Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jak to się robi po francusku - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
17 września 2017
Ebook
36,90 zł
Audiobook
25,57 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,90

Jak to się robi po francusku - ebook

BESTSELLER NEW YORK TIMESA

Jedyny taki przewodnik po modzie, Paryżu i tym, co Francuzi lubią najbardziej

Wciągające wspomnienia Kate Betts o Francji – paryskich klubach nocnych lat 80., polach lawendy w Prowansji, wielkich pokazach na dziedzińcu Cour Carrée w Luwrze – magicznie przywołują ten moment w życiu, gdy młoda kobieta odkrywa, co jest jej przeznaczeniem.

Wciągające wspomnienia Kate Betts o Francji — paryskich klubach nocnych lat 80., polach lawendy w Prowansji, wielkich pokazach mody na Cour Carrée w Luwrze — magicznie przywołują ten moment w życiu, gdy młoda kobieta odkrywa, co jest jej przeznaczeniem.

Od najmłodszych lat Kate Betts pragnęła wyrwać się z rodzinnego domu. Marzyła o karierze zagranicznej korespondentki poważanej gazety. Dlatego, po skończeniu Uniwersytetu Princeton, z duszą na ramieniu wyjechała do Paryża, gdzie postanowiła opanować francuski slang, styl i savoir-vivre oraz znaleźć pracę, która dałaby powód do pozostania nad Sekwaną.

Kate była zdeterminowana. Relacje z wypraw w głąb la France profonde — prawdziwej Francji — przykuły uwagę Johna Fairchilda, arbitra stylu i wydawcy „Women’s Wear Daily” — biblii mody. Pozytywne oceny tekstów, zwłaszcza tych o katastrofie na Balu Surrealistów u Rothschildów czy zabawach do białego rana wnuczki generała Franco, to przedsmak tego, co miało niebawem nadejść.

W nagrodę za wysiłek Fairchild wprowadził Betts na paryskie salony. Była jedną z niewielu, z którymi przed premierą oglądał ekskluzywne projekty rodzące się w pracowniach bogów francuskiej mody. W towarzystwie przyprawiającego o zawrót głowy i hipnotyzującego Yves Saint Laurenta, złośliwego i nieznoszącego sprzeciwu Karla Lagerfelda oraz buntowników łamiących wszelkie zasady: Martina Margieli, Helmuta Langa i Johna Galliano, autorka „Jak to się robi po francusku” ukazuje kulisy niedostępnego dla każdego świata mody.

Moda i boksowanie się z życiem. Lekkość ducha i mądrość. Może wydawać się to karkołomnym zadaniem, ale Betts łączy te elementy. I wygrywa.

The New York Times

Niezwykła historia młodej dziennikarki, która próbuje w Paryżu przebić się w świecie mody. „Jak to się robi po francusku” jest przezabawne. Pomysł, jaki ma na siebie i swoje życie Kate Betts, jest osobisty, ale także uniwersalny.

Sophia Amoruso, autorka #Girlboss

Dzięki książce Kate Betts przywołałam własną podróż z małego miasteczka w Illinois do Nowego Jorku. Kate zgrabnie uchwyciła sposób na zawodowe spełnienie i odnalezienie życiowej drogi. Magiczne wspomnienia.

Cindy Crawford

Zabawna lektura! Pean nie tylko na cześć Miasta Świateł, lecz także pochwała przyjemności płynących z podążania za głosem serca.

Elizabeth Berg, autorka „Dream Lover”

Gdy po raz pierwszy spotkałam Kate, zachwycił mnie jej intelekt i olśnił styl — stała się moją idolką. Po przeczytaniu tych wspomnień jest dla mnie jasne, że Paryż był katalizatorem, który uformował jej osobowość.

Stacy London, stylistka, dziennikarka, osobowość tv

Błyskotliwa baśń o dorastaniu.

Entertainment Weekly

Mieszanka piękna, uszczypliwości i precyzji. „Jak to się robi po francusku” jest hołdem złożonym miastu, językowi. Więcej — to hołd złożony stylowi. U Betts jest wszystko: wdzięk, poczucie humoru, człowieczeństwo, mądrość.

Meghan Daum, autorka „Unspeakable”

Lekkie i orzeźwiające jak lody z legendarnej lodziarni Berthillon — takie są wspomnienia Kate Betts. Książka przywołuje obrazy, dźwięki, zapachy i styl z Paryża lat 80.

USA Today

Pełna francuskiego slangu, wyśmienitego jedzenia i mody przyprawiającej o zawrót głowy.

BookPage.com

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64374-43-2
Rozmiar pliku: 30 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O autorce

Świat mody zna od podszewki. Była najmłodszą redaktorką naczelną amerykańskiej edycji miesięcznika „Harper’s Bazaar” – została nią w wieku 35 lat – i redaktorką mody w magazynie „Vogue”. W 2003 r. stworzyła w tygodniku „Time” pierwszy publikowany na całym świecie dodatek o stylu zatytułowany „Time Style & Design”.

„Jak to się robi po francusku” to jej druga książka – pierwszą była „Everyday Icon: Michelle Obama and the Power of Style” o stylu Pierwszej Damy Ameryki.

Kate Betts jest także bohaterką dokumentu zatytułowanego „Putting Baby to Bed: Wife, Mother, and Editor in Chief” o godzeniu obowiązków żony, matki i redaktorki naczelnej „Harper’s Bazaar”. Miesięcznik „Forbes” zaliczył ją do dziesięciu najlepszych redaktorów zajmujących się modą.

W 2011 r. odebrała nagrodę Marylou Luther Award za wybitne osiągnięcia w dziennikarstwie modowym. Współpracowała z miesięcznikami: „The New York Times”, „Glamour”, „New York”, „Elle”. Jest częstym gościem programów telewizyjnych: „The Charlie Rose Show”, „The View”, „The Today Show” i „Good Morning America”.

Absolwentka Princeton. Biegle włada francuskim i hiszpańskim. Mieszka w Nowym Jorku z mężem i dwójką dzieci.O książce

Wciągające wspomnienia Kate Betts o Francji – paryskich klubach nocnych lat 80., polach lawendy w Prowansji, wielkich pokazach mody na Cour Carrée w Luwrze – magicznie przywołują ten moment w życiu, gdy młoda kobieta odkrywa, co jest jej przeznaczeniem.

Od najmłodszych lat Kate Betts pragnęła wyrwać się z rodzinnego domu. Marzyła o karierze zagranicznej korespondentki poważanej gazety. Dlatego, po skończeniu Uniwersytetu Princeton, z duszą na ramieniu wyjechała do Paryża, gdzie postanowiła opanować francuski slang, styl i savoir-vivre oraz znaleźć pracę, która dałaby powód do pozostania nad Sekwaną.

Kate była zdeterminowana. Relacje z wypraw w głąb la France profonde – prawdziwej Francji – przykuły uwagę Johna Fairchilda, arbitra stylu i wydawcy „Women’s Wear Daily” – biblii mody. Pozytywne oceny tekstów, zwłaszcza tych o katastrofie na Balu Surrealistów u Rothschildów czy zabawach do białego rana wnuczki generała Franco, to przedsmak tego, co miało niebawem nadejść.

W nagrodę za wysiłek Fairchild wprowadził Betts na paryskie salony. Była jedną z niewielu, z którymi przed premierą oglądał ekskluzywne projekty rodzące się w pracowniach bogów francuskiej mody. W towarzystwie przyprawiającego o zawrót głowy i hipnotyzującego Yves Saint Laurenta, złośliwego i nieznoszącego sprzeciwu Karla Lagerfelda oraz buntowników łamiących wszelkie zasady: Martina Margieli, Helmuta Langa i Johna Galliano, autorka „Jak to się robi po francusku” ukazuje kulisy niedostępnego dla każdego świata mody.

Książka Kate Betts to historia życia Amerykanki w Paryżu, Amerykanki, która poznaje samą siebie, zakochuje się i znajduje swoje miejsce na ziemi.Recenzje

Moda i boksowanie się z życiem. Lekkość ducha i mądrość. Może wydawać się to karkołomnym zadaniem, ale Betts łączy te elementy. I wygrywa.

The New York Times

Niezwykła historia młodej dziennikarki, która próbuje w Paryżu przebić się w świecie mody. „Jak to się robi po francusku” jest przezabawne. Pomysł, jaki ma na siebie i swoje życie Kate Betts, jest osobisty, ale także uniwersalny.

Sophia Amoruso, autorka #Girlboss

Dzięki książce Kate Betts przywołałam własną podróż z małego miasteczka w Illinois do Nowego Jorku. Kate zgrabnie uchwyciła sposób na zawodowe spełnienie i odnalezienie życiowej drogi. Magiczne wspomnienia.

Cindy Crawford

Zabawna lektura! Pean nie tylko na cześć Miasta Świateł, lecz także pochwała przyjemności płynących z podążania za głosem serca.

Elizabeth Berg, autorka „Dream Lover”

Gdy po raz pierwszy spotkałam Kate, zachwycił mnie jej intelekt i olśnił styl – stała się moją idolką. Po przeczytaniu tych wspomnień jest dla mnie jasne, że Paryż był katalizatorem, który uformował jej osobowość.

Stacy London, stylistka, dziennikarka, osobowość tv

Błyskotliwa baśń o dorastaniu.

Entertainment Weekly

Mieszanka piękna, uszczypliwości i precyzji. „Jak to się robi po francusku” jest hołdem złożonym miastu, językowi. Więcej – to hołd złożony stylowi. U Betts jest wszystko: wdzięk, poczucie humoru, człowieczeństwo, mądrość.

Meghan Daum, autorka „Unspeakable”

Lekkie i orzeźwiające jak lody z legendarnej lodziarni Berthillon – takie są wspomnienia Kate Betts. Książka przywołuje obrazy, dźwięki, zapachy i styl z Paryża lat 80.

USA Today

Pełna francuskiego slangu, wyśmienitego jedzenia i mody przyprawiającej o zawrót głowy.

BookPage.comRozdział pierwszy

Zalążek marzeń

Po raz pierwszy Paryż odkryłam latem 1982 roku. Ja — świeżo upieczona maturzystka — moja przyjaciółka Maria — w internacie dzieliłyśmy pokój — i jej siostra Johanna kupiłyśmy międzynarodowy bilet kolejowy Eurail i dwa miesiące podróżowałyśmy po Francji, Włoszech, Niemczech i Czechosłowacji.

Wizytówka z Le Flore en l’Île, brasserie mieszczącej się na Wyspie Świętego Ludwika, gdzie sprzedawane są lody Berthillon — najlepsze na świecie.

W upalny czerwcowy poranek ledwie rzuciłyśmy bagaże na piętrowe łóżka w hostelu przy rue des Barres w pobliżu Hôtel de Ville — paryskiego ratusza — zaraz ruszyłyśmy najkrótszą drogą na Wyspę Świętego Ludwika. Tam — według chłopaka Johanny, starszego od nas i bywałego w świecie — powinnyśmy znaleźć lodziarnię Berthillon z lodami, o jakich można tylko pomarzyć. Miał rację: do dziś pamiętam intensywność smaku przytulonych do siebie malinowych i cytrynowolimonkowych sorbetowych kulek.

W Paryżu wszystko było bardziej intensywne, począwszy od smaku lodów, poprzez chabrowy kolor nieba nad iglicą Sainte-Chapelle, szkarłatne maki kontrastujące z zielenią trawników w Ogrodzie Luksemburskim, aż po gryzący zapach moczu w długich, wykładanych białymi kafelkami korytarzach metra — métro corridors.

Przez dwa tygodnie niestrudzenie przekraczałyśmy raz lewy, raz prawy brzeg Sekwany: na Île de la Cité włóczyłyśmy się po targu kwiatowym między straganami z bujnymi daliami i różami, a minąwszy potężne gotyckie wieże Conciergerie, Pont Neuf doszłyśmy do Boulevard Saint-Michel. Idąc z ogrodu botanicznego do wieży Eiffla, ponownie przekroczyłyśmy Sekwanę, tym razem przez Pont de l’Alma, żeby o zmierzchu zanurzyć się w złocistych cieniach Paryża. W upale i letnim świetle każda ulica czy bulwar zdawały się mienić niczym na obrazach impresjonistów. Zwiedziłyśmy Luwr, Notre-Dame i Sacré-Cœur, turlałyśmy się po trawiastym zboczu Parc des Buttes-Chaumont, jadłyśmy posmarowane masłem bagietki z grubymi plastrami szynki, wieczorem w restauracji Aux Charpentiers przepuszczałyśmy odliczone ciężkie dziesięciofrankowe monety na popijane tanim beaujolais steki z sosem pieprzowym.

Majestatyczne miasto z niesamowicie długą historią oszałamiało w sposób nie do końca zrozumiały. Gdziekolwiek sięgnęłam wzrokiem, napotykałam wspomnienia z przeszłości. Chociażby przymocowane na budynkach o wapiennych elewacjach mosiężne tabliczki upamiętniające poległych w czasie II wojny światowej żołnierzy i członków ruchu oporu, parki ze starymi drzewami, wybrukowane śliskimi kamieniami bulwary, nawet światło takie samo, jak to unieśmiertelnione przez impresjonistów. Jakież smaki, jakiż koloryt! Dwadzieścia rodzajów pieczywa pyszniącego się w witrynach piekarni. Hałaśliwe kawiarnie po brzegi wypełnione studentami, profesorami, prostytutkami i ouvriers — robotnikami — w niebieskich kombinezonach.

Ja przed kaplicą w Princeton, zdjęcie, które trafiło do księgi pamiątkowej rocznika.

Pod koniec lata mnie, studentkę pierwszego roku Uniwersytetu Princeton, bez reszty już pochłonęło życie w bardzo amerykańskim uniwersyteckim miasteczku, diametralnie różnym od Paryża — miasta cyganerii — poruszającego do głębi duszę. Zaledwie kilka tygodni później zakochałam się w studencie drugiego roku, tak jak ja wychowanku jednej z najlepszych szkół na Wschodnim Wybrzeżu — szkoły prywatnej i z tradycjami. Niemal od dziecka Will miał zapewnione miejsce w Princeton, nie musiał więc się ścigać z ambitnymi kolegami z klasy, nie musiał kuć. Teraz, w Princeton, kpił ze mnie, że przed każdymi zajęciami czytam wszystkie potrzebne książki albo że zaraz po obiedzie gnam do biblioteki. Oczywiście nie codziennie gnałam, nie codziennie ze mnie kpił. W weekendy chodziliśmy na suto zakrapiane imprezy do Cap and Gown lub Tiger Inn, elitarnych klubów na terenie campusu, gdzie w piwnicach tańczyliśmy do przebojów jednego sezonu. W spranych dżinsach i bluzkach z podwiniętymi rękawami od Laury Ashley śpiewaliśmy „Everybody Wants to Rule the World”, skacząc radośnie i tracąc równowagę na podłodze śliskiej od porozlewanego piwa. O tak, byliśmy panami świata co najmniej do drugiej nad ranem — wtedy bowiem wielu kończyło zabawę, wymiotując wprost na chodnik.

Gros studentów uważało mnie za dziwaczkę, bo interesowałam się modą — swoich zainteresowań nie uważałam za coś nadzwyczajnego, chociażby dlatego, że wyczucia stylu uczono mnie od dziecka; wychowywałam się w Nowym Jorku lat siedemdziesiątych, gdzie rządziły łamiące konwenanse ikony: Bianca Jagger, Roy Halston Frowick — znany jako Halston — oraz Diane von Furstenberg i przede wszystkim Andy Warhol.

Rodzice się rozwiedli, gdy miałam sześć lat, i nigdy się nie dowiedziałam, co było powodem rozstania — nie rozmawialiśmy na ten temat. Pamiętam jednak, że w drugiej klasie jedna z dziewczynek pokazała mnie palcem koleżance i wyszeptała: „Jej rodzice są po rozwodzie”. W tamtych czasach i w takich szkołach jak moja rozwody były rzadkością.

Kilka lat później mama, siostra, brat i ja przeprowadziliśmy się do apartamentu przy 63 Wschodniej niedaleko Park Avenue. Halston mieszkał naprzeciwko, Warhol dwie przecznice dalej; widywaliśmy go robiącego z Lizą Minnelli zakupy u rzeźnika na Lexington Avenue.

Z tatą, architektem, spotykaliśmy się co drugi weekend i w każdy środowy wieczór w jego całym w bieli, z designerskim oświetleniem sufitowym i najnowszymi modelami krzeseł Eames apartamencie vis-à-vis Museum of Modern Art (MoMA). Ojciec — o wymagającym guście inspirowanym Le Corbusierem, Louisem Kahnem i twórcami nurtu color field painting z lat pięćdziesiątych, pasjonował się sztuką i architekturą — zabierał nas na wystawy do MoMA czy w SoHo i bez końca opowiadał o malarzach: Franku Stelli i Franzu Kline’ie, również o artystycznych kręgach lat sześćdziesiątych. Uwielbiał także wspominać miesiąc miodowy spędzony w Paryżu i to, że mama zaciągnęła go na koncert. Ostatni koncert édith Piaf. — Nigdy nie wiesz — mawiał — czego możesz się nauczyć lub co możesz zobaczyć.

Był surowy i powściągliwy, czym różnił się od matki, i zależało mu na naszej edukacji. Edukacji kulturalnej.

— Barbarzyńcy! — krzyczał, jeśli nie chcieliśmy zwiedzać kolejnego muzeum.

Jako nastolatka zaczytywałam się w „Vogue’ach”, francuskich wydaniach „Elle” i artykułach Carrie Donovan z „The New York Times Magazine”. Mama nauczyła mnie, że ubiór może poprawić nastrój czy nastawienie.

— Zakupy są lepsze od terapii — powtarzała.

Gdy w naszej rodzinie źle się działo, gdy walczyła z ojcem o alimenty lub gdy brata wyrzucano z kolejnej szkoły, pędziła do luksusowego domu towarowego — na przykład Bergdorf Goodman — i pocieszała się sukienką Jean Muir czy apaszką Pucci. Jak wiele młodych kobiet, dzięki modzie mogłam każdego dnia być inną osobą — raz elegantką, innym razem punkówą. W koledżu był to także mój sposób wyróżniania się wśród prymusów i sportowców z ligi All-Ivy. Nie nosiłam niczego ekstrawaganckiego, żadnych irokezów czy glanów, dbałam o wygląd, co zadziwiało współlokatorów z dormitorium, zwłaszcza uniwersyteckich sportowców: wioślarzy, graczy w lacrosse’a i piłkarskich napastników. I tak staranna fryzura oraz makijaż robiły ze mnie dziwadło wśród pierwszoroczniaków.

Cztery lata później, w gorący czerwcowy dzień, już jako absolwentka wyższej uczelni, z rodzicami, siostrą i babcią pozowałam do zdjęcia pod wiekowym jesionem na Cannon Green — słynnym skwerku na terenie Uniwersytetu Princeton; brat znalazł wymówkę, aby uniknąć rodzinnego spotkania. Tamto zdjęcie nie jest zdjęciem szczęśliwej rodziny. Rodzice rozwiedzeni od ponad dekady — lata konfliktów i rozczarowań były widoczne w pięknych i smutnych, niebieskich oczach mamy. Ojciec w dziwacznej pozie, nienaturalnie wyprostowany, lecz z luzackim uśmiechem, patrzy w obiektyw gwałtownym spojrzeniem brązowych oczu, z których emanuje duma. Też się uśmiecham, ale mój uśmiech jest przygaszony zbyt dużą liczbą imprez suto zakrapianych szampanem i przeczuciem, że zawsze będę wplątana w wojenki rodziców. Tylko osiemdziesięciodwuletnia babcia Libby, kiedyś o posągowej figurze, teraz przygarbiona, wydaje się obojętna na rodzinne napięcie.

— Mam coś dla ciebie — powiedziała tuż po tym, gdy mama i tata wycofali się każde w inny róg trawnika, i wcisnęła mi w dłoń małe pudełko. — Koniecznie przeczytaj karteczkę w środku.

W pudełku były diamentowe kolczyki. Perfekcyjne. Babcia wyznawała zasadę: każda młoda kobieta powinna mieć pamiątkę ważnego wydarzenia — najlepiej coś z pięknej biżuterii.

— Och, dziękuję, Libby — pocałowałam delikatny upudrowany policzek babci.

Na bileciku nakreślone kobiecą ręką widniały liczby: „1986”, „1956”, „1926”, „1893”. To były roczniki, w których ja, mój ojciec, dziadek i pradziadek kończyliśmy Uniwersytet Princeton. Patrzyłam na nie i jedyne, co przychodziło mi do głowy, to prośba: wyrzućcie mnie z tej wyliczanki! Chciałam uciec jak najdalej, nie tylko od nieszczęśliwych rodziców, lecz także od dziedzictwa, którym zostałam obarczona.

W Princeton stałam się emisariuszką rodzinnej tradycji. Jako nastolatka próbowałam znaleźć własną ścieżkę — przez pewien czas pragnęłam zostać tancerką, ale ojciec uparcie ukierunkowywał mnie na koledż. W końcu wylądowałam w Princeton. Niektórzy są ogromnie dumni z rodzinnych tradycji, moje rodzinne tradycje sprawiały zaś, że nie wiedziałam, czy chwalą mnie za osiągnięcia w nauce, czy za pochodzenie. Oczekiwania były przewidywalne i związane z rodziną: miałam im sprostać bez roztrząsania konsekwencji. Chciałam jednak zboczyć ze ścieżki naznaczonej dokonaniami protoplastów i dokonać czegoś ryzykownego. Nie byłam wprawdzie buntowniczką i nie miałam zamiaru łamać zasad, ale pragnęłam dowiedzieć się o sobie jak najwięcej, bo to, kim byłam, wciąż pozostawało dla mnie tajemnicą.

Intrygujące wydawało się dziennikarstwo. W dzieciństwie oglądałam Barbarę Walters, która w programie „Today” co rano zdawała relację z wojny w Wietnamie. Nieustępliwa i z klasą — zabójcza mieszanka. Pewnie dlatego już na pierwszym roku studiów zasiliłam szeregi „The Daily Princetonian” — dziennika uniwersyteckiego, a moim dziennikarskim guru została Crystal Nix — pierwsze pióro gazety — błyskotliwa, mierząca ponad 180 centymetrów wzrostu, zapełniająca tekstami kolumna po kolumnie Afroamerykanka, której reportaże wydawały się pisane bez wysiłku. Reszta dziennikarzy, w tym ja, gorączkowo szukaliśmy nadających się do druku uczelnianych newsów. Jedyna wydrukowana na pierwszej stronie notka mojego autorstwa dotyczyła ograniczeń zagospodarowania przestrzennego w Wawa — lokalnym sklepie spożywczym. Nie ma czym się chwalić.

Na ostatnim roku studiów ukończyłam fakultet z nauk politycznych i mediów. Zajęcia prowadziła między innymi była wojenna korespondentka z Wietnamu, Gloria Emerson, która w latach sześćdziesiątych XX wieku debiutowała na łamach „The New York Timesa” w rubrykach przeznaczonych dla kobiet; pisała o inspirowanej Orientem kolekcji Marca Bohana, projektanta Diora, albo o pojawieniu się dłuższych marynarek od garnituru, albo o wykończonych strusimi piórami ubraniach zaprezentowanych na pokazie w Rzymie przez siostry Fontana. W roku 1968 Emerson miała dosyć pisania o modzie i poprosiła o przydział do Wietnamu.

Mania wielkości — lub desperacja — pozwalały mi sądzić, że ja także jestem w stanie zawalczyć o podobny awans. Stażystka z „The Daily Princetonian” mogłaby się stać korespondentką „Time” w Paryżu, następnie w Rzymie, potem pisać sprawozdania z dalekich egzotycznych miejsc, na przykład z Hanoi. Aspirowanie do bycia korespondentką wojenną było romantyczne i dobrze wyglądało na papierze, ale — mówiąc między nami — odgrywając te ambitne fantazje w głowie, docierałam najdalej do Paryża. No tak, byłam zakochana w modzie i kulturze, zwłaszcza francuskiej, ale jak większość oszołomionych nowymi możliwościami absolwentów wyższej uczelni nie miałam zielonego pojęcia, co chciałabym robić po szkole: żadnej strategii, planów — nic! Koledzy prowadzili rozmowy o pracę w agencjach reklamowych takich jak J. Walter Thompson albo szli na prawo, albo zdawali testy na przyszłych dyplomatów. Wiedzieli, jakie będą ich pensje na początku kariery zawodowej i jak będzie wyglądało następne pięć lat życia. Powinnam zrobić to samo, co oni: podjąć decyzję i rozpocząć samodzielne życie, lecz instynkt podpowiadał, że euforia, jaką przeżyłam w Paryżu cztery lata wcześniej, nie wzięła się znikąd. Wówczas niczego nie wiedziałam o codziennym życiu w Paryżu, ale oczami wyobraźni widziałam siebie wchodzącą do spektakularnych budowli z wapienia na Wyspie Świętego Ludwika. Nie wiedziałam, co tam znajdę, ale byłam pewna, że Paryż da mi coś, czego nie da żadne inne miasto.

Tego słuchałam w Princeton:

„Would I Die 4 U” Prince

„What I Like About You” The Romantics

„Tainted Love” Soft Cell

„Everybody Wants to Rule the World” Tears for Fears

„Don’t You Want Me” The Human League

„Our Lips Are Sealed” The Go-Go’s

„I Ran” A Flock of Seagulls

„I Melt with You” Modern English

„Save It for Later” The English Beat

„Borderline” Madonna

„Avalon” Roxy Music

„Road to Nowhere” Talking Heads

„Everyday I Write the Book” Elvis Costello

„Do You Really Want to Hurt Me” Culture ClubRozdział drugi

Jedź. Po prostu jedź

Przez kilka miesięcy po ukończeniu studiów bez przerwy i z pewną dozą brawury każdemu opowiadałam o moim przyszłym życiu w Paryżu: że znajdę tam pracę, a po francusku szybko zacznę mówić jak rodowita paryżanka. Wyznałam Willowi: — Wyjadę na rok, bo rok to wystarczająco długo, aby zaplanować resztę życia.

Rok w Paryżu wydawał się dużo bardziej satysfakcjonujący niż rok pracy na najniższym stanowisku u J. Waltera Thompsona w boksie dwa na dwa metra.

Pozostawanie w Nowym Jorku pod ochronnymi skrzydłami rodziny sprawiało jednak, że podróż do Paryża wydawała się pomysłem beznadziejnym. Targały więc mną wątpliwości: przecież w Paryżu nikogo nie znałam. Praca? A właściwie jej brak. Nie jechałam do Paryża, żeby zostać flâneur — współczesną, damską wersją dziewiętnastowiecznego paryskiego spacerowicza, czyli nienagannie uczesaną damą z obrazów Maneta, która się bawi w skąpanych słońcem ogrodach, olśniewając pełnymi przepychu strojami sfinansowanymi przez bogatego męża. Nie będę też jak Hemingway czy Janet Flanner słać z café korespondencyjnych depesz pisanych przy butelce taniego wina.

Cóż, niczego nie wiedziałam, ale byłam pewna jednego: chciałam tam się znaleźć.

Kto może mi pomóc? Kto? Bob! Tak, Bob, chłopak mojej chrzestnej matki, Sandy, i przy okazji korespondent „International Herald Tribune”. Sandy, uwielbiająca balować, wyzwolona przedstawicielka cyganerii, jakiś czas temu dla kaprysu poleciała do Paryża za ukochanym. Zamieszkali w narożnym apartamencie z mnóstwem zakamarków, z pięknym widokiem na złoconą kopułę kościoła Świętego Ludwika i na imponującą aleję na placu Inwalidów.

Sandy poprosiła Boba, żeby coś dla mnie wymyślił. Owszem, wymyślił i odpowiedzialna w redakcji za praktykantów Maggie Shapiro zaproponowała mi stagiaire — staż.

Czym prędzej korespondencyjnie zapisałam się na lekcje francuskiego na Sorbonie, zdobyłam referencje od profesorów i byłych pracodawców, wypełniłam stos formularzy potrzebnych do studenckiej wizy. Tanya — przyjaciółka — skontaktowała mnie z rodziną wynajmującą pokoje amerykańskim studentom. Jeszcze sprzedałam auto, wyrwałam zęby mądrości, napisałam po francusku CV i kupiłam bilet na tani czarter do Paryża. W jedną stronę. I wtedy wybuchła bomba.

Z rattanowego stołka u mamy w kuchni czytałam w telewizorze pasek z newsami. Wiadomość z ostatniej chwili: zamachy w Paryżu. Ten był piąty w ciągu dziesięciu dni. Terroryści zdetonowali bomby w kawiarniach i na stacjach metra. Ataki na posterunek policji i pocztę w paryskim ratuszu siały przerażenie.

— Europejczycy są do tego przyzwyczajeni — skomentowała mama; wywodziła się ze starej, dobrej szkoły wyznającej zasadę: Zachowaj spokój, a potem ruszaj do przodu. Sama wywiązała się już z obowiązków matki i prawdopodobnie uważała, że jej praca wychowawcza dobiegła końca. Nauczyła mnie, jak zachowywać się przy stole, jak oddychać przeponą i nie pozwalała się garbić. Wpoiła szacunek dla starszych. Wychowała w kulcie amerykańskich skarbów kultury. Chodziłyśmy na przedstawienia do New York City Ballet i Alvin Ailey American Dance Theater, gdzie pobierałam lekcje baletu, wspólnie oglądałyśmy występy Marty Graham — od najmłodszych lat matka zaszczepiała mi miłość do tańca, bo uważała, że to doda pewności siebie i pomoże się skoncentrować. Była fantastyczną nauczycielką i jak każda fantastyczna nauczycielka wiedziała, kiedy wypuścić pisklęta z gniazda. Dziś jestem pewna: obawiała się, że wybierając konwencjonalną drogę życia, zmarnuję swój potencjał. Nie chciała, abym się uzależniała od mężczyzn lub przedmiotów. Nie chciała, abym powielała jej błędy i definiowała siebie przez potrzeby męża, a w konsekwencji była emocjonalnie i finansowo uzależniona od innej osoby. Wiedziała, że muszę się uwolnić od tego, co budzi we mnie strach. W tym od niej.

— W latach siedemdziesiątych Irlandczycy podkładali bomby w Londynie. Wielka mi sprawa — powiedziała dwa tygodnie później, po kolejnym ataku terrorystycznym, którego celem był posterunek policji w pobliżu Luwru.

Poważna sprawa. Wpatrywałam się w telewizor, z każdym kolejnym atakiem coraz bardziej poruszona rozwojem sytuacji. Media okrzyknęły Paryż „Bejrutem nad Sekwaną”. Paryżanie, znani ze swojej sangfroid — zimnej krwi — byli wstrząśnięci. Wielu zmieniło codzienne przyzwyczajenia. Unikali metra, trzymali się z dala od kawiarni czy sal kinowych.

Prezydent Mitterrand apelował do rodaków, aby nie dali się zastraszyć terrorystom. — Jeśli się boicie, jeśli zmienicie tryb życia, oni wygrają — powiedział.

Zadzwoniłam do Bibiane, francuskiej matki, u której zamierzałam zamieszkać, i zapytałam, jak sobie radzą.

— Ça va — odpowiedziała — dajemy radę.

Do walizki wrzuciłam więc kilka przydużych swetrów, sprane dżinsy, garść złotych kolczyków w kształcie dużych kół i kilka flanelowych piżam z metką L.L.Bean.

Byłam zdeterminowana, żeby wyruszyć do Francji, ale ataki roznieciły także obawy. Dlatego wyjazd opóźniłam o tydzień, codziennie wgapiając się w telewizyjne wiadomości. Niedługo po pierwszym terminie podróży, na początku września, kilka przecznic od miejsca, gdzie miałam zamieszkać, na zatłoczonym chodniku przed dyskontem na rue de Rennes, dwóch terrorystów z czarnego BMW zdetonowało bombę. Masakra, panika. Martwe ciała rozwleczone na bruku. Nad głowami latały policyjne śmigłowce. Siedem osób zginęło, siedemdziesiąt pięć rannych. Najbardziej przerażający był czas ataku — środa po południu: wtedy dzieci po szkole pomagają matkom w zakupach.

Strach opanował miasto. Pola Elizejskie opustoszały. Gazety donosiły, że ludzie zaszyli się w domach. Byłam bliska pożegnać się z bajecznym życiem boulevardiers — uśmiechniętych bon vivantów sypiącymi żartami jak z rękawa — i z wielkim miastem nad Sekwaną.

— Zawsze możesz wrócić do domu — powiedziała wtedy mama. — Jedź. Po prostu jedź.

ZAPRASZAMY DO ZAKUPIENIA PENEJ WERSJI KSIĄŻKI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: