczenia.

Smutno mi tylko, że postanowienia rodziców wynikają nie tyle z ich emocji, co są wymuszone względami ekonomicznymi. Korzystniej jest być samotną matką, bo łatwiej jest o żłobek czy przedszkole, a i pieniądze dodatkowe można od państwa wyciągnąć, niż żyć w stadle związanym węzłem małżeńskim.

Odwiedziłam z pół tuzina niemowlaków i byłam zachwycona tatusiami. Przewijają, karmią, wywożą na spacer i wszystko to robią z uśmiechem i poczuciem misji. Nie wyobrażam sobie mojego dziadka, profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego w takiej roli! Dada, tak go nazywałam, po pięciu latach mieszkania w jednym miejscu, nie wiedział, gdzie jest w domu spiżarnia, a co dopiero mówić o opiece nad niemowlęciem.

Zainteresowanie mojego ojca ograniczało się do bujania wózkiem i to nie za długo. Gdy skończyłam półtora roku tatuś odszedł bo – jak stwierdził – nie nadawał się do rodzinnego życia.

Całuję najserdeczniej,Twoja E.

Kochana Elżbieto,

po dzisiejszych tatusiach sama widzisz, jak bardzo zmieniają się obyczaje. I chwała Bogu! Nie boję się wpływu i skutków tych zmian. Zastanawiam się, jak z tym poradzą sobie kobiety. Mam to przećwiczone. Na licznych przyjaciółkach. W opowieści, którą Ci przytaczam, najbardziej boję się opisania męskiego bohatera. Nic nie wiem o mężczyznach. Mimo że mężczyzn, z którymi byłam związana, traktowałam z ogromną czułością i uwagą, lecz ciągle nic o nich nie wiem.

Zazdroszczę Flaubertowi takiej znajomości płci przeciwnej, że mógł powiedzieć: Pani Bovary to ja. Tej wiedzy nie można znaleźć w Googlach!

Całuję, Marysia.

Droga Marysiu,

zawsze sądziłam, że na czym jak na czym, ale na psychice męskiej znasz się doskonale, a ja jestem ciemna niczym ta tabaka w rogu. No cóż, jeszcze jedno nieporozumienie. Tym niemniej chętnie podzielę się z Tobą refleksjami na temat panów w wieku późno dojrzałym.

Jak wynika z moich obserwacji, bywa, że są to twory gnuśne, leniwe i nieodpowiedzialne. Dodaj do tego jeszcze ogromną drażliwość i rozhisteryzowanie na punkcie własnego zdrowia. Im mają wyższy iloraz inteligencji, przynajmniej we własnym mniemaniu, tym gorzej. Tego stanu nie da się zmienić.

Przez lata pracowała nad takim osobnikiem mamusia, później kolejne narzeczone i żony i skoro im się nie powiodło, to na pewno nie uda się najwspanialszej pani w stosownym wieku. Dlatego też przezorne kobiety powinny się zastanowić nad wyborem partnera o kilka lat młodszego od siebie. Znam sporo takich przypadków znakomicie rokujących na przyszłość.

Tego życzę bohaterce Twojego romansu.

Całuję, Twoja E.

Ps

Przed kilkudziesięciu laty któraś z moich ciotek mawiała, że kobieta tak długo liczy się w towarzystwie, jak długo stoi za nią mężczyzna. Zostawiam Cię przeto z przeświadczeniem, że przestałyśmy się liczyć. Jeśli jednak ciocia miała rację, to jakim cudem mamy tak dużo przyjaciół płci obojga?

Czy możesz mi to wyjaśnić?

E.

Kochana Elżbieto!

Piszesz: ...przed kilkudziesięciu laty któraś z moich ciotek mawiała... oraz że my obie, funkcjonując bez mężczyzn w licznych towarzystwach, nie potwierdzamy reguł starannie wypracowanych przez nasze ciocie, babcie, a nawet rodziców. W jaki sposób miałybyśmy je potwierdzać? Po dziesiątkach lat dawno minionych?

U progu lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku poznałam pewną młodą, bardzo ładną dziewczynę, która dość odbiegała wyglądem od swojego studenckiego otoczenia. Była – jakby to powiedzieć – trochę archaiczna. Była córką profesora politechniki i jego ukochanym, jedynym dzieckiem, bieda więc czy oszczędności nie wchodziły w rachubę. W grę natomiast wchodziła opinia jej mamy, która wymuszała na ukochanej córeczce noszenie takich fryzur oraz ubrań, w jakich było dobrze mamusi przed wojną (przypominam: w latach 1939–1945), kiedy to poznała się z tatusiem! Może więc dobrze się stało, że pewne reguły codziennych zachowań traktujemy przede wszystkim jako świadectwo odleglejszego obyczaju.

Podobnie rzecz będzie się miała z naszymi listami – jeśli w ogóle ktoś kiedyś je znajdzie. Okażą się zapisem i rejestracją aktualnej nam codzienności. Gdybym miała marzyć o tym, co chciałabym, żeby w takim zapisie naszego pokolenia mogło się znaleźć, byłby to opis tego, jacy byliśmy eleganccy. A jeszcze lepiej: jacy wytworni w relacjach między sobą. Jak pięknym językiem się posługiwaliśmy w codziennych kontaktach i jak uważaliśmy, żeby nie urazić cudzej godności.

Chyba musisz mnie puknąć w głowę, bo znów daję się ponieść fantazji.

Całuję, Marysia.

PS

To jeszcze nie koniec – dopisuję kawałek pewnej refleksji o mężczyznach:

Mężczyźni są znacznie biedniejsi od nas, jeśli chodzi o samowypełnianie się życia. Nasze uporczywe kobiece codzienne obowiązki (pranie, sprzątanie, gotowanie, dbanie o najbliższych), które często wywołują w nas bunt, okazują się całkiem zdrową esencją życia.

W latach sześćdziesiątych poprzedniego wieku pewien pan obdarzony wielkim poczuciem humoru tak mówił o podziale obowiązków w swoim domu: – Moja żona zajmuje się tymi mniejszymi sprawami: żeby w domu było co jeść, żeby był porządek, żeby dzieci były zdrowe i dobrze wychowane. Do mnie należą sprawy ważniejsze, na przykład konflikt w Zatoce Świń, skutki trzęsienia ziemi na Alasce, rewolucja kulturalna w Chinach.

Ja go świetnie rozumiem, bo rzeczywiście gdzie tam kobiecie do Zatoki Świń?

Znowu całuję,Marysia.

Droga Marysiu,

setki razy obiecywałam sobie, że powstrzymam się od jakichkolwiek krytycznych uwag pod adresem dorastających dzieci swoich znajomych. Każda taka rozmowa kończyła się bowiem stwierdzeniem strony przeciwnej, że nie mam dzieci, nie wiem więc, co mówię. To szczera prawda. Nie zaznałam uroków macierzyństwa, ale też nie zaznałam przyjemności posiadania willi z ogrodem, samochodu, bycia śpiewaczką czy malarką i wielu innych. Czy to ma znaczyć, że nie mam prawa wypowiadać się na tematy, które bezpośrednio mnie nie dotyczą? Bzdura.

Wracając do dzieci. Wpadła do mnie na kawę Kinga i w połowie wizyty rozmowa zeszła na trudy prowadzenia domu w dzisiejszych zabieganych czasach. Kinga pracuje zawodowo – podobnie jej mąż. Oboje dobrze zarabiają, ale wszystko odbywa się kosztem domu. Nieopatrznie zapytałam, czy nie powinni złożyć części obowiązków na barki dwóch studiujących córek, no i się zaczęło. Dowiedziałam się, że panny są zajęte nauką i dobrze, jeśli znajdą chwilę na sprzątanie własnych porozrzucanych ciuchów i wyprowadzenie od czasu do czasu psa na spacer.

Rozmowa skończyła się jak zawsze – nie mam dzieci i nie wiem, co mówię.

Po wyjściu Kingi zrobiłam sobie drugą kawę i zapadłam w swoją PRL-owską młodość. Też studiowałam, mieszkałam z ojcem w pokoju z kuchnią, miałam psa i ani mi przez głowę nie przeleciało, że jestem zwolniona z obowiązków domowych. Nie było Ukrainek, które by przyszły do gruntownych porządków, a nawet gdyby były – nie było pieniędzy na taką pomoc. Ja to ja, wszystkie żyłyśmy w socjalistycznym niedostatku, ale moja babcia? Była wychowanką instytutu dla szlachetnie urodzonych panien białostockiej filii Instytutu Smolnego w Petersburgu. Nie uczęszczały tam biedulki, lecz panny z zamożnych domów. Na jej maturalnym świadectwie, obok matematyki, fizyki, chemii i języków obcych są stopnie z gotowania, szycia i sprzątania. Na co im była potrzebna ta wiedza? To proste: żeby znały wartość pracy i wiedziały, czego mogą, a czego nie mogą wymagać od służby.

Tak było w zaborze rosyjskim pod koniec dziewiętnastego wieku i nijak to się ma do wychowania młodzieży w wolnej Polsce dwudziestego pierwszego wieku. Ale nie mam dzieci, nie powinnam więc się wypowiadać. Chyba, że mówię do Ciebie.

Całuję, Twoja E.

Kochana Elżbieto,

Twoje refleksje o obowiązkach, w których każdy z nas uczestniczył w swoim rodzinnym domu, zbiegły się z oglądaniem przeze mnie ostatniego filmu Andrzeja Wajdy „Powidoki”. Film dotyczy końcowych lat życia wielkiego malarza Władysława Strzemińskiego. Chcę Ci napisać o miejscu, w którym historia Strzemińskiego się toczy.

Dzieciństwo i młodość spędziłam w Łodzi obok największego wtedy w Europie muzeum sztuki nowoczesnej. Muzeum powstało dzięki zdobytym i zgromadzonym w latach trzydziestych dwudziestego wieku przez Strzemińskiego i jego żonę Katarzynę Kobro awangardowym dziełom ich przyjaciół z różnych stron świata. Było to niepojęcie wielkie studium ludzkiego zaangażowania. Niepojęcie wielkie! Blisko tego niezwykłego dzieła ich życia, każde z nich umierało w nędzy i samotności. Chcę Ci napisać, ale nie o idei, dla której wielki Wajda zrobił ten film, lecz o tym, jak geniusz plastyczny Wajdy ponownie uruchomił we mnie obrazy tamtego czasu – obrazy mojego dzieciństwa.

Film dzieje się – jak już wspomniałam – w Łodzi w latach 1948-1952 i kończy ze śmiercią Strzemińskiego. Siedem lat po wojnie. Nasi rówieśnicy mieli wtedy jedenaście, dwanaście lat. Boże, jakaż to była bieda! Dzieci z kluczami na szyi i listą domowych obowiązków do wykonania po powrocie ze szkoły. W nagrodę grało się potem zrobioną przez siebie szmacianą piłką, na betonowym podwórku – studni. Rzadko w całych butach, natomiast często wypchanych gazetami i czym się dało. Kto z nas dziś o tym pamięta? I o tym, że lista codziennych obowiązków zostawianych do wykonania – czasami zupełnie małym dzieciom – była czymś najbardziej naturalnym pod słońcem? A rodzice, jak to rodzice: pracowali od świtu do nocy, żeby stworzyć względnie godne warunki życia. To przypomniał mi Twój list i wielki film Wajdy.

Całuję, Marysia.

Droga Marysiu,

wystawiłam na balkon ogrodowe fotele i siedzę w krótkich rękawach, a mamy dopiero pierwszą dekadę kwietnia. Nie pamiętam, żeby kiedyś było tak ciepło. Nie ma przedwiośnia, ani jesieni. Są tylko dwie pory roku. Ma to swoje odbicie w ciuchach. Moja szafa pełna jest bezużytecznych płaszczy i ciepłych kostiumów, a skrzynia w korytarzu się nie domyka, bo tyle w niej butów nienoszonych latami. Powinnam to wszystko wywalić, ale ciągle się waham – wyrzucę i co? Panu Bogu się odmieni, sypnie śniegiem na przedwiośniu, zmrozi jesienne liście, a ja nie będę miała, co na siebie włożyć. W tym moim rozumowaniu tracę rozsądek.Korzystają na tym mole. Już zaczynają fruwać.

Złapałam się na tym, że użyłam słowa kostium. Podejrzewam, że dla młodego pokolenia jest to nazwa obca. Inaczej było za mojej młodości, o pokoleniu mamy i babci nie mówiąc. W tamtych czasach każda szanująca się kobieta miała kostium, w którym wychodziła na ulicę w cieplejsze wiosenne dni. Na nogi wkładało się półbuty. Były też jesionki. Kto o nich dziś pamięta? Z zimowych botów przeskakujemy w mokasyny, z nich zaś w sandały i klapki – najczęściej japonki. Z letnich sukienek – w różnej maści kurtki, a dalej w nadmuchane płaszcze. Powiedz więc sama, jaki sens ma wystawianie do śmietnika torby z wyczyszczonymi i porządnie poskładanymi ubraniami, skoro nikomu się nie przydadzą, nawet bezdomnym spod Hali Mirowskiej? Żadnego nie ma sensu. Tak więc mój problem z porządkami w szafie nadal pozostaje nierozwiązany, o czym Ci uprzejmie donoszę.

Twoja E.

T

en wieczór był wprawdzie bardzo ładny, ale w Alicji wywołał nieoczekiwany niepokój. Chyba powinnam więcej spać, a mniej się śpieszyć, pomyślała. Mniej się śpieszyć na pewno.

– To robota głupiego, tak pędzić i pędzić, żeby potem nie móc cieszyć się takim wieczorem – powiedziała do siebie karcąco.

Niepokój jednak trwał. Nie lubiła tego; to utrudniało spokojne myślenie, a zwłaszcza teraz było nad czym myśleć. Projekt wolontariatu 50 PLUS wymagał nie tylko stworzenia nowych struktur, lecz także wypełnienia ich dobrze przemyślaną treścią.

W jaki sposób wciągnąć jak największą liczbę uczestników do działania?

Co zrobić, żeby cieszyli się z tego, co robią?

Do jakich placówek się przymierzyć?

I najważniejsze:

Czy to nie jest rzucanie się z motyką na słońce?

Co będzie, jeśli sobie nie poradzi?

Ilu osobom sprawi zawód?

Czy ma siłę, aby rzecz doprowadzić do końca?

A może to w ogóle nie jest do zrobienia?

Może głupio to wymyśliła?

Tak. To chyba nie może się udać. Nie może!

Lepiej pięć razy pomyśleć, niż zawieść zaufanie. Szczególnie gdy chodzi o działania społeczne. Raz kogoś zniechęcisz i drugi raz do tego nie wróci.

Teraz jednak nie zacznie.

Może w ogóle do tego się nie nadaje?

W końcu tylu jest mądrzejszych, którzy nie podjęli się tego zadania.

Tak, przemyślę to jeszcze pięć, może nawet dziesięć razy. I może jednak zrezygnuję, zastanawiała się. Powiem, że to nie jest sprawa braku odwagi, lecz poczucie odpowiedzialności.

Tak. Właśnie odpowiedzialności. Sama się zdziwiła, kiedy usłyszała swój chichot.

– A nie o własne lenistwo ci przypadkiem chodzi? Jasne! Również o to.

W środę nieoczekiwanie zadzwonił Tomasz.

– Przepraszam, że pozwoliłem sobie wziąć od Łukaszów pani numer telefonu, ale pomyślałem, że może będzie pani miała wątpliwości, czy sobie poradzi z tym projektem, czy to w ogóle może się udać, czy jednak jeszcze raz się zastanowić, czy w ogóle nie zrezygnować?

No tak, właściwie tylko brakowało tekstu o lenistwie.

– Chciałem wesprzeć i dodać otuchy – mówił kojącym tonem.

Głupia sprawa: od śmierci męża nikt nie dodawał Alicji otuchy w takich sprawach. W końcu podjęcie się tego przedsięwzięcia było wyłącznie jej wyborem. Sama chciała. Pomoc Tomasza nie była jednak tym samym, co korzystanie ze wsparcia przyjaciół, gdy już się wydawało, że Alicja nie powstanie po upadku. Słysząc go, dziwnie ciepło robiło się jej na duchu.

– Świetnie wiem – mówił łagodnie – ile człowiek ma wątpliwości, nim podejmie decyzję.

On? Wątpliwości? Niemożliwe. Niemożliwe, żeby on jakikolwiek projekt zaczynał od zera.

Może by się nie zaangażował w mój projekt – myślała Alicja – wystarczyłoby jednak, żeby mnie wsparł.

– Przed tymi – kontynuował – które zaczynałem od zera, nieraz chciało mi się uciec. Mam prośbę, czy miałaby pani chwilę, żeby wysłuchać w piątek, w radiu, rozmowy o książce z moimi reportażami? Zależy mi na pani opinii.

– Jasne, nie widzę przeszkód – powiedziała natychmiast, jednocześnie w myślach stwierdzając, że Tomasz ma dobry głos – radiowy – i miło, że znalazł czas i się zainteresował cudzą sprawą, mimo że był – jak jej się wydawało – tuż przed wylotem na dłuższy czas z kraju.